382 dni Kujawiaka - Zbigniew Damski - ebook

382 dni Kujawiaka ebook

Damski Zbigniew

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

ORP „Kujawiak” budowany był początkowo dla Royal Navy jako HMS „Oakley”. Jeszcze przed zakończeniem prac stoczniowych został jednak przekazany Polskiej Marynarce Wojennej. Okręt, dowodzony przez Ludwika Lichodziejewskiego, pełnił służbę patrolową i eskortową, uczestniczył też w rajdzie na Lofoty oraz operacji „Harpoon” – przeprowadzeniu konwoju na Maltę. Po jej zakończeniu, w nocy z 15 na 16 czerwca 1942 roku, zatonął na minie w pobliżu Valletty na Malcie, zginęło wówczas 13 członków załogi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



I

– Mam nadzieję, że zechce pan z nami pozo­stać na wigi­lijną noc – powie­dział kapi­tan Krieg­sma­rine, zwra­ca­jąc się do majora w mun­du­rze feld­grau. – Narwik to wpraw­dzie metro­po­lia w porów­na­niu z tutej­szym odlu­dziem, ale cóż zro­bić…

– Po pro­stu wojenny los – odparł zagad­nięty ofi­cer. – Żoł­nierz miej­sca nie wybiera, a ja chęt­nie zostanę. Tu czy tam to w końcu żadna róż­nica. Byle tylko wśród swo­ich.

Służ­bową część roz­mowy już zakoń­czyli. Pora była sto­sowna na kilka godzin odprę­że­nia, ode­rwa­nia się od sza­rej codzien­no­ści. Major wybrał się do Soerva­agen moto­rówką pro­sto z Narwiku, gdzie zale­d­wie parę mie­sięcy temu objął nowe sta­no­wi­sko w dowódz­twie tam­tej­szej bazy. Pod­le­gały mu sprawy lądo­wej obrony wybrzeża i współ­dzia­ła­nia z mary­narką. Od tej pory kolejno wizy­to­wał poszcze­gólne gar­ni­zony, aby prze­ko­nać się, jak ludzie radzą sobie w trud­nych warun­kach służby za krę­giem polar­nym, a były one zgoła oso­bliwe.

To samo ujrzał na Lofo­tach – archi­pe­lagu wysp i wyse­pek, oddzie­lo­nym od sta­łego lądu Nor­we­gii wodami Vest­fjordu. Wio­dła tędy droga do Narwiku i tędy też szły statki ze szwedzką rudą do Nie­miec. U samego wej­ścia do fiordu, na jego połu­dnio­wym skraju, znaj­do­wała się przy­stań Soerva­agen i tam mie­ścił się wizy­to­wany gar­ni­zon. Miał tego wej­ścia strzec. Nie bro­nić, tylko strzec, bo bro­nić nie było czym. Jego siły skła­dały się ze wzmoc­nio­nej kom­pa­nii strzel­ców gór­skich, wszyst­kiego ponad trzy­stu ludzi, i „floty”: jed­nego tra­łowca, kilku uzbro­jo­nych kutrów i zdo­by­tego na Nor­we­gach statku straż­ni­czego „Hada­roey”, któ­remu nadano nie­miecką nazwę „Föhn” i obsa­dzono nową załogą. Znaj­do­wał się on zwy­kle na morzu – podob­nie jak i tego dnia – peł­niąc służbę dozo­rową.

Kapi­tan mary­narki, który pia­sto­wał obo­wiązki komen­danta gar­ni­zonu i zara­zem dowódcy tych sił, uśmie­chał się cierpko, wpro­wa­dza­jąc majora w swoje poło­że­nie. Zachę­ca­jąco nie wyglą­dało, to fakt, tym bar­dziej że i aura dopro­wa­dzała ludzi do roz­pa­czy: pół roku sza­rówki zamiast nocy i – pół roku nocy nie­mal bez dnia. Major kładł jed­nak nacisk na wagę zada­nia, jakie im powie­rzono. Nie kom­pa­nia żoł­nie­rzy i nie te łajby odgry­wały tam zasad­ni­czą rolę. Oczkiem w gło­wie były roz­miesz­czone na wyspach punkty obser­wa­cyjno-mel­dun­kowe, apa­raty pod­słu­chowe, a w samym Soerva­agen – naj­now­sza radio­sta­cja dale­kiego zasięgu do łącz­no­ści z wła­snymi okrę­tami, stat­kami, bazami i lot­ni­skami, czuły nerw spraw­nego sys­temu dowo­dze­nia. Docho­dziła do tego jesz­cze sta­cja mete­oro­lo­giczna, pra­cu­jąca na potrzeby mary­narki wojen­nej i lot­nic­twa, elek­trow­nia polowa, maga­zyn paliwa i inne urzą­dze­nia.

To był ich główny oręż, od niego zale­żało bez­pie­czeń­stwo ogrom­nego obszaru, bo dzięki tym punk­tom i nie­za­wod­nym środ­kom tech­nicz­nym mogli kon­tro­lo­wać kawał Morza Nor­we­skiego na wszyst­kich podej­ściach do Vest­fjordu, uprze­dzać wła­sne statki o gro­żą­cych im nie­spo­dzian­kach, wzy­wać pomoc w razie potrzeby…

I major miał rację. Wiele dałby nie­przy­ja­ciel za znisz­cze­nie tego zaple­cza, które jak cierń tkwiło na Lofo­tach, krzy­żu­jąc mu swo­bodę manewru w tam­tej stre­fie. Tego jed­nak nikt w Soerva­agen nie ocze­ki­wał, bo w końcu jakby to się mogło stać, skoro Anglia była daleko, a miej­scowa lud­ność – kil­ku­set Nor­we­gów – żyła w stra­chu przed oku­pan­tem, nie mając żad­nego dostępu do insta­la­cji woj­sko­wych. Począt­kowo wpraw­dzie poja­wiały się angiel­skie samo­loty i pró­bo­wały szczę­ścia okręty pod­wodne, zbli­ża­jąc się do wysp, ale od pół roku co naj­mniej pano­wał ide­alny spo­kój. Nie działo się nic god­nego uwagi, jeśli oczy­wi­ście nie liczyć wła­snych kon­wo­jów, sztor­mów, burzy śnież­nych i mono­ton­nego widoku rybac­kich kutrów, które zna­czyły punk­tami taflę morza, podob­nie jak mewy krą­żące po bez­barw­nym i osie­ro­co­nym nie­bie. Cią­głe dyżury upły­wały pod zna­kiem nudy, melan­cho­lii i soczy­stych prze­kleństw, że na tym pust­ko­wiu zapo­mną, jak wygląda praw­dziwa wojna, docie­ra­jąca do nich tylko z radio­wych gło­śni­ków.

W takim też nastroju spo­tkali się w komen­dzie gar­ni­zonu przy wigi­lij­nej lampce wina. Był major jako hono­rowy gość, kapi­tan mary­narki w roli gospo­da­rza wspól­nej kola­cji i nie­liczne grono miej­sco­wych ofi­ce­rów, zwol­nio­nych ze służby na tę oka­zję. Kilka pierw­szych toa­stów prze­szło bez echa, bo każdy tkwił myślami gdzieś bar­dzo daleko, ale w miarę jak zmie­niały się butelki, tem­pe­ra­tura spo­tka­nia szła w górę i roz­wią­zały się języki.

Oży­wił naj­pierw wszyst­kich zwa­li­sty kapi­tan, dowódca kom­pa­nii strzel­ców gór­skich, przy­po­mi­na­jąc o wal­kach w Narwiku. Miał za sobą cięż­kie chwile, a naj­bar­dziej iry­to­wał go fakt, że po raz drugi od wrze­śnia 1939 roku spo­tkał się tam z Pola­kami.

– Wła­snym oczom nie wie­rzy­łem – bił się w piersi – jak na jed­nym okrę­cie, zdaje się nisz­czy­cielu, zoba­czy­łem pol­ską ban­derę! Skąd, u dia­bła, tam się zna­lazł?! Mówili nam, że cała ich flota została roz­łu­pana na Bał­tyku, a tu masz… Nie tylko draż­nił samym wido­kiem, ale jesz­cze tłukł ze wszyst­kich dział. Istne polo­wa­nie urzą­dzał sobie na naszych chłop­ców…

– Aż tak? – zdzi­wił się major.

– Ofi­cer­skie słowo! Dzień po dniu grze­ba­li­śmy pole­głych i opa­try­wa­li­śmy ran­nych, jak wła­do­wał się do fiordu. Byle jaki ruch po naszej stro­nie i już bły­skał ogniem. Zie­mia kipiała od tych eks­plo­zji…

– Ale i jemu doło­żono – pospie­szył z wyja­śnie­niem kapi­tan mary­narki. – Jedna bomba i po krzyku, poszedł na dno w kilka minut. To był nisz­czy­ciel „Grom”, dobrze zapa­mię­ta­łem tę nazwę. Chyba ostatni pol­ski okręt, który jesz­cze pły­wał. Sły­szał pan coś o tym? – zwró­cił się do majora.

– Obiło mi się o uszy. Mało ważne zresztą. A pan się nie myli: ostatni na pewno! Z pol­ską flotą koniec, prze­stała ist­nieć raz na zawsze! Jakieś nie­do­bitki Pola­ków plą­czą się jesz­cze, na angiel­skim żoł­dzie rzecz jasna, w Afryce, ale na morzu nie mają już nic. Zero. W trze­cim roku wojny byłby to absurd!

Od razu pod­chwy­cili ten temat: trzeci rok wojny… Co tam pol­skie okręty, i tak już ich nie zoba­czą, a wojna na­dal trwa i nie wia­domo, kiedy się skoń­czy. Warto pocią­gnąć za język majora, lepiej od nich zorien­to­wa­nego, co on o tym sądzi. Komu­ni­katy radiowe były zbyt trium­falne albo zbyt ogła­dzone ręką cen­zora, żeby dawać im wiarę, więc…

Major w lot pojął, czego od niego ocze­kują i na jaki śli­ski grunt wdep­nął. Wino huczało mu już w gło­wie, ale pomny swego stop­nia i sta­no­wi­ska natych­miast zesztyw­niał. Powie­dzieć im prawdę, co się dzieje na fron­tach, zwłasz­cza w Rosji? Mowy nie ma! O tym nawet w jego dowódz­twie szep­tano pół­gęb­kiem, a cóż dopiero tutaj. Wia­do­mo­ści zaś były różne: bar­dzo dobre i bar­dzo złe, tych ostat­nich nawet wię­cej jak na ostat­nie dni grud­nia 1941 roku, bo aku­rat na taki czas wypa­dła jego wizy­ta­cja w Soerva­agen. Wigi­lia i trzeci rok wojny na karku…

Poczę­sto­wał ich zatem zna­nymi for­muł­kami, sze­roko roz­wo­dząc się o suk­ce­sach w Afryce Pół­noc­nej i na Atlan­tyku, gdzie U-Booty rze­czy­wi­ście siały postrach, nisz­cząc coraz wię­cej alianc­kich stat­ków. Twardą postawę Anglii zba­ga­te­li­zo­wał, utrzy­mu­jąc, że po doci­śnię­ciu blo­kady pad­nie. Wypo­wie­dze­nia przez Niemcy wojny Sta­nom Zjed­no­czo­nym nie komen­to­wał, bo było jesz­cze za wcze­śnie na snu­cie jakichś domy­słów. Pod­kre­ślił tylko, bo takie prze­świad­cze­nie pano­wało w całym Wehr­mach­cie, że w ślad za tym Japo­nia przy­stąpi do wojny ze Związ­kiem Radziec­kim…

– A front wschodni – zakoń­czył, nie wypa­da­jąc ze swo­jej roli nie­złom­nego rzecz­nika opty­mi­zmu – na pewno teraz naj­waż­niej­szy, też nie zasko­czy nas żad­nym zwro­tem sytu­acji. Czy któ­ryś z panów śmiałby w to wąt­pić, w dodatku po tym, co już tam osią­gnę­li­śmy?

To było pyta­nie, a nie odpo­wiedź, na którą cze­kali. Zale­gła nagle cisza, dosyć dwu­znaczna, bo wypa­dało raczej gło­śno zaprze­czyć. Nic jed­nak takiego nie nastą­piło – cokol­wiek prze­cież wie­dzieli z radia – tylko pod­pity kapi­tan strzel­ców gór­skich zdo­był się na odwagę i strze­lił jakby za wszyst­kich z gru­bej rury:

– Ale pod Moskwą coś nie wyszło, nie sądzi pan?

Major w oczach prze­mie­nił się w bryłę lodu, powiało od niego chło­dem.

– Zbyt cia­sno pan patrzy! – skwi­to­wał oschle wąt­pli­wość kapi­tana. – To tylko ta prze­klęta rosyj­ska zima cza­sowo zaha­mo­wała impet naszych ude­rzeń. „Gene­rał Mróz” wyszcze­rzył kły, ich ostatni sprzy­mie­rze­niec. W śniegu utknął trans­port, wal­czą­cym woj­skom zabra­kło amu­ni­cji i paliwa. Führer zmu­szony był w tych warun­kach wydać dyrek­tywę o cza­so­wym wstrzy­ma­niu dzia­łań zaczep­nych i przej­ściu do obrony. Pocze­kamy do wio­sny, a wtedy zoba­czy­cie… Roz­sy­pie się ten front jak domek z kart!

Nikt już nie pró­bo­wał opo­no­wać. Wielka stra­te­gia nie była ich domeną. Dokład­nie to samo mówił Ber­lin: ostra zima, utrud­nione dostawy, doraźne przej­ście na nowe pozy­cje, skró­ce­nie linii frontu i ani słowa o jakiej­kol­wiek porażce. Żela­zna wola Führera miała nie­zmien­nie pano­wać nad bie­giem wyda­rzeń.

Kolejna bate­ria bute­lek wytraw­nego wina ode­brała im zresztą ochotę do dal­szego naga­by­wa­nia majora. Star­czyło to, co już powie­dział, żeby nabrać świe­żego ani­mu­szu. Pal sześć wschodni front! Niech inni się mar­twią! Grunt, że tu, na Lofo­tach, jest spo­kój. Wczo­raj, dziś, jutro… Żadna róż­nica. Można spać bez obaw, że ktoś odważy się zakłó­cić odpo­czy­nek. Można wie­rzyć, że ranek powita ich jak zawsze głu­chą ciszą i mro­kiem. Dyżur prze­leci bez zmian i – tak w kółko, bez końca…

Roze­szli się po pół­nocy, próżno wypa­tru­jąc wigi­lij­nej gwiazdki na ciem­nym nie­bo­skło­nie. Obaj kapi­ta­no­wie i major do osob­nych poko­jów na pię­terku, reszta do swo­ich kwa­ter w Soerva­agen. Budy­nek komendy gar­ni­zonu, naj­bar­dziej oka­zały w tej dziu­rze, speł­niał uni­wer­salną, rzec można, rolę: hotelu, klubu, kasyna i sta­no­wi­ska dowo­dze­nia. Tu czu­wał stale ofi­cer dyżurny, tu mie­ściła się cen­trala łącz­no­ści tele­fo­nicz­nej i radio­wej, stąd szły roz­kazy do pod­wład­nych na wszyst­kich sta­no­wi­skach. Pełna wygoda i pra­wie kom­fort, jak zauwa­żył major.

– Jakie huki? Co pan wyga­duje?! – krzyk­nął do mikro­te­le­fonu kapi­tan, wyrwany z głę­bo­kiego snu. – Popili się czy co?

Ofi­cer dyżurny nie ustę­po­wał:

– Powta­rzam jesz­cze raz: z poste­runku numer jeden otrzy­ma­łem mel­du­nek, że usły­szeli na morzu jakieś deto­na­cje. Kilka bły­sków i huki. Żad­nych bliż­szych danych nie mam. Pole­ci­łem dalej obser­wo­wać, ale w tych ciem­no­ściach…

Kapi­tan już był na nogach. Ki dia­beł? Aku­rat w takim dniu i o tej porze? Jakiś sta­tek nadział się na dry­fu­jącą minę, a może U-Booty upo­lo­wały obcy kon­wój? Nie­wy­klu­czone, cho­ciaż one cho­dzą zwy­kle inną trasą, dalej na pół­noc. Więc co? Zaraz, że też od razu o tym nie pomy­ślał: „Föhn” jest na dozo­rze! Dla­czego on nie prze­ka­zał mel­dunku?

Z tym pyta­niem wpadł do pomiesz­cze­nia ofi­cera dyżur­nego.

– Wła­śnie pró­bu­jemy nawią­zać z nim łącz­ność – usły­szał w odpo­wie­dzi. – Nie zgła­sza się…

– Wołać dalej! A co na poste­run­kach?

– Pierw­szy i trzeci potwier­dzają mel­du­nek. Bez zmian: tylko te bły­ski i huki. Nic wię­cej.

„Nie­wiele, psia krew! Ogła­szać alarm? Budzić majora? Może on coś będzie wie­dział, może jego przy­jazd ma jakiś zwią­zek z tym wszyst­kim” – kapi­tan wahał się, żeby nie wywo­łać przed­wcze­snej burzy. Taki z dowód­czych szczy­tów może go potem obsma­ro­wać, że ma słabe nerwy i nie dorósł do roli komen­danta gar­ni­zonu. Głu­pia sprawa, prze­cież sam był auto­rem instruk­cji alar­mo­wej, a teraz nie wie, jak postą­pić.

Z roz­terki wyba­wił go szef łącz­no­ści. Jeden rzut oka na jego pobla­dłą twarz sygna­li­zo­wał, że zanosi się na coś poważ­niej­szego.

– No, słu­cham! – huk­nął kapi­tan, bo tam­tego jakby zamu­ro­wało po wyj­ściu z cen­trali.

– Jest mel­du­nek z poste­runku numer jeden! – wyrzu­cił wresz­cie nie­swoim gło­sem. – Idą okręty! Duży zespół! Nali­czyli już sześć nisz­czy­cieli i coś więk­szego w głębi…

– A „Föhn”?

– Cały w ogniu.

„Otrzą­snąć się, za wszelką cenę otrzą­snąć się! Albo to jest sen, albo ten czło­wiek osza­lał” – zaświ­dro­wało mu w pęka­ją­cej gło­wie i dopiero głos ofi­cera dyżur­nego, docho­dzący jak przez watę, przy­wró­cił poczu­cie twar­dej rze­czy­wi­sto­ści:

– Ogło­sić alarm?

– Natych­miast! Na co pan czeka?!

Roz­dzwo­niły się tele­fony, poszły w eter krót­kie sygnały i na to wszystko zja­wił się w drzwiach major z roze­spa­nym kapi­ta­nem strzel­ców gór­skich.

– Co to za krzyki? – padło pyta­nie. Twa­rze wydłu­żyły się im, gdy usły­szeli, co się stało i kto pod­cho­dzi z morza. Major ochło­nął pierw­szy:

– Narwik zawia­do­miony?

– Koń­czymy nada­wa­nie depe­szy – potwier­dził ofi­cer dyżurny.

Zza okien dola­ty­wał war­kot moto­cy­kli. To wycią­gnięci alar­mem ze swo­ich kwa­ter ofi­ce­ro­wie pędzili na sta­no­wi­ska w róż­nych punk­tach Soerva­agen. Zagro­żony znie­nacka gar­ni­zon budził się szybko do życia.

Narwik potwier­dził odbiór depe­szy, ale pomocy nie obie­cy­wał. Stały tam tylko tra­łowce, wszyst­kie więk­sze jed­nostki prze­rzu­cono do bazy w Tromsö – kawał drogi od Lofo­tów, żeby mogły włą­czyć się do walki. Inter­wen­cja Luft­waffe w takich warun­kach była czy­stą uto­pią. Miej­scowa kom­pa­nia ze swoją bro­nią maszy­nową i moź­dzie­rzami… Śmie­chu warta deko­ra­cja obronna przy okrę­tach z ich arty­le­rią i pan­ce­rzem!

A one pod­cho­dziły coraz bli­żej i bli­żej. Ostatni mel­du­nek z poste­runku numer jeden urwał się w pół kre­ski. Zdą­żyli tylko nadać, że są pod ogniem i – koniec. Łącz­ność pękła. Z trze­cim było tak samo. Drugi w ogóle mil­czał. W grzmo­cie wybu­chów zaczęły już tonąć wykrzy­ki­wane zachry­płym gło­sem mel­dunki tele­fo­niczne. Grad poci­sków spa­dał na zako­twi­czone w Soerva­agen kutry i mio­ta­jący się bez­rad­nie tra­ło­wiec, na pobli­skie przy­sta­nie w Reine i Sund. Ogromny pożar bił w niebo tam, gdzie stała radio­sta­cja dale­kiego zasięgu… I wresz­cie nastą­piło coś nie­wia­ry­god­nego. Mię­dzy nisz­czy­cie­lami poja­wiły się małe trans­por­towce z rojem ludzi na pokła­dach! Dobiły do brzegu i wkrótce desant w bły­skach pisto­le­tów maszy­no­wych wtar­gnął mię­dzy zabu­do­wa­nia przy­stani. Ruchliwe grupy koman­do­sów jak żywa rtęć zalały uliczki Soerva­agen, bły­ska­wicz­nie docho­dząc do budynku komendy gar­ni­zonu…

Kiedy sza­rawa poświata wscho­dzą­cego dnia roz­ja­śniła niebo, wyłu­sku­jąc z mroku kon­tury przy­pró­szo­nych śnie­giem pagór­ków i domów, było już wła­ści­wie po wszyst­kim. Stali na dzio­bie trans­por­towca w wigi­lij­nym kom­ple­cie, prze­mie­szani z gro­madą strzel­ców gór­skich. Jesz­cze kilka godzin temu byli żoł­nie­rzami zwy­cię­skiej armii w pod­bi­tym kraju, w spo­koj­nym gar­ni­zo­nie, z dala od fron­to­wego zgiełku, a teraz spusz­czali głowy sma­gani zim­nym wzro­kiem angiel­skiego koman­dosa, który pil­no­wał jeń­ców z nie­dbale prze­wie­szo­nym przez ramię Ste­nem. Upo­ka­rza­jący żal, gniew i gorycz chwy­tały za gar­dło, bo jak to się mogło stać?!

Zdru­zgo­tany do reszty komen­dant już nie­ist­nie­ją­cego gar­ni­zonu Soerva­agen spo­glą­dał na swo­ich żoł­nie­rzy jak w luna­tycz­nym śnie i nagle drgnął, sze­roko otwie­ra­jąc oczy.

Z lewej burty mijał ich wolno zgrabny nisz­czy­ciel klasy okrę­tów eskor­to­wych ze zna­kiem tak­tycz­nym L-72, a na masz­cie… Nie, to nie­moż­liwe! Jakieś przy­wi­dze­nie! Deli­kat­nie trą­cił sto­ją­cego obok majora:

– Spójrz pan na ten okręt! Prze­cież to wprost nie­wia­ry­godne…

Na masz­cie nisz­czy­ciela powie­wała duża, biało-czer­wona ban­dera.

II

– Trzeci rok już wojuję, ale pierw­szy raz widzę z bli­ska żywych Niem­ców…

Krępy sygna­li­sta, sto­jący na lewym skrzy­dle pomo­stu „Kuja­wiaka”, znów przy­tknął lor­netkę do oczu:

– O, jak to się gapią! Pol­skiej ban­dery jesz­cze nie widzieli, czy co?

– Widzieli już, widzieli. I chyba dobrze zapa­mię­tali…

Na dźwięk tych słów sygna­li­sta obró­cił się na pię­cie i wyprę­żył służ­bi­ście:

– Tak jest, panie kapi­ta­nie! I prze­pra­szam, panie kapi­ta­nie, ale nie mogłem opa­no­wać się, żeby na nich tro­chę nie popa­trzeć. Miły widok!

– W porządku… Ale patrz, chło­pie, lepiej tam, skąd mogą dać nam łup­nia!

Dowódca ORP „Kuja­wiak”, kapi­tan Ludwik Licho­dzie­jew­ski, pod­szedł do bocz­nej balu­strady pomo­stu. Nie trzeba już było lor­netki, aby obej­rzeć dokład­nie sto­jące u por­to­wego nabrzeża trans­por­towce koman­do­sów bry­tyj­skiej pie­choty mor­skiej, a szcze­gól­nie ten naj­bliż­szy, z dużą grupą jeń­ców na pokła­dzie. Obraz ten prze­su­wał się wolno wraz z ruchem okrętu, odsła­nia­jąc coraz to nowe szcze­góły: poskrę­cane żela­stwo kilku por­to­wych dźwi­gów i wysta­jące z wody tuż u nabrzeży maszty i nad­bu­dówki kilku wra­ków. To była robota arty­le­rzy­stów „Kuja­wiaka” i to sprzed dwóch nie­spełna godzin.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki