Ostatnia wachta Gryfa - Zbigniew Damski - ebook + książka

Ostatnia wachta Gryfa ebook

Damski Zbigniew

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W książce opisane zostały dzieje służby największego bojowego okrętu Marynarki Wojennej II RP. Zakończyła się ona w sposób dramatyczny. Po agresji niemieckiej 1 września 1939 roku ORP Gryf wziął udział w nieudanej próbie postawienia zagrody minowej na Zatoce Gdańskiej (plan Rurka), zniweczonej w efekcie bitwy powietrzno-morskiej z bombowcami Luftwaffe. Zacumowany w porcie helskim, rankiem 3 września uczestniczył w pojedynku artyleryjskim z niszczycielami niemieckimi. Tego samego dnia został zbombardowany i zatopiony przez lotnictwo wroga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

Koman­dor pod­po­rucz­nik Ste­fan Kwiat­kow­ski minął mroczny tunel bramy i wyszedł na ulicę. Rojna i gwarna zwy­kle, jak przy­stało na jedną z głów­nych gdyń­skich arte­rii, ulica 10 Lutego była o tym wcze­snym poranku wylud­niona i cicha. Tylko od strony wypię­trza­ją­cych się po lewej stro­nie nasy­pów kole­jo­wych nio­sło się posa­py­wa­nie sto­ją­cej gdzieś pod sygna­łem loko­mo­tywy.

Krzą­ta­jący się z mio­tłą stróż woj­sko­wej kamie­nicy, stary, wysłu­żony pod­ofi­cer Strą­czek, wyprę­żył się i dziar­sko zasa­lu­to­wał:

– Dzień dobry, panie koman­do­rze! Coś wcze­śnie dziś do służby…

Ofi­cer przy­tknął nie­dbałe dwa palce do daszka. Zwy­kle zamie­niał parę słów ze sta­rym, ale dziś nie miał na to ochoty.

– Bywa, panie Strą­czek. Służba…

Prze­szedł na drugą stronę i spod murów banku popa­trzył w okna swego miesz­ka­nia na czwar­tym pię­trze. Były zasło­nięte – żona i córka jesz­cze spały. Przy­wy­kły zresztą do tego, że wycho­dził i wra­cał o naj­roz­ma­it­szych porach: sta­no­wi­sko dowódcy okrętu nie­sie ze sobą nie tylko zaszczyty.

Wła­śnie to sta­no­wi­sko, które spa­dło nań przed mie­sią­cem jak grom z jasnego nieba, było powo­dem jego roz­te­rek. Ukry­wał je sta­ran­nie przed żoną. Dla niej awans męża na dowódcę naj­więk­szego we flo­cie wojen­nej okrętu, sta­wia­cza min ORP „Gryf”, był oczy­wi­stym wykład­ni­kiem jego zasług i umie­jęt­no­ści oraz ich wspól­nym awan­sem w hie­rar­chii towa­rzy­skiej. Cie­szyła się, że teraz będą mogli naresz­cie opu­ścić woj­skowe kwa­te­run­kowe miesz­ka­nie na „czwar­taku”, rozej­rzeć się za czymś lep­szym, przyj­mo­wać gości, a i bywać… Kwiat­kow­ski nie podzie­lał zapału żony ani w czę­ści, ale nie chciał odbie­rać jej rado­ści. Od mie­siąca więc sam gryzł się swo­imi wąt­pli­wo­ściami, zacho­wu­jąc na zewnątrz maskę daw­nej jowial­no­ści. Cią­żyło mu to coraz bar­dziej i coraz czę­ściej wolał być sam.

Wolno, nie­spiesz­nie ruszył uśpioną jesz­cze ulicą ku Skwe­rowi Kościuszki i poły­sku­ją­cemu za nim skraw­kowi morza. Miał sporo czasu. Moto­rówka z „Gryfa” miała przy­być do basenu numer jeden, jak pole­cił wczo­raj, o siód­mej, tak, by zdą­żył jesz­cze skon­tro­lo­wać okręt przed pod­nie­sie­niem ban­dery. Do tej chwili mógł raz jesz­cze, grun­tow­nie i sam, prze­my­śleć swoją sytu­ację. Po to zresztą wyszedł tak wcze­śnie z domu.

Zaczęło się to wszystko gdzieś w końcu lipca 1939 roku, w dniu, w któ­rym wezwał go do sie­bie szef Sztabu Floty, koman­dor dyplo­mo­wany Marian Majew­ski, i pole­cił bez ogró­dek: „Obej­mie pan, koman­dorze, dowódz­two »Gryfa«”. Zatkało go wów­czas. Wia­do­mość była nagła, a przy tym prze­ka­zana tak kate­go­rycz­nym tonem roz­kazu, że zdo­łał tylko wybą­kać: „Tak jest…” – choć od razu ogar­nęły go jakieś nie­ja­sne prze­czu­cia zwią­za­nych z tym awan­sem trud­no­ści i kło­po­tów. Nie, nie bał się trud­no­ści wyni­ka­ją­cych bez­po­śred­nio ze służby na morzu. Znał ją dosko­nale, a swoje obo­wiązki trak­to­wał zawsze poważ­nie i sumien­nie, ale w przy­padku „Gryfa” sprawa wyglą­dała nieco ina­czej.

Dla­czego wła­śnie jemu, roz­wa­żał po raz setny, powie­rzono to dowódz­two? Prze­cież we Flo­cie było wielu ofi­ce­rów z więk­szym od niego sta­żem i doświad­cze­niem, z ukoń­czoną we Fran­cji Mor­ską Szkołą Wojenną, a nawet kil­koma jej wydzia­łami. Byli spe­cja­li­ści od arty­le­rii i broni pod­wod­nej, wła­śnie tacy, jakich potrzeba było na „Gry­fie”, a dowódz­two oddano jemu, który ukoń­czył zale­d­wie kra­jowy kurs Szkoły Ofi­cer­skiej Mary­narki…

Nie, koman­dor pod­po­rucz­nik Ste­fan Kwiat­kow­ski wcale nie cier­piał na kom­pleks niż­szo­ści. Potra­fił po pro­stu patrzeć trzeźwo i real­nie oce­niać szanse. Nauczyło go tego życie, uroz­ma­icone, a i nie­krót­kie już prze­cież: za kilka mie­sięcy, bo w listo­pa­dzie 1939 roku, koń­czył 55 lat, z któ­rych zna­ko­mitą więk­szość pozo­sta­wił na morzu. Wyru­szył nań wcze­śnie. Z rodzin­nego, pol­skiego domu, gdzieś w głębi Rosji, wygnała go po tro­sze i żądza przy­gód, i koniecz­ność rozej­rze­nia się za chle­bem. Ukoń­czył szkołę mor­ską mary­narki han­dlo­wej w Ode­ssie i przez następne lata wolno, ale nie­ustę­pli­wie piął się po szcze­blach mary­nar­skiej kariery, prze­mie­rza­jąc morza i zawi­ja­jąc do roz­ma­itych por­tów. I bra­ko­wało już nie­wiele, by objął sta­no­wi­sko „pierw­szego po Bogu” na któ­rymś ze stat­ków swo­jej kom­pa­nii żeglu­go­wej, kiedy wybu­chła wojna.

Zmo­bi­li­zo­wano go rychło i car­ska admi­ra­li­cja wyzna­czyła mu miej­sce na tor­pe­dow­cach Czar­no­mor­skiej Floty. Otrzy­mał ofi­cer­skie galony, ale trak­to­wał to po pro­stu jako smutną koniecz­ność: nie lubił drylu panu­ją­cego na okrę­tach wojen­nych, nie lubił obo­wią­zu­ją­cych tam oby­cza­jów. Ofi­ce­ro­wie z kor­pusu zawo­do­wego sta­no­wili zamknięty, eks­klu­zywny klan, trak­tu­jący z wyż­szo­ścią i nie­chę­cią wszyst­kich spoza swo­jej sfery. Dla nich ofi­cer floty han­dlo­wej, choćby opły­nął pół świata, był zawsze kimś gor­szym i Kwiat­kow­ski odczuł to nie­raz bole­śnie. W głębi duszy czuł się bliż­szy zało­dze, ale od niej dzie­liły go znów ofi­cer­skie galony.

Ten stan zawie­sze­nia mię­dzy dwoma skrzy­dłami okrę­to­wej hie­rar­chii oka­zał się zba­wienny w dniach rewo­lu­cji. Nie podzie­lił losu innych ofi­ce­rów. Wypchnięto go po pro­stu dobro­tli­wie z okrętu na ląd: „Idź”! Poszedł. Miał wtedy już trzy­dzie­ści pięć lat, spę­dzo­nych prze­waż­nie z dala od lądu i jego spraw.

Na Kwiat­kow­skiego spada wów­czas wieść, że Pol­ska odzy­skała nie­pod­le­głość. Teraz już ma wytknięty cel: za wszelką cenę dotrzeć do ojczy­stego kraju, o któ­rym tyle mówiono w rodzin­nym domu! Nada­rza się oka­zja: świeżo utwo­rzona misja pol­ska w Ode­ssie orga­ni­zuje prze­rzut Pola­ków do kraju i Kwiat­kow­ski nie­ba­wem stąpa już po pol­skiej ziemi.

Pierw­sze kroki skie­ro­wał, oczy­wi­ście, nad morze.

Ubogo tu było wtedy, piach i rybac­kie wio­ski. Jedyny port, Gdańsk, podo­bało się wiel­kim mocar­stwom osło­nić – mocą trak­tatu wer­sal­skiego – sta­tu­sem „wol­nego mia­sta”, prak­tycz­nie odbie­ra­jąc go Pol­sce. Marze­nia Kwiat­kow­skiego wzięły w łeb: nie będzie dowo­dził pol­skim stat­kiem han­dlo­wym pod biało-czer­woną ban­derą, bo stat­ków takich po pro­stu nie było.

Ale potrzeba było ludzi morza, fachow­ców i przyj­mo­wano ich w War­sza­wie chęt­nie, a najchęt­niej do orga­ni­zu­ją­cych się wła­śnie sił zbroj­nych, które w swo­ich pla­nach roz­woju na naj­bliż­szą przy­szłość prze­wi­dy­wały utwo­rze­nie Mary­narki Wojen­nej. Rad nie­rad zgło­sił się Kwiat­kow­ski do służby i ta wcią­gnęła go wkrótce w swoje tryby.

Spo­tkali się wtedy, u samych począt­ków, ofi­ce­ro­wie mor­scy pol­skiego pocho­dze­nia ze wszyst­kich zabo­rów. Powstała istna wieża Babel, bo nie­któ­rzy słabo sobie nawet radzili z języ­kiem ojczy­stym w potocz­nej mowie, nie mówiąc już o róż­ni­cach w spo­so­bie szko­le­nia, języku komend czy nazew­nic­twa mor­skiego. Ten podział na „pra­wo­sław­nych” i „awstryj­ców” utrzy­my­wał się jakiś czas i choć sto­pił się wresz­cie, to jed­nak pewne nawyki pozo­stały. Kwiat­kow­ski widział to wyraź­nie, szcze­gól­nie w dzie­dzi­nie oby­cza­jów: oto w Mary­narce Wojen­nej nie­pod­le­głej Rze­czy­po­spo­li­tej odro­dziły się stare, kla­nowe cią­goty ofi­ce­rów zawo­do­wych, a hoł­do­wali im zarówno dawni wycho­wan­ko­wie peters­bur­skiego kor­pusu gar­de­ma­ri­nów, jak i ci z cesar­skiej, nie­miec­kiej Hoch­se­eflotte. Temu wła­śnie w głów­nej mie­rze przy­pi­sy­wał Kwiat­kow­ski fakt, że awan­so­wał wolno, znacz­nie wol­niej niż inni, że omi­jały go skie­ro­wa­nia na zagra­niczne stu­dia wojen­no­mor­skie i eks­po­no­wane sta­no­wi­ska. Pamię­tano mu, widać, ową „han­dlową” karierę i dla wielu był wiecz­nym „ofi­ce­rem rezerwy”…

I nagle – awans na dowódcę naj­więk­szego okrętu we Flo­cie!

Kilka ostat­nich lat spę­dził koman­dor pod­po­rucz­nik Kwiat­kow­ski na pokła­dach tor­pe­dow­ców. Sta­reń­kie to były jed­nostki, sypało się w nich dosłow­nie już wszystko i w maszy­nach, i na pokła­dzie, ale zżył się z nimi, polu­bił i z żalem żegnał spi­sy­wane ze stanu bojo­wego Floty, a odcho­dzące do służby pomoc­ni­czej. Przy­po­mi­nały mu zresztą jego młode, wojenne lata, ale lubił je głów­nie dla­tego, że naj­mniej było na nich owej mor­skiej fan­fa­ro­nady, sztyw­nego cele­bro­wa­nia służby i zbęd­nych – jego zda­niem – rytu­ałów. Załoga – nie­wielka zresztą – była zżyta i zgrana, nie­liczna obsada ofi­cer­ska, a i panu­jąca na tych okrę­tach cia­snota sprzy­jały szyb­kiemu nawią­zy­wa­niu dobrych, kole­żeń­skich sto­sun­ków, a to cenił sobie Kwiat­kow­ski naj­wy­żej. Był czło­wie­kiem otwar­tym, pogod­nym i towa­rzy­skim, tak­tow­nym, sta­rał się uni­kać jakich­kol­wiek zadraż­nień. Jed­nało mu to zaufa­nie i wielką sym­pa­tię pod­wład­nych, a i on sam dokła­dał sta­rań, aby na swo­ich okrę­tach wpro­wa­dzać i utrzy­my­wać tę przy­ja­zną atmos­ferę. W zamian wyma­gał tylko dobrej, uczci­wej roboty – i otrzy­my­wał ją, choć inni dowódcy w tym celu musieli sypać karami.

Przej­ście na „Gryfa” ozna­czało cał­ko­witą zmianę dotych­cza­so­wych nawy­ków i upodo­bań, a w prze­ko­na­niu Kwiat­kow­skiego zaszczyt dowo­dze­nia naj­więk­szym we Flo­cie Wojen­nej okrę­tem wcale nie rów­no­wa­żył tych strat. Na dużych okrę­tach Floty pano­wały inne rygory. Szcze­gó­łowe prze­pisy, a i tra­dy­cyjne oby­czaje, sta­wiały mię­dzy dowódcą okrętu a pod­le­głymi mu ofi­ce­rami potężne bariery, nie mówiąc już o bez­po­śred­nich kon­tak­tach z załogą. Dowódca „Gryfa” miał wła­sny apar­ta­ment, obo­wią­zany był nawet jadać sam: świę­ciły tu triumfy owe kla­nowe cią­goty, wyno­szące dowódcę na nie­do­stępny wręcz pie­de­stał. Jeśli dodać jesz­cze do tego cały ten galowy blichtr, towa­rzy­szący nie­ustan­nie wszyst­kim służ­bo­wym czyn­no­ściom na tego rodzaju okrę­cie, to dopeł­niał on aku­rat miary tego, czego Kwiat­kow­ski jak naj­bar­dziej ser­decz­nie nie lubił. Pierw­szy mie­siąc dowo­dze­nia „Gry­fem” utwier­dził go zresztą głę­boko w tym prze­ko­na­niu.

Obok spraw natury czy­sto emo­cjo­nal­nej wystą­piły jesz­cze, i to ostro, sprawy inne, a nie mniej ważne. Trzeba było prze­cież grun­tow­nie poznać nowy okręt i załogę – a do tego nie dano mu ani czasu, ani warun­ków. Wyobra­żał sobie w począt­kach, że będzie mógł wyjść na dłuż­sze, ćwi­czebne pły­wa­nie, w cza­sie któ­rego odsło­nią mu się taj­niki i okrę­to­wych, i ludz­kich wnętrz, ale Dowódz­two Floty zde­cy­do­wa­nie ucięło te plany: „Nie prze­wi­du­jemy”. Tkwił więc w por­cie, dwa czy trzy razy wycho­dząc tylko na Zatokę. Wyniki tych kró­ciut­kich rej­sów prze­szły jego naj­czar­niej­sze ocze­ki­wa­nia: z portu trzeba było „Gryfa” wypro­wa­dzać przy pomocy aż dwóch holow­ni­ków, a na morzu zacho­wy­wał się jak naro­wi­sty koń, głów­nie zresztą dzięki elek­trycz­nej maszynce ste­ro­wej, którą sprytni Fran­cuzi wle­pili jako naj­now­szy cud tech­niki. Mizerna pręd­kość naj­wy­żej 20 węzłów i słaba zwrot­ność dopeł­niały miary „zalet nawi­ga­cyj­nych” „Gryfa”, przy któ­rych Kwiat­kow­ski wspo­mi­nał stare tor­pe­dowce z roz­rzew­nie­niem…

Te sprawy znał już wcze­śniej. Kiedy tylko minęła pierw­sza eufo­ria po uro­czy­stym, ofi­cjal­nym powi­ta­niu w Gdyni tego „naj­więk­szego we flo­cie” okrętu, a było to dnia 6 marca 1938 roku o godzi­nie 8.30, zaczęli spe­cja­li­ści przy­glą­dać się bar­dziej kry­tycz­nym okiem nowemu nabyt­kowi. Koman­dor Dzie­ni­sie­wicz, który przy­pro­wa­dził okręt do kraju, nie był nim zachwy­cony, a znany z cię­tego języka koman­dor Steyer z miej­sca, po pierw­szym rzu­cie oka na syl­wetkę, nazwał go „wyro­śniętą barką rzeczną”. Reszta uste­rek ujaw­niała się kolejno w cza­sie ponad rocz­nej dotych­czas służby tego okrętu pod biało-czer­woną ban­derą.

„Gryf” nie miał zresztą szczę­ścia od początku, od samego poczę­cia na deskach pro­jek­to­wych biura kon­struk­cyj­nego kie­row­nic­twa Mary­narki Wojen­nej w War­sza­wie. Prze­ho­lo­wano już na wstę­pie, usi­łu­jąc stwo­rzyć okręt uni­wer­salny, wie­lo­za­da­niowy, „do wszyst­kiego”. Oprócz głów­nej roli sta­wia­cza min, wyma­ga­ją­cej wiel­kich komór amu­ni­cyj­nych dla jed­no­ra­zo­wego zabra­nia aż trzy­stu tych śmier­cio­no­śnych kul, prze­wi­dziano dla niego rów­nież rolę okrętu arty­le­ryj­skiego, zakła­da­jąc uzbro­je­nie w sześć 120-mili­me­tro­wych luf arty­le­rii głów­nej, roz­miesz­czo­nych w czte­rech wie­żach, i broń prze­ciw­lot­ni­czą – cztery 40-mili­me­trowe działka i cztery naj­cięż­sze kara­biny maszy­nowe. Ponie­waż miał jesz­cze peł­nić obo­wiązki okrętu szkol­nego, więc roz­bu­do­wano jego pomiesz­cze­nia zało­gowe tak, że się­gał 103,2 metra dłu­go­ści i 13,1 metra sze­ro­ko­ści, a przy 3,6 zanu­rze­nia miał jesz­cze dość wysoko ster­czącą ponad wodę wolną burtę. „Gryf” wypie­rać miał 2250 ton, o całe 100 ton wię­cej niż naj­no­wo­cze­śniej­sze wów­czas „angliki”, kontr­tor­pe­dowce klasy „Grom”, ale wypo­sa­żono go jedy­nie w dwa spa­li­nowe, wyso­ko­prężne sil­niki Die­sel-Sul­zer o łącz­nej mocy zale­d­wie 6 tys. KM, co pozwa­lało mu osią­gać naj­wyż­szą pręd­kość rzędu 20 mil mor­skich na godzinę. Nie rekom­pen­so­wał tego zasad­ni­czego braku sto­sun­kowo duży, bo wyno­szący przy pręd­ko­ści 10 węzłów 9500 mil mor­skich, zasięg pły­wa­nia. Brak opan­ce­rze­nia, mała zwar­tość kon­struk­cji i duża cyr­ku­la­cja przy zwro­tach, wyni­ka­jąca z jego dłu­go­ści, sze­ro­ko­ści i małej pręd­ko­ści dopeł­niały reszty.

Nie­wy­da­rzony pro­jekt tra­fił w ręce nie­lep­szych wyko­naw­ców. W dniu 11 maja 1934 roku zło­żono zamó­wie­nie we fran­cu­skiej stoczni Chan­tiers et Ate­liers Augu­stin Nor­mand w Haw­rze i od tego dnia przez następne cztery lata trwały nie­usta­jące zma­ga­nia pol­skiego zle­ce­nio­dawcy z opie­sza­łymi i bez­tro­skimi stocz­niow­cami. Popra­wiono całe, wadli­wie wyko­nane par­tie kadłuba, pol­ska komi­sja odbior­cza musiała patrzeć pra­cow­ni­kom na ręce, bo zda­rzało się, że w ukoń­czo­nych już i poma­lo­wa­nych nawet prze­dzia­łach inne, pra­cu­jące obok ekipy czy­niły szkody. Dopiero po dwóch latach, w listo­pa­dzie roku 1936, udało się okręt zwo­do­wać, ale wypo­sa­ża­nie jego trwało jesz­cze do począt­ków roku 1938.

Dla Kwiat­kow­skiego, jak i zresztą dla wszyst­kich, bli­sko zwią­za­nych z wybrze­żem i wojenną flotą fakt powie­rze­nia budowy tego i innych okrę­tów Fran­cu­zom nie sta­no­wił żad­nej tajem­nicy. Wia­domo było, że nie naj­lep­szy to kon­tra­hent, że stocz­nie fran­cu­skie nie były ani dokładne, ani tanie, ale wia­domo też było, że od powie­rze­nia tych poważ­nych zamó­wień stocz­niom fran­cu­skim ówcze­sny rząd Fran­cji, choć w spo­sób zawo­alo­wany… uza­leż­niał zaak­cep­to­wa­nie pożyczki, o którą aku­rat sta­rał się rząd pol­ski. W han­dlu nie ma przy­ja­ciół… Kiedy wresz­cie udało się jakoś prze­ła­mać te profran­cu­skie sym­pa­tie i prze­for­so­wać zawar­cie umów na nowe okręty – kontr­tor­pe­dowce klasy „Grom” – z Angli­kami, oka­zało się, że stocz­nia Samu­ela White’a w Cowes na wyspie Wight potrafi budo­wać szyb­ciej, taniej i lepiej. Kontr­tor­pe­dowce, zamó­wione tam o rok póź­niej, przy­szły do kraju wcze­śniej niż „Gryf”…

Ślady owej nie­dba­łej roboty spo­ty­kał Kwiat­kow­ski dziś, po pół­to­ra­rocz­nej eks­plo­ata­cji.

I takim oto okrę­tem, nie­zbyt spraw­nym, a i nie­po­zna­nym jesz­cze do końca, przy­szło Kwiat­kow­skiemu dowo­dzić – i to nie­malże u progu wojny!

To była ta naj­więk­sza tro­ska, która świeżo upie­czo­nemu dowódcy „Gryfa” spę­dzała sen z oczu. Gdyby mieć jesz­cze czas, wię­cej czasu, na pozna­nie okrętu i załogi! Kwiat­kow­ski był prze­ko­nany, że wybuch wojny jest nie­unik­niony, że jest to w naj­lep­szym razie sprawa tygo­dni, a może tylko dni… Jak pójść do walki wie­dząc, że okręt i załoga nie sta­no­wią jesz­cze tej zwar­tej cało­ści, zna­nej do naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów broni, która ujęta mocno w jed­nym ręku potrafi sku­tecz­nie zada­wać i odbi­jać ciosy?!

Symp­to­mów nad­cho­dzą­cej wojny było aż nadto, tylko ślepy mógłby ich nie dostrzec. Wojow­ni­cze wystą­pie­nia mini­stra spraw zagra­nicz­nych nie­miec­kiej Rze­szy von Rib­ben­tropa, doma­ga­ją­cego się udzie­le­nia kory­ta­rza do Prus Wschod­nich przez tereny Pol­ski i przy­łą­cze­nia Gdań­ska do Rze­szy, anek­sja Cze­cho­sło­wa­cji, najazd Krieg­sma­rine i Wehr­machtu na Kłaj­pedę i trium­falny powrót stam­tąd nie­miec­kiej floty, któ­remu przy­glą­dać się tylko mogły pol­skie okręty, sto­jące w dozo­rze u skraju wód tery­to­rial­nych, znana wresz­cie wszyst­kim prze­mowa mini­stra Becka w Sej­mie, wygło­szona pod naci­skiem opi­nii publicz­nej, odrzu­ca­jąca bez­czelne żąda­nia hitle­row­ców, a tym samym prze­kre­śla­jąca moż­li­wo­ści poro­zu­mie­nia, w jakie nie­któ­rzy jesz­cze wie­rzyli… Wiara to była raczej ślepa, bo prze­cież oni tu, na Wybrzeżu, mieli pod bokiem Gdańsk, opa­no­wany bru­natną zarazą, dud­niący but­nym mar­szem faszy­stow­skich bojó­wek, zbro­jony cicha­czem, o czym dosko­nale wie­dzieli ofi­ce­ro­wie pol­skiego wywiadu. Star­szym ofi­ce­rom mary­narki prze­ka­zy­wano na pouf­nych odpra­wach wia­do­mo­ści, zdo­by­wane przez II oddział Sztabu Głów­nego, a tyczące Krieg­sma­rine: były zatrwa­ża­jące. Hitle­row­ska flota liczyła w począt­kach maja 1939 roku ponad 65 tysięcy mary­na­rzy, wśród któ­rych kadra ofi­cer­ska się­gała 5 tysięcy ludzi; stan Mary­narki Wojen­nej wyno­sił na dzień 1 stycz­nia tego samego roku 537 ofi­ce­rów i 6184 mary­na­rzy…

A prze­waga w uzbro­je­niu, w licz­bie i jako­ści okrę­tów? Ba, wia­domo było i Kwiat­kow­ski zda­wał sobie z tego sprawę, że poten­cjał gospo­dar­czy Pol­ski mimo opty­mi­stycz­nych, mocar­stwo­wych haseł nie może spro­stać pra­cu­ją­cej na naj­wyż­szych obro­tach zbro­je­nio­wej machi­nie nie­miec­kiej. Tylko w roku 1937 nie­miecka flota wzbo­ga­ciła się o cięż­kie krą­żow­niki „Blücher” i „Admi­ral Hip­per”, w Kilo­nii zaś zwo­do­wano pan­cer­nik „Gne­ise­nau”, który już w poło­wie roku następ­nego wszedł do służby; w tym samym 1938 roku zwo­do­wano ciężki krą­żow­nik „Prinz Eugen”, a w roku 1939 oddano do służby pan­cer­nik „Scharn­horst”; zwo­do­wano w Bre­mie „Sey­dlitza”, w Ham­burgu „Bismarcka” – wszystko to jaw­nie, buń­czucz­nie i z ogromną pompą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki