Handlarz urojeń - Piotr Ander - ebook

Handlarz urojeń ebook

Piotr Ander

4,0

Opis

Arleta Tarczewska jest przebojową młodą kobietą z dużego miasta. Ma pieniądze i szybki motocykl. Zbliżają się jej dwudzieste dziewiąte urodziny, postanawia zrobić samej sobie prezent i wyrusza w spontaniczną podróż w nieznane. Kiedy trafia do małego miasteczka o intrygującej nazwie, zamierza jedynie zatankować na miejscowej stacji i ruszyć dalej. Wkrótce jednak okazuje się, że sprowokowany los przywiódł ją do miejsca, które opuścić jest znacznie trudniej niż sądziła, a "dalej" jest już tylko ciemność i zamieszkujące ją koszmary.

"Handlarz urojeń" to opowieść o przeklętej miłości i nienawiści silniejszej niż czas. Historia małomiasteczkowej omerty i ósmego z grzechów głównych. Określenie „wymyka się schematom” w tym przypadku nie jest tylko hasłem reklamowym. "Handlarz urojeń" to powieść buntownicza i niebezpieczna - zagląda głęboko w mroczne zakamarki ludzkiej duszy. Groza i rzeczywistość, niczym pajęcza sieć, splatają się w pułapkę, z której nie sposób się uwolnić.



"Jesteś tym, czym jesteś, reszta to urojenia".

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:

Popularność




Copyright © by Piotr Ander, Legnica 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody wydawcy jest zabronione.

ISBN 978-83-967810-3-1

Redakcja: Wioletta Leśków-Cyrulik

Korekta: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl

Skład: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Projekt okładki: Piotr Pawłowski

Ilustracje: Joanna Nasierowska (IG @malu.malunki),

Aleksandra Myślińska (IG @oluczka_)

Wszystkim, którzy mają odwagę spoglądać w otchłań

[…]

Bo życie

Znaczy:

Kupować mięso Ćwiartować mięso

Zabijać mięso Uwielbiać mięso

Zapładniać mięso Przeklinać mięso

Nauczać mięso i grzebać mięso

[…]

A ONO SIĘ PALI1.

Stanisław Grochowiak

1 Stanisław Grochowiak, Płonąca żyrafa, Wiersze wybrane,Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”. Warszawa 1978.

Prolog

Obudź się!

To mi się śni. Śni mi się, że ktoś jest w moim domu, pomyślała we śnie i otworzyła oczy zdjęta nagłym, duszącym lękiem. Podniosła się gwałtownie. Dziewczyna w mroku. Drżąc, wsłuchiwała się w puls krwi. Puls ciemności. Oprzytomniała wreszcie i niecierpliwie namacała włącznik lampki nocnej. Pstryk. Ciemność wycofała się do kątów. Zegar na ekranie komórki pokazywał pierwszą trzy. Zbawienne, fosforyzujące cyferki. Dzięki nim wie, że istnieje czas, który zna. Że wstanie słońce i przyjdzie dzień, a wraz z nim znajoma rzeczywistość. Realny świat, w którym ludzie śmieją się z koszmarów. Opisują je w książkach i kręcą o nich filmy dla rozrywki. To tylko sen. W rzeczywistości nie ma się czego…

Uczucie strachu wróciło nagle, równie silne jak przed chwilą. Noc, odezwał się w niej dźwięczący upiornym echem głos. Noc. Pora demonów. W ciągu kilku sekund przez jej umysł przebiegły zamglone mary z dziecięcych wyobrażeń. Jako dziewczynka panicznie bała się nienazwanych, złych istot, które – gotowa była przysiąc! – patrzyły na nią w mroku.

W wyobraźni dziewczyny pojawiła się jasna twarz jej matki. Ładnie wykrojone wargi pomalowane bladoczerwoną szminką. Maleńki, zadziorny pieprzyk nad prawym kącikiem ust. Duże, orzechowe, szeroko rozstawione oczy; spokojne, z delikatnym błyskiem rozbawienia. Usta poruszały się, wypowiadając słowa rzeczowych wyjaśnień, a łagodne, kochające spojrzenie przekazywało: „Nie bój się, głuptasie. Duchy nie istnieją”.

– Posłuchaj, Arli. Jestem lekarką. Bardzo dobrą lekarką, jak mówią. Znam każdy mięsień i każdy nerw w ludzkim ciele. Wiele razy widziałam, jak bije nagie serce, jak w odkrytych żyłach płynie krew i, niestety, widziałam również, jak człowiek umiera, kiedy krew przestaje płynąć. Posłuchaj, powiem ci, czym jest strach. Strach rodzi się w głowie, głęboko w mózgu, a mózg to chemia i elektryczność. Jest w nim taka mała cząstka: ciało migdałowate. Kiedy człowiek się boi, wysyła ono silne impulsy, jak bardzo głośny dzwonek alarmowy. Sygnał wybrzmiewa w całym organizmie. W odpowiedzi inna cząstka ciała, nadnercza, produkuje adrenalinę. To taka substancja, która sprawia między innymi, że bardzo szybko reagujemy na to, co się dzieje wokół. Serce pompuje wypełnioną tą substancją krew, skóra blednie, źrenice się rozszerzają, temperatura ciała wzrasta, a mimo to pojawiają się dreszcze, lodowaty pot i mrowienie kończyn, mięśnie się powiększają i sztywnieją, chociaż nie wszystkie, na przykład mięśnie pęcherza moczowego ulegają rozluźnieniu. Włosy na karku i rękach stają na baczność i przypominają dziesiątki twardych drucików. Rozumiesz?

– Tak, mamo – odpowiedziała mała Arli, chociaż nie rozumiała nawet połowy.

– Tak, mamo – wyszeptała duża Arleta dwadzieścia trzy lata później, w pokoju, w którym ciemność czyhała poza kręgiem światła.

Moi rodzice, pomyślała z tęsknotą i niechęcią. Prawnik i lekarka, racjonalni tak bardzo, że mogła niemal dotknąć słusznych i oczywistych zasad, którymi kierowali się przez całe życie. Nadal tacy byli. Powtarzali jej, że nie duchów, ale niektórych ludzi trzeba się bać, rzeczy, do których są zdolni. I przecież duża Arleta wiedziała, że to prawda. Ale mała Arli w jej głowie była sama pośród nocy, kuliła się z przerażenia, a rodzice znajdowali się daleko, gdzieś za morzem świateł niewidzialnych zza zasłon w oknie. W przerażającym teraz to dzień wydawał się snem, a mrok i trwoga były jawą. Strach przenikał na wskroś, napełniał pewnością, że noc nigdy się nie skończy. Absurdalna i głupia była to pewność. Pewność, której duża Arleta będzie się wstydzić rano, ale teraz, jakby nigdy nie dorosła, znów gotowa była przysięgać, że coś w mroku śledzi każdy jej ruch, z szyderstwem i rozkoszą nasłuchuje szybkiego oddechu. To coś nie boi się niczego, bo ono i strach są jednym.

– Domyślam się, że brzmi to wszystko bardzo mądrze i dziwnie dla małych dziewczynek – przekonywała kobieta o jasnej twarzy. – Ale musisz wiedzieć, że strach to tylko my. Cały ten proces służy temu, żeby nasz umysł podjął bardzo prostą decyzję…

– Walcz albo uciekaj – wyszeptała bezwiednie duża Arleta, wpatrując się z napięciem w drzwi swojej sypialni.

Przede wszystkim musiała się uspokoić. Wdech. Wydech. Głęboko. Wdech… No dobrze, dziewczyno. Zastanów się. Jeśli rzeczywiście ktoś tu jest, musiałby się włamać. Rozbroić alarm i sforsować drzwi wejściowe. To antywłamaniowe drzwi. Co prawda mieszkasz na spokojnym, strzeżonym osiedlu, ale lepiej mieć takie na wszelki wypadek. Pamiętasz? Tak pomyślałaś przed zakupem mieszkania. Zatem to solidne drzwi. Może w Fort Knox są lepsze, ale i z tymi byle chłystek nie dałby sobie łatwo rady. Nikogo tu nie ma. Twój strach jest efektem jakiegoś koszmaru, którego nawet nie możesz sobie przypomnieć. Po tym, co się stało, każdy miałby koszmary. Może ten był tak straszny, że twój umysł natychmiast wyrzucił go ze świadomości. Ten strach jest irracjonalny, pozbawiony rzeczywistych podstaw. Istnieje tylko w twoim mózgu, a mózg to chemia i elektryczność. Słyszałaś coś? Jakiś podejrzany dźwięk? Nie. Czyli nikogo tu nie ma. Jasne?

Jasne. Niczego nie usłyszała. Żadnego, najcichszego nawet szelestu, obcego oddechu czy skrzypnięcia podłogi w korytarzu. Nic.

Ktoś jest w moim domu. A ja wiem kto.

Natychmiast pokręciła głową, zaprzeczając. Ona nie żyje. Jeśli wróciła, żeby obwinić mnie o swoją śmierć, to chyba powinna przestać się powtarzać.

Po prostu wstań i sprawdź.

Żarówka w lampce nocnej trzasnęła cicho i zgasła. Arleta w ostatniej chwili przygryzła wargę, powstrzymując wrzask. Nie, nie i nie! Nie chcesz tego! Zostań w łóżku! Schowaj się pod kołdrę, zaciśnij powieki i poczekaj, aż TO sobie pójdzie!

Nie pójdzie. Czeka.

Być może, zastanawiała się gorączkowo, powinnam odmówić jakąś modlitwę. Kiedy ludzie się boją, modlą się. Ateiści i wierzący, to bez znaczenia. Zwracają się do opiekuńczych bóstw mieszkających gdzieś ponad światem, który znają. Te bóstwa mają setki imion, ale łączy je to, że są równie urojone, jak prawdziwe. Paradoks wiary. Zdecydowana większość ludzi potrzebuje takich urojeń i takich prawd. Cała ich siła polega na tym, że nie można ich potwierdzić ani też wykluczyć ich istnienia. Dlatego właśnie są tak potrzebne. To po prostu wiara. Ludzie wierzą, że jeśli istnieje Nieznane Zło, to musi istnieć także Nieznane Dobro, które ich ochroni.

Ale nie znała żadnych modlitw. Racjonalni rodzice nie prowadzali jej do kościoła, bo sami do niego nie chodzili. A przecież znajomość modlitw nie jest konieczna – uchwyciła się kolejnej myśli. Wystarczy wierzyć. Wystarczy powiedzieć cokolwiek, jakiekolwiek słowa prośby, żeby…

– Mam to gdzieś – powiedziała Arleta, żeby dodać sobie otuchy brzmieniem własnego głosu. Trochę pomogło.

Wstała i podeszła do drzwi sypialni. Miała wrażenie, że powietrze nagle ostygło, zgęstniało, że jest dziwnie szorstkie, stawia opór, ugina się niechętnie pod naporem jej ciała. Pokręciła głową. To tylko autosugestia. Pieprzona fantasmagoria! Mrucząc znów, że ma to gdzieś, położyła dłoń na klamce. Głupia dziewczyna w białych majtkach i koszulce z logo Guns N’ Roses, w której śpi, pomyślała. Boi się duchów, chociaż wie, że nie istnieją.

Głos w jej głowie lamentował, żeby za żadne skarby nie otwierała! Nie wychodziła! Ale przecież tam nikogo…

Uchyliła drzwi. Wysunęła drżącą dłoń przez szczelinę między ścianą a framugą. Już za chwilę posłuszny blask wypełni korytarz, a wtedy Arleta zobaczy, że nie ma tu nikogo oprócz niej, i spokojnie wróci do łóżka.

Ale nie znalazła cholernego włącznika. Nie znalazła go i nie nacisnęła. Dlaczego więc na korytarzu było jasno? Jakim cudem?

Nie było również znajomej, twardej ściany. Palce dotykały czegoś miękkiego, ciepłego i pulsującego jak…

Arleta, mamrocząc w narastającej panice, zdjęła dłoń z tego czegoś, co powinno być przecież ścianą, i wyszła z sypialni. Postąpiła kilka kroków, wsłuchując się w przenikliwą ciszę. Oczy chłonęły widok, a umysł natychmiast go odrzucał.

Boazeria, wieszaki z płaszczem i kurtką, wejścia do salonu i kuchni…

Zniknęły.

Z zaciskającego się gardła Arlety wydobył się cichy, bezwiedny pisk.

Strach to tylko my, przypomniał coraz bardziej odległy głos matki, strach służy tylko temu, żeby nasz umysł podjął prostą decyzję: walcz albo…

– UCIEKAJ! – wrzasnęła Arleta i rzuciła się z powrotem w stronę sypialni, po czym zatrzymała się gwałtownie i zachwiała, lecz nie upadła, tylko stała, wlepiając w widok przed sobą ogromne, przerażone oczy. Wejście do sypialni także zniknęło. Widziała jedynie miękką, pulsującą powierzchnię, przed sobą i wszędzie wokół siebie, jakby znalazła się w wielkiej pułapce na gryzonie, czymś w rodzaju zamkniętego z obu stron tunelu lub prostokątnego pudełka o wewnętrznych ścianach pokrytych…

– T-t… T-to się ni-nije dzi-dzieje! – wyrzucała z siebie gorączkowy, zacinający się, bełkotliwy szept. – T-ta-ak dzi… ejesim fty-tlko fsnach, …lko fksz… m-mrach. Ty-tylko fkszm… rach!

Skórą! Skórą! LUDZKĄ SKÓRĄ! – wykrzyknął tymczasem rozpaczliwy, tryumfalny i upiornie rzeczowy głos w jej głowie.

– TO MI SIĘ ŚNI! – wrzasnęła rozpaczliwie, żeby go zagłuszyć, a potem znów wytrzeszczała nabrzmiałe od krwi oczy, cały czas nie wierząc, nie wierząc, nie wierząc, nie wierząc, nie wierząc!!!

Że to widzi.

Głucha na krzyk wizja trwała. Serce dziewczyny dudniło niczym werbel, lecz skóra-ściana również tętniła, jakby jakieś serce biło także pod nią. To jednak musiało być olbrzymie. Dudniące serce strachu. Olbrzymie i czarne. Arleta w jakiś sposób o tym wiedziała. Coś bolesnego niczym szybkie cięcie ostrzem ocknęło się w niej. I wiedziało. To, co nagle przejęło nad nią kontrolę, ogarnęło potwornie trzeźwym chłodem i stało się nią, a może zawsze nią było. Rozumiało rytm, jaki wybijało tamto serce. Olbrzymie i złowrogie. Wiedziała. Olbrzymie i pompujące półpłynny, cuchnący skrzep wściekłej krwi. Wiedziała. Nie było ucieczki przed hipnotyzującym dudnieniem Serca Zła. Przed Przepastnym Sercem Zbrodni. Wiedziała. Przed Czarnym Upiornym Tam-tamem, który wzywał na Dżihad Ostateczny i Ostatnią Krucjatę. Armagedon, w którym nie zwyciężą ci dobrzy i święci. Wiedziała. Olbrzymie, wszechobecne, bijące Serce Ciemności. Z każdą sekundą szybciej i mocniej, gubiąc rytm, który wciąż trwał i trwał… Wiedziała.

Nawet wtedy, kiedy nastała ogłuszająca cisza, a ona padła na kolana.

Na powierzchni skóry pojawiły się napięcia i wybrzuszenia, potem rozdarcia, z których trysnęły strugi szkarłatnej cieczy, tworząc kałuże wokół kolan Arlety. Przez poszarpane dziury w ścianie-skórze dostrzegała jakieś ledwo uchwytne wzrokiem ruchy. W końcu powstało pęknięcie i z wnętrza, jak w piekielnych narodzinach, wyłoniła się potworna, człekokształtna postać. Stwór zbliżył się w ułamku sekundy, co przypominało raptownie przyspieszony film, i stanął nad dziewczyną niczym zwycięzca zamierzający dobić pokonanego wroga. Arleta pochyliła głowę, nie chcąc patrzeć. I tak jednak zdołała dostrzec więcej, niż chciała. Postać była łysa, naga, czarna, jakby spopielona, gdzieniegdzie wystawały fragmenty pożółkłych, suchych kości. Kształty miała kobiece, lecz atrybuty płci ginęły w mroku rozkładu, na którym tańczyły przyprawiające o odruch wymiotny refleksy światła. W ciszy, która nadal huczała nierównym, jazgoczącym rytmem z zaświatów. Językiem przeklętych.

Widziadło zacisnęło śliskie, zimne i martwe palce na przegubach rąk dziewczyny, odrywając je od uszu. Chciało, żeby słuchała. Wiedziało, że rozumie. Upiorne, lepkie palce brutalnym szarpnięciem uniosły jej głowę. Wtedy zobaczyła, że oblicze upiora jest pozbawione rysów. Nie było warg, nosa, brwi, tylko jednolita powierzchnia ze sczerniałej masy. I oczy. Żywe, chociaż martwe. Wypełnione zimnym, stężałym blaskiem, emanowały bezbrzeżną wściekłością, gniewem, cierpieniem i okrucieństwem. Oczy nienawiści, która trwa wieki wieków. Oczy, które śpiewały pieśń do piekielnego rytmu. Tańczyły z furią. Wykrzykiwały z furią swoje żądanie.

Ty wiesz, co musisz zrobić! Zrobisz to! Wrócisz tam i zrobisz to! Zrobisz to! WRACAJ TAM I ZRÓB TO!!!

Arleta nie słyszała swojego wrzasku, słabego niczym bezgłośny szept w porównaniu z tym, co słyszała w głowie. A potem jej jaźń schroniła się w nieświadomości, zanim umysł rozsypałby się niczym karciana wieża. Wizja zniknęła. Dziewczyna leżała w ciemności, skulona w pogniecionej i przepoconej pościeli swojego łóżka, otulona kokonem ciszy. Ale to była zwykła cisza, przerywana od czasu do czasu odgłosem jadącego gdzieś obok bloków mieszkalnych samochodu. Tylko cisza, która nie jest nawet ciszą, lecz jedynie cichym, nocnym szumem drzemiącej metropolii, niezauważanym przez przyzwyczajonych do niego mieszkańców; obojętnym jak wzruszenie ramion szumem ludzkich siedlisk. Szumem życia zbyt zajętego sobą, żeby dostrzec czyjąś samotną grozę.

Tymczasem w innym miejscu, choć w tej samej ciemności, pająk tkał swoją sieć. Sieć z milczenia i ze słów, jednak milczenia było więcej, bo milczenia jest zawsze więcej niż słów. Sieć z najciemniejszych ludzkich pragnień. Ślepych, ale tym bardziej niecierpliwych. Żywych i nieumarłych żądz i urojeń.

– Wracaj tam – tkał cichy, cierpliwy pająk milczące słowa swojej pieśni-sieci. – Wracaj i zrób, co musisz. Wtedy się spełnią.

To mi się śni, pomyślała dziewczyna we śnie.

Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden2

Aurora

2 Aurora, Murder song (5, 4, 3, 2, 1), z płyty All My Demons Greeting Me as a Friend,sł. Aurora Aksnes, Odd Martin Skålnes, Decca Records, Glassnote 2015.

I

Przedtem i teraz

1.

Lipcowe powietrze drgało ponad grafitowym strumieniem rozmiękłego asfaltu, jakby w oddali unosił się rój pszczół. W tym miejscu ruch był niewielki i kobieta na motocyklu postanowiła to wykorzystać. Przyspieszała, aż droga przed nią stała się wąska niczym wierzch wyciągniętej przed oczami dłoni. Drzewa i pola zlały się w barwne smugi. Wtedy naszła ją myśl, że gdzieś tam czeka śmierć. Pewnego dnia Ponury Żniwiarz wyszczerzy tryumfalnie zęby zza najbliższego zakrętu. A może to właśnie dziś? Może właśnie za chwilę?

Nagle pojawił się sznureczek trzech osobówek z dodatkowymi bagażnikami na dachach. Jechała zbyt szybko, żeby się przyjrzeć, domyśliła się tylko, że w środku siedzą rodziny – tatusiowie i mamusie pełznący na zasłużone wakacje, na których będą chlać piwsko i wódę, kłócić się ze sobą oraz użerać ze swoimi bachorami. Czarny ducati przemknął obok ze złowieszczym rykiem stu sześćdziesięciu koni mechanicznych.

RRGHRROARRR!!!

Odpowiedział mu cichnący szybko z tyłu lament klaksonów. Dziewczyna zwolniła, chociaż niechętnie. Była świadoma, że bestia, której dosiada, może zabrać ją z tego świata szybciej, niż zdążyłaby powiedzieć „cześć”, mimo to co jakiś czas demon prędkości porywał ją na kilka chwil w swoje ramiona. Niekiedy zdawało jej się, że to uczucie dorównuje doznaniom seksualnym, a nawet je przewyższa. Jednak szesnasty lipca nie był odpowiednią datą, by skończyć jako dawczyni organów. Głupio byłoby roztrzaskać się w swoje dwudzieste dziewiąte urodziny.

Jadąc dalej, nie przekraczała już dozwolonej prędkości. Droga się wznosiła. Ponad korony drzew rosnącego po obu stronach dębowego lasu nagle, niczym spławik wędki na powierzchnię wody, wyskoczył odległy krzyż. Z prawej strony zielona tablica informowała: „Złe Mięso 6 km”.

Czy jest jakaś stacja paliw w Złym Mięsie? Tak szybkie bydlę jak ducati diavel bywa znacznie częściej spragnione niż sraczkowaty citroen xsara jakiegoś piwnego tatuśka.

Motocyklistka wyobraziła sobie rozmowy we wnętrzach aut, które wyminęła.

– Ile ten wariat mógł jechać, kochanie?! Pędził jak Lucyfer na spotkanie z zarządem w piekle.

– Skurwysyn! Grubo ponad dwieście zapierdalał!

– Kochanie! Tyle razy cię prosiłam, żebyś nie wyrażał się przy dzieciach.

Pomyślała, że na szczęście w tej nacji piwni tatuśkowie w większości za powód do dumy poczytują sobie dwie charakteryzujące ich cechy: zawiść i krnąbrność. Dlatego nie miała obaw, że któryś poinformuje policję o piracie drogowym terroryzującym kierowców w okolicach Złego Mięsa. Tatuśkowie ciskali za takimi jak ona wiązki przekleństw, ale bardziej niż motocyklistów nienawidzili przepisów drogowych, a zwłaszcza pilnujących ich przestrzegania służb.

Za dzikim dębowym lasem pojawił się zasadzony ludzką ręką młodniak. Gęste szeregi białych brzózek, nad nimi intensywny błękit bez jednej choćby chmurki. I kolejny las – świerkowy. Strzeliste, jasnobrązowe pnie wśród kojących, głębokich cieni, cętkowanych gdzieniegdzie plamkami słonecznego światła, dźwigały najeżone ciemnozielonymi igłami gałęzie. Krzyż coraz bardziej wyrastał nad gęstwinę drzew, przesuwał się w prawo i zbliżał, zdawał się wychodzić naprzeciw.

Zjechała ze wzniesienia i zobaczyła stację paliw. Zbliżając się, rozpoznawała szczegóły. Na jaskrawoczerwonym tle białe litery podkreślone pomarańczową kreską. Kilkumetrowy stojak z aktualnymi cenami ogłaszał: „Najtaniej w okolicy”. Z boku maleńki parking, centralne miejsce zajmowały cztery dystrybutory i granatowy zbiornik gazu osłonięte zadaszeniem. W głębi sześcienna bryła sklepu z jeszcze jedną, pomniejszoną kopią logo nad wejściem z rozsuwanymi drzwiami. Tuż przy sklepie dwa spłowiałe od słońca, zbite z desek stoliki oraz zrobione w ten sam sposób ławki.

WITAMY w CIRCLE K

Zatrzymała motocykl przy dystrybutorze, zsiadła, zdjęła kask i uwolniła falę gęstych kasztanowych włosów. Wysoka, o pełnych biodrach i piersiach, jasnej karnacji, zmysłowych rysach twarzy i z zuchwałą pewnością siebie w zielonych oczach. Mężczyźni tracili dla niej głowy, w spojrzeniach kobiet dostrzegała zawiść. Zarówno szaleństwo mężczyzn, jak i niechęć kobiet były całkowicie zbędne.

Przyglądała się otoczeniu, podczas gdy ducati żłopał wysokooktanową benzynę. Złe Mięso. Kto i dlaczego nazwał tak tę dziurę?

Miasteczko leżało za stacją, na równinie. Widziane przez woal falującego powietrza, w lazurowej oprawie nieba, jawiło się niby fatamorgana. Na prawo kremowe ściany domów przykrytych nową dachówką w kolorach bordo, minii lub antracytu. Na dachach kałuże słonecznego blasku. Mniej więcej pośrodku budynek z asfaltowym boiskiem. Ściany w kolorze limonki. To chyba szkoła, pomyślała. Po lewej pobrużdżona koleinami ulica – zjazd do miasteczka. Domy po obu jej stronach starsze, biedniejsze, o szarych azbestowych dachach. Wąskie chodniki, ogrodzenia z taniej drucianej siatki. Nieco w głębi skrzyżowanie, za nim niewyraźny kolaż złożony z konturu bloku mieszkalnego, fragmentu szyldu sklepu Żabka, kawałka trawnika z żywopłotem i dominującej szarości drogi wyblakłej od słońca. Ponad miasteczkiem wznosił się duży kościół. Pomimo że był na drugim lub nawet trzecim planie, od razu przyciągał wzrok. Odniosła wrażenie, jakby droga wjazdowa prowadziła przede wszystkim do kościoła. Ze środka szerokiej ściany fasadowej koloru ceglastej czerwieni oko rozety patrzyło ponad łukiem zdobiącym wejście. Dach świątyni pozostawał niewidoczny z perspektywy stacji. Zasłaniały go sterczyny ułożone w schodkowy wzór. Na szczycie czarny, prosty krzyż. Nie ten jednak, który widziała po drodze. Do gmachu kościoła przylegała wysoka, toporna wieża z dzwonnicą z ciemniejszej cegły, zbudowana na planie kwadratu. Na namiotowym dachu wieży prężył się jeszcze jeden symbol męki Zbawiciela. W zestawieniu z resztą budynków miasteczka dzwonnica i kościół przypominały niedobrane, przerośnięte małżeństwo sprawujące razem absolutną władzę nad tą krainą. Wyniosłe krzyże przekreślały firmament jak dwa złowróżbne czarne iksy. Albowiem nasze jest Królestwo, potęga i chwała na wieki, zdawały się wołać.

W bocznej ścianie budynku stacji dostrzegła drzwi toalety. Wyszedł z nich łysiejący grubas po czterdziestce, o malinowej, nalanej twarzy, z wielkim brzuszyskiem wypychającym przód niegdyś białej, przepoconej koszulki bez rękawów. Stanął jak wryty i gapił się bezceremonialnie. Niemal fizycznie czuła, jak jego wzrok ślizga się po jej skórzanym kombinezonie. Nie dała po sobie poznać, że go zauważyła, chociaż przez moment miała ochotę spojrzeć mu w twarz i nie ukrywać obrzydzenia. Przyszło jej do głowy, że obleśny grubas w jakiś sposób tu pasuje. Zapewne jest tu więcej takich jak on. Mięso. Tłuste mięso. Spocone mięso. Pożądliwe mięso. A może ta ocena jest całkowicie mylna i niesprawiedliwa? Może mieszkają tu przyjaźnie usposobieni ludzie, którzy ze wszystkich sił starają się udowodnić, że wcale nie są tak źli jak Mięso w nazwie ich miasteczka?

A może mam to gdzieś? – zreflektowała się z rozbawieniem.

Zamierzała zatankować i ruszyć dalej. Po dziesięciu minutach jazdy zapomni, że tu była, Złe Mięso dołączy do ciekawostek; dziwacznych, śmiesznych lub po prostu idiotycznych nazw wsi i miasteczek, które dotąd widziała. Zdrada, Kwaśne Zioło, Staniki, a teraz Złe Mięso. Być może kiedyś przypomni tę nazwę na jakimś zlocie motocyklowym, przy ognisku, trzymając w dłoni butelkę kraftowego piwa, kiedy w jakimś towarzystwie będą opowiadać historyjki. Złe Mięso! Byliście tam kiedyś? Mówię wam, niezwykłe miejsce! Kościół wielki jak hangar na boeingi, Żabka i ze trzy monopolowe. Co za atrakcje!

Grubas przestał się wreszcie gapić i wsiadł do forda fiesty stojącego na parkingu. Samochód prawdopodobnie pamiętał bitwę pod Grunwaldem i miał na oko dwa miliony kilometrów przebiegu. Po pierwszej, bezskutecznej, próbie odpalenia silnika grubas zaklął. Tym razem to on udawał, że nie dostrzega patrzącej z politowaniem dziewczyny. Druga próba uruchomienia auta zakończyła się powodzeniem. Fiesta odjechała w kierunku, z którego przybył ducati. Grubas pozostawił po sobie smród spalin, obraz dyniastej gęby i wybałuszonych z podniecenia oczu. Przed sklepem, trochę na bok od wejścia, dostrzegła byle jak ustawione rowery. W środku przekrzykiwały się jakieś dzieciaki.

– Na Polsacie mówili, że jutro będzie trzydzieści siedem stopni!

– Trzydzieści osiem! Widziałam na necie!

– Trzydzieści osiem, ale w cieniu! Jak wyjdziesz na słońce, to ci się dupa roztopi!

Wysokie, dziecięce śmiechy umilkły w jednej chwili, kiedy motocyklistka przyciągnęła spojrzenia. Wyglądała jak futurystyczny rycerz w opinającej ciało skórzanej zbroi z tytanowymi ochraniaczami na ramionach, łokciach i kolanach. Dwaj chłopcy i dziewczynka w wieku dziesięciu, może jedenastu lat przez chwilę patrzyli na nią w zupełnej ciszy. Potem spojrzeli na zewnątrz i zobaczyli stojącą tam maszynę. Błyszczący w promieniach popołudniowego słońca ducati przypominał muskularną bestię. Nawet nieruchomy i milczący dawał wyobrażenie o drzemiącej w nim mocy. Jego właścicielka domyślała się, że dla tych smarkaczy z pipidówy pod Lublinem ona i jej pojazd są jakby z innego świata. Równie dobrze na stację mógłby zajechać batmobil albo wylądować ogromny, czarny smok z Daenerys Targaryen na grzbiecie.

– To pani motor? – zapytał słomianowłosy chłopiec w za dużej o numer koszulce z bohomazem na piersiach. Niemal idealnie na środku jego czoła znajdował się wielki plaster. Może użądliła go osa albo spadł z roweru?

– Uhm.

– Jakie ma przyspieszenie? – zadał kolejne pytanie z miną znawcy.

– Policz szybko do trzech.

Plaster przesunął się, kiedy chłopiec zmarszczył czoło w zadumie.

– I co?

– I już – odpowiedziała, siląc się na powagę.

Plaster poruszył się ponownie.

– Nie rozumiem.

– Ty głupku! – wrzasnął drugi chłopiec, ciemnowłosy, trochę niższy. – To znaczy, że w ciągu trzech sekund osiąga prędkość stu kilometrów na godzinę!

Dokładnie to dwie i sześć dziesiątych sekundy, machinalnie poprawiła go w myśli. Przysłuchująca się rozmowie dziewczynka z warkoczami wybuchła piskliwym śmiechem.

– Jacek jest ciumrok! Nie wie, co to przyspieszenie! Pyta się, a nie wie!

– Sama jesteś ciumrok! – zaperzył się pryszczaty. – A ty sam jesteś głupek! – zwrócił się do ciemnowłosego. – Tak o się tylko pytałem!

Cała trójka przekrzykiwała się zawzięcie. Motocyklistka próbowała przypomnieć sobie, ile razy w dzieciństwie użyła wyrażenia „tak o!”. I co ono właściwie znaczy?

– Hej! – Ponad wrzaski wzbił się dorosły, damski głos.

Dzieciaki umilkły zdeprymowane.

– Zamierzacie coś kupić? Bo jeśli przyszliście tylko sobie powrzeszczeć, to wynocha stąd. Ale już!

Na twarzach dzieci pojawiła się konsternacja. Na krótko, zaraz bowiem znów zaczęły wrzeszczeć, po czym wybiegły na zewnątrz. Chłopiec z plastrem zatrzymał się jeszcze w drzwiach.

– Luśka Świruska! – rzucił. I już go nie było.

Dziewczyna za kasą wyglądała na mniej więcej dwadzieścia pięć lat. Drobna, niemal filigranowa. Proste, sięgające szyi, farbowane na czarno włosy, mała, nieco trójkątna twarz, trójkątne usta pod szczupłym, zadartym nosem. Zmrużone oczy. Sprawiała wrażenie wkurzonej.

– Cholerne bachory! Daję słowo, że nigdy nie będę mieć dzieci.

– Owszem. Potrafią nieźle dać w kość.

– Ma pani dzieci? – Kasjerka z niedowierzaniem przyjrzała się figurze klientki.

– Nie. Mówię na podstawie obserwacji z życia znajomych.

– Uhm – mruknęła dziewczyna za ladą, prawdopodobnie nieprzekonana, że cudze doświadczenia wystarczą do wyrobienia sobie miarodajnej opinii. Spojrzała na monitor zainstalowany przy kasie. – Tylko paliwo czy coś jeszcze?

– Kawę. Dużą. Czarną. Bez cukru.

Kasjerka kiwnęła niedbale głową, postawiła plastikowy kubek na ladzie, po czym dołożyła plastikową przykrywkę.

– Wystarczy podstawić pod kranik i wcisnąć odpowiednią ikonkę – poinstruowała, wskazując maszynę obok kasy, i ściągnęła foliowe rękawiczki, a następnie wyrzuciła je do kosza pod ladą. W jej gestach była jakaś automatyczna, niechlujna perfekcja.

Umiem poradzić sobie z kawomatem, ptaszyno, uświadomiła ją w myśli klientka. Zerknęła w oczy kasjerki. Ciemnobrązowe, ale bez określonego wyrazu. Kolor paznokci był źle dobrany jej zdaniem. Wszyscy wiedzą, że indygo nie pasuje do włosów farbowanych na heban.

– Siedemdziesiąt sześć osiemdziesiąt. Karta czy gotówka?

Motocyklistka machnęła plastikowym prostokącikiem. Szczupłe palce przebiegły po klawiaturze kasy.

– Dziękuję. Zapraszamy ponownie – powiedziała kasjerka znużonym głosem.

Tymczasem kawomat napełnił kubek płynem o barwie pół tonu ciemniejszej niż jej oczy. Klientka chwyciła naczynie, założyła na nie przykrywkę. „Zapraszamy ponownie”. Bardzo wątpliwe, czy kiedykolwiek tu jeszcze zabłądzi. Ukradkiem otaksowała właścicielkę paznokci indygo i nagle, nie wiedzieć czemu, kasjerka wydała się jej uderzająco pociągająca. Była irytująca, owszem, ale w taki sposób, jakby miała coś, co ona chciałaby mieć lub czego chciałaby się dowiedzieć – jakiś unikatowy przedmiot albo odpowiedź na bardzo ważne pytanie. Co w niej siedzi? Co czuje, kiedy wraca do domu? O czym myśli rankiem, zaraz po przebudzeniu?

Bzdura, stwierdziła natychmiast. W porównaniu z nią mam wszystko. Własne mieszkanie w stolicy, dobrze płatną pracę. Może nie płacą mi jak prezesowi banku, ale i tak większość ludzi w tym kraju może tylko pomarzyć o zarobkach rzędu stu tysięcy złotych rocznie, nie licząc premii i bonusów, czyli mniej więcej dodatkowych osiemdziesięciu tysięcy. Niezależność. To przede wszystkim dają pieniądze. Ta Luśka, czy jak tam ma na imię, nawet nie wyobraża sobie, jak to jest przejechać kraj motocyklem, na którego używany egzemplarz musiałaby pracować dwa lata albo i dłużej, nie jedząc, nie pijąc i nie opłacając rachunków. Dziewięćdziesiąt tysięcy złotych. Tyle kosztowała ta zabawka. Oślepiająco nowa w świetle reflektorów największego salonu motocyklowego w Warszawie. Kupiła ducati dwa lata wcześniej. Zapłaciła od razu całą sumę. Przelewem. Ile teraz masz na koncie, Luśka? – zapytała w myśli. Tysiąc pięćset złotych i w perspektywie zaległe opłaty za energię i wodę? Albo raty za jakieś małe, gówniane autko kupione zaraz po otrzymaniu prawa jazdy, odpowiednie dla przyszłej żony piwnego tatuśka? A może kupił ci je ojciec? Zresztą pewnie w ogóle nie masz samochodu i twój chłopak, piwny tatusiek wersja młodzieżowa, wozi cię do pracy i z powrotem.

– Coś jeszcze?

– Śmieszne słowo.

– Słucham?

– Śmieszne słowo – powtórzyła głośniej motocyklistka. – „Ciumrok”. Domyśliłam się oczywiście, co to znaczy, ale…

– To tutejsza gwara. – Kasjerka spojrzała chłodnym wzrokiem. – U was się tak nie mówi?

Klientka zaprzeczyła, kręcąc głową.

– A skąd pani jest?

– Z Warszawy.

– Aha.

Zapadła cisza.

– Pójdę już, bo zaraz mi ta kawa wystygnie. Do widzenia.

– Do widzenia.

Kiedy wychodziła, ciemnogranatowe bmw z dwiema osobami w środku zameldowało się przy dystrybutorze numer dwa.

Wyjęła smartfona i zerknęła na powiadomienia na swoich profilach w mediach społecznościowych. Tego dnia większość z nich to były życzenia urodzinowe dla niej. Jeszcze bardziej utwierdziły ją w przekonaniu, że dobrze zrobiła, wyjeżdżając. Z zadowoleniem wyłączyła urządzenie. Siedząc przy jednym z drewnianych stolików, powoli sączyła kawę i wystawiała twarz do słońca. Przyjemnie było tak siedzieć, czuć ciepło na policzkach i rozmyślać o nieistniejącym celu podróży. Mogła dołączyć do jakiejś grupy i pojeździć po zlotach motocyklowych, ale zdecydowała się na samotną wędrówkę. Początkowo myślała o przejechaniu całej Europy. Na dzień przed rozpoczęciem długo odkładanego urlopu zdała sobie sprawę, że miejsca, których jeszcze nie widziała, a które chciałaby zobaczyć, znajdują się w Azji, taka wyprawa zaś wymaga długich przygotowań. Odłożyła ją na bliżej nieokreśloną przyszłość i zdecydowała się pojeździć po kraju. Tutaj także mogła sprowokować los, dowiedzieć się, co jej przeznaczone lub… Nie bardzo wiedziała, czego oczekuje, tyle że musi to być coś innego niż do tej pory. To właśnie był jej pomysł na prezent urodzinowy dla samej siebie. Wyprawa bez celu. Właściwie każda dobra chwila jest swego rodzaju prezentem, darem, stwierdziła filozoficznie. Choćby teraz. Przyjemnie było pić kawę, wystawiać twarz do słońca i nie myśleć o niczym, jakby świadomość skurczyła się do smaku czarnego płynu i dotyku ciepłych promieni.

Odgłos silnika przywrócił ją światu. Na stacji pojawił się jeszcze jeden samochód – opel z w miarę świeżego rocznika – który zatrzymał się na niewielkim parkingu. Wysiadł z niego kędzierzawy blondyn w czerwonej koszulce z napisem „Circle K”, chudy i wysoki. Rzucił okiem na ducati, po czym zniknął z tyłu sklepu. Tymczasem kierowca bmw tankował, pochylony nad wlewem paliwa. Jego towarzysz stał obok, raz po raz zerkając to na czarny motocykl, to na jego właścicielkę. Odwróciła głowę, wyciągnęła smartfona i sprawdzała w Internecie oferty lubelskich hoteli.

Cholera, w końcu zebrało się facetowi na odwagę, pomyślała niezadowolona, słysząc kroki. Podniosła wzrok i zobaczyła kasjerkę ze stacji idącą w kierunku zacienionego kawałka ściany sklepu, z paczką mentolowych LM-ów w dłoni. W naturalnym świetle wydawała się nieco wyższa. Brzęknęła zapalniczka, szarobiały kłąb dymu uniósł się jak leniwy znak zapytania.

– Przepraszam. Mogę prosić o papierosa?

Kasjerka spojrzała obojętnie, skinęła głową, pstryknęła w spód paczki, a pojedynczy papieros posłusznie wychylił filtr niczym żółtą główkę. Motocyklistka podeszła.

– Dziękuję. I…

– Ogień?

– Uhm. Dziękuję. Rzuciłam palenie, zanim jeszcze na dobre zaczęłam, jednak czasem nachodzi mnie ochota.

– Bywa – zgodziła się chłodno kasjerka.

Papieros smakował podle i wspaniale zarazem. Przypominał grzech młodości, o którym wiadomo, że zostanie wybaczony, albo nieoczekiwane spotkanie z kumpelą z liceum, z którą można powspominać dawne szaleństwa. Dziewczyna z Warszawy jako nastolatka lubiła zaciągnąć się w tajemnicy. Potem zrezygnowała z papierosów na rzecz incydentalnie wypalanych skrętów z marihuaną lub haszyszem. Z czasem i to jej przeszło.

– Mój pierwszy papieros od trzynastu lat.

Kasjerka uniosła brwi.

– Chyba powinnam mieć wyrzuty sumienia.

Dziewczyna od ducati spojrzała przelotnie w brązowe oczy.

– To tylko chwilowa zachcianka. Jedyny mój nałóg to jazda na tym potworze. – Wskazała na motocykl.

– Nigdy nie jechałam na czymś takim. I nie zamierzam. Jeszcze mi życie miłe.

– Pół godziny temu zasuwałam dwieście sześćdziesiąt na godzinę – pochwaliła się warszawianka.

– Jezu! – Kasjerka pokręciła głową z dezaprobatą.

– Na szczęście ruch w okolicy niewielki, więc mogłam sobie pozwolić na dwie minuty takiej jazdy.

– Kiedyś… – Dziewczyna ze stacji zaciągnęła się mocno, nerwowo, po czym wydmuchała wielką chmurę dymu. Z jej ust dobyło się raptowne, krótkie westchnienie, jakby coś nagle zepsuło jej humor. – Kiedyś był tu większy ruch, ale odkąd zbudowali drogę ekspresową, większość kierowców wybiera wygodniejszą trasę. Nie wolałaś jechać tamtędy?

Motocyklistka zaprzeczyła gestem głowy. Przez kilka chwil, niby ukradkiem, udając, że zajęte są wyłącznie paleniem, obserwowały się nawzajem. Wreszcie przyjezdna zgasiła papierosa i wyciągnęła dłoń.

– Arleta Tarczewska.

Kasjerka wyglądała na zaskoczoną, ale odwzajemniła gest.

– Łucja Chera.

– Myślałam, że Lucyna.

Łucja machnęła ręką.

– Tamten gówniarz chciał być wredny. Wszyscy wiedzą, że nie lubię, jak mówi się na mnie „Luśka”. Jestem Łucja. Od patronki ślepych i tych, co mają sraczkę.

Arleta otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie wiedziała co. Patrzyły na siebie kilka sekund, po czym jednocześnie wybuchły głośnym śmiechem, który natychmiast przyciągnął spojrzenia kierowcy bmw i jego towarzysza.

– Muszę wracać do pracy – oznajmiła Łucja, kiedy już przestały się śmiać. Cisnęła niedopałek na ziemię i starannie zadeptała. – Miło było cię poznać, szalona motocyklistko.

– I ciebie, dziewczyno ze Złego Mięsa. Interesująca nazwa, tak w ogóle.

– Poza nazwą nie ma tu nic ciekawego. – Łucja skrzywiła się lekceważąco i zaczęła się oddalać.

– Coś musi być – dodała przekornie Arleta, chociaż była pewna, że rzeczywiście nie ma. – W każdym miejscu coś się dzieje. A może…

– Może co? – Łucja zatrzymała się w pół kroku.

– Może pójdziemy na jakieś piwo i mi opowiesz.

– O czym?

– O tym miasteczku.