Herosi - Michał Cetnarowski, Jakub Ćwiek, Rafał Dębski, Robert Szmidt, Aleksandra Janusz, Joanna Skalska, Jakub Małecki, Jakub Ćwiek, Paweł Paliński, Rafał Kosik, Robert M. Wegner - ebook

Opis

Herosi, barbarzyńcy, superbohaterowie. Mężczyźni o mięśniach twardych jak stal. Niektórzy, niczym Conan Barbarzyńca po trupach kroczą do celu, inni, bezwzględność profesjonalistów od trudnych zadań, łączą z wrażliwością dziecka. Marzą o kobiecie i ciepłym domu pełnym kotów, wiedząc jednocześnie, że nie to jest ich przeznaczeniem.

Każdy tekst jest opowieścią o przygodzie.

Najemnicy, żołnierze, podróżnicy – BOHATEROWIE.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 560

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (101 ocen)
35
23
27
15
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cetnarowski Ćwiek Dębski Janusz Kosik Małecki Orbitowski Paliński Skalska Szmidt Wegner

Herosi

Warszawa 2013
Cetnarowski Ćwiek Dębski Janusz Kosik Małecki Orbitowski Paliński Skalska Szmidt Wegner Herosi ISBN: 978-83-61187-80-6 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2012 by Łukasz Orbitowski, Rafał Dębski, Robert Szmidt, Alaksandra Janusz, Joanna Skalska, Jakub Małecki, Jakub Ćwiek, Paweł Paliński, Rafał Kosik, Robert M. Wegner, Michał Cetnarowski Copyright © 2012 by Powergraph Copyright © 2012 for the cover and illustrations by Sławomir Wolicki & Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. ILUSTRACJA NA OKŁADCE: Sławomir Wolicki REDAKTOR PROWADZĄCY: Kasia Sienkiewicz-Kosik REDAKCJA: Kasia Sienkiewicz-Kosik, Michał Cetnarowski, Dawid Juraszek KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Łukasz Orbi­tow­ski

Kret i Król

Pierw­szy z męż­czyzn był małego wzro­stu, o żywych ruchach, ciem­nej twa­rzy, nie­spo­koj­nych oczach i ostrych, moc­nych rysach. Wszystko było w nim wyraź­nie zary­so­wane: małe, silne dło­nie, smu­kłe ręce i cienki, kości­sty nos. Za nim szło jego prze­ci­wień­stwo: ogromny męż­czyzna o bez­kształt­nej twa­rzy, wiel­kich, bla­dych oczach i sze­ro­kich, opa­da­ją­cych ramio­nach. Szedł ciężko, powłó­cząc nieco nogami jak niedź­wiedź. Ręce jego nie koły­sały się mia­rowo, lecz zwi­sały luźno.

John Ste­in­beck, Myszy i ludzie, tłum. Jan Meysz­to­wicz

Zaczą­łem ślep­nąć sie­dem lat temu i długo nie poj­mo­wa­łem, co tak naprawdę się dzieje. Naj­pierw musia­łem mru­żyć oczy, żeby zoba­czyć, kto zbliża się do mojego domu i bar­dzo szybko prze­sta­łem odróż­niać przy­ja­ciół od wro­gów. Jedni i dru­dzy byli tylko zama­za­nymi syl­wet­kami, które wyostrzały się, kiedy gość sta­wał w progu. Potem wydało mi się, że Słońce słab­nie i wkrótce mrok nas podusi. Moja łąka sta­nie się czarna i mar­twa, bo ogni­ska i jasne nie zdo­łają utrzy­mać świata przy życiu. Posze­dłem do świą­tyni i poroz­ma­wia­łem z kapła­nem. Zer­k­nął w moje oczy. Powie­dział, że Słońce słab­nie, ale tylko dla mnie.

Prze­ra­żony, wró­ci­łem do domu i zasta­na­wia­łem się, co powi­nie­nem zro­bić. Roz­wa­ża­łem samo­bój­stwo i jak sądzę, nie byłem daleko od tego kroku. Nie oba­wia­łem się samej śle­poty. Widzia­łem w życiu dosyć – świat jest paskud­nym miej­scem, spo­wsze­dniała mi łąka, a kota naj­le­piej gła­skać z zamknię­tymi oczyma. Wiem, jak wygląda śmierć w mroku i zro­bił­bym wszystko, żeby jej unik­nąć. Nie­ustanne prze­by­wa­nie w świe­tle, samemu będąc ociem­nia­łym, wyda­wało mi się nie­moż­liwe.

Na szczę­ście tra­ci­łem wzrok bar­dzo powoli. Przy­go­to­wa­łem wszystko, pozwa­la­jąc sobie na ruch godny księ­cia. Wydzie­li­łem z domu pokój wraz z komórką, gdzie pole­ci­łem wsta­wić kubeł na nie­czy­sto­ści, a służ­bie kaza­łem obić pomiesz­cze­nie jasnym pierw­szej próby i zamy­kać mnie w nim przed nadej­ściem nocy. Za sam sufit mógł­bym kupić dwa­dzie­ścia koni. Do tego wokół domu płoną ogni­ska. Wiem, bo czuję ich cie­pło. Ni­gdy nie zamy­kam okien, żeby mogły wcho­dzić koty.

Słu­żący sie­dzą przy ogniu w innym skrzy­dle i co rano otwie­rają moje drzwi, mówiąc, że nastał nowy dzień. Nim wyjdę, wysu­wam rękę za okno i spraw­dzam, czy Słońce już grzeje. Nie ufam im. Prę­dzej czy póź­niej ktoś mnie oszuka, na przy­kład zedrze jasne ze ściany lub zwy­czaj­nie wepchnie mnie w mrok. Zasłu­ży­łem na to i w jakimś sen­sie wydaje mi się to nie­unik­nione. Wiem, że mnie okra­dają i odejdą, kiedy odkryją, gdzie trzy­mam resztę złota. Lata wojny nauczyły mnie o ludziach tego i owego.

Na co dzień nie jestem wyma­ga­jący – chcę, by kar­miono koty, co spo­tyka się z reak­cją pełną nie­zro­zu­mie­nia. Ludzie nie umieją pojąć, czemu ota­czam się tak dziw­nymi zwie­rzę­tami. Płacę jed­nak dość dobrze, by każdy mógł żyć z tak drobną przy­kro­ścią. Doma­gam się regu­lar­nych posił­ków, wina i wody, zawsze też muszę mieć kogoś pod ręką, choć dom znam na wylot i mogę poru­szać się po nim bez żad­nych kło­po­tów. W mroku okry­wa­ją­cym moje oczy jest coś naprawdę prze­ra­ża­ją­cego.

Nie umiem pisać i dyk­tuję tę księgę, mając nadzieję, że służba pozwoli mi ją skoń­czyć, nim mnie zabiją. Może dla­tego idzie mi tak powoli. Pamię­tam, jak z Kró­lem po raz pierw­szy poroz­ma­wia­li­śmy o kotach i jak pomy­śla­łem sobie, że nikt ni­gdy nie spo­tkał sta­rego najem­nika.

Cóż, nie jest to prawdą.

* * *

Nikt nie wie­dział, jak naprawdę ma na imię i nazy­wano go po pro­stu Kró­lem. Począt­kowo sądzi­łem, że to na cześć jego nie­zwy­kłej siły, co oka­zało się bar­dzo mylące. Pocho­dził z Połu­dnia i był wielki nawet jak na ludzi stam­tąd, wyro­słych, zmęż­nia­łych w wyjąt­kowo moc­nym Słońcu. Nim go zoba­czy­łem, zdo­ła­łem się nasłu­chać, że to nie żaden czło­wiek, lecz olbrzym – tylko wyjąt­kowo bystry, lub syn kobiety zgwał­co­nej przez olbrzyma. Takie rze­czy jed­nak się nie dzieją. Był po pro­stu bar­dzo dużym męż­czy­zną, jed­nym z naj­więk­szych, jakich widzia­łem.

Nauczy­łem się nie myśleć za wiele, a już na pewno nie zasta­na­wiać się, kto ma rację, a kto nie. Wędro­wa­łem na wschód w poszu­ki­wa­niu zaję­cia i natra­fi­łem na for­ty­fi­ka­cje kopalni, gdzie wydo­by­wano blask do pro­duk­cji jasnych. Takie miej­sca to nie­sa­mo­wita sprawa – scho­dzi się do głę­bo­kiej sztolni tak nisko, że pochod­nie gasną i na ścia­nach wiszą jasne, aż dociera się do gru­bych żył bla­sku, które trzeba roz­kuć i wycią­gnąć na wózku. No, ale ja nie byłem gór­ni­kiem i zdzi­wi­łem się, że przy kopalni kręci się tylu podob­nych do mnie. Przy­jęto mnie nie­uf­nie i dowie­dzia­łem się, że gór­nicy mają kło­poty z księ­ciem o imie­niu Sar, który nie zga­dza się na ich ceny. W sumie nie wia­domo, czy to Sar chciał pła­cić mniej lub obmy­ślił sobie, że zaję­cie kopalni siłą bar­dziej mu się opłaci, czy gór­nicy pod­bi­jali ceny. Jak mówi­łem, nie ma co za dużo myśleć. Nają­łem się.

Tam pozna­łem Króla.

Sły­sza­łem o wielu, któ­rzy wybie­rali się na Połu­dnie, by uro­snąć, prze­by­wa­jąc w peł­nym Słońcu od rana do wie­czora. Sam cza­sem mie­wa­łem na to ochotę, zwłasz­cza że budową przy­po­mi­na­łem czło­wieka z gór: niski, silny, o moc­nych, drob­nych kościach. Szybko zorien­to­wa­łem się, że mój nie­wielki wzrost bywa przy­datny, czy nawet bez­cenny, a od wyprawy na Połu­dnie odwiódł mnie widok tych, któ­rzy prze­by­wali tam zbyt długo. Ciało rze­czy­wi­ście rośnie, mię­śnie stają się moc­niej­sze, a potem czło­wiek defor­muje się w okropny spo­sób: z ple­ców – niby resztki skrzy­deł – wyra­stają kości, dło­nie i stopy zmie­niają się w płe­twy, palce wydłu­żają się i w końcu łamią, klatka pier­siowa zaczyna przy­po­mi­nać skrzynkę, aż nie­szczę­śnik staje się wła­ści­wie nie­zdolny do ruchu. Potem taki pełza i prosi o chleb. Co gor­sza, kości rosną rów­nież do wewnątrz i roz­ry­wają serce, wątrobę, płuca. To wiel­kie cier­pie­nie każe szu­kać wyba­wie­nia w mroku.

Mówiono, że Król spę­dził dzie­ciń­stwo na Połu­dniu – co jest nie­moż­liwe, tam tylko się podró­żuje – jed­nak w tej opo­wie­ści kryła się odro­bina prawdy. Miał pro­por­cjo­nalne, bar­dzo piękne ciało. Z wyjąt­kiem głowy. Na niej tylko twarz była w miarę nor­malna, wokół czoła zaś, mniej wię­cej na wyso­ko­ści uszu bie­gły grube guzy o roz­mia­rach kciuka doro­słego męż­czy­zny. Mnie samemu sko­ja­rzyły się z koroną, rozu­miem więc, czemu go tak nazy­wano.

Sie­dział przed namio­tem i wgry­zał się w mięso. Zdu­miały mnie jego oczy – puste i łagodne, w lot poła­pa­łem się, że do naj­by­strzej­szych ma tro­chę daleko. Wszy­scy wciąż na niego patrzyli, dono­sili wina i jedze­nia, ale nikt nie mógł się za bar­dzo zbli­żyć. Pil­no­wał tego rosły męż­czy­zna z czarną brodą, który miał na imię Hal. Nie opusz­czał Króla ani na krok, szedł po nim spać i zawsze był pierw­szy na nogach.

Nasze obo­zo­wi­sko skła­dało się z kil­ku­na­stu drew­nia­nych domów dla gór­ni­ków oraz naszych namio­tów. Szybko poła­pa­łem się, że kil­ku­dzie­się­ciu dobrze wyszko­lo­nych męż­czyzn da tutaj radę dużo więk­szej armii. Z trzech stron ota­czały nas skały zbyt strome, żeby się na nie wspiąć, zresztą, gór­nicy mówili, że z góry nie ma żad­nej drogi, zwłasz­cza takiej, którą zdo­ła­liby poko­nać zbrojni. Do kopalni szło się wąwo­zem, dość wąskim, by prze­ciw­nik nie mógł wyko­rzy­stać prze­wagi liczeb­nej. Na mój rozum mogli wziąć nas gło­dem i do tej pory nie rozu­miem, czemu Sar na to nie wpadł.

Prze­sie­dzie­li­śmy tydzień wła­ści­wie bez­czyn­nie, naj­pierw mi się to podo­bało, a potem zaczęło zło­ścić. Gór­nicy to mru­kliwa nacja, nie do poga­da­nia, więc zaczą­łem szu­kać towa­rzy­stwa. Padło na Hala, który oka­zał się bar­dzo roz­mowny. Potem dowie­dzia­łem się czemu – cią­głe gada­nie tylko z Kró­lem bywało męczące, zwłasz­cza gdy trzeba tłu­ma­czyć każdą rzecz po trzy razy. Naj­pierw roz­ma­wia­li­śmy tylko o nim, co chyba nudziło Hala. Musiał wiele razy opo­wia­dać to samo róż­nym ludziom, a ja i tak pyta­łem: czy to prawda, że Król, kiedy miał pięć lat, urwał łeb niedź­wie­dziowi? Czy rze­czy­wi­ście wal­czył od maleń­ko­ści, a za pierw­szą broń miał drzewo, które sam wyrwał z korze­niami? Jak to było przy oblę­że­niu Muru – rze­czy­wi­ście, brał kamie­nie prze­zna­czone dla kata­pult i ciskał nimi w nacie­ra­ją­cego wroga? Czy to prawda, że poszedł w góry i sam jeden zabił pięć­dzie­się­ciu Skal­nych w ich wła­snych jarach i to stąd Skalni boją się zapusz­czać mię­dzy ludzi? Prawda to, Hal, że to dzięki Kró­lowi mamy spo­kój ze Skal­nymi?

Tak pyta­łem, pyta­łem, on zga­dzał się albo zaprze­czał. Wresz­cie wziął mnie do ognia i powie­dział coś takiego:

— Wędruję z Kró­lem pra­wie dwa lata, dużo widzia­łem, a czego się nasłu­cha­łem! O Wężach, co je podu­sił, Tro­nach, któ­rym pogniótł sta­lowe łby. Pięk­nie — splu­nął, w ogóle lubił pluć — znam tro­chę innego Króla. Znam Króla, któ­remu nie można podać ręki, żeby ci jej nie zmiaż­dżył, za to trzeba mu pode­trzeć tyłek, bo ina­czej roz­sma­ruje sobie gówno od karku po łydki. Znam Króla, któ­rego muszę pil­no­wać, kiedy się pie­przy i nawet uwa­żać pod­czas walki, żeby nie zabił swo­ich — mówił coraz szyb­ciej, oczy miał zimne i wście­kłe — znam Króla, który dzie­sięć razy zapyta o to samo, a ty dzie­sięć razy odpo­wiesz, nim dotrze do jego zaku­tego łba. Króla, co pier­dzi tak, że w namio­cie nie da się sie­dzieć albo ryczy jak baba z byle powodu, a ty musisz uwa­żać, żeby cię nie roz­dep­tał. A jeśli ktoś twier­dzi, że Król jest inny, zna­czy, że łże – tyle ci powiem.

Słu­cha­łem go tak i pomy­śla­łem sobie, że Hal jest strasz­nie słaby i znie­wie­ściały jak na najem­nika. Mógł­bym go zabić bez więk­szego kło­potu, choć jestem niski i nie­spe­cjal­nie silny. Zro­zu­mia­łem, czemu Hal nim się zaj­muje, wola­łem to jed­nak usły­szeć od niego.

— No to czemu się z nim włó­czysz? — zapy­ta­łem.

Hal wzru­szył ramio­nami.

— Prze­cież to sie­rota i dureń, dnia by nie prze­żył. Powiesz mu dla kawału: „Królu, idź no w mrok”, to pole­zie i będzie po nim. Albo poleci za kotem i skądś zleci, albo kogoś zadusi i go wsa­dzą, rzuci się na łucz­ni­ków czy co tam jesz­cze. — Bez prze­rwy pluł. Mia­łem ochotę powie­dzieć mu, żeby tego nie robił. — To z nim trzy­mam, żeby nie napy­tał sobie biedy.

Zamilkł. Trudno sza­no­wać czło­wieka, który nie mówi prawdy, kiedy nie musi kła­mać. Hal wła­śnie taki był. Brał część zapłaty Króla i jestem pewny, że go do tego oszu­ki­wał. Poza tym żaden był z niego najem­nik i sam potrze­bo­wał ochrony Króla, tak jak Król potrze­bo­wał jego.

Nie prze­pa­da­łem za Halem, jed­nak cza­sem powie­dział coś cie­ka­wego, no i lubi­łem słu­chać o Królu. Mówił mi o tru­dach opieki nad nim, jak przy­go­to­wać mu łóżko i co powie­dzieć kobie­cie, żeby był zado­wo­lony, w jaki spo­sób usta­wić go do walki i co robić, żeby nie wario­wał z nudów.

— Uwiel­bia, jak mu się opo­wiada histo­rie, a ja nie jestem w tym zbyt dobry.

Tak słu­cha­łem, usi­łu­jąc wyro­bić sobie zda­nie na temat Hala i zro­zu­mia­łem, że nie pała do Króla jakąś szcze­gólną nie­chę­cią – po pro­stu nie prze­pa­dał za ludźmi i nie zdra­dzał żad­nego przy­wią­za­nia. Moim zda­niem lepiej spraw­dziłby się jako kupiec albo jeden z tych ludzi, któ­rzy dbają, żeby w dwo­rach zawsze było jedze­nie, ogień i jasne. Po jakimś cza­sie Hal wyczuł, że mam ochotę poznać Króla, i zapro­sił mnie do namiotu, ostrze­ga­jąc, żebym nie poda­wał mu ręki, a naj­le­piej nie sia­dał zbyt bli­sko. Wzią­łem to sobie do serca. Król, wła­ści­wie nagi, jeśli nie liczyć prze­pa­ski na bio­drach, o ciem­nej gład­kiej skó­rze, z dłu­gimi wło­sami opa­da­ją­cymi na byczy kark sko­ja­rzył mi się z jed­nym z tych posą­gów pra­daw­nych wojow­ni­ków, które widu­jemy w wiel­kich mia­stach przy Wieży. Usia­dłem naprze­ciw niego. Jadł pie­czone mięso, spoj­rzał na mnie i wybuch­nął śmie­chem.

— Jesteś mały! He! Nie za mały na wojow­nika?

— Pocho­dzę z Pół­nocy. Tam mamy mniej Słońca. A nim zosta­łem wojow­ni­kiem, byłem zło­dzie­jem.

— No, chyba że tak — zaja­dał się Król — no, chyba że tak. A co żeś kradł?

— A to, co było do ukra­dze­nia.

Zare­cho­tał i się zakrztu­sił.

— Dobre, dobre! — Zerwał się z trój­kąt­nego stołka i zoba­czy­łem, jaki jest ogromny. Cień jego głowy przy­po­mi­nał gwiazdę. — Ja tu nie chcę! Ja tu sie­dzę! Ja bym poszedł! Rok tutaj!

— Trzeci tydzień — przy­po­mniał Hal.

— Rok! Rok! Rok! — upie­rał się Król. — A gdzie pój­dziemy potem? Hy? Hal, musisz mi to powie­dzieć, dokąd dalej pój­dziemy, bo w górach nie da się już sie­dzieć.

Hal sap­nął, popa­trzył na mnie tro­chę bez­rad­nie, nalał sobie do kubka.

— Nie wiem, Królu. Pój­dziemy, to zoba­czymy.

W oka­mgnie­niu Król zna­lazł się przy mnie, potężne łapy zaci­snęły mi się na ramio­nach. Bolało. Poczu­łem, że gdyby szarp­nął, mógłby wyrwać mi ręce. Hal zerwał się ze swo­jego kąta.

— Ty, zło­dzieju, gdzie można by pójść? — zapy­tał Król.

Nie zwol­nił uści­sku. Za jego ple­cami stał Hal i dawał mi bez­radne znaki. Nie było sensu tłu­ma­czyć, że od dawna nie jestem zło­dzie­jem. Przy­po­mnia­łem sobie miej­sca, które odwie­dzi­łem.

— Byłeś kie­dyś w Maral? To ogromne mia­sto na połu­dniowy wschód stąd.

Zaprze­czył gwał­tow­nym ruchem głowy.

— Ja byłem. Nie wyobra­żam sobie pięk­niej­szego miej­sca, a jak ma się pie­nią­dze, to dopiero można pożyć. Maral to naprawdę dwa mia­sta, jedno nad dru­gim. To na dole nazywa się Ma, a na wyż­sze wołają Ral. — Opo­wia­da­nie szłoby lepiej, gdyby nie żela­zny uścisk na ramio­nach. — Wygląda to tak, że Ma leży w kotli­nie, a wyżej, na mostach i słu­pach wznosi się Ral. Mają tam prze­bo­gate złoża bla­sku, jasne robią naj­lepsi świa­tło­mi­strze i jasne w Ma są barwy wody. Wszystko jest nimi pokryte, nawet dachy domów. Ral wygląda podob­nie, tylko tam jasne są złote. Mrok tam ni­gdy nie zapada. Jak sie­dzisz w Ma, widzisz nad sobą złote niebo, a jak wyj­dziesz na górę, to znów widzisz mia­sto jak wiel­kie jezioro, w któ­rym odbi­jają się gwiazdy.

— A Wieże są?

— Pew­nie, że są, nie znaj­dziesz mia­sta bez Wieży. Tam­tej­sza wygląda ina­czej niż gdzie indziej, wyra­sta z Ma i ma sze­roką pod­stawę, ugina się, pod­parta przez grubą kolumnę. Na niej — chrząk­ną­łem, naprawdę bolało — wiją się złote jasne z Ral. I pod­czas gdy wszyst­kie inne Wieże zwę­żają się ku górze, ta roz­kwita, rozu­miesz, Królu, złote pasma roz­bie­gają się we wszyst­kich kie­run­kach jak roz­cza­pie­rzona dłoń.

Król zwol­nił uścisk. Wpa­try­wał się we mnie i wyglą­dał, jakby zaraz miał się popła­kać. Cof­nął się, Hal popro­wa­dził go do stołka. Król był wyraź­nie poru­szony i chciał spra­wić mi jakąś przy­jem­ność – wska­zy­wał na pie­kące się mięso i butelki wina. Nie bar­dzo mogłem odmó­wić, więc wypi­łem pół kubka i posze­dłem, mając dość tego namiotu i tego czło­wieka.

Poło­ży­łem się u sie­bie i zasną­łem. W środku nocy obu­dził mnie czło­wiek od Hala i powie­dział, że Hal prosi, błaga i zaklina, żebym przy­szedł do jego namiotu. Nie mia­łem na to ochoty, ale tam­ten był sta­now­czy. Otu­li­łem się w jasne, wzią­łem pochod­nię. Mrok był cichy tej nocy, za to wrza­ski Króla nio­sły się po obo­zie. Przez roz­świe­tlone płótno widzia­łem wyraź­nie mio­ta­jącą się syl­wetkę olbrzyma. Na zewnątrz wypadł Hal.

— Ja cię pro­szę. Idź tam, nic się nie bój i opo­wiedz mu jesz­cze raz o tym mie­ście. Nie umiem go uspo­koić, tylko tego chce. Maral i Maral, aleś mu, chło­pie, w gło­wie zawró­cił. Idź. Nie zrobi ci krzywdy.

Nie byłem taki pewien, no ale nic innego nie przy­szło mi do głowy.

— Teraz to już wiesz, czemu trzy­mam go z daleka od innych — rzekł Hal.

Na mój widok Król prze­stał wrzesz­czeć i machać pię­ściami, zwie­sił ramiona, jakby były mar­twe i usiadł w kącie, z opusz­czoną głową. Wska­zał mi sto­łek, wystar­cza­jąco odle­gły, żebym zdą­żył uciec, gdyby się na mnie rzu­cił. Gibał się w przód i w tył, nie śmiał na mnie pod­nieść oczu. Opo­wie­dzia­łem mu wszystko, co pamię­ta­łem z Maral, słu­chał z otwar­tymi ustami. Gdy skoń­czy­łem, popro­sił, bym powtó­rzył.

— Bo chcę dobrze zapa­mię­tać — wyja­śnił — u mnie z tym to nie jest dobrze.

Opo­wie­dzia­łem. Hal zasnął na ziemi, pomię­dzy mną a Kró­lem.

* * *

Następ­nego dnia zoba­czy­łem Króla w walce.

Obu­dzi­łem się koło połu­dnia, w jego namio­cie. Król spał, sie­dząc na podusz­kach, co wyglą­dało bar­dzo dziw­nie w pierw­szej chwili. Zorien­to­wa­łem się, że to guzy prze­szka­dzają mu w leże­niu. Ledwo dosze­dłem do sie­bie, kiedy do namiotu wpadł czło­wie­czek z wrza­skiem, że idą ludzie księ­cia Sara. Pobie­głem zaraz zoba­czyć – i rze­czy­wi­ście, nad­cią­gali, w sile około stu, z dłu­gimi tar­czami i w moc­nych heł­mach, co miało chyba zabez­pie­czać przed ata­kiem z góry. Zaraz pomy­śla­łem sobie, że muszą to być naj­lepsi z jego armii albo Sar jest wyjąt­ko­wym dur­niem.

Król już wyszedł, w skó­rza­nym napier­śniku, na ręka­wi­cach miał nabite gwoź­dzie. W lewej ręce trzy­mał miecz, w pra­wej długi szty­let o zakrzy­wio­nym ostrzu. Obok stał Hal z tar­czą i coś mu kla­ro­wał. Król pra­wie go nie słu­chał, kiwał łbem od nie­chce­nia i nie odry­wał wzroku od nad­cią­ga­ją­cego woj­ska. Musia­łem zająć swoją pozy­cję, więc stra­ci­łem ich z oczu.

Wypu­ści­li­śmy strzały, wła­ści­wie je mar­nu­jąc, ludzie Sara unie­śli tar­cze i tyle z tego wynik­nęło. Szli rów­nym tem­pem, roz­wi­ja­jąc sze­reg tak sze­roko, jak pozwa­lał wąwóz. Ruszy­li­śmy w dwóch flan­kach, tak jak było wcze­śniej mówione. Mam krót­kie nogi i szybko zosta­łem z tyłu, a kiedy dobie­głem, linia wroga już była prze­ła­mana. Lubię wal­czyć i jestem w tym nie­zły, prze­ciw­nik czę­sto mnie lek­ce­waży, a umiem być szybki. Ska­ka­łem wokół więk­szych od sie­bie, cią­łem, dźga­łem, ostrze zawsze zna­la­zło dziurę w pan­ce­rzu albo omi­nęło tar­czę. Ci ludzie wcale nie byli tacy dobrzy, jak sądzi­łem, sam poło­ży­łem dwóch, a trze­ciego rani­łem w oko. Spy­cha­li­śmy ich w dół wąwozu.

Wów­czas ruszył Król. Popę­dził po stoku i wpadł w sam śro­dek, w miej­sce, które było dla niego zosta­wione. W ogóle się nie osła­niał, jakby skórę miał z metalu, jed­nak osła­niać się nie musiał – nikt nie zdo­łał doń dojść bli­żej niż na odle­głość ciosu. Powa­lił dwóch jed­nym ude­rze­niem, ciął na lewo i prawo, nie patrząc na boki czy za sie­bie. Walił mie­czem jak kijem, a jak szty­let utkwił mu w kościach prze­ciw­nika, zerwał rogaty hełm i prał nim po łbach. Wbrew swoim roz­mia­rom, był cho­ler­nie szybki, dużo szyb­szy ode mnie.

Ludzie Sara pojęli, co się święci, i odstą­pili od Króla. Wokół niego na dłu­gość mie­cza nie było nikogo, tylko zwały tru­pów. Ryk­nął, zupeł­nie nie jak czło­wiek, bo i czło­wieka też nie przy­po­mi­nał – cały zakrwa­wiony, z guzami wokół czaszki. Nie mie­li­śmy na co cze­kać, ude­rzy­li­śmy z boków, spy­cha­jąc ludzi Sara wprost na Króla. Kto inny zaraz by zgi­nął, Kró­lowi jed­nak nie w gło­wie było umie­ra­nie, walił na wszyst­kie strony, nim kto dosko­czył, padał, jakby pio­run w niego tra­fił, a on prze­cież dopiero zaczy­nał – zmie­nił się w czer­woną smugę, dopa­da­jącą wroga, celną i bez­li­to­sną. Ran­nym miaż­dżył grdyki lub kop­nia­kiem prze­trą­cał karki. We mnie wstą­piły nowe siły. Król odwa­lał robotę za dwu­dzie­stu no i – silny, szybki Bóg walki – był w jakiś spo­sób piękny. Dawał nadzieję.

Wypie­ra­li­śmy tych od Sara to na Króla, to w dół wąwozu, aż pobie­gli bez­ład­nie, porzu­ca­jąc tar­cze i pró­bu­jąc zerwać zbroje, żeby ucie­kać szyb­ciej. Król puścił się za nimi, nie zdra­dza­jąc obja­wów zmę­cze­nia. Ciął mie­czem przez plecy lub prze­bi­jał uda, zosta­wia­jąc krwa­wią­cych za sobą, prze­trą­cał krę­go­słupy, ciskał kamie­niami, aż stra­ci­li­śmy go z oczu. Hal był zupeł­nie spo­kojny. Wkrótce zoba­czy­li­śmy Króla, jak wraca z mie­czem zarzu­co­nym na ramię.

— Zabił ich wszyst­kich? — zapy­ta­łem.

— Nie wia­domo — odparł Hal. — Mówię mu, niech zosta­wia paru, żeby opo­wie­dzieli swoim, co się stało. W walce to on cał­kiem rozum traci i cza­sem rzuca się nawet na naszych.

Rozu­mia­łem, co chciał mi powie­dzieć. Nie­do­bitki wrócą, Sar dowie się o walce. Wie­ści pójdą w świat, sława Króla wzro­śnie i Hal będzie mógł wziąć wię­cej za następną robotę. Życie jest śmieszne i kto wie – myśla­łem – może następ­nej wio­sny ruszymy z Halem i Kró­lem na gór­ni­ków, opła­ceni przez Sara.

Zerwa­li­śmy z tru­pów wszystko, co miało jakąś war­tość, i zrzu­ci­li­śmy ciała w dół wąwozu, żeby wiatr nie nawie­wał smrodu. Wszy­scy cie­szy­li­śmy się łatwym zwy­cię­stwem, choć kilku, łącz­nie z Halem i mną, usi­ło­wało ostu­dzić nastroje pozo­sta­łych. Być może Sar wysłał zwiad przed wła­ści­wym ude­rze­niem? Ci, któ­rych zabi­li­śmy, nie wal­czyli zbyt dobrze. Wysta­wi­li­śmy straże i cze­ka­li­śmy w spo­koju, co jest naj­nud­niej­szym zaję­ciem pod Słoń­cem. Ludzie pili i ska­kali sobie do gar­deł.

Król w walce zro­bił ogromne wra­że­nie i nie­któ­rzy chcieli ruszać w jego towa­rzy­stwie na pod­bój kró­lestw. Wyda­wał się nie­znisz­czalny i nawet ja nie wyobra­ża­łem sobie siły, która zdoła mu się oprzeć. Wła­ści­wie podzie­la­łem zda­nie innych: po co włó­czyć się od bija­tyki do bija­tyki, skoro można ruszyć kupą, na ple­cach Króla wywal­czyć sobie to i owo. Zapy­ta­łem Hala, czy ni­gdy o tym nie myślał.

— Póki Król tłu­cze tępa­ków od takiego Sara, eskor­tuje kara­wany albo ściga zbój­ców, nikt go nie ruszy — powie­dział — prze­cież go widzia­łeś. Jed­nak świat jest za wielki na tego olbrzyma. Nie pora­dzi sobie.

Zgo­dzi­łem się, lecz w duchu pyta­łem sie­bie, czy przy­pad­kiem nie jest tak, że świat jest za duży, ale dla Hala.

Żadne nie­bez­pie­czeń­stwo nie nad­cią­gało, za to w obo­zie działo się coraz gorzej. Z gór­ni­kami doga­dać się nie szło, pewno dla­tego że wcze­śniej każdy uma­wiał się osobno. Żąda­li­śmy, żeby wyna­gro­dze­nie zabi­tych podzie­lić przez nas wszyst­kich lub dać ich słu­gom, gór­nicy chcieli zatrzy­mać je dla sie­bie. Pró­bo­wali zacią­gnąć nas do jakiejś roboty przy dźwi­gach i sztol­niach, co mia­łoby sens, bo zyska­li­by­śmy zaję­cie, nikt jed­nak się na to nie zgo­dził. Po dwóch tygo­dniach takiej szar­pa­niny mie­li­śmy dosyć sie­bie nawza­jem.

Gór­nicy zde­cy­do­wali się zatrzy­mać dzie­się­ciu najem­ni­ków, resztę zaś roz­pu­ścić. Zabie­gali u Hala, by Król pozo­stał, Hal może i byłby zado­wo­lony, za to Król nie chciał o tym sły­szeć, gro­ził nawet, że jak tak ma być, to on pój­dzie i poza­bija wszyst­kich w kopalni. Co tu dużo mówić, sie­dzie­li­śmy na wul­ka­nie i trzeba było iść. Usta­li­li­śmy, że wyru­szymy w gru­pie, na wypa­dek spo­tka­nia z ludźmi Sara albo gdy­by­śmy wpa­dli na Skal­nych. Wybra­li­śmy świt.

Nikt nie miał jasnych pla­nów, co będzie dalej, dokąd pój­dzie i co zrobi. Pla­no­wa­łem iść z Halem i Kró­lem przy­naj­mniej do miast, a potem zasta­no­wić się – pozo­stać z nimi, czy wędro­wać samemu. Hal, jaki­kol­wiek był, miał w gło­wie to i owo, no i poma­ga­łem mu przy Królu, czym wzbu­dzi­łem jego sym­pa­tię i nie­uf­ność. Zasta­na­wiał się, czemu robię to, co robię, opo­wia­dam mu o miej­scach, które widzia­łem, albo myję to wiel­kie ciało. W grun­cie rze­czy, nie było jed­nej odpo­wie­dzi. Nudzi­łem się.

Ruszy­li­śmy w kil­ku­dzie­się­ciu, dość wolno, bo każdy był obju­czony. Król z Halem jechali w środku kolumny, ja trzy­ma­łem się z tyłu, tak że widzia­łem te wiel­kie plecy i guzy z tyłu głowy. Nie chciało mi się z nikim gadać, może dla­tego że opusz­cza­łem to ponure miej­sce i przy­wy­kłem do cie­sze­nia się w samot­no­ści. Nie zaro­bi­łem wiele, nic, co by się zaraz nie roze­szło. Jak masz pie­nią­dze, naj­mi­lej wyda­wać je w gło­wie.

Ota­cza­jące nas skały o łagod­nych gar­bach w poran­nym Słońcu wyda­wały się śnież­no­białe. Wąwóz naj­pierw biegł ostro w dół i był w miarę wąski, by roz­sze­rzyć się i pro­wa­dzić łagod­nie w zie­leń doliny, maja­czącą pod nami. Jest coś głu­piego i dener­wu­ją­cego w takiej wędrówce – leziesz, leziesz, wiesz, że ni­gdy nie wró­cisz, tam gdzie byłeś, nie spo­tkasz tych ludzi, a jeśli wró­cisz lub spo­tkasz, to zna­czy, że w życiu ci się nie powio­dło.

Zaata­ko­wali nagle i z dwóch stron pole­ciały kamie­nie, strzały i bełty, nim kto­kol­wiek się poła­pał, kilku od nas już leżało. Ludzie się roz­bie­gli, dopa­dłem pierw­szego głazu, zer­k­ną­łem – kil­ka­dzie­siąt drob­nych postaci sie­działo mię­dzy ska­łami. Sar miał taki pomysł, pode­słać nam mięso, uśpić i nakło­nić do wyj­ścia. Potem weź­mie kopal­nie jak swoje, no ale w tej chwili inte­re­so­wało mnie co innego.

W zamie­sza­niu nie wie­dzia­łem, co się dzieje, popę­dzi­łem więc naprzód, chcąc opu­ścić te klesz­cze. Wystar­czyło spoj­rzeć, jakie to było głu­pie – w miej­scu, gdzie wąwóz się zwę­żał, walił grad strzał, ludzie padali. Czę­sto myśla­łem, że już jest po mnie i nauczy­łem się tym nie przej­mo­wać: sku­lony, kry­jąc się, za czym mogłem, bie­głem po stoku ku strze­la­ją­cym. Inni zro­bili to samo.

Król mignął mi przez moment, mia­łem inne rze­czy do roboty, choć ta chwila wystar­czyła, bym dokład­nie go zapa­mię­tał. Sadził ogromne susy w prze­dziwny spo­sób – zgar­biony, z głową scho­waną mię­dzy ramio­nami. Strzały poszły w jego stronę, przy­warł do ziemi, tylko jedna, krótka i czarna utkwiła głę­boko w udzie. Rów­nie dobrze mogliby weń żwi­rem ciskać, nie patrzy­łem już, sły­sza­łem tylko, jak dopada strzel­ców.

Może nie prze­wi­dzieli, że zdo­łamy do nich dotrzeć, albo taki był wła­śnie plan Sara, który widocz­nie nie trosz­czył się o ludzi. Walka dobie­gła końca szyb­ciej, nim kto­kol­wiek by przy­pusz­czał, wła­ści­wie mnie samemu wydała się snem. Sta­łem, jakoś tak wybu­dzony, z zakrwa­wioną pałką, do któ­rej przy­kle­iły się czy­jeś włosy. Popa­trzy­łem w dół. Jeśli celem Sara było prze­trze­bie­nie naszych – wygrał, jego ludzie ruszą wkrótce za oca­la­łymi i wybiją jed­nego po dru­gim. Główna kolumna zaj­mie kopal­nie bez żad­nego wysiłku. Gór­nicy nie zbiorą nowych sił.

O tym myśla­łem, scho­dząc ze stoku, a także o tym, kto zgi­nął, a kto nie. Nie przy­wią­zuję się do ludzi i patrząc na zmar­łych, czu­łem ulgę, że tym razem śmierć mnie omi­nęła. Nie o każ­dym można tak powie­dzieć: Hal leżał na wznak, z piersi wysta­wało mu piórko strzały. Król pędził w jego stronę i zaraz go objął. Nawet ze swo­jego miej­sca widzia­łem, że Hala mamy z głowy, jed­nak Król nie przyj­mo­wał tego do wia­do­mo­ści. Z deli­kat­no­ścią, o którą bym go nie podej­rze­wał, doty­kał jego dłoni i wodził pal­cem po czole. Coś kazało mi do niego podejść, a ledwo to zro­bi­łem, zaczą­łem żało­wać. Wów­czas nie wie­dzia­łem, czego spo­dzie­wać się po Królu.

Sta­ną­łem za nim. Trzy­mał trupa za głowę, pró­bo­wał otwie­rać mu usta, uda­jąc, że Hal wciąż oddy­cha. Potrzą­snął nim, wście­kły, jakby wbrew swo­jej legen­dzie miał pro­blemy ze zro­zu­mie­niem tego, na czym polega umie­ra­nie. Tele­pał cia­łem coraz moc­niej, jął wyć, gnieść mu kości i bić mar­twą głową o kamie­nie. Chyba chciał uka­rać Hala za to, że ten go opu­ścił. Przy­naj­mniej ja tak zro­zu­mia­łem.

Nikt nie śmiał się zbli­żyć do Króla, oca­leli ucie­kali, byle dalej z wąwozu. Też powi­nie­nem tak zro­bić. Byłem cie­kaw róż­nych rze­czy, a widok olbrzyma wyją­cego niczym dzie­ciak spra­wił, że poczu­łem się dziw­nie, zwłasz­cza kiedy Król, potrza­skaw­szy ciało, prze­ra­ził się tym, co uczy­nił. Zabrał się do napra­wia­nia, nie­zdar­nymi dłońmi pró­bo­wał złą­czyć poła­mane kości i wpy­chał w mózg kawałki czaszki.

— Wystar­czy — powie­dzia­łem mu.

Popa­trzył na mnie zdu­miony. Potrzą­snął czer­woną głową. Trwał na czwo­ra­kach i zer­kał to na Hala, to na mnie. Nie wie­dzia­łem, co powi­nie­nem zro­bić, więc zro­bi­łem to, co nale­ża­łoby, gdyby nic się nie wyda­rzyło. Zabra­łem tobo­łek, broń i posze­dłem. Powie­dzia­łem tylko:

— Uwa­żaj na sie­bie, Królu.

Ledwo ruszy­łem, już wrza­snął. Odsko­czy­łem, żeby mi nie zro­bił krzywdy – byłem pewny, że mnie ata­kuje, wście­kły, bo Hal umarł, a ja nie. Był to tylko błysk gniewu, prze­padł, odwró­ci­łem się – Król peł­znął do mnie na czwo­ra­kach, zasmar­kany i smutny. Przy­warł do ziemi, objął mi nogę, cało­wał stopę, aż znie­ru­cho­miał, z głową pod moim kola­nem. Guzy uwie­rały mnie w łydkę. Nie puścił.

Odtąd wędro­wa­li­śmy we dwóch.

* * *

Myślę dużo o gło­sach w mroku i tym, czy nie dopro­wa­dzą mnie do zguby. Sły­sza­łem ich bar­dzo wiele. Kiedy byłem młody, naj­bar­dziej na świe­cie podzi­wia­łem wojow­ni­ków w typie Króla, pozna­wa­łem o nich prawdę i prze­cho­dziło. Teraz podzi­wiam matki, wię­cej – myślę, że poza nimi nie ma nikogo do podzi­wia­nia, nie cho­dzi tylko o ból porodu, goto­wość na śmierć, jeśli dziecko będzie trzeba z brzu­cha wyciąć, ani nie o ten sier­miężny wysi­łek, który wyci­ska urodę i każe męż­czyź­nie szu­kać sobie kogoś innego. Podzi­wiam kobiety, bo uczą o mroku.

Zgoda, naj­pierw dzieci trzy­mamy wśród jasnych, co samo w sobie jest dla mnie trudne do znie­sie­nia: te wiel­kie sale, gdzie co wie­czór zjeż­dżają biedni, któ­rzy nie mają na jasne. W takiej sali jasne aku­rat są, leży, dajmy na to, trzy tuziny matek, obok gdzieś tyle dzieci, a jak jedno wrza­śnie, już ryczą wszyst­kie. Ja bym tego nie wytrzy­mał.

Jeśli męż­czy­zna spró­buje nauczyć małego mroku, dzie­ciak prze­żyje rok, dwa, to zna­czy dopóki nie nauczy się cho­dzić. Więc co wła­ści­wie jest w tych mat­kach? One potra­fią, nie wiem, sie­dzą, czy cho­dzą, mówią lub poka­zują, ale dziecko dowia­duje się pomału, czym jest mrok, a czym Słońce i jak odróż­nić praw­dziwy głos od fał­szy­wego. Widy­wa­łem matki sto­jące na skraju ognisk z dziećmi na rękach, wsłu­chi­wały się z nimi i uczyły roz­po­zna­wa­nia. Słowo po sło­wie i dźwięk po dźwięku. Żałuję cza­sem, że nie pamię­tam, jak było ze mną.

Żałuję, bo chęt­nie nauczył­bym się od nowa. Zawsze to było pro­ste: mrok nie­sie śmierć, a w świe­tle jest bez­piecz­nie, tylko że mrok mnie nie opusz­cza i nie prze­stał szep­tać. Tak naprawdę, to szep­cze dwa razy – na zewnątrz i wewnątrz mnie. Myślę o dro­gach jego kłam­stwa: dzieci mami cza­sem dźwię­kiem zabawy albo mówi jak ojciec, który odszedł lub zgi­nął, kobiety przy­zywa gło­sami kochan­ków, mnie pod­suwa głosy ludzi, któ­rych kie­dyś zna­łem. Tak, sły­szę także Króla.

I cza­sem nie wiem, czy kie­dyś nie weź­mie się na spo­sób, czy to, co w nim żyje, nie jest dość sprytne, by pod­szyć się pod ludzi, z któ­rymi miesz­kam, pod świer­got pta­ków o świ­cie, czy nie przy­woła czy­je­goś cie­nia pod moje okno w środku nocy i nie skłoni, żebym wyszedł. Może udać wojnę, zmu­sić, bym wybiegł odziany w jasne, zgu­bił się i błą­dził – ślepy, mię­dzy ska­łami.

* * *

Szybko odkry­łem, że Hal pomy­lił się co do Króla – mój towa­rzysz był znacz­nie bar­dziej przy­datny, niż wyda­wało się na początku, wyma­gał tylko cier­pli­wo­ści. Bły­ska­wicz­nie odkry­łem, że mogę wysy­łać go po drewno i tylko pil­no­wać, by pozo­stał w zasięgu głosu. Nie gło­do­wa­li­śmy, Król miał oko i kupę szczę­ścia, wystar­czyło go na chwilę puścić w las i wra­cał z czymś na ząb. Musia­łem tylko trzy­mać go bli­sko sie­bie. Zresztą, nie mia­łem nikogo, z kim mógł­bym poroz­ma­wiać. Pytał kilka razy o to samo, do czego zdo­ła­łem szybko przy­wyk­nąć.

Byłem wście­kły, bo chcia­łem jak naj­szyb­ciej znik­nąć sprzed oczu Sara. Ogromny wóz z rze­czami Króla bar­dzo nas spo­wal­niał, unie­moż­li­wiał wybra­nie drogi na prze­łaj. Powie­dzia­łem mu, że lepiej go porzu­cić, mamy dość pie­nię­dzy, żeby kupić nowy. Odmó­wił. No to pora­dzi­łem, żeby przy­naj­mniej wywa­lić łóżko, zna­czy, tę dziwną rzecz, którą łóż­kiem nazy­wał. Wów­czas cał­kiem się wściekł i chciał mnie pobić, musia­łem sta­nąć przed nim, cier­pli­wie tłu­ma­cząc: to ja, to ja, to ja. O wyrzu­ce­niu łóżka już ni­gdy nie roz­ma­wia­li­śmy.

Nie będę opo­wia­dał o wszyst­kim, co nam się przy­da­rzyło, w końcu wędro­wa­li­śmy przez cztery lata i działo się nie­jedno. W każ­dej histo­rii, takiej nawet, jak histo­ria Króla, liczy się głów­nie począ­tek i koniec, tak jak ważne jest źró­dło rzeki i morze, do któ­rego ona wpada. No więc szli­śmy tro­chę, grze­jąc się przy ogniu, aż dotar­li­śmy na zie­mie, gdzie mało kto znał Sara, a jeśli nawet znał, to się nim nie przej­mo­wał. Nie­któ­rzy ludzie roz­po­zna­wali Króla i ofe­ro­wali nam gościnę. Postę­po­wa­łem wów­czas jak Hal, pro­sząc, by się do niego nie zbli­żali.

Mia­sto nazy­wało się Mar i dotar­li­śmy doń dzie­sią­tego dnia drogi. W mia­stach zawsze jest robota, nawet w tak nędz­nych jak Mar. Po czym poznać, że mia­sto jest nędzne? Ano po dom­kach ści­śnię­tych na brze­gach sze­ro­kich ulic, takich, któ­rymi zawsze można prze­go­nić woj­sko, jakby coś się działo. Pośrodku takiego baj­zlu stoi sobie Wieża podobna do tych widy­wa­nych w nad­mor­skich sku­pi­skach han­dlu, gdzie nawet gówno jest ze złota. Tylko tro­chę inna, mato­wej barwy i taka jakaś nie­za­chę­ca­jąca. Jak zoba­czy­łem tę w Mar, to zaraz pomy­śla­łem, że pierdnę i się zawali.

No i walą się takie Wieże. Ta runęła zaraz, kiedy dotar­li­śmy do Mar.

Jeśli czło­wiek tro­chę wędruje, to zyskuje jakie takie poję­cie, jak to jest z Wie­żami. Każde mia­sto ma wła­sną, a z tego, co sły­sza­łem, żadne nie wybu­do­wało swo­jej do końca i dosko­nale wiem, jak to za każ­dym razem wygląda: budują naj­pierw szybko, myślą, że Słońce – to można drap­nąć jak byle pannę, potem mają dzie­sięć, trzy­dzie­ści pię­ter i wcale nie jest bli­żej ani cie­plej. Nawet gwiazdy nie można dotknąć, no i co powie­dzieć ludziom? Ano, że budowa trwa, pra­cu­jemy cią­gle i jesz­cze tro­chę czasu nam zej­dzie, nim znaj­dziemy się na Słońcu. Z cza­sem praca idzie wol­nej, aż wresz­cie spo­wal­nia na tyle, że czło­wiek przez całe życie widzi Wieżę mniej wię­cej takiej samej wyso­ko­ści. Chciał­bym zro­zu­mieć, czemu je się buduje, skoro nikomu jesz­cze nie wyszło.

Wieże mają jeden sens – im jest wyż­sza i pięk­niej­sza, tym ludzie żyjący obok wydają się przy­jezd­nym bogatsi i szczę­śliwsi. Aż chce się tam osie­dlać. Ktoś mądry będzie budo­wał Wieżę powoli i dokład­nie, mia­sto się roz­ro­śnie, to i ona uro­śnie, pie­niądz się na to znaj­dzie. Ktoś głupi wznie­sie taką od razu, na sła­bym drew­nie, kamie­niu, łapami par­ta­czy, chlap­nie farbą i sam będzie kró­lem far­bo­wa­nym. Potem takie licho wali się wszyst­kim na głowy, co stało się wła­śnie w Mar.

Weszli­śmy, Król chciał jeść i pić, no i ledwo żeśmy sie­dli – zaraz wal­nęło. Ludzie zerwali się na nogi, wybie­gli, było dopiero połu­dnie. Nad mia­stem wiro­wała gęsta chmura kurzu, wła­śnie w miej­scu, gdzie wcze­śniej stała Wieża. Wszy­scy popę­dzili w tamtą stronę, ale nie trwało to długo – Wieża runęła na ulice i domy, zewsząd docho­dziły krzyki ran­nych, ludzie gołymi rękami roz­grze­by­wali gruz w poszu­ki­wa­niu bli­skich. Nie­któ­rzy przy­po­mi­nali upiory, cali w pyle i krwi. Żoł­nie­rze nie wie­dzieli, co waż­niej­sze – poma­gać, czy się wyco­fać. Król wie­dział i zabrał się do odwa­la­nia kamieni.

Zasta­na­wia­łem się, czy mu pomóc lub, jesz­cze lepiej, pchać się mię­dzy rumo­wi­ska i wydo­by­wać ran­nych. Sta­łem tro­chę z boku i patrzy­łem na zaku­rzone kłę­bo­wi­sko, na nad­cią­ga­ją­cych gapiów, z któ­rych pomału for­mo­wał się wście­kły tłum. Król był nie­stru­dzony i w ogóle się nie męczył, prze­ta­czał kamie­nie, a jak kogoś odkrył, musia­łem wrzesz­czeć, żeby nie doty­kał, i woła­łem innych. W ten spo­sób zna­la­złem dla sie­bie zaję­cie. Zapa­lano ognie, zno­szono jasne, z myślą o nad­cią­ga­ją­cej nocy.

Nie naro­bi­li­śmy się. Przy­szedł ofi­cer, roz­po­znał Króla i powie­dział, że natych­miast jeste­śmy potrzebni gdzie indziej, a zro­bił to takim tonem, że nie szło odmó­wić. Pró­bo­wał prze­mil­czeć, o co cho­dzi, nie pozwo­li­łem i przy­znał, że książę Maru chce nas widzieć – i będzie pła­cił, a jak!

Popro­wa­dzono nas do drew­nia­nego pałacu na nie­wiel­kim wznie­sie­niu – widziany z daleka, przy­po­mi­nał mi szopę obitą przez jasne. Ni­gdy nie sły­sza­łem o panu Kar, jed­nak widzia­łem wcze­śniej parę rze­czy i mia­łem poję­cie, jak może wyglą­dać czło­wiek wła­da­jący Marem. Mimo to mnie zasko­czył. Był ogrom­nym czło­wiekiem, tylko o głowę niż­szym od Króla, kwa­dra­towy łeb cwa­niaka zawsze trzy­mał ciut opusz­czony. Cały czas pró­bo­wał opa­no­wać drże­nie ręki. To zde­rze­nie bru­tal­nej twa­rzy z kobiecą bojaź­li­wo­ścią dzi­wiło mnie.

Wkrótce wie­dzie­li­śmy, co się święci. Kar w swoim małym rozumku pojął, że ludzie znajdą win­nych kata­strofy dużo szyb­ciej, nim odgrze­bią z gru­zów swo­ich zmar­łych, mało tego – z każ­dym odgrze­ba­nym winny będzie bar­dziej oczy­wi­sty. Ruszą na pałac. Prze­ra­żony Kar ścią­gał, kogo mógł, obok nas było jesz­cze pięć­dzie­się­ciu ze straży i kil­ku­na­stu nam podob­nych. Wszy­scy patrzyli na Króla z sza­cun­kiem.

Pod­da­li­śmy się roz­ka­zom kapi­tana – który nale­żał do tych, co wię­cej myślą, niż mówią – ale i bez jego pomy­słu wie­dzie­li­śmy, co robić. Tłum nad­ciąga falą, nie spró­buje oblę­że­nia, lecz zaata­kuje drzwi i okna. Zabi­li­śmy je deskami i pod­par­li­śmy. Zer­ka­łem przez szpary w drew­nie na ludzi gro­ma­dzą­cych się pośród ruin mia­sta. Sam Kar krą­żył mię­dzy nami, by co jakiś czas znik­nąć w pomiesz­cze­niach z tyłu.

— Wytrzy­mamy, aż Słońce zaj­dzie i będzie w porządku — powie­dzia­łem Kró­lowi. — Nie popro­wa­dzą oblę­że­nia pod mro­kiem.

— No — zgo­dził się Król — nic z tego nie rozu­miem.

— Czego nie rozu­miesz?

— Czemu on nie pój­dzie.

— Kto nie pój­dzie?

— Kar — z namy­słem ski­nął głową — prze­cież to znisz­czone mia­sto, mógłby pójść i zbu­do­wać nowe. Na bied­nego — zer­k­nął przez ramię — on mi nie wygląda.

— To nie jest takie pro­ste, Królu — nie wiem czemu, nie­ustan­nie zwra­ca­łem się do niego w ten spo­sób — zakła­da­nie mia­sta to poważna sprawa.

Wzru­szył ramio­nami.

— Ja i tak bym poszedł.

Nie trzeba było cze­kać zbyt długo, żeby ludzie z Mar ruszyli na pałac. Szli wście­kłą kolumną, a każdy trzy­mał, co tam miał: miecz, pałkę, dzidę albo coś zabra­nego z domu. Część owi­nęła się w jasne, z boku, kobiety i dzieci nio­sły drewno i pochod­nie. Atak pro­wa­dzili ofi­ce­ro­wie, któ­rzy prze­szli na ich stronę.

Pierw­sze ude­rze­nie zdo­ła­li­śmy ode­przeć bar­dzo dużym kosz­tem. Padła zewnętrzna brama, prze­pro­wa­dzi­łem stru­chla­łego Kara w głąb budynku, zaba­ry­ka­do­wa­li­śmy się znowu, osła­niani przez żoł­nie­rzy i samego Króla. Z naszej strony zgi­nęło dzie­się­ciu, tam­tych ze cztery razy tyle. Tłum nie wyglą­dał na mniej­szy. Humoru nie popra­wiał nam Kar, wrzesz­czący i łka­jący na prze­mian, jak to nas wyna­gro­dzi, jeśli oca­limy go z tej kabały. Nie wie­dzia­łem, jak to zro­bić, więc nic nie mówi­łem.

Oto­czyli pałac szczel­nym pół­ko­lem. Słońce jesz­cze stało wysoko. Wystar­czyło zer­k­nąć na zewnątrz, by stwier­dzić, że nie jest wesoło. Zdarto już jasne z zewnętrz­nej czę­ści i roz­pięto mię­dzy ścia­nami – teraz już mogli stać tak aż do świtu. Zasta­na­wia­łem się, czy nie posta­wić Króla w wej­ściu lub po pro­stu wypu­ścić go na nich.

Kapi­tan miał inne zda­nie. Zawo­łał do okna z tłumu takiego, który wyglą­dał na w miarę kuma­tego, i coś mu długo kla­ro­wał. Potem przy­szedł do mnie – jako opie­kun Króla wyro­słem na kogoś w rodzaju przy­wódcy najem­ni­ków – i przed­sta­wił swój pomysł. Nie­wiele myśląc, zgo­dzi­łem się, kło­pot był tylko z prze­ko­na­niem Króla, taka zmiana pla­nów nie mie­ściła mu się bowiem w gło­wie. W końcu, usły­szaw­szy, że wyja­śnię mu wszystko potem – ustą­pił.

Roze­szli­śmy się po pałacu. Osta­tecz­nie, książę Kar skrył się w komórce dla służby, tak małej, że ledwo się tam zmie­ścił. Król skrę­cił mu kark, tru­chło pocią­gnę­li­śmy poko­jami i cisnę­li­śmy przed tłum. Zaraz wbili mu dzidy pod pachy i powle­kli, obrzu­ca­jąc gno­jem. Ledwo to się stało, Król odcią­gnął mnie na bok.

— Czemu tak? — chciał wie­dzieć.

— Cza­sem trzeba i już.

— Obie­ca­łeś.

— Nie dali­by­śmy rady. Warto umie­rać dla kogoś takiego jak Kar? — Wzru­szy­łem ramio­nami. Cho­dzi­li­śmy po pałacu, szu­ka­jąc nagrody. — On też ma lepiej. Widzisz no? Popatrz za okno.

Popa­trzył. Ludzie wciąż ciskali w Kara gów­nem. Jak znam życie, prze­cią­gną go przez całe mia­sto i porzucą ciało u jego wrót.

— No to sam widzisz — roz­mowę trzeba było koń­czyć — tym chęt­niej zro­bi­liby mu to samo, gdyby żył.

* * *

Wie­czo­rem Król zażą­dał kobiety, więc ją przy­pro­wa­dzono. Musia­łem mu towa­rzy­szyć, choć nie mia­łem na to ochoty. Odpo­wia­da­łem za jego bez­pie­czeń­stwo, a wie­dziano powszech­nie, że Król jest bez­bronny tylko wtedy, kiedy upra­wia miłość. Ja jeden mia­łem prawo go przy­go­to­wać.

Dziew­czyna była tęga i przy­naj­mniej raz rodziła. Nosiła czarną perukę poprze­ty­kaną zło­tymi pasem­kami. Jak więk­szość kobiet stam­tąd, goliła głowę do gołej skóry, żeby wysta­wiać ją na Słońce, podob­nie jak bio­dra, tyłek i piersi. Bar­dzo się bała, więc jej wyja­śni­łem, że nic się jej nie sta­nie, dopóki Król nie opu­ści łóżka, czego prze­cież nie uczyni.

Musiała się roze­brać i obej­rza­łem ją dokład­nie: unio­słem cięż­kie piersi, roz­chy­li­łem uda i pośladki, wsa­dzi­łem dwa palce głę­boko w usta, ale nic nie zna­la­złem. Kaza­łem obciąć paznok­cie, na co przy­stała nie­chęt­nie. Z namiotu docho­dziły nie­cier­pliwe nawo­ły­wa­nia – mruk­nię­cia, jęki. Brzę­czały łań­cu­chy. Dziew­czyna zapy­tała, czy to prawda, co mówią: Król miał mieć drugą koronę tam na dole. Roze­śmia­łem się tylko, bo aku­rat w tym miej­scu nie róż­nił się ode mnie i innych męż­czyzn.

W namio­cie pło­nęły pochod­nie, po jed­nej w każ­dym rogu, ogień trza­skał też w kociołku pośrodku, a dodat­kowe świa­tło dawała jasna, naj­wyż­szej próby, roz­pięta mię­dzy masz­tami. Król leżał na łóżku, tak nazy­wa­li­śmy je, choć wcale łóżka nie przy­po­mi­nało. Skła­dały się na nie deski gru­bo­ści jego nad­garst­ków, spięte żela­znymi obrę­czami. Z każ­dego rogu odcho­dziła para łań­cu­chów, które łączyły kaj­dany na prze­gu­bach Króla z potęż­nymi palami wbi­tymi w pod­łogę. Król musiał trzy­mać ręce roz­krzy­żo­wane, był nagi i mógł­bym go zabić, gdy­bym tylko zechciał.

Wpro­wa­dzi­łem dziew­czynę. Odzy­skała odwagę i zbli­żyła się do Króla. Sam usia­dłem na stołku w takiej odle­gło­ści, bym mógł zare­ago­wać, gdyby coś poszło ina­czej niż zwy­kle. Mia­łem krótki miecz i zer­ka­łem raz na niego, raz na łóżko. Pierw­szy raz pil­no­wa­łem Króla, czu­łem się dziw­nie i nie przy­pusz­cza­łem, że w przy­szło­ści tak szybko przy­wyknę.

Wcze­śniej poin­stru­owa­łem dziew­czynę, czego od niej ocze­ku­jemy, i chyba była tym zdzi­wiona – w tych nie­bez­piecz­nych cza­sach męż­czyźni lubili szybko i mocno. Ostroż­nie zbli­żyła się do Króla, prze­je­chała pal­cem po jego nasma­ro­wa­nym oliwą udzie i prze­su­nęła dłoń na pod­brzu­sze. Wyćwi­czo­nym ruchem wpeł­zła na to ogromne ciało, cała zmie­ściła się na falu­ją­cym tor­sie. Jak jej mówi­łem, zaczęła gła­skać Króla po policz­kach i cało­wać w powieki, deli­kat­nie doty­kała szyi i wodziła pal­cami po naprę­żo­nych ramio­nach. Król wpa­try­wał się w nią z nie­mym zachwy­tem. Dziew­czyna dotknęła sze­ro­kiego czoła, trą­ciła ucho, wiła się na męż­czyźnie, aż wresz­cie zamknęła dłoń na jego fiu­cie i uło­żyła się w ten spo­sób, by Król mógł cało­wać jej nos i policzki. Czy­nił to gwał­tow­nie i tro­chę się bałem. Doszedł w paru ruchach.

Po wszyst­kim roz­ku­łem go i dałem wina.

— Czemu ty nie cho­dzisz do kobiet? — zapy­tał.

— Prze­cież cho­dzę. Nie zawsze mam kiedy. Jak jestem w mie­ście, zawsze idę do kobiety.

— A nie chciał­byś mieć swo­jej kobiety? Hal cią­gle o tym gadał.

— No dobra, ale Hal gry­zie zie­mię i coś mi śpiewa, że nawet gdyby żył, to by kobiety nie miał tak na co dzień. Najem­ni­kowi nikt nie da córki księ­cia albo kupca, choć­byś nie wiem ile miał pie­nię­dzy. Nawet tobie nie dadzą.

— No, ja nie chcę. Mi dobrze tak, jak jest.

Król kła­mał, ale jesz­cze o tym nie wie­dzia­łem. Nie zno­sił łóżka miło­ści i chciał mieć kobietę bez niego.

— Żaden hodowca kobiet nie da ci takiej porząd­nej, jeśli dobrze nie zapła­cisz. Teraz to każdy może mieć pie­nią­dze — mówi­łem dalej — więc jak ktoś hodo­wał kobietę, dajmy na to, dzie­sięć lat – naj­pierw pój­dzie i zoba­czy, czy masz dom jak trzeba, czy stać cię na jasne dla niej i dla dzieci.

— E tam, na pewno nie każdy — mruk­nął — jak­bym był takim od kobiet, to chciał­bym sprze­dać kobietę kapi­ta­nowi Króla.

— Tylko czy chciał­byś od takiego wziąć. Jak wyho­du­jesz dobrą kobietę, to o nią dbasz, a jak ktoś nie dba, to zna­czy, że kobieta nie jest dobra i lepiej nie brać takiej.

* * *

Dziś przy­pro­wa­dzono mi kobietę. Oba­wia­łem się tro­chę, jed­nak poszło mi dobrze. Bar­dzo dziwne wra­że­nie, to że dobrze szło i sama kobieta.

Mógł­bym kupić sobie ich kilka i trzy­mać tutaj. W mojej sytu­acji byłoby to kło­po­tliwe – im mniej ludzi, tym lepiej. Posy­łam po nie kilka razy w mie­siącu i zaraz przy­po­mina mi się, jak przy­go­to­wy­wa­łem te dla Króla. Sie­dzę i cze­kam, sły­szę moich ludzi, ich krzą­ta­nie, obci­na­nie paznokci, jej fochy i jęki, choć z reguły zja­wiają się pokorne.

Poło­ży­łem się na wznak i roz­krzy­żo­wa­łem dło­nie, wła­śnie na wspo­mnie­nie Króla, za to nie wiem zupeł­nie, jak wygląda moje ciało, cza­sem doty­kam mię­śni ramion, spraw­dzam, czy nie zani­kły. Wszystko się pomie­szało. Wpi­jam palce w uda, uci­skam brzuch. Jak byłem młody, w ogóle nie wie­dzia­łem, że mam ciało – teraz jest ina­czej.

Ciem­ność była tro­chę inna niż zwy­kle, płasz­czy­zny prze­su­wały się nało­żone jedna na drugą, tro­chę podobne do kur­tyn w ulicz­nych teatrzy­kach, tyle że czarne. Przy­szła mi do głowy dziwna myśl: jaką barwę ma mój oddech, może nie­któ­rzy widują takie rze­czy. Potem przy­szła. Pach­niała mocną wio­sną. Weszła na łóżko, pozwo­liła się doty­kać bar­dzo powoli, robiła, jak kaza­łem wcze­śniej – idź po łóżku bar­dzo wolno i ocie­raj się o mnie.

Ni­gdy nie zama­wiam drugi raz tej samej kobiety. Tak było i tym razem. Pozna­wa­łem jej ręce, wodzi­łem pal­cem po pal­cach, spraw­dza­łem twar­dość brzu­cha, cię­żar piersi, kształt ust i szyi, wszystko po to, by dziew­czyna wyło­niła się dla mnie z mroku, cią­gle w mroku pozo­sta­jąc.

* * *

Bar­dzo łatwo mógł­bym oszu­kać Króla, lecz ni­gdy tego nie zro­bi­łem. Liczył z tru­dem i o mone­tach wie­dział tyle, że złote są ład­niej­sze niż srebrne, więc naj­chęt­niej widział wyna­gro­dze­nie w tym kruszcu. Zaraz na początku usta­li­li­śmy zasady podziału. Pierw­szą ćwiartkę Król prze­zna­czał na to, czego w danej chwili potrze­bo­wał, druga szła na wspólne potrzeby: opa­trunki, jedze­nie, pod­ku­cie koni, jasne, noc­legi, wypo­sa­że­nie, naprawę uzbro­je­nia lub łapówkę, co zda­rzało się nie­czę­sto. Trze­cia ćwiartka przy­pa­dała mnie, a prze­zna­cze­nie czwar­tej długo było dla mnie tajem­nicą. Król zaży­czył sobie, żebym ją odkła­dał. Nie powie­dział w jakim celu, a ja nie pyta­łem.

Pew­nego wie­czoru przy­szedł do mnie, sie­dli­śmy sobie, oświe­tleni ze wszyst­kich stron. Ciem­ność mru­czała naokoło, wwier­cała się mię­dzy liście i świsz­czała daleko, na wzgó­rzach.

— Nie zawsze bym tak chciał — powie­dział mi Król.

Odpo­wie­dzia­łem, że nie rozu­miem, i zaraz ugry­złem się w język, bo nie lubił takich odpo­wie­dzi.

— Widzia­łem tego czło­wieka i prze­cież ja też taki będę — rzekł zdu­mie­wa­jąco łagod­nie i wgryzł się w pie­czeń, którą trzy­mał na ostrzu.

Z początku nie wie­dzia­łem, kogo ma na myśli, i dopiero po chwili przy­po­mnia­łem sobie, że w mie­ście spo­tka­li­śmy żebraka. Był bar­dzo stary i miał resztki siwych wło­sów, poskle­jane wymio­ci­nami. Uwie­sił się nas i bałem się, że Król go zabije.

— Ni­gdy nie będziesz biedny — odpo­wie­dzia­łem. — Zawsze znaj­dzie się robota dla takich jak my.

— Każdy się sta­rzeje, to ja chyba też — rzekł Król. Uświa­do­mi­łem sobie, że nie wiem, ile wła­ści­wie ma lat. — No, a jak nawet nie ja, to ty na pewno. Chciał­bym być dobry dla cie­bie, bo ty jesteś dobry dla mnie. Nie był­bym dobry, gdy­bym cię opu­ścił i mógł­byś być jak tam­ten czło­wiek.

— No, ale do tego mamy dużo czasu.

Król zamilkł. Odło­żył mięso i przez chwilę patrzył w gwiazdy, któ­rych tej nocy poja­wiło się wyjąt­kowo dużo. Wielu mówiło, że gwiazdy to statki wysłane ze Słońca, aby nas zabrać do domu, każdy ma tysiąc masz­tów, na każ­dym masz­cie pło­nie tysiąc żagli z naj­przed­niej­szych jasnych, statki płyną przez kosmos i wypa­lają ciem­ność. Teraz wydaje mi się to nie­prawdą – gwiazdy świecą już bar­dzo długo i z jed­na­kową mocą, więc muszą być czymś innym.

— Ja tam nie wiem i tro­chę mi się poplą­tało — ode­zwał się Król — tyle mamy tych wojen. Nie wiem, jak je roz­róż­nić. Mamy monety?

— Już się koń­czą.

— Te, co odkła­dasz. O te pytam.

Prze­li­czy­łem w myślach, tro­chę tego było. I tak odpo­wie­dzia­łem, Król rozu­miał, że cze­goś może być tro­chę, dużo albo wcale.

— To powiedz mi, jak będzie na dom. Bar­dziej na Połu­dniu, żeby cią­gle było Słońce. Nie tylko, żeby dom był, ale taki jak chcemy i żeby nie bra­kło nam jedze­nia. Na łące i koło jeziora. I kupię ci kobietę — śmiał się. — Nie! Kupię ci dwie kobiety albo tyle, ile tylko będziesz chciał. Jesteś dla mnie dobry, dużo lep­szy niż Hal.

Obró­cił ku mnie głowę. W jego oczach nie było kłam­stwa i teraz wydaje mi się, że już ten dom widział, wraz z kobie­tami i łąką. W ten spo­sób dowie­dzia­łem się, na co kazał mi zbie­rać pie­nią­dze. Nie mia­łem serca powie­dzieć mu, że ow­szem, cza­sem widuje się sta­rych żebra­ków, ksią­żąt albo kup­ców, ni­gdy zaś najem­ni­ków.

— Musimy tro­chę pocze­kać — odpo­wie­dzia­łem. Coś jesz­cze przy­szło mi do głowy. — Powiedz mi, Królu, skoro ja będę miał swoje kobiety, to co ty będziesz robił? Umiesz tylko wal­czyć i nie znasz innego życia. Oba­wiam się, że nie będzie ci się tam podo­bało i gdzieś mnie będziesz cią­gnął.

Jego reak­cja mnie zasko­czyła. Poczer­wie­niał, co widzia­łem nawet w świe­tle ognisk, nadął policzki i ude­rzał rękami o uda. Wypusz­czał powie­trze krót­kimi prych­nię­ciami, a gdy spró­bo­wa­łem spoj­rzeć mu w oczy, spu­ścił głowę. Nie pozwo­lił.

— Ej, Królu. Ukry­wasz coś przede mną.

Potrzą­snął głową. Oczu nie pod­niósł.

— Prze­cież widzę — nale­ga­łem.

Byłem naprawdę roz­ba­wiony. Przy­po­mi­nał mi dziecko, skry­wa­jące sekret, któ­rym chce i zara­zem nie chce się podzie­lić. Naci­ska­łem go, on trząsł się i bur­czał. Wresz­cie nie wytrzy­mał.

— Będę hodo­wał koty i ty mi w tym pomo­żesz. Kiedy nie będziesz się zaj­mo­wał kobie­tami.

— W grun­cie rze­czy to mądre — przy­zna­łem. — Będę wtedy już stary, a sta­rzy wolą chyba nawet koty od kobiet. Kło­pot w tym, Królu, że kotów się nie hoduje. Nie znam nikogo, kto by tak robił i nie chcę, żebyś wyszedł na głupka.

Króla nic to nie obcho­dziło.

— No i co! No i co! — Zaci­skał wargi, bli­ski pła­czu.

Wów­czas nie wie­dzia­łem jesz­cze, że koty sie­dzą w nim tak głę­boko. W takich chwi­lach odsu­wa­łem się tak, by nie obe­rwać, jeśli Król by się zezło­ścił, a zara­zem być bli­sko i go uspo­koić.

— Prze­cież możesz hodo­wać kró­liki albo konie. Jesz­cze poży­tek będzie z tego, część można będzie sprze­dać i prze­zna­czyć na utrzy­ma­nie domu. Kupimy go sobie wcze­śniej — tłu­ma­czy­łem. — Poza tym koty nie chcą być hodo­wane, żyją sobie jak wilki albo ptaki. Nie da się ich prze­ro­bić na mięso, skóry lub futra, a do tępie­nia myszy wystar­czy zale­d­wie jeden.

Usta Króla przy­po­mi­nały świeżo zabliź­nioną ranę – wąska, czer­wona kre­ska. Potrzą­sał głową i popi­ski­wał. Zaczął łap­czy­wie jeść, napchał sobie usta i nie­spo­dzie­wa­nie cisnął ostrze wraz z mię­sem poza świa­tła ognisk. Metal zadzwo­nił o skały.

— Ładne kwiatki. Cie­kawe, czy rano go odzy­skamy.

— Będą koty! Ty będziesz miał kobiety, a ja koty, wiele, bar­dzo wiele w każ­dym pokoju. Nie będę ich wię­ził, po co wię­zić, jak mogę otwo­rzyć okna i cie­szyć się nimi. Koty na Słońcu — opo­wia­dał — mnó­stwo, mnó­stwo kotów.

Popa­trzył na mnie wzro­kiem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. Roz­mowa była skoń­czona. W takich momen­tach bałem się Króla – potra­fił w jed­nej chwili przejść z pła­czu we wście­kłość. Zasta­na­wia­łem się, czy zabił któ­re­goś z moich poprzed­ni­ków i o co wła­ści­wie cho­dzi mu z kotami. Prze­cież nikt nie lubi tych zwie­rząt. Powia­dają, że tylko koty mogą wejść w ciem­ność i wró­cić bez szwanku, wielu zarze­kało się, że je widzieli, jak nikną w nocy i wra­cają rano, jakby ni­gdy nic.

Król podzie­lił się ze mną długo skry­wa­nym sekre­tem i odtąd bez końca opo­wia­dał o kotach.

* * *

Świat jest mały i w końcu wró­ci­li­śmy do księ­cia Sara. Hal by się uśmiał, gdyby żył, a Król w ogóle go nie pamię­tał: ani walki w wąwo­zie, ani daw­nego opie­kuna, imię Sar nie mówiło mu nic. Z tym też było u niego kiep­sko, usi­ło­wa­łem przy­wo­łać jakąś przy­godę, mówi­łem: Królu, a jak zawę­dro­wa­li­śmy tam lub tam, stało się to lub to, co o tym teraz myślisz. On patrzył na mnie zdu­mio­nym wzro­kiem, jadł i dawał do zro­zu­mie­nia, że cho­dzi o życie kogoś innego.

A prze­cież prze­szli­śmy tro­chę przez te cztery lata i zży­li­śmy się ze sobą. Nie­ustan­nie w ruchu, od drogi do lasu, przez wio­ski i mia­sta, tam gdzie znaj­do­wa­li­śmy zaję­cie, któ­rego nie bra­ko­wało. Kilka razy mogli­śmy zostać na dłu­żej i tak by się stało, gdyby nie Król, który pako­wał nas w kło­poty. Zawsze wyglą­dało to podob­nie, przyj­mo­wa­li­śmy stałą robotę w woj­sku lub straży, wów­czas sia­da­łem przy Królu i tłu­ma­czy­łem, aż sił bra­ko­wało: wresz­cie możemy gdzieś zostać, chcą nas i się nie boją, płacą nawet, więc, Królu, nie rób nic głu­piego. Kiwał na to głową. Sia­da­łem przed nim i powta­rza­łem.

— Będę uwa­żał — obie­cy­wał, tak prze­jęty, że nie spo­sób było mu nie uwie­rzyć — a jakby tylko coś mi nie szło, to zaraz powiedz. Wystar­czy, że podej­dziesz i powiesz, „idź sobie stąd”, a ja pójdę. Scho­wam się w drze­wach, tam będę sie­dział i myślał, aż pozwo­lisz mi wró­cić.

— Nad czym będziesz myślał? — pyta­łem.

— Nad tym, czemu byłem nie­mą­dry. Nie chcę być nie­mą­dry. Gdy­bym był mądry, lepiej by nam się wio­dło.

Z reguły wyglą­dało to podob­nie – rze­czy­wi­ście, sta­rał się bar­dzo, przy­naj­mniej przez pierw­sze tygo­dnie. A potem działo się coś, co zmu­szało nas do kolej­nej włó­częgi – raz doszli­śmy do mia­sta scho­dzą­cego pro­sto w morze, ludzie byli tam ogromni, gdyż żyli w dwóch Słoń­cach, tym praw­dzi­wym i odbi­tym w wodzie. Tam zawsze było co robić, wyru­sza­li­śmy na ryby, bro­ni­li­śmy brzegu przed kor­sa­rzami i dobrze było mi w tym miej­scu. Król cały czas opo­wia­dał o kotach i mor­skich bestiach, które chciałby zabić, ale morze było spo­koj­nie, a jeśli cza­sem pod wodą prze­su­nął się czarny kształt, był zbyt wielki nawet dla Króla. Sie­dział więc na plaży i się gapił, z tego gapie­nia coś prze­sta­wiło mu się w gło­wie, poszedł pić i pobił się z woj­sko­wymi. Ponoć śmiali się z jego rogów, więc jed­nemu wbił w łeb nogę od stołka. Uszli­śmy o świ­cie. Prze­pra­szał i obie­cy­wał, że już ni­gdy to się nie powtó­rzy.

Tak było zawsze, zdo­ła­łem przy­wyk­nąć. Bójka to jesz­cze naj­mniej­szy kło­pot, ludzie piorą się prze­cież po karcz­mach i trudno winić Króla, że był zwy­czaj­nie sil­niej­szy. Robi­li­śmy w straży kupca, wła­ści­wie za straż wystar­czał mu sam Król. Kupiec ów uwiel­biał spa­ce­ro­wać przez mia­sto w jego towa­rzy­stwie, lecz miał też drugą maskotkę: ogrom­nego tygrysa bia­łej maści, trzy­ma­nego w wydzie­lo­nej czę­ści ogrodu. Lubił obci­nać palce za nie­po­słu­szeń­stwo i rzu­cać je na pożar­cie zwie­rzę­ciu, powia­dano też, że cza­sem za pal­cem koń­czyła w tygry­siej pasz­czy cała reszta. Zda­niem samego kupca, zwierz ten był cza­rowny, w jego ciel­sku dało się wyczy­tać imię naj­gor­szego wroga i sama obec­ność zapew­niała powo­dze­nie w han­dlu. Cóż z tego, skoro Król zało­żył się po butelce, wlazł do ogrodu i tygrysa zadu­sił.

Zapy­tany, co mu strze­liło do łba, odparł:

— Prze­cież na świe­cie znaj­dziesz masę takich zwie­rząt. Widzia­łem.

Przy­szło mi do głowy coś, co zmu­si­łoby go do zasta­no­wie­nia:

— Nie sądzisz, że tygrysy przy­po­mi­nają koty? Popatrz na kota, a zoba­czysz, że jest podobny.

Król zmil­czał moje słowa, a kiedy następ­nym razem kocur przy­pę­tał się po resztki – prze­go­nił­bym go, gdy­bym mógł – długo mu się przy­glą­dał.

— Nie — rzekł — nie jest podobny.

Nim tra­fi­li­śmy do Sara, zako­twi­czy­li­śmy się przy innych sztol­niach bla­sku, jed­nak nie mie­li­śmy ich strzec. W mie­ście obok świa­tło­mi­strzo­wie robili jasne z bla­sku i potem pchali kara­waną na Pół­noc. No i mie­li­śmy strzec tych kara­wan. Jasnych musiało się tro­chę zebrać, żeby­śmy wyru­szyli, czyli spę­dza­li­śmy całe tygo­dnie, nie robiąc nic, poza pobie­ra­niem żołdu. No, mie­li­śmy też strzec mia­sta, lecz nikt nie pró­bo­wał napa­dać. Kara­wana pod naszą obstawą była bez­pieczna. Cza­sem leża­łem sobie z rękami pod głową, świe­ciło Słońce i myśla­łem: zawsze, odkąd ludzie pamię­tają, świe­ciło Słońce i był mrok, więc ludzie zawsze wydo­by­wali blask, robili z niego jasne i potem sprze­da­wali. Z tego mia­sta idą kara­wany, odkąd ono ist­nieje, będą szły, nawet jak umrę i w sumie dobrze mi tutaj. Uzbie­ra­li­śmy tro­chę gro­sza, nie­długo star­czy na opła­ce­nie świa­tło­mi­strza, by tkał dla nas jasne. Tylko te koty trzeba Kró­lowi z głowy wybić. Kto widział koty u ludzi? A może karczma. Tak, karczma to dobra rzecz.

Kró­lowi trzeba było wynaj­do­wać zaję­cia, z czym był pewien pro­blem, chęt­nie grał w kości, pły­wał, a pił jesz­cze chęt­niej. Powoli sta­wał się mru­kliwy i nie­swój, coś wyraź­nie go nie­po­ko­iło, nie pytał o nic i nie chciał, żebym mu coś opo­wia­dał. Potem zaczął ucie­kać. Nagle. Naj­pierw zni­kał na krótko i wra­cał z głu­pim uśmie­chem, potem prze­pa­dał i na pół dnia. Nie wie­dzia­łem, co z tym zro­bić, niech­że kogoś zabije albo zwy­czaj­nie zosta­nie w mroku – Król nie nale­żał do ludzi, któ­rych można pil­no­wać wbrew ich woli. Wędro­wał ze mną, bo był przy­wią­zany.

Nie chciał powie­dzieć, dokąd cho­dzi, a nawet uda­wał, że ni­gdzie się nie rusza i cały czas sie­dzi ze mną. Wresz­cie zja­wił się czło­wie­czek od świa­tło­mi­strzów – Król miał cho­dzić za jego córką, przy­mi­lać się i przy­no­sić zwie­rzęta. Czaił się pod domem, czu­wał za oknem albo lazł za nią w ukry­ciu i wycho­dził, kiedy zosta­wała sama. Zapy­ta­łem, czy pró­bo­wał zro­bić jej krzywdę.

— Nie. Tylko łazi i ją stra­szy — usły­sza­łem.

Ode­szli­śmy o świ­cie następ­nego dnia. Król pró­bo­wał pro­te­sto­wać, pytał też, dla­czego nie możemy zostać, i zgo­dził się iść, dopiero gdy zagro­zi­łem, że zosta­wię go samego. Mru­czał, jęczał, aż zapo­mniał o dziew­czy­nie. Wola­łem nie myśleć, co by się stało, gdyby pró­bu­jąc przy­tu­lić, zro­bił jej krzywdę.

Nie zasta­na­wia­łem się za wiele nad swoim życiem i nad tym, dla­czego prze­biega ono aku­rat w taki spo­sób. Mało kto się zasta­na­wiał, wyda­wało mi się tylko, że to nie­zwy­kłe szczę­ście, skoro nie zgi­ną­łem i mam co do gęby wło­żyć. Wła­ści­wie wszystko bie­gło, jak bie­gło, tak zwy­czaj­nie, coraz gorzej pamię­ta­łem, co było, kiedy jesz­cze nie mia­łem towa­rzy­stwa Króla. Przy­szło mi do głowy, że trak­tuję go jak Słońce.

Nie kwa­pi­łem się na zie­mie Sara, lecz też nie bałem się przez nie wędro­wać – gdyby książę usi­ło­wał dybać na życie każ­dego, z kim się powa­dził, życia by mu nie star­czyło. Uni­ka­li­śmy mia­sta, no to ono nas zna­la­zło. Leże­li­śmy w wozie poko­tem, jasne roz­cią­gało się pod sufi­tem, a na ziemi roz­cią­gał się Król, urżnięty jak to on. Nie mogłem zasnąć. Czę­sto nie sypia­łem. Wycią­ga­łem wów­czas rękę, tak żeby jeden palec znik­nął w mroku. Tylko na chwilę.

Poja­wiła się grupa zbroj­nych. Obu­dzi­łem Króla, naro­bił rabanu, nim zdą­ży­łem mu powie­dzieć, żeby sie­dział cicho. Wów­czas z grupy odłą­czył się jeden i zawo­łał mnie po imie­niu. Wysze­dłem z pochod­nią, owi­nięty w jasne, mając za ple­cami Króla. Męż­czy­zna przed­sta­wił się jako Ron, kapi­tan księ­cia Sara. Sar chciał pil­nie widzieć nas u sie­bie.

Nie odpo­wie­dzia­łem od razu, bo nie mogłem zro­zu­mieć. Jeśli Sar chciałby nas zabić, zro­biłby to po swo­jemu, a nie wysy­łał sze­ściu osłów, skoro dali­śmy radę setce cztery lata temu. Jak miał inny inte­res, pocze­kałby do świtu, zamiast ubie­rać swo­ich ludzi w jasne, dawać ogień w łapy i słać w mrok. Cokol­wiek chcą, może pocze­kać do rana, pomy­śla­łem i powie­dzia­łem to samo.

— Rano już nie będzie po co — orzekł Ron, jakby sta­no­wiło to część oferty. Waha­łem się i w końcu poszli­śmy, zosta­wia­jąc wóz. Król pytał mnie, po co wła­ści­wie. Nie mógł zro­zu­mieć, że dowiemy się potem. Posze­dłem, bo Ron wyda­wał mi się porząd­nym czło­wie­kiem. Przy­szłość poka­zała, że mia­łem rację.

Po dro­dze Ron zbli­żył się do mnie i powie­dział coś takiego:

— Posta­raj się nie spo­glą­dać zbyt długo na Sara. Książę lubi, kiedy patrzy mu się pro­sto w oczy. Ni­gdzie indziej. Powiedz to swo­jemu kum­plowi.

Dwór księ­cia Sara był domem czło­wieka roz­sąd­nego, zna­ją­cego wła­sne ułom­no­ści – grube mury oddzie­lały go od ludzi, któ­rzy także te ułom­no­ści znali. Nie­wiele jasnych, tylko ognie, małe miej­sce wci­śnięte w skały, jedy­nie nad dachem migo­tała korona, zro­biona z tego samego mate­riału, co złote mia­sto Ral. Jej łagodne świa­tło odbi­jało się w kamien­nej ścia­nie, którą Sar – lub ktoś przed nim – kazał oszli­fo­wać.

Musie­li­śmy oddać broń, co wydało mi się głu­pie – Król roz­szar­pałby Sara, gdy­bym tylko roz­ka­zał. Książę nie przy­jął nas w głów­nej sali, lecz w nie­wiel­kim pokoju w pra­wym skrzy­dle i w ogóle nie przy­po­mi­nał księ­cia, raczej jed­nego z tych dziw­nych ludzi, któ­rych Słońce wycią­gnęło i pomie­szało zmy­sły. Długi, wychu­dzony, nosił białą szatę roz­piętą do piersi, ręce począt­kowo trzy­mał na brzu­chu i już wtedy wyda­wały mi się jakieś dziwne, tak samo jak kształt czaszki. Zro­zu­mia­łem, co jest – kiedy je opu­ścił, zwi­sały mu za kolana, pokryte guzami, o gru­bych, nie­spraw­nych pal­cach. Policzki miał nabrzmiałe, podob­nie jak czoło, jego oczy zaś spo­glą­dały z pół­mroku.

Pod­szedł ku nam, wysu­nął ramiona, jakby chciał Króla objąć – musku­la­tura też była dziwna, nabrzmiała od uno­sze­nia tak ogrom­nych dłoni. Świa­tło jasnych spły­nęło na niego, kątem oka dostrze­głem, że Ron daje mi dłońmi jakieś znaki, chyba żebym był spo­kojny. Czaszka Sara roz­dwa­jała się, jakby wal­nąć sie­kierą, a potem roz­cią­gać rękami powstałą w ten spo­sób szparę. Gładka skóra opi­nała kości, scho­dziła po zała­ma­niach i osła­niała miękką tkankę wewnątrz głowy. Ta przy­po­mi­nała mięso, pul­so­wała przy każ­dym odde­chu, cza­sem znów swoim ryt­mem, żyło w niej świa­tło, błysz­czące punkty pędzące wła­snymi torami. Spo­ty­kały się w bły­skach, mno­żyły, roz­świe­tlały całą głowę, by zaraz zga­snąć. Widzia­łem wielu ludzi, któ­rzy zbyt długo prze­by­wali na Połu­dniu, lecz ni­gdy nikogo takiego.

Nie dałem niczego po sobie poznać, choć byłem mocno zdzi­wiony. Za to Król ina­czej – sta­nął przed Sarem, pró­bo­wał dotknąć, a wtedy książę się cof­nął i posłał mu smutny uśmiech.

— Jemu jasnych nie trzeba — orzekł Król.

W odpo­wie­dzi Sar dotknął rogów na jego gło­wie. Stali tak chwilę.

— Powiedz im — Sar zwró­cił się do Rona.

Fuk­ną­łem na Króla, żeby sobie poszedł. Uczy­nił to nie­chęt­nie, przy­cup­nął w rogu i nawet nie uda­wał, że słu­cha.

— Pół roku temu zja­wił się u nas pewien czło­wiek, który uwiódł Pa. Pa to córka księ­cia Sara. Pozwo­li­li­śmy mu na to z kilku przy­czyn — roz­po­czął Ron — ów czło­wiek miał na imię Kor i przy­je­chał z Pół­nocy, choć wcale na takiego nie wyglą­dał. Postawny, bystry, nie miał nic z tych, któ­rzy tam żyją. Towa­rzy­szyło mu kil­ku­dzie­się­ciu zbroj­nych, niektó­rzy byli pra­wie tak wysocy, jak twój Król. Przy­wiózł dary, obiet­nice. Przy­znam wam, że zaprzy­jaź­ni­li­śmy się i wszy­scy mu zaufali.

— Nie będę tłu­ma­czył się przed nikim — wtrą­cił Sar — nie było żad­nego powodu, aby potrak­to­wać go ina­czej, niż potrak­to­wa­łem.

— A trak­to­wano go dobrze. — Ron był chyba drugą głową Sara. — Oka­zał się wiel­kim wspar­ciem i kiedy zbli­żył się do Pa, patrzy­li­śmy na to przez palce. Zbli­żył się to może złe słowo. Wielu zbli­żało się do Pa.

— To prawda — przy­znał Sar, zwró­cił się do mnie — masz córkę?

— Nic o tym nie wiem.

— Zmie­niła się przy nim i to mnie zaśle­piło — wyznał Sar.

Żeby nie patrzeć na niego, na ten pul­su­jący kar­czoch w czaszce, gapi­łem się na Rona, na jego wyraz twa­rzy, gdy słu­chał o pan­nie Pa, i już zna­łem jego tajem­nicę.

— Wczo­raj o świ­cie Kor znik­nął wraz z ludźmi — pod­jął. — Wyru­szył na Pół­noc, bez słowa, nikt nic nie zro­zu­miał, aż nie weszli­śmy do Pa. Zabrał jej życie, nim odje­chał. Dokład­nie tak zro­bił, a my nie wiemy dla­czego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki