Han z Islandii - Wiktor Hugo - ebook

Han z Islandii ebook

Victor Hugo

0,0

Opis

Akcja utworu rozgrywa się w Norwegii na przełomie XVII i XVIII w. wokół intryg dworskich na dworze duńskim. Główne wątki utworu to miłość młodego szlachcica Ordenera do córki popadłego w niełaskę kanclerza Ethel, konflikt społeczny między górnikami a duńską szlachtą oraz działalność Hana z Islandii, tajemniczego mordercy, pijącego krew swoich ofiar z ich wydrążonych czaszek i przychylnie odnoszącego się jedynie do udomowionego niedźwiedzia. Zarówno krytyka dziewiętnastowieczna, jak i późniejsza przyjęła z dużym zdumieniem nagromadzenie przerażających postaci i motywów w utworze. Sam Charles Nodier, recenzując powieść Hugo w ‘La Quotidienne’, konstatował, iż ‘Han z Islandii’ jest dalece bardziej okrutny, niż wcześniejsze powstające we Francji powieści frenetyczne. Chwalił jednak dzieło za żywość stylu, zręczność konstrukcji oraz piękno opisów i utrzymywanie dramatycznego napięcia. (za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 494

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wiktor Hugo

 

 

Han z Islandii 

 

POWIEŚĆ HISTORYCZNA

 

 

przekład anonimowy

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1912. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-332-2 

 

 

 

TOM PIERWSZY

I.

– Czy widziałeś go? Kto go widział?

– Janie. – Któż więc? – Niewiadomo.

Sterne „Tristram Schandy”.

– Otóż do czego to prowadzi miłość, sąsiedzie Niels; biedna Guth Sterseu nie leżałaby na tym czarnym kamieniu, jak ryba morska, którą pozostawiły odpływające fale, gdyby zajmowała się tylko zbijaniem barki lub naprawianiem sieci swego ojca, naszego starego towarzysza. Niechaj Święty Usuph, rybak, pocieszy go w jego smutku.

– A jej narzeczony, Gili Stadt – odpowiedział głos ostry i drżący – ten piękny młodzieniec, którego obok niej widzicie, nie byłby tu napewno, gdyby, zamiast kochać się w Guth i szukać szczęścia w tych przeklętych kopalniach w Roeraas, przepędził młodość kołysząc swego brata pod okopconemi belkami chaty.

Sąsiad Niels, do którego pierwsze słowa zwrócone były, przemówił z kolei:

– Wasza pamięć – rzekł – starzeje się razem z wami, matko Olly; Gill przecie nigdy nie miał brata, i dlatego to właśnie straszną musi być boleść wdowy Stadt, bo chata jej dzisiaj pustą jest zupełnie. Jeżeli zechce spojrzeć w niebo, aby tam szukać pociechy, to spotka na drodze dach starej chaty, gdzie wisi jeszcze kołyska osierociała po dziecku, co wyrosło na młodzieńca i zginęło tak marnie.

– Biedna matka – odparła stara Olly – bo co do jej syna, to on sam sobie winien: po co mu było zostawać górnikiem w Roeraas?

– Te przeklęte kopalnie – rzekł Niels – za każdą dobytą z nich bryłę miedzi, człowieka biorą nam w zamian. Jak wy o tem sądzicie, kumie Braal?

– Górnicy, to istni szaleńcy – odparł rybak. – Chcąc żyć, ryba nie powinna wychodzić z wody a człowiek wchodzić do ziemi.

– Ale czyż praca w kopalniach – zapytał młody człowiek z tłumu – była dlań niezbędną, aby otrzymać narzeczonę?

– Nie należy nigdy narażać życia – przerwała stara Olly – dla uczuć, które mniej od niego są warte i nie mogą go zapełnić. Piękne mi to ślubne łoże, jakie Gili zgotował dla swojej Guth!

– Czy ta młoda dziewczyna – zapytał jakiś ciekawy – utopiła się z rozpaczy po śmierci swego kochanka?

– Kto wam to powiedział!? – zawołał silnym głosem żołnierz, stojący w tłumie. – Ta dziewczyna, a znałem ją doskonale, była wprawdzie narzeczoną młodego górnika, którego niedawno zgruchotał odłam skały w podziemiach Storwaadsgrube, blisko Roeraas, ale była także kochanką jednego z mych kolegów. I kiedy właśnie przed dwoma dniami chciała cichaczem dostać się do Munckholm, aby tam obchodzić z kochankiem śmierć narzeczonego, łódka, na której płynęła, rozbiła się o skałę, w skutek czego śmierć znalazła.

Słowa te wywołały krzyk ogólny. – To niepodobna, panie żołnierzu! – wołały stare kobiety, młodsze milczały, a sąsiad Niels powtórzył ironicznie rybakowi Baal swe głębokie zdanie:

– Otóż, do czego to prowadzi miłość!..

Żołnierza już miały rozgniewać na dobre przeczące wykrzyki kobiet, nazwał je bowiem „staremi czarownicami z jaskini Quiragoth”, a one nie myślały znieść spokojnie tak dotkliwej obelgi, gdy nagle, głos ostry i rozkazujący słowami: – Cicho, cicho, gaduły! – położył koniec rozprawie. Wszyscy umilkli jak kury, kiedy pośród ich gdakania, rozlegnie się pianie koguta.

Przed przystąpieniem do dalszego opowiadania powyższej sceny, uważamy za niezbędne opisać miejsce, w którem się odbywała. Było to, jak czytelnik odgadł już zapewne, w jednej z tych budowli, jakie litość i przezorność społeczna poświęca dla ciał zmarłych a nieznanych. Za życia nieszczęście zwykle bywa ich udziałem; dziś około nich cisną się obojętni ciekawcy, posępni lub życzliwi spostrzegacze, a często i przyjaciele lub łzami zalana rodzina, której długi niepokój pozostawił tylko bolesną nadzieję. W epoce tak od nas odległej i w kraju mało jeszcze ucywilizowanym, dokąd przeniosłem czytelnika, nie powzięto jeszcze myśli urządzenia, jak to bywa po naszych miastach, domów dla umarłych wesoło złowieszczych i wykwintnie żałobnych. Światło dzienne nie przechodziło przez szerokie okna, rozrzucając promienie wzdłuż artystycznie rzeźbionego sklepienia i oświecając kamienne łoża, na których, jak gdyby dla dostarczenia umarłym pewnych wygód życia, zrobiono wezgłowia, niby do snu służące. Jeżeli się otwarły drzwi do mieszkania dozorcy, w tedy oko, znużone widokiem nagich i ohydnych trupów, nie spoczęło, jak dzisiaj, na eleganckich meblach i wesołych dziatkach. Śmierć panowała w całej brzydocie, w całej okropności; nie starano się przystroić jej wychudłego skieletu w ozdoby i wstążki.

Sala, po której przesuwał się tłum, była obszerna i ciemna, przez co się jeszcze obszerniejszą zdawała. Światło wkradało się tam zaledwie przez wązkie i nizkie drzwi, lub otwór w suficie wybity, przez który, stosownie do pory roku, padał wprost na łoża umarłych deszcz, grad albo śnieg północny. Salę tę rozdzielały przez całą jej długość żelazne baryery. Publiczność wchodziła przez drzwi do pierwszej połowy, w drugiej zaś stało równoległym szeregiem sześć tapczanów z czarnego granitu. Boczne drzwiczki, do każdego tapczanu oddzielnie wiodące, służyły dla dozorcy lub jego pomocnika; resztę zaś budynku, który jedną stroną o morze się opierał, zajmowało ich mieszkanie. Górnik i jego narzeczona leżeli na granitowych łożach; korupcya widoczną już była na ciele młodej dziewczyny, które pokrywały purpurowe i sine plamy wzdłuż członków, na naczyniach krwistych. Rysy twarzy Gilla zdawały się być szorstkie i ponure, ale trup jego tak był okropnie pokaleczony, że nikt nie zdołałby osądzić, czy były kiedyś rzeczywiście tak piękne, jak mówiła stara Olly. Wobec tych to szczątków zeszpeconych i pośród milczącego tłumu, rozpoczęła się rozmowa, którąśmy tutaj wiernie przytoczyli.

W najciemniejszym zakątku sali, na połamanym stołku, siedział starzec wysoki i chudy; zdawał się on nie zwracać na gwar i hałas żadnej uwagi, aż do chwili, w której podnosząc się nagle zawołał: – Cicho, cicho, gaduły! – poczem żołnierza ujął za ramię.

Wszyscy umilkli: żołnierz odwrócił się i parsknął głośnym śmiechem na widok szczególnego starca, którego twarz wychudła, włosy rzadkie i w nieładzie, długie palce i wreszcie obcisłe odzienie, ze skóry renifera uszyte, w zupełności usprawiedliwiały tak wesołe przyjęcie. Jednocześnie pomiędzy kobietami, zmieszanemi przez chwilę, odezwały się szepty:

– To dozorca Spladgestu! [Tak się nazywa dom umarłych w Drontheim]. To odźwierny umarłych! szatański Spiagudry! przeklęty czarnoksiężnik...

– Cicho, bajczarki, cicho! Jeżeli dzisiaj dzień sabbatu, to śpieszcie się do waszych mioteł, bo inaczej same polecą. Pozostawcie w spokoju tego godnego szacunku potomka bożka Thora.

Potem Spiagudry, usiłując nadać miły wyraz swojej twarzy, zwrócił się do żołnierza:

– Mówiliście, mój zuchu, że ta nędzna kobieta...

– Stary hultaj! – odezwała się półgłosem Olly – jesteśmy dla niego nędznemi kobietami, ponieważ nasze ciała, wpadając w jego pazury, przynoszą mu podług taksy tylko trzydzieści askalinów wówczas, kiedy dostaje czterdzieści za trup a każdego mężczyzny.

– Cicho, stare baby! – powtórzył Spiagudry.

– Te córki dyabelskie są jak ich kociołki; jak tylko się rozgrzeją, zaraz szumieć muszą. Powiedzcie mi, mój dzielny wojaku, wszak wasz kolega, którego Guth była kochanką, z rozpaczy, że ją utracił, zapewne życie sobie odbierze?

Po tych słowach, wybuchło oburzenie długo powstrzymywane.

– Słyszycie go, tego starego poganina!? – zawołało naraz dwadzieścia ostrych i krzykliwych głosów – on pragnąłby widzieć jednym mniej z żyjących, aby zarobić czterdzieści askalinów, które mu śmierć przynosi.

– A gdyby tak było? – odparł odźwierny Spladgestu.

– Czyż nasz łaskawy król i pan, Krystyan V, którego niechaj Bóg ma w swej świętej opiece, nie uznał się przyrodzonym protektorem i opiekunem wszystkich górników, ażeby pozostałe po ich śmierci nędzne mienie wzbogacało skarb królewski?

– To za wiele honoru dla króla – rzekł rybak Braal – żeby porównywać skarb królewski do skrzyni w waszej kostnicy, a jego osobę do was, sąsiedzie Spiagudry.

– Sąsiad? – odpowiedział dozorca obrażony tą poufałością – wasz sąsiad! Powiedzcie raczej wasz gospodarz, bo bardzo być może, iż kiedyś, mości dziedzicu łódki, pożyczę wam na tydzień którego z moich łóżek kamiennych.

Zresztą – dodał ze śmiechem – jeżeli mówiłem o śmierci owego żołnierza, to dlatego tylko, że chciałbym widzieć uwieczniającym się zwyczaj samobójstwa w wielkich i tragicznych namiętnościach, które kobiety tak wzbudzać umieją.

– A więc, stary trupie, pilnujący trupów! – zawołał żołnierz – czego chcesz ode mnie, żeś twarz swą przystroił przyjemnem skrzywieniem, podobnem do ostatniego uśmiechu wisielca!?

– Wybornie, mój zuchu! – odparł Spiagudry – zawsze byłem zdania, że więcej znaleźć można dowcipu pod kaskiem żandarma Thurna, co zwyciężył dyabła językiem i mieczem, aniżeli pod mitrą biskupa Isleifa, historyka Islandyi, albo pod rogatą czapką profesora Schoeninga, który opisał naszą katedrę.

– W takim razie, jeśli mi chcesz wierzyć, ty stary, skórzany worku, to porzuć dochody, co ci je twoja kostnica przynosi, a idź i sprzedaj się do gabinetu rzadkości wice-króla, w Berghen. Przysięgam ci na świętego Belphegora, że tam rzadkie zwierzęta na wagę złota kupują. Ale powiedz, czego żądasz ode mnie?...

– Jeśli, ciała, które nam przynoszą, znalezione są w wodzie, w takim razie musimy połowę taksy odstępować dla rybaków. Chcę cię przeto prosić, dostojny potomku żandarma Thorna, abyś dał radę swemu nieszczęśliwemu towarzyszowi. Niechaj się nie topi, a wybierze inny rodzaj śmierci; musi mu to być wszystko jedno i nie pragnąłby zapewne, umierając, skrzywdzić nieszczęśliwego chrześcijanina, który później da gościnność jego trupowi, jeżeli jednak utrata Guthy posunie go tego czynu rozpaczy.

– W tem się właśnie mylisz, ty litościwy i gościnny dozorco. Kolega mój nie będzie miał honoru doświadczać gościnności w twej zachęcającej oberży o sześciu łóżkach. Czy sądzisz, że on się jeszcze nie pocieszył z jaką inną Walkiryą, po śmierci swojej ostatniej kochanki? Co prawda, to mu się już dawno ta wasza Guth sprzykrzyła.

Na te słowa burza, którą Spiagudry zwrócił przez chwilę na swoją głowę, straszniejsza tym razem, skierowała się na nieszczęsnego żołnierza.

– Jakto, niegodziwcze! – wołały stare baby – to w ten sposób nas zapominacie! I kochajże tu teraz podobnych hultajów!

Młode milczały jeszcze; kilka z nich nawet, mimo swej woli, zauważyło, że ów hultaj miał nader dzielną minę...

– Ho! ho! – wyrzekł żołnierz – czy to jest próba sabbatu? Straszną musi być męczarnia Belzebuba, jeśli jest skazany chociaż raz na tydzień słuchać podobnego chóru!

Niewiadomo, jakby się ta nowa burza skończyła, gdyby w tej chwili ogólnej uwagi nie zwrócił na siebie hałas z zewnątrz pochodzący. Krzyk zwiększał się ciągle i wkrótce rój chłopaków nawpół nagich, biegnących z wrzaskiem około zakrytych mar przez dwóch ludzi niesionych, wykroczył tłumnie do Spladgestu.

– A skąd to? – dozorca zapytał tragarzy.

– Z płaszczyzn, z pod Urchtal.

– Ogdypiglap! – zawołał Spiagudry.

Jedne z bocznych drzwiczek otworzyły się i wyszedł człowiek małego wzrostu, rasy lapońskiej, ubrany w odzież ze skóry i dał znak tragarzom, aby za nim podążali. Spiagudry towarzyszył im i drzwi zawarły się za nim; ciekawa tłuszcza miała czas odgadywać, z długości ciała, leżącego na marach, czy przyniesiono mężczyznę, czy kobietę.

Było to przedmiotem różnych przypuszczeń, kiedy Spiagudry ze swym pomocnikiem zjawili się w drugiej połowie sali, niosąc trupa mężczyzny, którego rzucili na jedno z łóż granitowych.

– Dawno nie miałem w ręku tak pięknego ubrania – rzekł Ogdypiglap; później, kiwając głową i podnosząc się na końcach palców, zawiesił nad umarłym wykwintny mundur kapitański. Głowa trupa była okropnie zeszpeconą a całe ciało krwią pokryte; odźwierny przeto zlał je kilkakrotnie wodą z rozbitego kubła.

– Na Belzebuba! – zawołał żołnierz – to oficer z mojego pułku, ale kto to jest? Byłżeby to kapitan Bollar... z rozpaczy, że wuja stracił? Ba, toż przecie po nim spadek dostanie! Baron Randmer, ten, co wczoraj przegrał swój majątek? Ale przecie on go jutro odegra wraz z zamkiem swego przeciwnika. Miałżeby to być kapitan Lory, którego pies się utopił? albo skarbnik Stunek, co go żona zdradza? Ależ, doprawdy, w tem wszystkiem nie widzę żadnego powodu, ażeby sobie zaraz w łeb wypalić.

Tłum bezustannie wzrastał. Gdy się to działo, jakiś młody człowiek, przejeżdżając koło portu, ujrzawszy tak liczny napływ ludu, zsiadł z konia, oddał cugle służącemu i wszedł do Spladgestu. Ubrany był w skromny ubiór podróżny, z szablą przy boku, – a jego ramiona okrywał obszerny płaszcz zielonego koloru; czarne pióro, przyczepione do kapelusza brylantową spinką, spadało na szlachetną twarz nieznajomego, kołysząc się nad wyniosłem jego czołem, otoczonem długiemi, ciemnemi włosami. Jego buty i ostrogi, błotem okryte, świadczyły, że z dalekiej przybywał drogi.

Gdy wchodził, stojący w tłumie człowiek krępy i nizki, równie jak on w płaszcz owinięty, z ogromnemi na rękach rękawicami, mówił do żołnierza:

– I któż to powiedział, że on sam się zabił? Ten człowiek nie popełnił samobójstwa, ręczę wam za to, podobnie jak i dach waszej katery nie spalił się sam przez się.

Jak obosieczny miecz dwie naraz może zadawać rany, tak słowa powyższe dwie wywołały odpowiedzi.

– Naszej katedry! – rzekł Niels – właśnie ją pokrywają miedzianą blachą. Powiadają, że ją ten nędznik Han podpalił, aby przez to mieli robotę górnicy, w liczbie których znajdował się jego protegowany Gili Stadt, którego tu oto widzicie.

– Do dyabła! – zawołał ze swej strony żołnierz – któż to śmie utrzymywać wobec mnie, drugiego muszkietera z garnizonu munckholmskiego, że ten człowiek w łeb sobie nie wypalił?

– Zamordowano go – odparł zimno mały człowieczek.

– Patrzcie, jaka wyrocznia! Twoje szare oczki nie lepiej widzą jak ręce, które, mimo lat, w grube ubierasz rękawice.

W oczach nizkiego człowieczka zajaśniała błyskawica, a po chwili rzekł, gniew tłumiąc:

– Módl się do swego patrona, żołnierzu, aby te ręce nie zostawiły kiedyś śladu na twojej twarzy.

– A więc, chodźmy zaraz! – zawołał żołnierz z uniesieniem. Później, miarkując się nagle, dodał: – Teraz nie można, bo nie godzi się mówić o pojedynku wobec umarłych.

Mały człowiek zamruczał kilka słów w jakimś nieznanym języku i znikł za chwilę.

– Tak, tak, znaleziono go na płaszczyznach Urchtalu! – wołano zewsząd.

– Na płaszczyznach Urchtalu? – rzekł żołnierz. – Tam właśnie kapitan Dispolsen musiał wylądować, wracając dziś rano z Kopenhagi.

– Kapitan Dispolsen nie przybył jeszcze do Munckholmu – odezwał się głos jakiś.

– Powiadają, że Han z Islandyi właśnie się tam włóczy – dodał drugi.

– W takim razie – rzekł żołnierz – jeśli to jest kapitan, to być może, że Han go zamordował, boć przecie, jak to wszystkim wiadomo, Islandczyk ten zabija w sposób tak dyabelski, że ofiary jego mają często pozór samobójstwa.

– Co to za człowiek ten Han? – spytano.

– To olbrzym – rzekł jeden.

– To karzeł – powiedział drugi.

– Czyż go nikt nie widział? – zapytał ktoś z tłumu.

– Cicho! – rzekła stara Olly – trzy tylko osoby, jak powiadają, słowa z nim ludzkie zamieniły: ten potępiony Spiagudry, wdowa Stadt, i... – ale ten żył nieszczęśliwie i smutnie zakończył, – oto Gili Stadt, którego tutaj widzicie. Ale sza!

– Sza! – powtórzono zewsząd.

– Teraz – zawołał żołnierz – jestem pewny, że to jest kapitan Dispolsen; poznałem bowiem stalowy łańcuch, który nasz więzień, stary Schumacker, dał mu przed jego wyjazdem.

Młodzieniec z czarnem piórem przerwał żywo milczenie.

– A więc to jest napewno kapitan Dispolsen? – zapytał.

– Bez żadnej wątpliwości, klnę się na zasługi Belzebuba! – odparł żołnierz.

Młody człowiek wyszedł z pośpiechem.

– Niechaj zajdzie łódka – rzekł do swego służącego.

– Ależ, panie, a jenerał...?

– Zaprowadzisz mu konie. Ja pojadę jutro; czyż nie jestem panem siebie? No, dalej, słońce już zachodzi, a mnie się śpieszy; prędko łódkę!

Służący był posłuszny i długo wiódł oczami za swym młodym panem, który się szybko od brzegu oddalał.

II.

– Usiądę przy was, a wy, dla zabicia czasu, opowiadać będziecie jaką zajmującą historyę.

Maturin „Bertram”.

Wiadomo już czytelnikowi, że jesteśmy w Drontheim, jednem z czterech głównych miast Norwegii, aczkolwiek nie było ono rezydencyą wice-króla. W epoce tej powieści, w roku 1699, Królestwo Norwegii złączone jeszcze było z Danią pod rządami wice-królów, zamieszkujących w Berghen, mieście daleko większem, bardziej posuniętem na południe i piękniejszem, niż Drontheim, pomimo pogardliwego nazwiska, jakie mu dawał sławny admirał Tromp.

Drontheim bardzo się przyjemnie przedstawia, gdy się przybywa przez zatokę, której miasto nadaje nazwisko. Port, dość zresztą obszerny, chociaż okręty nie w każdej porze wchodzić doń mogą, wyglądał jednak jak długi kanał, mający z prawej strony okręty duńskie i norweskie, z lewej statki cudzoziemskie, odpowiednio do przepisanego porządku. W głębi, za portem, widać rozłożone w żyznej dolinie miasto, nad którem wznoszą się wysokie wieżyczki katedry. Kościół ten, jedno z najpiękniejszych dzieł architektury gotyckiej, jak o tem można sądzić z książki profesora Schoeninga (o którym niedawno wspomniał Spiagudry), przed licznemi pożarami, które go zniszczyły, na najwyższym szczycie wieżycy miał krzyż biskupi, jako oznakę odróżniającą katedrę od arcybiskupstwa loretańskiego w Drontheim. Niżej miasta rysowały się w oddaleniu białe i wyniosłe szczyty gór Kole, podobne do ostrych liści starożytnej korony.

Na środku portu, na strzał armatni od brzegu, wznosi się na skale, rozbijającej morskie bałwany, forteca Munckholm, ponure więzienie, w którem zamknięty był wówczas więzień, sławny zarówno z długoletniej pomyślności i wielkiego znaczenia, jakiż nagłej niełaski i upadku.

Schumacker, nizkiego pochodzenia, obsypany był łaskami swego pana, a później z krzesła wielkiego kanclerza Danii i Norwegii zrzucony na ławę zdrajców, powleczony na szafot i dziś, przez szczególną tylko łaskę, znajdował się w samotnym lochu, na ostatnim krańcu obojga królestw. Figury, które wyniósł wysoko, obaliły go, a nie miał prawa krzyczeć na niewdzięczność. Mógłże on bowiem narzekać, że pod jego nogami załamały się stopnie, które umieścił wysoko, aby się sam mógł wyżej jeszcze podnieść? Założyciel szlacheckiego patrycyatu w Danii, widział z głębi swojego wygnania, jak przez niego wyniesieni dygnitarze rozdzielali między siebie jego dostojeństwa i godności. Hrabia Ahlefeld, śmiertelny nieprzyjaciel Schumackera, odziedziczył po nim wielkie kanclerstwo; jenerał Arensdorf, jako wielki marszałek, rozporządzał stopniami wojskowemi; biskup Spollyson spełniał obowiązki inspektora uniwersytetów. Jednym z nieprzyjaciół Schumackera, który nie jemu zawdzięczał swoje wyniesienie, był Ubryk-Fryderyk Guldenlew, wice-król Norwegii, naturalny syn króla Fryderyka III; ten właśnie był ze wszystkich najszlachetniejszym.

Ku tej smutnej skale munckholmskiego zamku, kierowała się powoli łódka, na której płynął młody nieznajomy w kapeluszu, ozdobionym w czarne pióro. Słońce kryło się szybko po za samotną fortecę, co przecinała jego promienie tak już horyzontalne, że włościanie na odległych wzgórzach Larsynu mogli widzieć pomiędzy krzakami niepewny cień placówki, stojącej na najwyższej wieżycy munckholmskiego zamku.

III.

Jeżeli nauczę ją pojmować mowę moich, oczu; jeżeli, gdy one wyrażać będą czułość, przestanie na mnie patrzeć z miną... – jakże ja powiem? z tak ograniczoną, tak bezmyślną, jeżeli wreszcie na mój widok spuści swe oczy: wtedy wygrałem sprawę.

Kotzebue „Adelaida von Wolfingen”.

Ach! moje serce nie mogło być dotkliwiej zranione...! Młody człowiek niegodnych obyczajów... ośmielił się rzucić na nią spojrzenia, a te skalały jej czystość. Klaudyo! na samą myśl tę, zmysły utracam.

Lessing.

– Andreew, idź powiedz, że za pół godziny zadzwonią na gaszenie świateł. Sorsyll zastąpi Ducknesa przy zwodzonym moście, a Moldivins pójdzie na platformę wielkiej wieży. Tylko czuwać starannie od strony wieżyczki Lwa Szlezwiskiego! A proszę nie zapomnieć o siódmej godzinie wystrzelić z działa, aby podniesiono łańcuchy portu. Ale nie, bo jeszcze ma przybyć kapitan Dispolsen; potrzeba raczej zapalić ogniska i sprawdzić, czy się pali latarnia morska na Walderhogu, jak to już dzisiaj rozkazałem. Nadewszystko przygotować kolacyę dla kapitana. Ale, ale, zapomniałem... Toric-Belfart, drugi muszkieter pułku, pójdzie na dwa dni do aresztu za to, że cały dzień dzisiaj był nieobecny.

Tak mówił stary sierżant pod czarnem i okopconem sklepieniem kordegardy w Munckholm, mieszczącej się w nizkiej wieży po nad pierwszą bramą zamku.

Żołnierze, do których słowa te były skierowane, porzucili grę albo łóżka, aby wykonać jego rozkazy, poczem nastała cisza.

W tej chwili dał się słyszeć z zewnątrz miarowy i regularny odgłos wioseł.

– Otóż nakoniec i kapitan Dispolsen! – rzekł sierżant, otwierając zakratowane okienko, wychodzące na zatokę.

W samej rzeczy, pod żelazne wrota przybiła łódka.

– Kto idzie? – zapytał sierżant ochrypłym głosem.

– Otwórzcie! – odpowiedziano – pokój i bezpieczeństwo.

– Niewolno wejść; czy macie na to pozwolenie?...

– Tak jest.

– Zaraz ja to sprawdzę. Jeżeli kłamiesz, mój paniczu, to klnę się na zasługi mego świętego patrona, poznasz się z wodą tej zatoki.

Poczem, zamknąwszy okienko i obróciwszy się, wyrzekł:

– To jeszcze nie kapitan.

Zajaśniało światło po za żelaznemi wrotami, zaskrzypiały zasuwy, podniesiono zastawy i nareszcie brama się otwarła, a wtedy sierżant zbadał pergamin, który mu podał nowoprzybyły.

– Wejdź pan – rzekł. – Zatrzymaj się jednak – dodał opryskliwie – pozostaw wpierw spinkę od swego kapelusza. Nie wchodzi się do więzienia stanu z kleynotami. Przepis w tym względzie mówi, że tylko król i członkowie rodziny królewskiej, wicekról i jego rodzina, biskup i dowódca garnizonu, są z tego wyjęci. A pan, zapewne, nie jesteś żadną z tych osób?

Młody człowiek, milcząc, odpiął spinkę i rzucił ją jako zapłatę rybakowi, który go przywiózł. Ten ostatni, obawiając się, iżby nieznajomy nie cofnął swej hojnej ofiary, wyruszył śpiesznie na morze, aby być jak najdalej od swego dobroczyńcy.

Sierżant, szemrząc na nieroztropność kanclerstwa, które szczodrze rozdawało podobne pozwolenia, założył ciężkie zasuwy, a po chwili powolny łoskot jego wysokich butów rozlegał się na schodach, wiodących do kordegardy. W tym samym czasie, nieznajomy, zarzuciwszy płaszcz na ramię, przebiegł szybko pod czarnemi sklepieniami wieżycy, przez obszerną salę broni i skład artyleryi, gdzie leżało kilka zdemontowanych śmigownic, które dzisiaj widzieć można w Muzeum Kopenhaskiem. Tam energiczny okrzyk placówki kazał mu się oddalić. Doszedł nareszcie do zwodzonego mostu, który podniesiono po rozpatrzeniu jego pergaminu. Dalej, mając za sobą żołnierza, przeszedł po przekątni i jakby obznajmiony z miejscowością, jedno z czterech podwórz, otaczających jakby bastyony główny dziedziniec, pośród którego wznosiła się na wysokiej skale wieżyca, zwana Zamkiem Lwa Szlezwiskiego, na pamiątkę uwięzienia w niej Ioathama Lwa, księcia szlezwiskiego, przez jego brata, Ralfa Karła.

Nie jest naszym zamiarem opisywać wieże munckholmskiego zamku, tem więcej, że czytelnik, będąc tam zamknięty, obawiałby się, iż nie zdoła uciec przez ogród. Omyliłby się jednak, ponieważ Zamek Lwa Szlezwiskiego, przeznaczony dla więźniów wyższego stanu, dostarczał im, oprócz innych wygód, możności spacerowania w dzikim ale dość obszernym ogrodzie, gdzie gęste ostrokrzewy, kilka starych cisów, nieco sosen rosło między skałami, około wysokiego więzienia, otoczone przez mury i olbrzymie wieże.

Przybywszy do stóp okrągłej skały, młody człowiek drapał się po stopniach niedbale wykutych i prowadzących kręto aż do podnóża jednej z wież, otaczających dziedziniec. Tam zatrąbił silnie w miedziany róg, który mu dał żołnierz, strzegący zwodzonego mostu.

– Otwórzcie, otwórzcie! – zawołał żywo głos z wieży – to pewnie ten przeklęty kapitan.

Otwierające się wrota pozwoliły przybyszowi spostrzedz w głębi gotyckiej sali, słabo oświeconej, młodego oficera, leżącego niedbale na kupie płaszczy i skór reniferów. Obok niego stała na ziemi jedna z tych lamp o trzech ogniskach, które przodkowie nasi zawieszali u rozety sufitów. Bogata i elegancka odzież oficera w dziwnem była przeciwieństwie z nagością i ordynaryjnemi meblami. Młody oficer trzymał w ręku książkę, a słysząc wchodzącego, naw pół się ku niemu obrócił.

– Ach, to kapitan? Witam cię, kapitanie! Nie spodziewałeś się zapewne, że kazałeś na siebie czekać człowiekowi, który nie ma honoru znać go wcale. Ale wszak prędko się poznamy, – nieprawdaż? Na początek racz przyjąć oświadczenia żalu, że wracasz do tego szanownego zamku. Jakkolwiek niedługo mam tu przebywać, stanę się jednak wesołym, gdyby sowa, którą jak straszydło przybijają nad wrotami wieży, i kiedy powrócę do Kopenhagi na wesele mojej siostry, do dyabła, na sto dam, cztery mnie pozna zaledwie! Powiedz mi też kapitanie, czy kokardy z różnych wstążek u dołu kaftana zawsze są w modzie? czy przetłumaczono jaki nowy romans tej Francuzki, panny Scudery? Właśnie mam w ręku „Clelię”; zapewne czytają ją jeszcze w Kopenhadze. Dla mnie jest to kodeks galanteryi, szczególniej teraz, kiedy marzę o tylu pięknych oczach... – bo jakkolwiek piękne są oczy naszej uwięzionej, dla mnie jednakże nigdy nic nie mówią. Ach! nawet bez rozkazu mego ojca.... A w zaufaniu muszę ci powiedzieć kapitanie, że mój ojciec, tylko nic o tem nie mów, zalecił mi względem córki Schumackera.... rozumiesz mnie pan przecie; próżne jednak są moje starania, to posąg nie kobieta – płacze tylko, a nigdy na mnie nawet nie spojrzy.

– Jakto! co pan mówisz? Polecono ci uwieść córkę tego nieszczęśliwego Schumackera?!

– Uwieść? Niech i tak będzie, jeżeli tak to nazyają dzisiaj w Kopenhadze; ale tego i sam dyabeł nie potrafi. Wczoraj, będąc na służbie, ubrałem się umyślnie dla niej w przepyszną kryzę francuską, sprowadzoną z samego Paryża. I czy pan uwierzysz, że ani okiem na mnie nie rzuciła, choć kilka razy przeszedłem przez jej apartament, dzwoniąc nowemi ostrogami, których kółka są większe niż dukaty lombardzkie. Wszak to najmodniejsza forma, nieprawdaż?

– Ależ to okropne! – zawołał nieznajomy, uderzając się w czoło – to nie do wiary!

– Czy nieprawda? – odparł oficer, nie rozumiejąc myśli tego wykrzyku. – Żeby na mnie nie zwrócić uwagi! To nie do uwierzenia... A jednak tak jest wistocie.

Młody człowiek, gwałtownie wzruszony, przechadzał się po sali wielkiemi krokami.

– Czy nie zechcesz się posilić, kapitanie Dispolsen? – rzekł do niego oficer.

Nieznajomy ocknął się z zamyślenia.

– Ja nie jestem kapitanem Dispolsen – rzekł.

– Jakto! – zawołał oficer surowo, zrywając się ze swego siedzenia. Któż więc pan jesteś, coś śmiał wejść tutaj, o tej godzinie?

Zapytany rozwinął swoje pozwolenie.

– Pragnę widzieć hrabiego Griffenfeld... pańskiego więźnia, chciałem powiedzieć.

– Hrabiego! hrabiego! – powtórzył kwaśno oficer. – Ale bądź co bądź, rozkaz ten jest w porządku; a nawet jest na nim podpis wice-kanclerza Grummonda Kund.„Okaziciel ma prawo zwiedzać o każdej porze i godzinie wszystkie więzienia królewskie. Grummond Kund, dowodzący w Drontheim”. A trzeba panu wiedzieć, że jenerał wychował mego przyszłego szwagra...

– Sądzę, poruczniku, że te szczegóły familijne są nieco zbyteczne. Czy pan myślisz, żeś za mało mi ich jeszcze opowiedział?

– Ten impertynent ma racyę – rzekł do siebie porucznik, przygryzając wargi. – Hola! odźwierny odźwierny wieżowy! zaprowadź tego nieznajomego do Schumackera, tylko nie narzekaj, że zdjąłem twoją lampę o trzech płomieniach a z jednym knotem. Chciałem zbadać tę sztukę, która pamięta zapewne Sciolda-Bałwochwalcę albo Hawara-Rozdwoiciela; a zresztą, teraz zawieszają u sufitu tylko żyrandole kryształowe.

Po wyrzeczeniu tych słów, kiedy młody człowiek i jego przewodnik przechodzili przez pusty ogród wieżycy, porucznik wziął się na nowo, jako prawdziwy męczennik mody, do czytania romansowych przygód amazonki Clelii i Horacyusza Jednookiego.

IV.

Benvolio.

Gdzież u dyabła może być ten Romeo? Nie wrócił do domu dzisiejszej nocy,

Mercutio.

Nie przepędził jej również u swojego ojca; mówiłem z jego służącym.

Schakspeare „Romeo i Julia”.

W tym samym czasie człowiek, prowadzący dwa konie, wszedł na dziedziniec pałacu gubernatora w Drontheim. Zsiadając z konia kiwał głową z miną pełną niezadowolenia i miał już oba konie prowadzić do stajni, kiedy nagle schwycono go za ramię i głos jakiś zawołał do niego;

– Jakto! sam tylko jesteś, Poel! A gdzie twój pan? Gdzie jest twój pan?

Był to stary jenerał Lewin Kund, który zobaczywszy przez okno służącego młodego nieznajomego i próżne siodło, zszedł nagle i wpatrywał się w lokaja wzrokiem więcej jeszcze niespokojnym niż było jego zapytanie.

– Mego pana, ekscelencyo – rzekł Poel, kłaniając się głęboko – niema już w Drontheim.

– A więc był i odjechał, nie zobaczywszy swego jenerała, nie uścisnąwszy starego przyjaciela! I kiedyż to?

– Przybył dziś wieczór i również dziś wieczór odjechał.

– Dziś wieczór! Gdzież więc zatrzymał się i dokąd pojechał?

– Był w Spladgeście, a stamtąd odpłynął do Munckholm.

– A ja myślałem, że jest gdzie na antypodach; ale co on tam będzie robił w tem zamczysku? po co był w Spladgeście? A to prawdziwy błędny rycerz! Choć moja to wina, moja, że go tak wychowałem! Chciałem, żeby był wolny, pomimo swego stopnia...

– To też wcale nie jest niewolnikiem etykiety – rzekł Poel.

– Zapewne, ale za to jest niewolnikiem swoich kaprysów, które, co prawda, znaczą jeszcze więcej. No, ale przecież powróci. Posil się czem, Poel. Powiedz mi tylko, – i twarz jenerała nabrała błagalnego wyrazu – powiedz mi tylko Poel, czyście ciągle na prawo i na lewo wędrowali?

– Przybyliśmy w prostej linii do Berghen, panie jenerale. Pan mój ciągle był smutny.

– Smutny! Czy zaszło więc co pomiędzy nim a jego ojcem? Czy mu się małżeństwo nie podoba?

– Nie wiem tego. Ale powiadają, że jego dostojność znagla go do niego.

– Znagla! powiadasz, Poel? Wice-król znagla go do tego! To widać, że Ordener nie chce się na to zgodzić?

– Nie wiem, ekscelencyo. Ale ciągle zdaje się być smutny.

– Smutny! Czy nie wiesz, jak go ojciec przyjął?

– Za pierwszym razem było to w obozie blizko Berghen. Jego dostojność rzekł: – Rzadko cię, widzę mój synu. – Tem lepiej dla mnie, ojcze mój i panie, skoro zauważyć to raczyłeś – odrzekł mój pan. Później opowiedział jego dostojności szczegóły swoich wycieczek na północ; na to dostojny jego ojciec rzekł: – To dobrze. – Nazajutrz pan mój powrócił z pałacu i mówił do mnie: – Chcą mnie ożenić, ale wpierw muszę widzieć mego drugiego ojca, jenerała Lewina. – Osiodłałem przeto konie i otóż jesteśmy.

– I to prawda, mój dobry Poel – rzekł jenerał wzruszonym głosem – że on mnie nazwał swoim drugim ojcem?

– Tak, ekscelencyo.

– Biada mi więc, jeśli to małżeństwo nie zgadza się z jego wolą, bo raczej narażę się na niełaskę króla, aniżeli zdołam znaglać go do tego. Chociaż, córka wielkiego kanclerza obojga królestw...! A czy Ordener wie, że jego przyszła teściowa, hrabina Ahlefeld, jest tutaj incognito od wczoraj i że hrabia również jest spodziewany?

– Nie wiem, panie jenerale.

– O tak! – powiedział do siebie stary jenerał – musi o tem wiedzieć, bo inaczej po cóżby rejterował zaraz po jej przybyciu?

Poczem jenerał, kiwnąwszy życzliwie głową Poelowi i oddawszy pozdrowienie szyldwachowi, który broń przed nim zaprezentował, powrócił do pałacu równie jak i przedtem niespokojny.

V.

Właśnie uklękłam... – zaczęłam swoją duszę wznosić do Boga, kiedy ktoś stanął tuż za mną. Po chwili usłyszałam głębokie westchnienie, a później, bliżej mego ucha, wymówiono imię... Nie było to imię świętej... o, nie! to było moje imię. Nakoniec, czas już było wychodzić: nabożeństwo się skończyło; bałam się podnieść głowę... Odwracam się i poznaję, to był... on.

Lessing.

Powiadają, że wszystkie namiętności wzruszały jego serce i że wszystkie go opuściły. Nie pozostało mu nic, prócz smutnego i przeszywającego spojrzenia, zwykłego człowiekowi głęboko znającemu ludzi – prócz spojrzenia, które jednym rzutem oceniało kierunek rzeczy.

Schiller, „Wiedza.”

Kiedy nieznajomy przebiegł już kręte schodki i wysokie sale wieży Lwa Szlezwiskiego, i kiedy odźwierny otworzył nakoniec drzwi apartamentu, gdzie znajdował się ten, którego szukali, wtedy o uszy jego odbiły się następujące słowa:

– Czy to nareszcie kapitan Dispolsen?

Pytającym się w ten sposób był starzec, tyłem do drzwi siedzący, łokciami oparty o stół i z głową na dłonie zwieszoną. Ubrany był w długą, czarną szatę, a na drugim końcu pokoju oko dostrzedz mogło rozbitą tarczę herbową, około której wisiały porwane łańcuchy orderów Słonia i Danebroga; przewrócona korona hrabiowska i szczątki dwóch rąk, emblematycznych znaków sprawiedliwości, złożone na krzyż, dopełniały tych dziwacznych ozdób.

Starcem tym był Schumacker.

– Nie, panie – odpowiedział odźwierny.

Później zaś ten ostatni rzekł do nieznajomego:

– Oto więzień – i pozostawiając ich razem, zamknął drzwi, ale przedtem mógł jeszcze słyszeć, jak starzec ostrym głosem mówił:

– Skoro to nie jest kapitan, to nie chcę widzieć nikogo.

Nieznajomy na te słowa stanął nieruchomy u drzwi, więzień zaś sądząc, że jest sam tylko, nie obrócił się ani na chwilę, zatonął bowiem w głębokiem zamyśleniu.

Poczem nagle zawołał:

– Kapitan widać opuścił mnie i zdradził! O ludzie!... ludzie są jak ten lodu kawałek, który Arab wziął za brylant, schował go starannie do worka, a gdy chciał stamtąd wydobyć, znalazł zaledwie kilka kropel wody...

– Ja nie jestem jednym z tych ludzi – rzekł nieznajomy.

Schumacker zerwał się gwałtownie.

– Kto tu jest?! Kto mnie podsłuchuje? Czy jaki nędzny ajent tego Guldenlewa?...

– Nie mówcie źle o wice-królu, panie hrabio.

– Panie hrabio! Czyż dlatego mnie tak nazywasz abyś mi pochlebił? Daremne twoje trudy; nie jestem już potężnym.

– Ten, który mówi do ciebie, panie, nie znał cię nigdy potężnym, a mimo to jest twoim przyjacielem.

– Bo jeszcze, zapewne, spodziewa się czegoś ode mnie. Pamięć, jaką zachowują dla nieszczęśliwych, jest częstokroć miarą nadziei w nich pokładanej.

– To ja raczej mógłbym się żalić na was, szlachetny hrabio, ja bowiem pamiętałem o was, a wyście mnie zapomnieli! Jestem Ordener.

Iskra radości zajaśniała chwilowo w oczach starca, a uśmiech, którego nie mógł powstrzymać, rozdzielił jego siwą brodę od wąsów, jak promień słońca przedzierający się przez chmurę.

– Ordener! Witaj mi, witaj, Ordenerze. Tysiączne życzenia szczęścia dla podróżnego, niezapominającego o więźniu!

– Nie poznaliście mnie, panie – rzekł Ordener – zapomnieliście zapewne!

– Zapomniałem cię – rzekł Schumacker, stając się znowu ponurym – jak zapomina się powiewu wiatru, który chłodząc nas, ulatuje, jeżeli szczęściem, nie staje się huraganem, co nas przewraca.

– Hrabio Griffenfeld – zapytał młody człowiek – nie spodziewaliście się więc abym powrócił?

– Stary Schumacker nie liczył już na to; ale jest tu młoda dziewczyna, która dziś właśnie przypomniała mi, że 8-go maja minął rok twojej nieobecności.

Ordener zadrżał.

– Jak to, wielki Boże! byłażby to wasza Ethel, szlachetny hrabio?

– A któżby inny.

– Wasza córka, panie, raczyła liczyć miesiące od chwili mego odjazdu! O, ileż spędziłem smutnych dni! Zwiedziłem całą Norwegię, od Christyanii aż do Wardhuus, ale ze wszystkich wycieczek zawsze wracałem do Drontheimu.

– Korzystaj z wolności, młodzieńcze, dopóki nią cieszyć się możesz. Ale powiedz mi nareszcie, kto ty jesteś? Chciałbym cię znać pod innem imieniem. Syn jednego z śmiertelnych mych nieprzyjaciół nazywa się także Ordener.

– Ten śmiertelny nieprzyjaciel więcej, być może, ma dla ciebie życzliwości, aniżeli ty masz jej dla niego, panie hrabio.

– Omijasz moje zapytanie; ale zachowaj twoją tajemnicę; dowiedziałbym się może, iż owoc, który mnie orzeźwia, jest trucizną, mającą mnie zabić.

– Hrabio! – zawoła Ordener głosem pełnym gniewu. – Hrabio! – powtórzył tonem wyrzutu i ubolewania.

– Czyż mogę – mówił dalej Schumacker – zaufać tobie, który w mej obecności bronisz zawsze tego nieubłaganego Guldenlewa?...

– Wice-król – przerwał z powagą młody człowiek rozkazał właśnie, abyś hrabia na przyszłość zupełnie był wolnym i pozostawał bez straży w całej wieży Lwa Szlezwigskiego. Jest to nowina, o której słyszałem w Berghen; o czem zresztą wkrótce zapewne będziesz pan uwiadomiony.

– Łaska to, jakiej spodziewać się nawet nie śmiałem i zdaje mi się, że o tem życzeniu mojem do ciebie tylko mówiłem. Zmniejszają ciężar moich kajdan w miarę, jak mi lat przybywa, a kiedy wiek i słabość zupełnie mnie uczynią bezsilnym, powiedzą mi zapewne: jesteś wolny.

Po tych słowach, starzec uśmiechnął się gorzko i mówił dalej:

– A ty, młodzieńcze, czy zawsze jesteś pełnym szalonych myśli o twojej niezależności?

– Gdyby myśli moje nie były szalone, byłżebym tutaj?

– A jak się dostałeś do Drontheimu?

– Przyjechałem na koniu.

– A do Munckholmu?

– Na łódce.

– Biedny szaleńcze! I ty sądzisz się być wolnym, a z konia zsiadasz do łódki. Twoją wolę spełniają nie własne członki, ale koń, ale materya; i ty to nazywasz swoją wolą!

– Zmuszam materyę, aby mi była posłuszną.

– Kto nabiera prawa rozkazywania pewnym istotom, upoważnia innych, aby mu rozkazywali. Niezależność jest możliwą tylko w samotności.

– Nie kochacie ludzi szlachetny hrabio.

Starzec smutnie się uśmiechnął.

– Boleję nad tem, że jestem człowiekiem, a śmieję się z tego, który mnie pociesza. Zrozumiesz to kiedyś. Nieszczęście prowadzi za sobą nieufność tak, jak pomyślność robi niewdzięcznym. Posłuchaj mnie. Ponieważ przyjeżdżasz z Berghen, powiedz mi przeto – co za wiatr pomyślny zawiał dla kapitana Dispolsen? Musiało mu się zdarzyć coś szczęśliwego, skoro o mnie zapomina.

– Dispolsen, panie hrabio? – zapytał Ordener ponuro, z zakłopotaniem-przychodzę do was, aby właśnie o nim pomówić. O ile wiem, posiadał on całe wasze zaufanie...

– Pan to wiesz? – przerwał więzień niespokojnie. – Otóż mylisz się zupełnie. Nikt na świecie nie posiada mego zaufania. Dispolsen jednak ma w swojem ręku papiery bardzo dla mnie ważne. Dla mnie to udał się do Kopenhagi, do króla. Przyznam się nawet, że na niego liczyłem więcej niż na kogokolwiekbądż innego, ponieważ w czasie mojej potęgi i znaczenia, nie oddałem mu żadnej usługi.

– Otóż, szlachetny hrabio, widziałem go dzisiaj...

– Twoje pomieszanie mówi mi resztę: zdradził mnie.

– Kapitan Dispolsen nie żyje.

– Nie żyje!

Mówiąc to, więzień założył ręce na krzyż i opuścił głowę; po chwili, wpatrując się w młodzieńca, rzekł:

– Czyż nie mówiłem, że mu się coś szczęśliwego zdarzyło...

Potem skierował swoje oczy na ścianę, gdzie wisiały oznaki jego upadłej wielkości i dał znak ręką, jak gdyby chciał oddalić świadka boleści, którą usiłował przezwyciężyć.

– Nie jego to żałuję, wszak to tylko jednym mniej człowiekiem na świecie. Nie siebie również; cóż ja mam do stracenia? Ale moja córka, moja nieszczęśliwa córka. Padnę ofiarą tego niegodnego knowania, a cóż się z nią stanie, kiedy jej ojca zabiorą?

Zwrócił się żywo go Ordenera.

– W jaki sposób umarł? Gdzie go widziałeś?

– Widziałem go w Spladgeście; nie wiadomo, czy padł ofiarą samobójstwa, czy też został zamordowany.

– To właśnie najważniejsze. Jeżeli go zamordowano, wiem z czyjego zginął rozkazu i wtedy wszystko stracone. Miał mi przywieźć dowody spisku, jaki przeciw mnie knują; te dowody mogły mnie ocalić a ich zgubić zupełnie... Zdołali je zniszczyć... Nieszczęśliwa Ethel...!

– Powiem ci jutro, panie hrabio – rzekł Ordener – czy zginął z ręki własnej, czy też od ciosu mordercy.

Suchumacker, nie odpowiadając, powiódł za wychodzącym po tych słowach Ordenerem wzrokiem, w którym malował się spokój rozpaczy, straszniejszy jeszcze niżeli spokój śmierci.

Ordener wszedł do pustego przedpokoju więźnia, nie wiedząc, którędy się ma dalej udać. Noc już była a salę zupełna zalewała ciemność; otworzył pierwsze drzwi, jakie napotkał i znalazł się w długim korytarzu, oświeconym jedynie promieniami księżyca, co się przez blade przebijał chmury. Jego posępne światło padało przez wysokie i wązkie okna, rysując na przeciwległej ścianie cały szereg widziadeł, zjawiających się i niknących w głębi korytarza. Młody Norwegczyk przeżegnał się powoli i skierował swoje kroki w stronę światełka, które na końcu korytarzu błyszczało.

Przez pół otwarte drzwi, widać było młodą dziewicę, klęczącą w gotyckiej kaplicy, u stóp ołtarza. Odmawiała półgłosem litanię do Najświętszej Panny, modlitwę szczytną i prostoty pełną, w której dusza unosi się do Matki Siedmiu Boleści i prosi, aby Ona za nią do Boga się wstawiła.

Dziewica ta ubrana była w czarną krepę i białą gazę, jakby dla pokazania z pierwszego wejrzenia, że dni jej dotąd płynęły w smutku i niewinności. Nawet w tak skromnej postawie, cała jej istota nosiła na sobie oznakę wyjątkowej natury. Jej oczy i włosy były czarne, co nader rządkiem jest u dziewic Północy; spojrzenie, skierowane ku sklepieniu kaplicy, zdawało się być raczej promieniejącem ekstazą, aniżeli przyćmionem skupieniem ducha. Klęcząc u stóp krzyża, wznoszącego się na kamiennym ołtarzu, wyglądała jak dziewica z wybrzeży Cypru lub wiosek Tibur, odziana w fantastyczny welon Osyana.

Ordener zadrżał i o mało nie upadł, poznał bowiem tę, co swoje modły ku niebu wznosiła.

Modliła się za ojca, upadłego możnowładcę, za więźnia, przez wszystkich zapomnianego i odmawiała głośno psalm wyswobodzenia.

Modliła się jeszcze za kogoś więcej, ale Ordener nie usłyszał jego imienia; nie usłyszał, bo go nie wymówiła, a powtarzała tylko hymn Sulamity, małżonki, oczekującej powrotu ukochanego.

Ordener cofnął się w głąb galeryi, nie chciał bowiem przerywać rozmowy dziewicy z niebem. Modlitwa ma dziwny urok tajemnicy, serce więc jego mimowoli napełniło się zachwyceniem nieznanem, ale światowem.

Drzwi modlitewni zwolna się zamknęły i kobieta w bieli, ze światłem w ręku, posuwała się w ciemnościach ku niemu. Zatrzymał się, bo uczuł najgwałtowniejsze wzruszenie w życiu, oparł się o ciemny mur, bez władzy i drżący, a w milczeniu całej swej istoty, słyszał wyraźnie uderzenia swego serca.

Młodą dziewicę, przechodzącą koło niego, doleciał szelest płaszcza i oddech gwałtowny a przyspieszony.

– O mój Boże! – zawołała.

Ordener rzucił się ku niej, podtrzymał ją jedną ręką, a drugą starał się napróżno pochwycić lampę, która wypadła z jej rąk i zgasła.

– To ja – rzekł z cicha.

– Ordener! – wyszeptała młoda dziewica, bo dźwięk jego głosu, którego od roku nie słyszała, brzmiał jeszcze w jej uszach, a promienie księżyca oświeciły radość, rozlaną na czarującej jej twarzy. Po chwili, wyrywając się zwolna z rąk młodego człowieka, bojaźliwa i zmieszana, mówiła dalej:

– To pan Ordener.

– On sam, hrabianko Ethel...

– Dlaczego nazywasz mnie hrabianką?

– A dlaczego mówisz mi panie?

Dziewica uśmiechnęła się i zamilkła, on również zamilkł i westchnął. Ona pierwsza przerwała milczenie:

– Co cię tu sprowadza?

– Przebacz, jeśli obecność moja zasmuca cię może. Przybyłem tu dla pomówienia z hrabią, twoim ojcem.

– A więc – rzekła Ethel drżącym głosem – przyszedłeś tylko do mego ojca?

Młody człowiek spuścił głowę, czując niesprawiedliwość tych słów.

– Oddawna już zapewne – mówiła dalej dziewica tonem wyrzutu – jesteś pan w Drontheim. Nie pomyślałeś może, że już tak długo nie byłeś w tym zamku...

Ordener dotknięty milczał.

– I słusznie pan czynisz – mówiła córka więźnia głosem z boleści drżącym – sądzę jednak – dodała z dumą – żeście nie słyszeli, panie Ordener, jakem się modliła.

– Hrabianko – odparł młodzieniec – słyszałem twoją modlitwę.

– Nie godzi się, panie, podsłuchiwać w ten sposób.

– Ja nie podsłuchiwałem, szlachetna hrabianko – rzekł bojaźliwie Ordener – słyszałem mimo mojej woli.

– Modliłam się za mego ojca – odparła młoda dziewica, pilnie się w niego wpatrując i jakby oczekując odpowiedzi na swoje słowa.

Ordener milczał.

– Modliłam się także – mówiła dalej niespokojna i uważna, jaki skutek wywołają jej słowa – za kogoś, który nosi pańskie imię: za syna wice-króla, hrabiego Guldenlewa. Ponieważ trzeba się modlić za wszystkich na świecie, a nawet za swoich prześladowców...

I zarumieniła się biedna, sądziła bowiem, że kłamie; ale była rozgniewana na młodego człowieka, a zdawało się jej, że w modlitwie wspomniała jego imię, choć je tylko w swej myśli wymieniła.

– Ordener Guldenlew bardzo byłby nieszczęśliwy, szlachetna pani, gdyby wiedział, że go zaliczasz do prześladowców swoich; cieszyć się jednak może tem, że znajduje miejsce w twoich modłach.

– O! nie – odpowiedziała Ethel zmieszana i przestraszona zimnym wyrazem twarzy młodego człowieka – nie, ja nie modliłam się za niego... Nie wiem, co czynię, co mówię. Co do syna wice-króla, nienawidzę go, chociaż go nie znam. Nie patrz pan na mnie tak surowo: czy cię obraziłam? Czy nie powinieneś przebaczyć biednej uwięzionej, ty panie, który pędzisz dni swoje obok jakiej damy pięknej i szlachetnej, wolny i jak ona szczęśliwy.

– Ja, hrabianko...! – zawołał Ordener.

Ethel zalała się potokiem łez, a on do nóg się jej rzucił.

– Czyż nie powiedziałeś mi – mówiła dalej uśmiechając się z po za łez swoich – że twoja nieobecność zdawała ci się tak krótką?

– Ja hrabianko?

– Nie nazywaj mnie tak – mówiła słodko; – nie jestem już dla nikogo hrabianką, a szczególniej dla ciebie, panie...

Ordener powstał gwałtownie i przycisnął ją do serca swego w uniesieniu.

– O moja Ethel uwielbiana, nazwij mnie twoim Ordenerem... O powiedz mi – tu zwrócił palące spojrzenie w jej oczy łzami zalane – powiedz mi, wszak ty mnie zawsze kochasz?...

Nie wiadomo, co odpowiedziała młoda dziewica, ponieważ Ordener w uniesieniu porwał z jej ust, wraz z odpowiedzią, ten pierwszy i święty pocałunek, który dostatecznym jest w oczach Boga, aby dwoje kochanków w małżonków zamienić.

Milczeli oboje, była to bowiem dla nich jedna z tych chwil uroczystych, tak rzadkich i krótkich na ziemi, w której dusza uczuwać się zdaje szczęśliwość niebieską. Są to chwile nieokreślone; w nich dwie dusze mówią do siebie językiem dla nich tylko zrozumiałym. Wówczas, co tylko jest ludzkiego, milczy, a dwie istoty, od materyi wyswobodzone, łączą się tajemniczo na całe życie na ziemi i na zawsze w wieczności.

Ethel wysunęła się zwolna z objęć Ordenera i przy świetle księżyca patrzyli na siebie w upojeniu: on wzrokiem, przez który przemawiała męska duma i lwia odwaga; ona zamglonem spojrzeniem, pełnem skromności i anielskiego wstydu, który w sercu dziewicy łączy się z każdą uciechą miłości.

– Przed chwilą w tym korytarzu – rzekła nakoniec – unikałeś mnie, Ordenerze.

– Nie unikałem cię, ale byłem jak niewidomy, który, gdy mu po kilku długich latach wzrok przywrócą, odwraca się na chwilę od światła.

– Do mnie raczej porównanie to zastosować można, ponieważ w twej nieobecności nie doznawałam innego szczęścia, prócz widoku mego ojca, równie jak ja nieszczęśliwego. Pędziłam długie dni pocieszając go... i czekając na ciebie – dodała ze spuszczonemi oczyma. – Czytałam mu baśni Eddy, a kiedy wątpiło ludziach, Ewangelię, aby przynajmniej nie zwątpił o niebie; później mówiłam mu o tobie, a on milczał, co jest dowodem, że cię kocha. Ale gdy wieczorami patrzyłam darem nie na drogę i dążących w dali podróżnych, na okręta, do portu przybijające, wtedy on kiwał głową z gorzkim uśmiechem, a ja rzewnie płakałam. Więzienie, gdzie życie moje dotąd pędziłam, stało mi się ohydnem: a jednak ojciec, którego widok, przed poznaniem ciebie, rozweselał mi je, był razem ze mną, ale ciebie nie było. Pragnęłam więc tej wolności, której nie znam jeszcze.

W oczach młodej dziewicy, w naiwnej jej czułości, w słodkiem wylaniu serca, był wdzięk, jakiego słowa ludzkie nie są w stanie wypowiedzieć. Ordener słuchał jej w radośnem marzeniu człowieka, którego z ziemi przeniesiono do idealnego świata.

– A więc ja teraz – rzekł – nie pragnę już tej wolności, której ty ze mną dzielić nie możesz.

– Jakto, Ordenerze – zapytała z żywością Ethel – już nas nie opuścisz?

Słowa te przywiodły muAa myśl wszystko, o czem zapomniał.

– O moja Ethel, jeszcze tego wieczoru opuścić cię muszę. Zobaczę cię znowu jutro, ale jutro pożegnam cię także; przyjdzie jednak ta chwila, że się już nigdy nie rozłączymy.

– Niestety! – przerwała boleśnie dziewica – znowu ranie porzucasz...

– Powtarzam ci, moja Ethel ukochana, że przybędę tu wkrótce, aby cię wyrwać z tego więzienia, albo w niem wraz z tobą pozostać na zawsze.

– Być razem z nim! – wyrzekła słodko. – O nie zwódź mnie! Bo czyż mogę spodziewać się takiego szczęścia!

– Jakiej żądasz przysięgi? – zawołał Ordener. – Powiedz mi, droga Ethel, wszak wobec Boga jesteś już moją żoną?...

I w miłosnem uniesieniu przyciskał ją silnie do swej piersi.

– Jestem twoją – wyszeptała.

Dwa te serca szlachetne i czyste biły z rozkokoszą obok siebie, a miłość czyniła je szlachetniejszemi i czystszemi jeszcze.

Nagle rozległ się obok nich gwałtowny wybuch śmiechu. Człowiek, płaszczem odziany, wydobył ślepą latarkę, którą przedtem ukrywał, a jej jasność oświeciła przestraszoną i zmieszaną twarz Etheli i zdziwione a dumne oblicze Ordenera.

– Odważnie, śliczna paro, odważnie! Ale zdaje mi się, że tak krótko wędrując po krainie Czułości, nie szliście wzdłuż zakrętów rzeki Uczucia i musieliście podążyć manowcami, aby dojść tak prędko do gaju Pocałunku.

Czytelnicy nasi poznali zapewne porucznika, wielbiciela panny de Scudery. Porzuciwszy czytanie „Clelii” dla odbycia nocnego rontu, przybył i do wieżycy, a kochankowie kroków jego nie usłyszeli.

Przechodząc korytarzem, usłyszał rozmowę i przy świetle księżyca ujrzał poruszające się dwa cienie. Wówczas, ciekawy i śmiały, ukrył pod płaszczem latarnię i na palcach zbliżył się do widziadeł, które wybuch jego śmiechu tak nieprzyjemnie wyrwał z uniesienia.

Ethęl poruszyła się, chcąc uciekać od Ordenera, po chwili jednak, jakby szukając opieki i obrony, swą rozpaloną głowę ukryła na jego piersiach.

On zaś stał nieporuszony i dumny, jak król.

– Biada – rzekł – biada temu, który cię przestraszył i zasmucił, o moja Ethel!

– Tak, tak – odezwał się porucznik – biada mi, żem tak niezręcznie przestraszył czułą Mandanę.

– Mości poruczniku – rzekł wyniośle Ordener – wzywam cię, abyś milczał.

– Mości śmiałku – odpowiedział oficer – i ja cię wzywam, abyś zamilkł.

– Czy mnie pan słyszysz?! – zawołał Ordener grzmiącym głosem – milczeniem wyjednaj sobie przebaczenie.

– Tibi tua – odparł porucznik – radę swą zachowaj dla siebie. Milczeniem wyjednaj sobie przebaczenie.

– Milcz! – krzyknął Ordener głosem, od którego szyby zadrżały; a złożywszy młodą dziewicę na stojącym opodal fotelu, chwycił energicznie za ramię oficera.

– No, no, śmiałku! – rzekł porucznik nawpół ze śmiechem, nawpół z gniewem – czy nie widzisz, że kaftan, który gnieciesz tak brutalnie, uszyty jest z najpiękniejszego aksamitu z Abingdon?

Ordener spojrzał na niego, jakby go chciał zabić swym wzrokiem.

– Poruczniku – powiedział – moja cierpliwość krótszą jest, aniżeli szpada, co ją mam przy boku.

– Rozumiem cię, mój paniczu – odparł porucznik, śmiejąc się ironicznie – chciałbyś, abym ci uczynił ten honor. Ale czy ty wiesz kto ja jestem? Nie, nie, książę przeciw księciu, pasterz przeciw pasterzowi, jak mówił piękny Leander.

– Jeżeli tak, to powiedzieć trzeba: tchórz przeciw tchórzowi – zawołał Ordener – w takim razie nie będę miał honoru zmierzyć się z panem.

– Mógłbym się rozgniewać, gdybyś nosił mundur, mój szanowny pasterzu.

– Nie mam galonów, ani akselbantów, ale noszę szablę, mości poruczniku!

Mówiąc to, młody człowiek z dumą odrzucił w tył płaszcz, włożył kapelusz na głowę i ujął za rękojeść szpady; ale Ethel, ujrzawszy nieuniknione niebezpieczeństwo, chwyciła jego ramię i objęła za szyję z krzykiem prośby i przestrachu.

– Słusznie pani robisz, piękna damo, że nie pozwalasz, aby młodzik ten ukarany był za swą śmiałość – rzekł porucznik, który na groźby Ordenera z zimną krwią przygotował się do obrony; – ponieważ Cyrus miał się zmierzyć z Kambyzesem, jeżeli tylko porównanie tego wazala do Kambyzesa nie przyniesie mu za wiele honoru.

– Na imię nieba, panie Ordener – prosiła Ethel – niechaj nie będę przyczyną i świadkiem podobnego nieszczęścia! – Później, wznosząc ku niemu swoje piękne oczy, dodała: – Ordenerze, błagam cię o to!...

Ordener wsunął zwolna do pochwy ostrze szpady nawpół już dobyte, a porucznik zawołał:

– Na honor, rycerzu, nie wiem, czy nim jesteś, ale daję ci ten tytuł, bo zdajesz się na niego zasługiwać; postępujemy obydwa według praw honoru, ale nie podług praw galanteryi dla dam przynależnej. Sprawa, którą, jak sądzę, godny jesteś mieć ze mną, nie może mieć damy za świadka, chociaż często, niechaj mi pani przebaczy, damy są do niej powodem. Możemy więc mówić tylko o duellum remotum i jako obrażony, jeżeli pan chcesz wybrać czas, miejsce i broń, to w takim razie moją szpada z Toledo, lub puginał z Merida, mogą się zmierzyć z twoją szerpentyną z kuźni Ashreuth, lub myśliwskim nożem, hartowanym w jeziorze Sparbo.

Pojedynek odroczony, jaki oficer zaproponował Ordenerowi, był w zwyczaju na północy, gdzie według twierdzeń uczonych, powstały pojedynki. Najodważniejsi rycerze wzywali i przyjmowali duellum remotum. Odkładano je na miesiące, częstokroć na całe lata, a przez ten czas przeciwnikom nie wolno się było zajmować ani słowem, ani czynnie sprawą, która spowodowała wyzwanie. I tak, w miłości rywale wyrzekali się widoku swojej ukochanej, aby rzeczy pozostały w poprzednim stanie: polegano w tym względzie na prawości rycerskiej. Jednem słowem, postępowano w tym razie podług zwyczaju, przyjętego na średniowiecznych turniejach, Jeżeli sędziowie zapasów, zauważywszy naruszenie prawa, rzucili w szranki swe laski, wtedy walczący natychmiast się wstrzymywali, ale aż do chwili rozjaśnienia przypuszczalnego pogwałcenia prawa, piersi zwyciężonego pozostawały w tej samej odległości od miecza zwycięzcy.

– A więc rycerzu – odpowiedział Ordener po chwili zastanowienia – od dziś za miesiąc posłaniec mój zawiadomi cię o miejscu.

– Niechaj tak będzie – rzekł porucznik – o tyle to dla mnie lepiej, że będę mógł być na ceremonii ślubu mej siostry. Bo trzeba panu wiedzieć, że będziesz miał honor walczyć z przyszłym szwagrem nader dostojnego pana, syna wice-króla Norwegii, barona Ordenera Guldenlew, który z powodu tak sławnego hymenu, jak mówi Artamens, ma zostać hrabią Danneskiold, pułkownikiem i kawalerem orderu Słonia, ja zaś, jako syn wielkiego kanclerza obojga królestw, otrzymam bezwątpienia stopień kapitana...

– Bardzo dobrze, bardzo dobrze, poruczniku Ahlefeld – odparł niecierpliwie Ordener – ale nie jesteś jeszcze kapitanem, ani syn wice-króla pułkownikiem, miecz zaś zawsze jest mieczem.

– A gbur gburem, choćby nie wiem co robić, aby go podnieść do siebie – wyrzekł przez zęby oficer.

– Kawalerze – mówił dalej Ordener – znasz zapewne prawo honoru. Nie wejdziesz więc do wieżycy i zechcesz milczeć o całej tej sprawie.

– Co do milczenia, polegaj pan na mnie; będę niemym, jak Mucius Scevola, kiedy trzymał w ogniu swą rękę. Nie wejdę zaś do tej wieżycy ani ja, ani żaden argus z garnizonu; otrzymałem bowiem rozkaz, aby na przyszłość pozostawić Schumackera bez straży i miałem to właśnie oznajmić mu tego wieczoru. Uczyniłbym to napewno, ale mi dużo zajęło czasu przymierzanie nowych butów z Krakowa. Rozkaz ten, mówiąc między nami, bardzo jest nierozsądny. Czy chcesz pan, abym ci pokazał moje buty?

W czasie tej rozmowy, Ethel, widząc ich uspokojonych i nie wiedząc, co może znaczyć duellum remotum, zniknęła, szepnąwszy jednak do ucha Ordeenera:

– Do jutra!

– Prosiłbym cię, poruczniku Ahlefeld, abyś mi pomógł wyjść z tego fortu.

– Bardzo chętnie – odrzekł oficer – chociaż już bardzo późno, albo raczej bardzo rano. Ale gdzież pan znajdziesz jaką łódkę? To już moja rzecz – odparł Ordener.

Poczem, jakby w najlepszej przyjaźni, przeszli przez ogród, przez dwa dziedzińce, a Ordener, prowadzony przez oficera, najmniejszej w tem nie doznał przeszkody. Przeszli nakoniec przez most zwodzony, skład artyleryi, plac broni i przybyli do nizkiej wieży, której żelazne wrota otwarły się na głos porucznika.

– Do widzenia, poruczniku Ahlefeld – rzekł Ordener.

– Do widzenia – odpowiedział oficer. – Przyznaję, żeś pan dzielny chłopak, chociaż nie wiem kto jesteś i czy twoi towarzysze, których przyprowadzisz na miejsce spotkania, będą godni przyjąć udział w w alce, czy też muszą pozostać prostymi świadkami.

Ścisnęli się za ręce, żelazne wrota znowu się zamknęły, a porucznik powrócił, nucąc aryę Lulli, podziwiać swoje polskie buty i francuski romans.

Ordener, pozostawszy sam na progu, zrzucił ubranie, które owinąwszy w płaszcz, przywiązał pasem do głowy; poczem, wprowadzając w wykonanie zasady niezawisłości przez Schumackera głoszone, skoczył do zimnej i spokojnej wody zatoki i zaczął płynąć pośród ciemności ku brzegowi, kierując się w stronę Spladgestu, dokąd mógł być pewnym, że tak żywy, jak i umarły przybędzie.

Trudy całodzienne wyczerpały go, zaledwie przeto zdołał tam dopłynąć. Ubrawszy się pospiesznie, podążył do Spladgestu, rysującego się na placu portowym jak czarna masa, księżyc bowiem od pewnego czasu skrył się za chmury.

Gdy się zbliżył do samego budynku, zdawało mu się, że słyszy jakby ludzkie głosy; słabe światełko jaśniało przez otwór, nad drzwiami będący. Zdziwiony, gwałtownie zapukał; głos ucichł, a światło zniknęło. Zapukał powtórnie – wtedy przy świetle, które się znowu zjawiło, ujrzał jakąś czarną postać, wychodzącą jednym z górnych otworów i wdrapującą się na płaski dach domu. Ordener zapukał po raz trzeci rękojeścią swojej szabli i zawołał:

– Otwórzcie, w imieniu jego królewskiej mości! Otwórzcie, w imieniu jego dostojności wice-króla!

Drzwi zwolna się otwarły i Ordener ujrzał przed sobą bladą i wychudłą twarz starego Spiagudrego. Dozorca umarłych stał przed nim z ubraniem w nieładzie, błędnem spojrzeniem, najeżonym włosem, trzy mając w zakrwawionych rękach grobową lampę, której płomień, wiatrem poruszany, mniej drżał, aniżeli całe jego ciało.

VI.

Pirro.

Nigdy!

Angelo.

Cóż to! widzę, że chcesz udawać poczciwego człowieka! – Nędzniku! jeśli powiesz jedno słowo…

Pirro.

Ależ Angelo, zaklinam cię na imię nieba…

Angelo.

Pozwól, niech się stanie to, czemu przeszkodzić nie możesz.

Pirro.

Ah! kiedy nas dyabeł trzyma choć za włos tylko, musimy mu wtedy oddać całą głowę... O ja nieszczęśliwy!

Emilia Galotti.

W godzinę po wyjściu młodego podróżnego ze Spladgestu, gdy już noc zapadła i tłum zwolna opuścił dom umarłych, Ogdypiglap zamknął drzwi zewnętrzne, Spiagudry zaś zlewał wodą po raz ostatni nieboszczyków, pieczy jego powierzonych. Później obadwaj udali się do swego nędznego mieszkania, gdzie Ogdypiglap zasnął wkrótce na tapczanie, wyglądając jakby jeden ze znajdujących się w domu tym umarłych. Tymczasem szanowny Spiagudry zasiadł przed stołem, na którym leżało mnóstwo starych książek, zasuszonych roślin i kości, i pogrążył się w naukowem badaniu, jednającem mu u ludu, pomimo całej swej niewinności, opinię czarownika i czarnoksiężnika, co zresztą w owych czasach było przywilejem nauki.

Kilka już godzin zagłębiony był w swoich rozmyślaniach i miał nareszcie porzucić książki, aby się udać do łóżka, kiedy nagle zastanowił się nad ponurem zdaniem Thormodusa, w którem tenże mówi, że „kiedy człowiek zapali lampę, wtedy śmierć jest w jego domu, dopóki lampy nie zgasi...”

– Z przeproszeniem szanownego doktora, powiedział do siebie półgłosem, ale dziś wieczorem wcale tak nie będzie.

I wziął lampę do ręki, aby ją zgasić.

Wtem głos, wychodzący z sali umarłych, zawołał donośnie:

– Spiagudry!

Stary dozorca zadrżał na całem ciele, chociaż nie sądził wcale, jakby to każdy inny uczynił na jego miejscu, że to śpiący snem wiecznym goście Spladgestu powstali przeciw swemu strażnikowi. Był on o tyle wykształconym, że nie mógł podlegać obawie z wyobraźni tylko wynikającej, strach zaś jego dlatego właśnie był tak wielkim, że zbyt dobrze znał głos, który go przyzywał.

Powtórzyło się gwałtowne wołanie:

– Spiagudry! czy chcąc, abyś słyszał, mam iść i uszy ci oberwać?

– Niechaj Opatrzność weźmie w opiekę nie duszę, ale ciało moje! – rzekł przestraszony starzec.

I krokiem, który bojaźń przyśpieszała i zwalniała zarazem, skierował się do drugich drzwi bocznych i spiesznie je otworzył. Czytelnicy nasi nie zapomnieli zapewne, że drzwi te prowadziły do sali umarłych.

Gdy wszedł, wtedy lampa oświeciła widok okropny i dziwaczny. Z jednej strony Spiagudry, chudy i pochylony nieco; z drugiej człowiek małego wzrostu, krępy, barczysty, odziany od stóp do głowy w skóry różnych zwierząt, na których krew zaschła zaledwie. Stał on przed trupem Gilla Stadta, który, wraz z ciałem młodej dziewczyny i kapitana, zajmował niejako głąb sceny. Ci tylko martwi świadkowie, leżący w półcieniu, mogli patrzeć, nie uciekając z przestrachu, na dwóch żywych, których rozmowa miała się rozpocząć.

Rysy małego człowieka, które światło dokładnie uwydatniało, miały w sobie coś niezwykle dzikiego. Brodę miał gęstą i rudą, a jego czoło, okryte czapką z łosiowej skóry, zdawało się być najeżone włosami tego samego koloru. Usta miał szerokie, grube wargi, zęby ostre i rzadkie, a nos jak dziób orła zakrzywiony. Jego szare oczy, nadzwyczaj ruchliwe, rzucały na Spiagudrego spojrzenia, w których okrucieństwo tygrysa łagodziła tylko przebiegłość małpy. Szczególny ten człowiek uzbrojony był w długą szablę, nóż bez pochwy i kamienną siekierę, a opierał się na długiem jej toporzysku. Ręce jego pokrywały ogromne rękawice ze skóry lisa niebieskiego.

– To stare widmo – mówił sam do siebie – długo mi czekać każe.

I wydał głos, do ryku dzikiego zwierza podobny. Spiagudry zbladłby był napewno, gdyby to dlań było możliwe.

– Czy wiesz – mówił dalej mały człowiek, zwracając się wprost do niego – że przybywam aż z płaszczyzn Urchtalu? Masz widać chęć, każąc na siebie czekać, zamienić swoje posłanie ze słomy na jedno z tych kamiennych łoży?

Spiagudry zadrżał jeszcze silniej; pozostałe dwa jedyne jego zęby gwałtownie o siebie uderzały.

– Przebacz, panie – powiedział, gnąc się w łuk aż do wysokości małego człowieczka – spałem głębokim snem...

– Czy pragniesz poznać sen głębszy jeszcze?

Twarz Spiagudrego wyrażała dziwny grymas przestrachu, komiczniejszy jeszcze niż skrzywienia, jakie na niej wesołość wywoływała.

– Cóż to ci jest? – mówił dalej nieznajomy – czy obecność moja nie jest ci przyjemną?

– O panie! – odpowiedział stary dozorca – niema dla mnie większego szczęścia, jak widok waszej ekscelencyi.

I gwałt, jaki sobie zadawał, aby swej przestraszonej fizyognomii nadać wyraz wesołości, oprócz umarłych, każdegoby rozśmieszył.

– Moja ekscelencya, ty stary lisie, rozkazuje ci oddać odzież Gilla Stadta.

Wymawiając to imię, dzika i szydercza twarz małego człowieka pokryła się ponurym smutkiem.

– Przebacz, panie, ale już jej nie mam – rzekł Spiagudry – wiadomo waszej łasce, że wszelkie pozostałości po górnikach oddajemy do skarbu, ponieważ król wszystko po nich odziedzicza, jako ich przyrodzony opiekun.

Nieznajomy zwrócił się do trupa, założył ręce i rzekł głucho:

– To prawda! Ci nędzni górnicy są jak edredony. Robią dla nich gniazda, aby im puch zabierać.

Później, podnosząc trupa na swoich rękach i ściskając go silnie, zaczął wydawać dzikie jęki miłości i bolu, podobne do mruczenia niedźwiedzia, pieszczącego się ze swojem małem. Do tych dźwięków nieokreślonych, mieszały się niekiedy słowa dziwnego języka, których Spiagudry nie mógł zrozumieć.

Nakoniec położył trupa na kamienne łoże i zwrócił się do dozorcy.

– Czy wiesz, przeklęty czarowniku – zapytał – jak się nazywa żołnierz, pod nieszczęśliwą zrodzony gwiazdą, którego ta dziewczyna nad Gilla przeniosła? I uderzył nogą zimne zwłoki Guthy Stersen.

Spiagudry kiwnął przecząco głową.

– A więc, na siekierę Ingolpha, głowę mego rodu, wytępię wszystkich, którzy noszą taki mundur! – zawołał nieznajomy, wskazując ubranie oficera. – Ten, na którym się chcę zemścić, będzie między nimi. Spalę cały las, aby zniszczyć jadowity krzew, który wśród niego rośnie. Przysiągłem to w dniu, kiedy Gill umarł i dałem mu już towarzysza, z którego trup jego cieszyć się powinien.