"Grom" nie wraca z fiordów - Zbigniew Damski - ebook + audiobook

"Grom" nie wraca z fiordów ebook i audiobook

Damski Zbigniew

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Barwna historia słynnego polskiego niszczyciela, która zakończyła się 4 maja 1940. Tego dnia, kilka minut po godzinie ósmej, dwie bomby padły na pokład „Groma”, jedna uderzyła w załadowany aparat torpedowy, druga trafiła w prawą burtę na wysokości maszynowni, oddzierając 20-metrowy prawie pas poszycia. Okręt przełamał się dosłownie w połowie i w ciągu niespełna czterech minut poszedł na dno. Pięćdziesięciu dziewięciu polskich marynarzy pozostało w wodach norweskiego fiordu na zawsze…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 114

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 48 min

Lektor: Jacek Jońca

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Szczęk­nęły rygle i w otwarty właz chlu­snęła ośle­pia­jąca jasność poranka. Mru­żąc nawy­kłe do mizer­nego świa­tła żaró­wek oczy tło­czyli się w cia­snym przej­ściu i wysy­py­wali na pokład pro­sto w ostrą, nie­mal mroźną świe­żość czy­stego jak krysz­tał powie­trza. Zachły­sty­wali się nim pra­wie, po zadu­chu okrę­to­wych pomiesz­czeń aż zapie­rało dech. Otrzą­sali się w rześ­kim chło­dzie z resz­tek nie­dłu­giego snu.

– Maj, psia­krew! O tej porze w kraju…

Umil­kły nagle, jak nożem ucięte, zwy­kłe, poranne pogwarki, a i ten, który rzu­cił tę uwagę, urwał zda­nie w poło­wie, jakby spe­szony wła­sną śmia­ło­ścią. Kraj… Toć w każ­dej godzi­nie ostat­nich dłu­gich ośmiu mie­sięcy nie myślą prze­cież o niczym innym tylko o nim, o swo­ich domach i bli­skich, pozo­sta­wio­nych w ogniu wojny o tysiące mil stąd, od tego chłod­nego, obcego kraju, dokąd rzu­ciły ich roz­kazy i wojenne losy. Ileż to razy każdy z nich wra­cał wspo­mnie­niami do tam­tych tak już odle­głych, a wciąż prze­cież naj­bliż­szych stron, ludzi i spraw? Ile to mówili o nich pod­czas pierw­szych mie­sięcy na obczyź­nie, póki nie wcią­gnął ich w swe tryby kie­rat roz­pa­la­ją­cej się w świe­cie wojny i nie spra­wił, że zamknęli te myśli i uczu­cia w sobie, głę­biej gdzieś, sta­wia­jąc na pierw­szym miej­scu potrzebę wypeł­nia­nia w walce swo­ich mary­nar­skich obo­wiąz­ków? Więc po co tak nie­opatrz­nie i nie­po­trzeb­nie ura­żać ledwo zabliź­nione rany?

Roz­cho­dzili się w mil­cze­niu na swoje sta­no­wi­ska. Za kilka minut ósma: trzeba zmie­nić tych, któ­rzy od czwar­tej peł­nią „świ­tówkę”. Wia­domo, z jaką nie­cier­pli­wo­ścią czeka się w taki ziąb na zmianę, na roz­pro­sto­wa­nie kości w cie­płym pomiesz­cze­niu i gorące śnia­da­nie…

Z wprawą, nabytą przez lata służby, mat Paweł Gór­ski poko­nał strome schod­nie i zna­lazł się na pomo­ście bojo­wym. Miał tu dziś peł­nić obo­wiązki obser­wa­tora celów, a w razie alarmu prze­ciw­lot­ni­czego – celow­ni­czego przy usta­wio­nym na skrzy­dle pomo­stu enka­emie. Szybko odpra­wił zzięb­nię­tego arty­le­rzy­stę, obró­cił kilka razy swego Hotch­kissa, omia­ta­jąc podwój­nymi, sprzę­żo­nymi lufami bez­chmurny błę­kit nieba i dopiero potem rozej­rzał się dokoła.

Widok, jaki miał przed oczyma, za każ­dym razem od nowa budził w nim zachwyt i zdu­mie­nie, choć prze­cież już od kil­ku­na­stu dni prze­mie­rzał wody tej baśnio­wej kra­iny. Urze­ka­jące, nie­re­alne wprost w swej zimo­wej uro­dzie piękno nor­we­skich fior­dów spra­wiało, że czło­wiek czuł się tu jak prze­nie­siony nagle do zupeł­nie innego świata, dziw­nego i nie­po­dob­nego do innych stron, tajem­ni­czego, suro­wego, wypeł­nio­nego kościelną nie­mal ciszą i powagą, w któ­rej – zda się – nie powinno być miej­sca dla huku wojny. Oto przed dzio­bem okrętu otwiera się ska­li­sta gar­dziel: to fiord Rom­bak­ken. Jakaś nie­znana siła głę­boko roz­cięła w tym miej­scu wynio­słe pasmo gór­skie i wypeł­niła wąwóz lustrem wody o lśnią­cej i ciem­nej zara­zem powierzchni bez jed­nej zmarszczki i nie spo­ty­ka­nej gdzie indziej bar­wie płyn­nego sre­bra lub rtęci. Pro­sto z wody wyra­stają pio­nowe pra­wie, u wlotu gar­dzieli niż­sze i obłe jak grzbiety jakichś przed­po­to­po­wych zwie­rząt, skalne ściany, w głębi lądu wypię­trza­jące się nara­sta­ją­cymi gar­bami aż po odle­głe, skrzące się w słońcu korony zęba­tych szczy­tów. Wszystko to spo­wite jest bielą śniegu i nakryte wysoką kopułą błę­kitu.

– No, przed wojną to by cię, bra­cie, nie stać było na taką wycieczkę…

Głos sygna­li­sty spro­wa­dza mata Gór­skiego do rze­czy­wi­sto­ści. Wycieczka… Prze­cież wła­śnie tam, wśród śniegu i skał tego baśnio­wego lądu, przy­czaił się wróg. Za któ­rym grzbie­tem czy zało­mem skal­nym tkwią dzi­siaj jego działa?

Zresztą ląd jest bli­sko, bar­dzo nawet bli­sko od pra­wej burty okrętu. ORP „Grom” leży w bez­ru­chu na wodzie nie­spełna milę od brzegu i nie trzeba nawet lor­netki, aby poli­czyć roz­sy­pane na stro­mym zbo­czu domki Vas­svik, przed­mie­ścia Narwiku. Samo mia­sto ukryte jest czę­ściowo za wznie­sie­niem, ale tę wyż­szą jego część, która wspina się amfi­te­atral­nie po stoku, widać stąd dokład­nie. W szkłach lor­netki pudełka domów rosną nie­po­ko­jąco, patrząc rzę­dami okien.

Jeżeli my – myśli mat Gór­ski – widzimy ich tak wyraź­nie, to prze­cież stam­tąd mają nas jak na dłoni!

Jesz­cze rzut oka przez dziób. Wej­ście do fiordu Rom­bak­ken nie jest sze­ro­kie, a dalej nawet prze­węża się tak, że oby­dwa brzegi dzieli od sie­bie nie­wiele wię­cej niż mila. Cypel tego pół­noc­nego, widoczny z lewej strony przed dzio­bem, jest bar­dziej odda­lony, a przez to i mniej jakby ważny. Zasad­ni­czy cel kryje się na bli­skim, połu­dnio­wym brzegu fiordu. Tędy prze­cież, samym skra­jem stro­mego wybrzeża bie­gnie wycięta w zbo­czach góry i popro­wa­dzona w wielu miej­scach tune­lami linia kole­jowa, która wie­dzie do poło­żo­nego na narwic­kim cyplu mia­sta i portu. To jedyna dziś droga zaopa­trze­nia dla nie­miec­kiego gar­ni­zonu w Narwiku i dla­tego trzeba ją prze­ciąć, spa­ra­li­żo­wać, unie­moż­li­wić na niej wszelki ruch.

Jedy­nie za rufą okrętu roz­ciąga się widok mil­szy dla mary­nar­skiego oka – spory szmat sze­rzej otwar­tych wód tam, gdzie Ofot fiord łączy się z fior­dem Her­jangs. Rysują się zresztą na nich syl­wetki jakichś okrę­tów, ale mat Gór­ski jest pewny, że tutaj mogą być tylko swoi…

– To krą­żow­nik „Aurora” – pod­po­wiada sygna­li­sta – i nisz­czy­ciele „Bedo­uin” i „Enter­prise”, a ten trzeci, tam naj­da­lej, to chyba będzie „Faulk­nor”. Idą tu, w naszą stronę, ale bar­dzo wolno…

Na pomo­ście „Groma” trwała poranna krzą­ta­nina, wzmo­żona jesz­cze obec­no­ścią dowódcy i ofi­ce­rów, więc Gór­ski wyco­fał się na skrzy­dło pra­wej burty, w kąt obok swego Hotch­kissa. Widział stąd brzeg aż po cypel osie­dla Lal­le­vik i całą rufową część okrętu. Naj­bli­żej, tuż za pod­stawą masztu i komi­nem, tkwiła na swo­ich sta­no­wi­skach obsada 40-mili­me­tro­wego prze­ciw­lot­ni­czego „Boforsa”. Zabaw­nie wyglą­dały z góry krót­kie, pękate posta­cie mary­na­rzy, znie­kształ­cone przez grubą war­stwę odzieży i pasy ratun­kowe, w dodatku nakryte grzyb­kami pła­skich heł­mów. Doj­rzał jesz­cze pod jed­nym z nich twarz Anto­sia Bia­łec­kiego, ale szybko odwró­cił wzrok ku brze­gowi: prze­cież po to go tu posta­wiono.

Kil­ka­na­ście minut po ósmej ustała wszelka krzą­ta­nina i pokład zamarł w spo­koj­nym, lecz czuj­nym bez­ru­chu. W głębi okrętu huczały agre­gaty, ludzie prze­ły­kali ostat­nie kęsy śnia­da­nia, ale na zewnątrz tylko mono­tonny szum wen­ty­la­to­rów mącił ciszę. „Grom” na­dal zresztą stał w dry­fie i nawet na pomo­ście nic nie wró­żyło przy­go­to­wań do alarmu manew­ro­wego.

To był krótki jak mgnie­nie oka moment, kiedy Gór­skiemu wydało się, że w ciszę wplótł się nagłe jakiś odle­gły, choć znany dźwięk. Nim zdą­żył rzu­cić do oczu lor­netkę i pod­nieść ją ku górze, już roz­legł się okrzyk:

– Samo­loty!!!

Gór­ski dostrzegł je w tej samej chwili, kiedy roz­ja­zgo­tały się sygnały alarmu prze­ciw­lot­ni­czego. Dwa He-111 wychy­nęły zza wyso­kiego pasma gór i szły po bez­chmur­nym nie­bie.

– Wyso­kość trzy tysiące!

Kiedy obra­cał na nie lufy swego enka­emu, spo­strzegł jesz­cze kątem oka oba ryjki „Boforsa”, które zamio­tły niebo pół­krę­giem i skie­ro­wały się w tę samą stronę. Potem zostały już tylko kre­ski samo­lo­tów na błę­ki­cie, wpi­sane w celow­niki, i napięte ocze­ki­wa­nie na komendę: „Ognia!”.

Były jesz­cze i za wysoko, i za daleko. Szły zresztą nie wprost na okręt, ale jakoś z boku, tak jakby mie­rzyły raczej w nad­cho­dzące z głębi fiordu Her­jangs okręty angiel­skiego zespołu. W każ­dej chwili mogły jed­nak zro­bić zwrot, więc zawi­śli na nich wzro­kiem.

I wtedy kiedy oba samo­loty przy­kuły całą ich uwagę, zelek­try­zo­wał wszyst­kich na pomo­ście roz­pacz­liwy okrzyk sygna­li­sty:

– Jest! Jest trzeci!!!

Wypa­trzyli. Wysoko, znacz­nie wyżej niż tamta dwójka, ale już wprost nad okrę­tem tkwił na nie­bie dwu­sil­ni­kowy Ju-88.

– Wyso­kość pięć tysięcy czte­ry­sta!

– Rzu­cił bomby…

Potem był już tylko ogłu­sza­jący huk i potężne tar­gnię­cie, które wyrwało Gór­skiemu pokład spod nóg. Pada­jąc dostrzegł jesz­cze wysoki słup dymu i pary, a póź­niej toczył się bez­wład­nie rzu­cany prze­chy­łami, usi­łu­jąc pra­wie pod­świa­do­mie uchwy­cić się cze­go­kol­wiek.

Kiedy dźwi­gnął się wresz­cie, spo­strzegł, że pokład pomo­stu nachy­lony jest pod jakimś nie­na­tu­ral­nym kątem. Omro­czony umysł reje­stro­wał tylko urywki obra­zów: ktoś poru­szał się obok niego, widział twa­rze z roz­war­tymi jak do krzyku ustami, ale nie sły­szał nic. Czuł tylko, jak opar­cie pod sto­pami wciąż się prze­chyla, i wresz­cie z mro­ków wyło­niła się jedna myśl: To już koniec…

Wtedy świat wokół niego powró­cił do daw­nych kształ­tów i ożył dźwię­kiem. Zoba­czył dowódcę, który wychy­lony za osłonę pomo­stu bojo­wego wołał dono­śnym, lecz spo­koj­nym gło­sem:

– Okręt tonie! Ska­kać za burtę!

Ktoś inny krzy­czał tuż obok niego:

– Pas dla dowódcy! Pas!

Zsu­wali się z góry z pomo­stu, cze­pia­jąc się prze­chy­lo­nych schodni, na pogrą­żony już czę­ściowo w wodzie pokład. W gry­zą­cej chmu­rze dymu i pło­mieni Gór­ski dostrzegł jesz­cze, że okręt jest w środku nie­mal prze­ła­many na pół, a rufowa, ode­rwana od reszty część prze­kręca się osobno na bok, na burtę. Potem wypu­ścił z dłoni ostatni szcze­bel trapu i po pochy­łych, ośli­złych bla­chach pokładu sto­czył się do wody.

Arty­le­rzy­sta z obsady „Boforsa”, Antoni Bia­łecki, doj­rzał obłe kształty bomb tuż nie­mal nad sobą. Obraz ten zare­je­stro­wał w pamięci ostro jak zatrzy­maną nagle na ekra­nie klatkę fil­mową, a potem jakaś strasz­liwa siła zdmuch­nęła go z sio­dełka i wyrzu­ciła w powie­trze. Mignął mu na moment przed oczami skra­wek pokładu, po któ­rym biegł okrę­towy rusz­ni­karz, bos­man Józef Łusz­czew­ski, dostrzegł jesz­cze, jak tam­ten padał – nie­kształtny tobół bez głowy – póki sam nie runął ciężko, z wysoka, do lodo­wa­tej wody.

Pas wyrzu­cił go na powierzch­nię – krztu­szą­cego się, zupeł­nie ogłu­szo­nego. Począt­kowo nie widział pra­wie nic. Sza­mo­tał się roz­pacz­li­wie, pły­nąc czas jakiś na oślep, póki instynkt nie pod­po­wie­dział mu: Na okręt, z powro­tem na okręt! Tam prze­cież ratu­nek…

Obra­cał się w wodzie, aż wresz­cie doj­rzał to, co przed kil­koma minu­tami było jesz­cze wiel­kim, moc­nym okrę­tem – jego domem. Nie docie­rał do niego żaden dźwięk, a strasz­liwy ból w gło­wie i w uszach kazał domy­ślać się, że popę­kały mu chyba bębenki, i spra­wiał, że widział wszystko jak na nie­mym, roz­ma­za­nym obra­zie w sta­rym kinie. Oto tam, gdzie spo­dzie­wał się zna­leźć dobrze znane kształty, zoba­czył dwa osobne, roz­dzie­lone słu­pem dymu i pary sta­lowe rumo­wi­ska. Poru­szały się one i prze­chy­lały ku sobie jakimś pokręt­nym, spo­wol­nio­nym ruchem, a wresz­cie to, co przed­tem było dzio­bem i rufą, zetknęło się, zwarło w pio­no­wym poło­że­niu jak szczęki ogrom­nych nożyc i osu­nęło w głę­binę, pozo­sta­wia­jąc zawie­szone nad wodą kłęby brud­no­sza­rych dymów.

A wszystko stało się tak szybko, że przez sko­ła­taną głowę arty­le­rzy­sty Anto­niego Bia­łec­kiego prze­mknęła jedna tylko myśl: To prze­cież był nasz naj­pięk­niej­szy…

Rozdział I

Kiedy zło­żyli swoje mary­nar­skie worki na nabrzeżu stocz­nio­wym w Ply­mo­uth, mat Józef Drąg trą­cił kolegę:

– Który to „Grom”? Ten?

– Chyba ten…

– O rany… Piękny!

Było co podzi­wiać. Spo­śród innych sto­ją­cych w dokach okrę­tów ten jeden wyróż­niał się syl­wetką zupeł­nie nie­po­dobną do typo­wych, zna­nych im kontr­tor­pe­dow­ców tej klasy. Zwarte, spię­trzone bli­żej dziobu nad­bu­dówki, zwień­czone wyso­kim pomo­stem bojo­wym, a w szcze­gól­no­ści poje­dyn­czy, sze­roki, lekko pochy­lony ku rufie komin przy­da­wały okrę­towi bojo­wego wyglądu, czy­niąc go zresztą podob­nym raczej do śred­niego krą­żow­nika. Ogar­niali go więc łap­czy­wym wzro­kiem i rosły im serca mieli szczę­ście, że to ich wła­śnie wybrano do załogi, że będą na tym cacku słu­żyć!

– …no bo gdzie tam „Wichrowi” czy „Burzy” do naszego „Groma”!

A działo się to w pierw­szych dniach marca roku 1937, kiedy naj­now­szy naby­tek pol­skiej Mary­narki Wojen­nej ORP „Grom” spo­so­bił się do prób przed osta­tecz­nym prze­ka­za­niem do służby pod biało-czer­woną ban­derą. Odbioru doko­nać miała komi­sja pod prze­wod­nic­twem kmdr. por. Wło­dzi­mie­rza Stey­era. Komi­sji towa­rzy­szyła w dokach Ply­mo­uth trzy­dzie­sto­sze­ścio­oso­bowa grupa pod­ofi­ce­rów, wybra­nych spo­śród naj­lep­szych: ci mieli sta­no­wić trzon załogi. Kilku z nich zresztą przy­je­chało do Anglii już wcze­śniej i zapo­zna­wało się z urzą­dze­niami okrętu jesz­cze w trak­cie budowy, ale zasad­ni­cza grupa przy­była z kraju na pokła­dzie „Wilii” dopiero przed kil­koma dniami. W niej wła­śnie zna­lazł się maszy­ni­sta mat Józef Drąg. I nie zdą­żył nawet jesz­cze upo­rząd­ko­wać świe­żych wra­żeń, kiedy chwy­cił go w swe tryby koło­wrót gorącz­ko­wej pracy na nowym okrę­cie, który trzeba było pozna­wać od nowa, od początku. Był doświad­czo­nym spe­cja­li­stą. Miał za sobą już bli­sko cztery lata służby, kil­ku­na­sto­mie­sięczne pły­wa­nie na „Burzy” po młod­szym kur­sie i ukoń­czony star­szy, dzie­wię­cio­mie­sięczny kurs maszy­ni­stów, po któ­rym objął samo­dzielne sta­no­wi­sko w maszy­nowni okrętu hydro­gra­ficz­nego „Pod­ha­la­nin”. Tu jed­nak, na „Gro­mie”, sta­nął wobec wielu nowo­ści, z któ­rymi ni­gdy dotąd się nie spo­ty­kał. Ogrom­nym kro­kiem naprzód było już samo kon­struk­cyjne roz­wią­za­nie siłowni okrętu z podzia­łem na dwie osobne kotłow­nie z trzema kotłami głów­nymi i dwa osobne prze­działy głów­nych tur­bin napę­do­wych typu Cur­tis-Par­sons o mocy 27 tys. KM, a docho­dził prze­cież do tego i zupeł­nie inny – opra­co­wany przez kon­struk­to­rów pol­skich – sys­tem wen­ty­la­cji kotłowni, nie mówiąc już o dzie­siąt­kach dal­szych zmian także w samych urzą­dze­niach. Pocił się więc set­nie, ale z poznań­skim upo­rem i aku­rat­no­ścią docho­dził sedna każ­dej nowej sprawy. Rosło w nim uzna­nie i sza­cu­nek dla „Groma”: ej, to już nie sta­ruszka „Burza”…

Podobne porów­na­nia poczy­niono znacz­nie wcze­śniej w Kie­row­nic­twie Mary­narki Wojen­nej, bo już w począt­kach roku 1934 zre­zy­gno­wano z usług stoczni fran­cu­skich i poczęto roz­glą­dać się za nowymi kon­tra­hen­tami. Wyni­kło to z pew­nego ochło­dze­nia sto­sun­ków fran­cu­sko-pol­skich w tam­tym okre­sie, ale głów­nie z przy­czyn bar­dziej pro­za­icz­nych: po pro­stu okrę­tom pro­du­ko­wa­nym we fran­cu­skich stocz­niach daleko było do nowo­cze­sno­ści, a miary dopeł­niały prze­cią­gane wciąż ter­miny, kiep­skie wyko­naw­stwo i nie naj­niż­sze wresz­cie ceny. Wycią­gnięto wnio­ski z pery­pe­tii, zwią­za­nych z budową „Wichra” i „Burzy”, a także z eks­plo­ata­cji obu tych okrę­tów i w począt­kach roku 1934 posta­no­wiono roz­pi­sać wśród stoczni szwedz­kich i angiel­skich prze­targ na budowę dwóch nowych kontr­tor­pe­dow­ców.

Oczy­wi­ście taka decy­zja pocią­gnęła za sobą kon­se­kwen­cje natury nie tylko gospo­dar­czej, lecz i poli­tycz­nej. Zapro­sze­nie do prze­targu stoczni angiel­skich mogło bar­dziej jesz­cze roz­luź­nić sto­sunki fran­cu­sko-pol­skie, ale było też kro­kiem w kie­runku nawią­za­nia ści­ślej­szych kon­tak­tów woj­sko­wych z Wielką Bry­ta­nią. Ponadto stocz­nie angiel­skie miały wysoką markę, a cho­dziło prze­cież o to, aby za wysu­płane z takim tru­dem z pań­stwo­wego budżetu pie­nią­dze otrzy­mać pro­dukt naj­wyż­szej jako­ści.

Minęły zresztą czasy sta­wia­nia „pierw­szych kro­ków” na morzu i ludzie, spra­wu­jący w Kie­row­nic­twie Mary­narki Wojen­nej pie­czę nad tech­niką, wie­dzieli już dokład­nie, czego chcą. Pra­cami Wydziału Budowy Okrę­tów KMW i jego Biura Zaopa­trze­nia kie­ro­wali tak doświad­czeni spe­cja­li­ści, jak inży­nie­ro­wie Jan Morze i Miko­łaj Berens, kmdr inż. Sta­ni­sław Rym­sze­wicz czy kpt. mar. inż. Sewe­ryn Bukow­ski, któ­rzy na pod­sta­wie stu­diów i badań pre­cy­zyj­nie usta­lili warunki, jakie powinny speł­niać nowe okręty tego typu i klasy. Inna sprawa, że na pro­jek­to­wa­nie i okre­śla­nie kon­kret­nych para­me­trów przy­szłych okrę­tów miały ogromny wpływ kie­runki ówcze­snej poli­tyki zagra­nicz­nej oraz zało­że­nia i plany stra­te­giczne, które przy­go­to­wy­wano głów­nie z myślą o kon­flik­cie ze Związ­kiem Radziec­kim. To wyja­śniało fakt, dla­czego zamiast okrę­tów nie­wiel­kich, bar­dziej przy­dat­nych do obrony wybrzeża nasta­wiano się na budowę jed­no­stek dużych, o wypor­no­ści ponad 2 tys. ton, sil­nym uzbro­je­niu i dale­kim zasięgu pły­wa­nia. Takie jed­nostki mogły ope­ro­wać bez trudu z dala od baz, choćby na przy­kład na bał­tyc­kich prze­wo­zo­wych szla­kach ZSRR.

Prze­targ wygrała stocz­nia Samu­ela White’a z Cowes na wyspie Wight. Firmy szwedz­kie i angiel­ska stocz­nia John Thor­ny­croft Com­pany z Southamp­ton odpa­dły ze względu na zbyt wygó­ro­wane żąda­nia finan­sowe. Firma pana White’a nato­miast pod­jęła się wybu­do­wa­nia dwóch jed­na­ko­wych okrę­tów o wypor­no­ści 2144 tony każdy po 388 tysięcy fun­tów „za sztukę”, co prze­kra­czało tylko nie­znacz­nie kwotę 10 milio­nów zło­tych, i to w ter­mi­nie 26 mie­sięcy.

Nie tylko jed­nak względy finan­sowe spra­wiły, że posta­no­wiono przy­jąć ofertę tej wła­śnie stoczni, Pro­jekt okrętu, opra­co­wany przez te zakłady, był naj­bliż­szy pol­skim zało­że­niom, a ponadto stocz­nia w Cowes zgo­dziła się wpro­wa­dzić do niego wszel­kie zmiany, jakich zażąda Kie­row­nic­two Mary­narki Wojen­nej. Krę­cili, co prawda, angiel­scy spece nosami nad nie­któ­rymi żąda­niami, tyczą­cymi spraw kon­struk­cyj­nych (jak choćby nad owym nowym roz­wią­za­niem sys­temu wen­ty­la­cyj­nego w kotłow­niach), ale po bliż­szym zapo­zna­niu się z pol­skimi uspraw­nie­niami zmie­niali ton. W umo­wie z panem White’em zastrze­żono rów­nież, że część wypo­sa­że­nia okrętu – m.in. kable, insta­la­cję tele­fo­niczną, windy kotwiczne, łodzie ratun­kowe itp. – dostar­czy zle­ce­nio­dawca z kra­jo­wych fabryk.

29 marca 1935 roku pod­pi­sano w Lon­dy­nie umowę, a już 17 lipca odbyła się na spe­cjal­nie prze­dłu­żo­nej do tego celu pochylni uro­czy­stość wbi­cia pierw­szego nitu. W reje­strach stoczni w Cowes okręt otrzy­mał okrą­gły numer 1800. Nazwę „Grom” nadał mu mini­ster spraw woj­sko­wych dopiero w maju roku 1936, kiedy koń­czono już pra­wie budowę kadłuba.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki