12,99 zł
ORP „Kujawiak” budowany był początkowo dla Royal Navy jako HMS „Oakley”. Jeszcze przed zakończeniem prac stoczniowych został jednak przekazany Polskiej Marynarce Wojennej. Okręt, dowodzony przez Ludwika Lichodziejewskiego, pełnił służbę patrolową i eskortową, uczestniczył też w rajdzie na Lofoty oraz operacji „Harpoon” – przeprowadzeniu konwoju na Maltę. Po jej zakończeniu, w nocy z 15 na 16 czerwca 1942 roku, zatonął na minie w pobliżu Valletty na Malcie, zginęło wówczas 13 członków załogi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
– Mam nadzieję, że zechce pan z nami pozostać na wigilijną noc – powiedział kapitan Kriegsmarine, zwracając się do majora w mundurze feldgrau. – Narwik to wprawdzie metropolia w porównaniu z tutejszym odludziem, ale cóż zrobić…
– Po prostu wojenny los – odparł zagadnięty oficer. – Żołnierz miejsca nie wybiera, a ja chętnie zostanę. Tu czy tam to w końcu żadna różnica. Byle tylko wśród swoich.
Służbową część rozmowy już zakończyli. Pora była stosowna na kilka godzin odprężenia, oderwania się od szarej codzienności. Major wybrał się do Soervaagen motorówką prosto z Narwiku, gdzie zaledwie parę miesięcy temu objął nowe stanowisko w dowództwie tamtejszej bazy. Podlegały mu sprawy lądowej obrony wybrzeża i współdziałania z marynarką. Od tej pory kolejno wizytował poszczególne garnizony, aby przekonać się, jak ludzie radzą sobie w trudnych warunkach służby za kręgiem polarnym, a były one zgoła osobliwe.
To samo ujrzał na Lofotach – archipelagu wysp i wysepek, oddzielonym od stałego lądu Norwegii wodami Vestfjordu. Wiodła tędy droga do Narwiku i tędy też szły statki ze szwedzką rudą do Niemiec. U samego wejścia do fiordu, na jego południowym skraju, znajdowała się przystań Soervaagen i tam mieścił się wizytowany garnizon. Miał tego wejścia strzec. Nie bronić, tylko strzec, bo bronić nie było czym. Jego siły składały się ze wzmocnionej kompanii strzelców górskich, wszystkiego ponad trzystu ludzi, i „floty”: jednego trałowca, kilku uzbrojonych kutrów i zdobytego na Norwegach statku strażniczego „Hadaroey”, któremu nadano niemiecką nazwę „Föhn” i obsadzono nową załogą. Znajdował się on zwykle na morzu – podobnie jak i tego dnia – pełniąc służbę dozorową.
Kapitan marynarki, który piastował obowiązki komendanta garnizonu i zarazem dowódcy tych sił, uśmiechał się cierpko, wprowadzając majora w swoje położenie. Zachęcająco nie wyglądało, to fakt, tym bardziej że i aura doprowadzała ludzi do rozpaczy: pół roku szarówki zamiast nocy i – pół roku nocy niemal bez dnia. Major kładł jednak nacisk na wagę zadania, jakie im powierzono. Nie kompania żołnierzy i nie te łajby odgrywały tam zasadniczą rolę. Oczkiem w głowie były rozmieszczone na wyspach punkty obserwacyjno-meldunkowe, aparaty podsłuchowe, a w samym Soervaagen – najnowsza radiostacja dalekiego zasięgu do łączności z własnymi okrętami, statkami, bazami i lotniskami, czuły nerw sprawnego systemu dowodzenia. Dochodziła do tego jeszcze stacja meteorologiczna, pracująca na potrzeby marynarki wojennej i lotnictwa, elektrownia polowa, magazyn paliwa i inne urządzenia.
To był ich główny oręż, od niego zależało bezpieczeństwo ogromnego obszaru, bo dzięki tym punktom i niezawodnym środkom technicznym mogli kontrolować kawał Morza Norweskiego na wszystkich podejściach do Vestfjordu, uprzedzać własne statki o grożących im niespodziankach, wzywać pomoc w razie potrzeby…
I major miał rację. Wiele dałby nieprzyjaciel za zniszczenie tego zaplecza, które jak cierń tkwiło na Lofotach, krzyżując mu swobodę manewru w tamtej strefie. Tego jednak nikt w Soervaagen nie oczekiwał, bo w końcu jakby to się mogło stać, skoro Anglia była daleko, a miejscowa ludność – kilkuset Norwegów – żyła w strachu przed okupantem, nie mając żadnego dostępu do instalacji wojskowych. Początkowo wprawdzie pojawiały się angielskie samoloty i próbowały szczęścia okręty podwodne, zbliżając się do wysp, ale od pół roku co najmniej panował idealny spokój. Nie działo się nic godnego uwagi, jeśli oczywiście nie liczyć własnych konwojów, sztormów, burzy śnieżnych i monotonnego widoku rybackich kutrów, które znaczyły punktami taflę morza, podobnie jak mewy krążące po bezbarwnym i osieroconym niebie. Ciągłe dyżury upływały pod znakiem nudy, melancholii i soczystych przekleństw, że na tym pustkowiu zapomną, jak wygląda prawdziwa wojna, docierająca do nich tylko z radiowych głośników.
W takim też nastroju spotkali się w komendzie garnizonu przy wigilijnej lampce wina. Był major jako honorowy gość, kapitan marynarki w roli gospodarza wspólnej kolacji i nieliczne grono miejscowych oficerów, zwolnionych ze służby na tę okazję. Kilka pierwszych toastów przeszło bez echa, bo każdy tkwił myślami gdzieś bardzo daleko, ale w miarę jak zmieniały się butelki, temperatura spotkania szła w górę i rozwiązały się języki.
Ożywił najpierw wszystkich zwalisty kapitan, dowódca kompanii strzelców górskich, przypominając o walkach w Narwiku. Miał za sobą ciężkie chwile, a najbardziej irytował go fakt, że po raz drugi od września 1939 roku spotkał się tam z Polakami.
– Własnym oczom nie wierzyłem – bił się w piersi – jak na jednym okręcie, zdaje się niszczycielu, zobaczyłem polską banderę! Skąd, u diabła, tam się znalazł?! Mówili nam, że cała ich flota została rozłupana na Bałtyku, a tu masz… Nie tylko drażnił samym widokiem, ale jeszcze tłukł ze wszystkich dział. Istne polowanie urządzał sobie na naszych chłopców…
– Aż tak? – zdziwił się major.
– Oficerskie słowo! Dzień po dniu grzebaliśmy poległych i opatrywaliśmy rannych, jak władował się do fiordu. Byle jaki ruch po naszej stronie i już błyskał ogniem. Ziemia kipiała od tych eksplozji…
– Ale i jemu dołożono – pospieszył z wyjaśnieniem kapitan marynarki. – Jedna bomba i po krzyku, poszedł na dno w kilka minut. To był niszczyciel „Grom”, dobrze zapamiętałem tę nazwę. Chyba ostatni polski okręt, który jeszcze pływał. Słyszał pan coś o tym? – zwrócił się do majora.
– Obiło mi się o uszy. Mało ważne zresztą. A pan się nie myli: ostatni na pewno! Z polską flotą koniec, przestała istnieć raz na zawsze! Jakieś niedobitki Polaków plączą się jeszcze, na angielskim żołdzie rzecz jasna, w Afryce, ale na morzu nie mają już nic. Zero. W trzecim roku wojny byłby to absurd!
Od razu podchwycili ten temat: trzeci rok wojny… Co tam polskie okręty, i tak już ich nie zobaczą, a wojna nadal trwa i nie wiadomo, kiedy się skończy. Warto pociągnąć za język majora, lepiej od nich zorientowanego, co on o tym sądzi. Komunikaty radiowe były zbyt triumfalne albo zbyt ogładzone ręką cenzora, żeby dawać im wiarę, więc…
Major w lot pojął, czego od niego oczekują i na jaki śliski grunt wdepnął. Wino huczało mu już w głowie, ale pomny swego stopnia i stanowiska natychmiast zesztywniał. Powiedzieć im prawdę, co się dzieje na frontach, zwłaszcza w Rosji? Mowy nie ma! O tym nawet w jego dowództwie szeptano półgębkiem, a cóż dopiero tutaj. Wiadomości zaś były różne: bardzo dobre i bardzo złe, tych ostatnich nawet więcej jak na ostatnie dni grudnia 1941 roku, bo akurat na taki czas wypadła jego wizytacja w Soervaagen. Wigilia i trzeci rok wojny na karku…
Poczęstował ich zatem znanymi formułkami, szeroko rozwodząc się o sukcesach w Afryce Północnej i na Atlantyku, gdzie U-Booty rzeczywiście siały postrach, niszcząc coraz więcej alianckich statków. Twardą postawę Anglii zbagatelizował, utrzymując, że po dociśnięciu blokady padnie. Wypowiedzenia przez Niemcy wojny Stanom Zjednoczonym nie komentował, bo było jeszcze za wcześnie na snucie jakichś domysłów. Podkreślił tylko, bo takie przeświadczenie panowało w całym Wehrmachcie, że w ślad za tym Japonia przystąpi do wojny ze Związkiem Radzieckim…
– A front wschodni – zakończył, nie wypadając ze swojej roli niezłomnego rzecznika optymizmu – na pewno teraz najważniejszy, też nie zaskoczy nas żadnym zwrotem sytuacji. Czy któryś z panów śmiałby w to wątpić, w dodatku po tym, co już tam osiągnęliśmy?
To było pytanie, a nie odpowiedź, na którą czekali. Zaległa nagle cisza, dosyć dwuznaczna, bo wypadało raczej głośno zaprzeczyć. Nic jednak takiego nie nastąpiło – cokolwiek przecież wiedzieli z radia – tylko podpity kapitan strzelców górskich zdobył się na odwagę i strzelił jakby za wszystkich z grubej rury:
– Ale pod Moskwą coś nie wyszło, nie sądzi pan?
Major w oczach przemienił się w bryłę lodu, powiało od niego chłodem.
– Zbyt ciasno pan patrzy! – skwitował oschle wątpliwość kapitana. – To tylko ta przeklęta rosyjska zima czasowo zahamowała impet naszych uderzeń. „Generał Mróz” wyszczerzył kły, ich ostatni sprzymierzeniec. W śniegu utknął transport, walczącym wojskom zabrakło amunicji i paliwa. Führer zmuszony był w tych warunkach wydać dyrektywę o czasowym wstrzymaniu działań zaczepnych i przejściu do obrony. Poczekamy do wiosny, a wtedy zobaczycie… Rozsypie się ten front jak domek z kart!
Nikt już nie próbował oponować. Wielka strategia nie była ich domeną. Dokładnie to samo mówił Berlin: ostra zima, utrudnione dostawy, doraźne przejście na nowe pozycje, skrócenie linii frontu i ani słowa o jakiejkolwiek porażce. Żelazna wola Führera miała niezmiennie panować nad biegiem wydarzeń.
Kolejna bateria butelek wytrawnego wina odebrała im zresztą ochotę do dalszego nagabywania majora. Starczyło to, co już powiedział, żeby nabrać świeżego animuszu. Pal sześć wschodni front! Niech inni się martwią! Grunt, że tu, na Lofotach, jest spokój. Wczoraj, dziś, jutro… Żadna różnica. Można spać bez obaw, że ktoś odważy się zakłócić odpoczynek. Można wierzyć, że ranek powita ich jak zawsze głuchą ciszą i mrokiem. Dyżur przeleci bez zmian i – tak w kółko, bez końca…
Rozeszli się po północy, próżno wypatrując wigilijnej gwiazdki na ciemnym nieboskłonie. Obaj kapitanowie i major do osobnych pokojów na pięterku, reszta do swoich kwater w Soervaagen. Budynek komendy garnizonu, najbardziej okazały w tej dziurze, spełniał uniwersalną, rzec można, rolę: hotelu, klubu, kasyna i stanowiska dowodzenia. Tu czuwał stale oficer dyżurny, tu mieściła się centrala łączności telefonicznej i radiowej, stąd szły rozkazy do podwładnych na wszystkich stanowiskach. Pełna wygoda i prawie komfort, jak zauważył major.
– Jakie huki? Co pan wygaduje?! – krzyknął do mikrotelefonu kapitan, wyrwany z głębokiego snu. – Popili się czy co?
Oficer dyżurny nie ustępował:
– Powtarzam jeszcze raz: z posterunku numer jeden otrzymałem meldunek, że usłyszeli na morzu jakieś detonacje. Kilka błysków i huki. Żadnych bliższych danych nie mam. Poleciłem dalej obserwować, ale w tych ciemnościach…
Kapitan już był na nogach. Ki diabeł? Akurat w takim dniu i o tej porze? Jakiś statek nadział się na dryfującą minę, a może U-Booty upolowały obcy konwój? Niewykluczone, chociaż one chodzą zwykle inną trasą, dalej na północ. Więc co? Zaraz, że też od razu o tym nie pomyślał: „Föhn” jest na dozorze! Dlaczego on nie przekazał meldunku?
Z tym pytaniem wpadł do pomieszczenia oficera dyżurnego.
– Właśnie próbujemy nawiązać z nim łączność – usłyszał w odpowiedzi. – Nie zgłasza się…
– Wołać dalej! A co na posterunkach?
– Pierwszy i trzeci potwierdzają meldunek. Bez zmian: tylko te błyski i huki. Nic więcej.
„Niewiele, psia krew! Ogłaszać alarm? Budzić majora? Może on coś będzie wiedział, może jego przyjazd ma jakiś związek z tym wszystkim” – kapitan wahał się, żeby nie wywołać przedwczesnej burzy. Taki z dowódczych szczytów może go potem obsmarować, że ma słabe nerwy i nie dorósł do roli komendanta garnizonu. Głupia sprawa, przecież sam był autorem instrukcji alarmowej, a teraz nie wie, jak postąpić.
Z rozterki wybawił go szef łączności. Jeden rzut oka na jego pobladłą twarz sygnalizował, że zanosi się na coś poważniejszego.
– No, słucham! – huknął kapitan, bo tamtego jakby zamurowało po wyjściu z centrali.
– Jest meldunek z posterunku numer jeden! – wyrzucił wreszcie nieswoim głosem. – Idą okręty! Duży zespół! Naliczyli już sześć niszczycieli i coś większego w głębi…
– A „Föhn”?
– Cały w ogniu.
„Otrząsnąć się, za wszelką cenę otrząsnąć się! Albo to jest sen, albo ten człowiek oszalał” – zaświdrowało mu w pękającej głowie i dopiero głos oficera dyżurnego, dochodzący jak przez watę, przywrócił poczucie twardej rzeczywistości:
– Ogłosić alarm?
– Natychmiast! Na co pan czeka?!
Rozdzwoniły się telefony, poszły w eter krótkie sygnały i na to wszystko zjawił się w drzwiach major z rozespanym kapitanem strzelców górskich.
– Co to za krzyki? – padło pytanie. Twarze wydłużyły się im, gdy usłyszeli, co się stało i kto podchodzi z morza. Major ochłonął pierwszy:
– Narwik zawiadomiony?
– Kończymy nadawanie depeszy – potwierdził oficer dyżurny.
Zza okien dolatywał warkot motocykli. To wyciągnięci alarmem ze swoich kwater oficerowie pędzili na stanowiska w różnych punktach Soervaagen. Zagrożony znienacka garnizon budził się szybko do życia.
Narwik potwierdził odbiór depeszy, ale pomocy nie obiecywał. Stały tam tylko trałowce, wszystkie większe jednostki przerzucono do bazy w Tromsö – kawał drogi od Lofotów, żeby mogły włączyć się do walki. Interwencja Luftwaffe w takich warunkach była czystą utopią. Miejscowa kompania ze swoją bronią maszynową i moździerzami… Śmiechu warta dekoracja obronna przy okrętach z ich artylerią i pancerzem!
A one podchodziły coraz bliżej i bliżej. Ostatni meldunek z posterunku numer jeden urwał się w pół kreski. Zdążyli tylko nadać, że są pod ogniem i – koniec. Łączność pękła. Z trzecim było tak samo. Drugi w ogóle milczał. W grzmocie wybuchów zaczęły już tonąć wykrzykiwane zachrypłym głosem meldunki telefoniczne. Grad pocisków spadał na zakotwiczone w Soervaagen kutry i miotający się bezradnie trałowiec, na pobliskie przystanie w Reine i Sund. Ogromny pożar bił w niebo tam, gdzie stała radiostacja dalekiego zasięgu… I wreszcie nastąpiło coś niewiarygodnego. Między niszczycielami pojawiły się małe transportowce z rojem ludzi na pokładach! Dobiły do brzegu i wkrótce desant w błyskach pistoletów maszynowych wtargnął między zabudowania przystani. Ruchliwe grupy komandosów jak żywa rtęć zalały uliczki Soervaagen, błyskawicznie dochodząc do budynku komendy garnizonu…
Kiedy szarawa poświata wschodzącego dnia rozjaśniła niebo, wyłuskując z mroku kontury przyprószonych śniegiem pagórków i domów, było już właściwie po wszystkim. Stali na dziobie transportowca w wigilijnym komplecie, przemieszani z gromadą strzelców górskich. Jeszcze kilka godzin temu byli żołnierzami zwycięskiej armii w podbitym kraju, w spokojnym garnizonie, z dala od frontowego zgiełku, a teraz spuszczali głowy smagani zimnym wzrokiem angielskiego komandosa, który pilnował jeńców z niedbale przewieszonym przez ramię Stenem. Upokarzający żal, gniew i gorycz chwytały za gardło, bo jak to się mogło stać?!
Zdruzgotany do reszty komendant już nieistniejącego garnizonu Soervaagen spoglądał na swoich żołnierzy jak w lunatycznym śnie i nagle drgnął, szeroko otwierając oczy.
Z lewej burty mijał ich wolno zgrabny niszczyciel klasy okrętów eskortowych ze znakiem taktycznym L-72, a na maszcie… Nie, to niemożliwe! Jakieś przywidzenie! Delikatnie trącił stojącego obok majora:
– Spójrz pan na ten okręt! Przecież to wprost niewiarygodne…
Na maszcie niszczyciela powiewała duża, biało-czerwona bandera.
– Trzeci rok już wojuję, ale pierwszy raz widzę z bliska żywych Niemców…
Krępy sygnalista, stojący na lewym skrzydle pomostu „Kujawiaka”, znów przytknął lornetkę do oczu:
– O, jak to się gapią! Polskiej bandery jeszcze nie widzieli, czy co?
– Widzieli już, widzieli. I chyba dobrze zapamiętali…
Na dźwięk tych słów sygnalista obrócił się na pięcie i wyprężył służbiście:
– Tak jest, panie kapitanie! I przepraszam, panie kapitanie, ale nie mogłem opanować się, żeby na nich trochę nie popatrzeć. Miły widok!
– W porządku… Ale patrz, chłopie, lepiej tam, skąd mogą dać nam łupnia!
Dowódca ORP „Kujawiak”, kapitan Ludwik Lichodziejewski, podszedł do bocznej balustrady pomostu. Nie trzeba już było lornetki, aby obejrzeć dokładnie stojące u portowego nabrzeża transportowce komandosów brytyjskiej piechoty morskiej, a szczególnie ten najbliższy, z dużą grupą jeńców na pokładzie. Obraz ten przesuwał się wolno wraz z ruchem okrętu, odsłaniając coraz to nowe szczegóły: poskręcane żelastwo kilku portowych dźwigów i wystające z wody tuż u nabrzeży maszty i nadbudówki kilku wraków. To była robota artylerzystów „Kujawiaka” i to sprzed dwóch niespełna godzin.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
