12,99 zł
W książce opisane zostały dzieje służby największego bojowego okrętu Marynarki Wojennej II RP. Zakończyła się ona w sposób dramatyczny. Po agresji niemieckiej 1 września 1939 roku ORP Gryf wziął udział w nieudanej próbie postawienia zagrody minowej na Zatoce Gdańskiej (plan Rurka), zniweczonej w efekcie bitwy powietrzno-morskiej z bombowcami Luftwaffe. Zacumowany w porcie helskim, rankiem 3 września uczestniczył w pojedynku artyleryjskim z niszczycielami niemieckimi. Tego samego dnia został zbombardowany i zatopiony przez lotnictwo wroga.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Komandor podporucznik Stefan Kwiatkowski minął mroczny tunel bramy i wyszedł na ulicę. Rojna i gwarna zwykle, jak przystało na jedną z głównych gdyńskich arterii, ulica 10 Lutego była o tym wczesnym poranku wyludniona i cicha. Tylko od strony wypiętrzających się po lewej stronie nasypów kolejowych niosło się posapywanie stojącej gdzieś pod sygnałem lokomotywy.
Krzątający się z miotłą stróż wojskowej kamienicy, stary, wysłużony podoficer Strączek, wyprężył się i dziarsko zasalutował:
– Dzień dobry, panie komandorze! Coś wcześnie dziś do służby…
Oficer przytknął niedbałe dwa palce do daszka. Zwykle zamieniał parę słów ze starym, ale dziś nie miał na to ochoty.
– Bywa, panie Strączek. Służba…
Przeszedł na drugą stronę i spod murów banku popatrzył w okna swego mieszkania na czwartym piętrze. Były zasłonięte – żona i córka jeszcze spały. Przywykły zresztą do tego, że wychodził i wracał o najrozmaitszych porach: stanowisko dowódcy okrętu niesie ze sobą nie tylko zaszczyty.
Właśnie to stanowisko, które spadło nań przed miesiącem jak grom z jasnego nieba, było powodem jego rozterek. Ukrywał je starannie przed żoną. Dla niej awans męża na dowódcę największego we flocie wojennej okrętu, stawiacza min ORP „Gryf”, był oczywistym wykładnikiem jego zasług i umiejętności oraz ich wspólnym awansem w hierarchii towarzyskiej. Cieszyła się, że teraz będą mogli nareszcie opuścić wojskowe kwaterunkowe mieszkanie na „czwartaku”, rozejrzeć się za czymś lepszym, przyjmować gości, a i bywać… Kwiatkowski nie podzielał zapału żony ani w części, ale nie chciał odbierać jej radości. Od miesiąca więc sam gryzł się swoimi wątpliwościami, zachowując na zewnątrz maskę dawnej jowialności. Ciążyło mu to coraz bardziej i coraz częściej wolał być sam.
Wolno, niespiesznie ruszył uśpioną jeszcze ulicą ku Skwerowi Kościuszki i połyskującemu za nim skrawkowi morza. Miał sporo czasu. Motorówka z „Gryfa” miała przybyć do basenu numer jeden, jak polecił wczoraj, o siódmej, tak, by zdążył jeszcze skontrolować okręt przed podniesieniem bandery. Do tej chwili mógł raz jeszcze, gruntownie i sam, przemyśleć swoją sytuację. Po to zresztą wyszedł tak wcześnie z domu.
Zaczęło się to wszystko gdzieś w końcu lipca 1939 roku, w dniu, w którym wezwał go do siebie szef Sztabu Floty, komandor dyplomowany Marian Majewski, i polecił bez ogródek: „Obejmie pan, komandorze, dowództwo »Gryfa«”. Zatkało go wówczas. Wiadomość była nagła, a przy tym przekazana tak kategorycznym tonem rozkazu, że zdołał tylko wybąkać: „Tak jest…” – choć od razu ogarnęły go jakieś niejasne przeczucia związanych z tym awansem trudności i kłopotów. Nie, nie bał się trudności wynikających bezpośrednio ze służby na morzu. Znał ją doskonale, a swoje obowiązki traktował zawsze poważnie i sumiennie, ale w przypadku „Gryfa” sprawa wyglądała nieco inaczej.
Dlaczego właśnie jemu, rozważał po raz setny, powierzono to dowództwo? Przecież we Flocie było wielu oficerów z większym od niego stażem i doświadczeniem, z ukończoną we Francji Morską Szkołą Wojenną, a nawet kilkoma jej wydziałami. Byli specjaliści od artylerii i broni podwodnej, właśnie tacy, jakich potrzeba było na „Gryfie”, a dowództwo oddano jemu, który ukończył zaledwie krajowy kurs Szkoły Oficerskiej Marynarki…
Nie, komandor podporucznik Stefan Kwiatkowski wcale nie cierpiał na kompleks niższości. Potrafił po prostu patrzeć trzeźwo i realnie oceniać szanse. Nauczyło go tego życie, urozmaicone, a i niekrótkie już przecież: za kilka miesięcy, bo w listopadzie 1939 roku, kończył 55 lat, z których znakomitą większość pozostawił na morzu. Wyruszył nań wcześnie. Z rodzinnego, polskiego domu, gdzieś w głębi Rosji, wygnała go po trosze i żądza przygód, i konieczność rozejrzenia się za chlebem. Ukończył szkołę morską marynarki handlowej w Odessie i przez następne lata wolno, ale nieustępliwie piął się po szczeblach marynarskiej kariery, przemierzając morza i zawijając do rozmaitych portów. I brakowało już niewiele, by objął stanowisko „pierwszego po Bogu” na którymś ze statków swojej kompanii żeglugowej, kiedy wybuchła wojna.
Zmobilizowano go rychło i carska admiralicja wyznaczyła mu miejsce na torpedowcach Czarnomorskiej Floty. Otrzymał oficerskie galony, ale traktował to po prostu jako smutną konieczność: nie lubił drylu panującego na okrętach wojennych, nie lubił obowiązujących tam obyczajów. Oficerowie z korpusu zawodowego stanowili zamknięty, ekskluzywny klan, traktujący z wyższością i niechęcią wszystkich spoza swojej sfery. Dla nich oficer floty handlowej, choćby opłynął pół świata, był zawsze kimś gorszym i Kwiatkowski odczuł to nieraz boleśnie. W głębi duszy czuł się bliższy załodze, ale od niej dzieliły go znów oficerskie galony.
Ten stan zawieszenia między dwoma skrzydłami okrętowej hierarchii okazał się zbawienny w dniach rewolucji. Nie podzielił losu innych oficerów. Wypchnięto go po prostu dobrotliwie z okrętu na ląd: „Idź”! Poszedł. Miał wtedy już trzydzieści pięć lat, spędzonych przeważnie z dala od lądu i jego spraw.
Na Kwiatkowskiego spada wówczas wieść, że Polska odzyskała niepodległość. Teraz już ma wytknięty cel: za wszelką cenę dotrzeć do ojczystego kraju, o którym tyle mówiono w rodzinnym domu! Nadarza się okazja: świeżo utworzona misja polska w Odessie organizuje przerzut Polaków do kraju i Kwiatkowski niebawem stąpa już po polskiej ziemi.
Pierwsze kroki skierował, oczywiście, nad morze.
Ubogo tu było wtedy, piach i rybackie wioski. Jedyny port, Gdańsk, podobało się wielkim mocarstwom osłonić – mocą traktatu wersalskiego – statusem „wolnego miasta”, praktycznie odbierając go Polsce. Marzenia Kwiatkowskiego wzięły w łeb: nie będzie dowodził polskim statkiem handlowym pod biało-czerwoną banderą, bo statków takich po prostu nie było.
Ale potrzeba było ludzi morza, fachowców i przyjmowano ich w Warszawie chętnie, a najchętniej do organizujących się właśnie sił zbrojnych, które w swoich planach rozwoju na najbliższą przyszłość przewidywały utworzenie Marynarki Wojennej. Rad nierad zgłosił się Kwiatkowski do służby i ta wciągnęła go wkrótce w swoje tryby.
Spotkali się wtedy, u samych początków, oficerowie morscy polskiego pochodzenia ze wszystkich zaborów. Powstała istna wieża Babel, bo niektórzy słabo sobie nawet radzili z językiem ojczystym w potocznej mowie, nie mówiąc już o różnicach w sposobie szkolenia, języku komend czy nazewnictwa morskiego. Ten podział na „prawosławnych” i „awstryjców” utrzymywał się jakiś czas i choć stopił się wreszcie, to jednak pewne nawyki pozostały. Kwiatkowski widział to wyraźnie, szczególnie w dziedzinie obyczajów: oto w Marynarce Wojennej niepodległej Rzeczypospolitej odrodziły się stare, klanowe ciągoty oficerów zawodowych, a hołdowali im zarówno dawni wychowankowie petersburskiego korpusu gardemarinów, jak i ci z cesarskiej, niemieckiej Hochseeflotte. Temu właśnie w głównej mierze przypisywał Kwiatkowski fakt, że awansował wolno, znacznie wolniej niż inni, że omijały go skierowania na zagraniczne studia wojennomorskie i eksponowane stanowiska. Pamiętano mu, widać, ową „handlową” karierę i dla wielu był wiecznym „oficerem rezerwy”…
I nagle – awans na dowódcę największego okrętu we Flocie!
Kilka ostatnich lat spędził komandor podporucznik Kwiatkowski na pokładach torpedowców. Stareńkie to były jednostki, sypało się w nich dosłownie już wszystko i w maszynach, i na pokładzie, ale zżył się z nimi, polubił i z żalem żegnał spisywane ze stanu bojowego Floty, a odchodzące do służby pomocniczej. Przypominały mu zresztą jego młode, wojenne lata, ale lubił je głównie dlatego, że najmniej było na nich owej morskiej fanfaronady, sztywnego celebrowania służby i zbędnych – jego zdaniem – rytuałów. Załoga – niewielka zresztą – była zżyta i zgrana, nieliczna obsada oficerska, a i panująca na tych okrętach ciasnota sprzyjały szybkiemu nawiązywaniu dobrych, koleżeńskich stosunków, a to cenił sobie Kwiatkowski najwyżej. Był człowiekiem otwartym, pogodnym i towarzyskim, taktownym, starał się unikać jakichkolwiek zadrażnień. Jednało mu to zaufanie i wielką sympatię podwładnych, a i on sam dokładał starań, aby na swoich okrętach wprowadzać i utrzymywać tę przyjazną atmosferę. W zamian wymagał tylko dobrej, uczciwej roboty – i otrzymywał ją, choć inni dowódcy w tym celu musieli sypać karami.
Przejście na „Gryfa” oznaczało całkowitą zmianę dotychczasowych nawyków i upodobań, a w przekonaniu Kwiatkowskiego zaszczyt dowodzenia największym we Flocie Wojennej okrętem wcale nie równoważył tych strat. Na dużych okrętach Floty panowały inne rygory. Szczegółowe przepisy, a i tradycyjne obyczaje, stawiały między dowódcą okrętu a podległymi mu oficerami potężne bariery, nie mówiąc już o bezpośrednich kontaktach z załogą. Dowódca „Gryfa” miał własny apartament, obowiązany był nawet jadać sam: święciły tu triumfy owe klanowe ciągoty, wynoszące dowódcę na niedostępny wręcz piedestał. Jeśli dodać jeszcze do tego cały ten galowy blichtr, towarzyszący nieustannie wszystkim służbowym czynnościom na tego rodzaju okręcie, to dopełniał on akurat miary tego, czego Kwiatkowski jak najbardziej serdecznie nie lubił. Pierwszy miesiąc dowodzenia „Gryfem” utwierdził go zresztą głęboko w tym przekonaniu.
Obok spraw natury czysto emocjonalnej wystąpiły jeszcze, i to ostro, sprawy inne, a nie mniej ważne. Trzeba było przecież gruntownie poznać nowy okręt i załogę – a do tego nie dano mu ani czasu, ani warunków. Wyobrażał sobie w początkach, że będzie mógł wyjść na dłuższe, ćwiczebne pływanie, w czasie którego odsłonią mu się tajniki i okrętowych, i ludzkich wnętrz, ale Dowództwo Floty zdecydowanie ucięło te plany: „Nie przewidujemy”. Tkwił więc w porcie, dwa czy trzy razy wychodząc tylko na Zatokę. Wyniki tych króciutkich rejsów przeszły jego najczarniejsze oczekiwania: z portu trzeba było „Gryfa” wyprowadzać przy pomocy aż dwóch holowników, a na morzu zachowywał się jak narowisty koń, głównie zresztą dzięki elektrycznej maszynce sterowej, którą sprytni Francuzi wlepili jako najnowszy cud techniki. Mizerna prędkość najwyżej 20 węzłów i słaba zwrotność dopełniały miary „zalet nawigacyjnych” „Gryfa”, przy których Kwiatkowski wspominał stare torpedowce z rozrzewnieniem…
Te sprawy znał już wcześniej. Kiedy tylko minęła pierwsza euforia po uroczystym, oficjalnym powitaniu w Gdyni tego „największego we flocie” okrętu, a było to dnia 6 marca 1938 roku o godzinie 8.30, zaczęli specjaliści przyglądać się bardziej krytycznym okiem nowemu nabytkowi. Komandor Dzienisiewicz, który przyprowadził okręt do kraju, nie był nim zachwycony, a znany z ciętego języka komandor Steyer z miejsca, po pierwszym rzucie oka na sylwetkę, nazwał go „wyrośniętą barką rzeczną”. Reszta usterek ujawniała się kolejno w czasie ponad rocznej dotychczas służby tego okrętu pod biało-czerwoną banderą.
„Gryf” nie miał zresztą szczęścia od początku, od samego poczęcia na deskach projektowych biura konstrukcyjnego kierownictwa Marynarki Wojennej w Warszawie. Przeholowano już na wstępie, usiłując stworzyć okręt uniwersalny, wielozadaniowy, „do wszystkiego”. Oprócz głównej roli stawiacza min, wymagającej wielkich komór amunicyjnych dla jednorazowego zabrania aż trzystu tych śmiercionośnych kul, przewidziano dla niego również rolę okrętu artyleryjskiego, zakładając uzbrojenie w sześć 120-milimetrowych luf artylerii głównej, rozmieszczonych w czterech wieżach, i broń przeciwlotniczą – cztery 40-milimetrowe działka i cztery najcięższe karabiny maszynowe. Ponieważ miał jeszcze pełnić obowiązki okrętu szkolnego, więc rozbudowano jego pomieszczenia załogowe tak, że sięgał 103,2 metra długości i 13,1 metra szerokości, a przy 3,6 zanurzenia miał jeszcze dość wysoko sterczącą ponad wodę wolną burtę. „Gryf” wypierać miał 2250 ton, o całe 100 ton więcej niż najnowocześniejsze wówczas „angliki”, kontrtorpedowce klasy „Grom”, ale wyposażono go jedynie w dwa spalinowe, wysokoprężne silniki Diesel-Sulzer o łącznej mocy zaledwie 6 tys. KM, co pozwalało mu osiągać najwyższą prędkość rzędu 20 mil morskich na godzinę. Nie rekompensował tego zasadniczego braku stosunkowo duży, bo wynoszący przy prędkości 10 węzłów 9500 mil morskich, zasięg pływania. Brak opancerzenia, mała zwartość konstrukcji i duża cyrkulacja przy zwrotach, wynikająca z jego długości, szerokości i małej prędkości dopełniały reszty.
Niewydarzony projekt trafił w ręce nielepszych wykonawców. W dniu 11 maja 1934 roku złożono zamówienie we francuskiej stoczni Chantiers et Ateliers Augustin Normand w Hawrze i od tego dnia przez następne cztery lata trwały nieustające zmagania polskiego zleceniodawcy z opieszałymi i beztroskimi stoczniowcami. Poprawiono całe, wadliwie wykonane partie kadłuba, polska komisja odbiorcza musiała patrzeć pracownikom na ręce, bo zdarzało się, że w ukończonych już i pomalowanych nawet przedziałach inne, pracujące obok ekipy czyniły szkody. Dopiero po dwóch latach, w listopadzie roku 1936, udało się okręt zwodować, ale wyposażanie jego trwało jeszcze do początków roku 1938.
Dla Kwiatkowskiego, jak i zresztą dla wszystkich, blisko związanych z wybrzeżem i wojenną flotą fakt powierzenia budowy tego i innych okrętów Francuzom nie stanowił żadnej tajemnicy. Wiadomo było, że nie najlepszy to kontrahent, że stocznie francuskie nie były ani dokładne, ani tanie, ale wiadomo też było, że od powierzenia tych poważnych zamówień stoczniom francuskim ówczesny rząd Francji, choć w sposób zawoalowany… uzależniał zaakceptowanie pożyczki, o którą akurat starał się rząd polski. W handlu nie ma przyjaciół… Kiedy wreszcie udało się jakoś przełamać te profrancuskie sympatie i przeforsować zawarcie umów na nowe okręty – kontrtorpedowce klasy „Grom” – z Anglikami, okazało się, że stocznia Samuela White’a w Cowes na wyspie Wight potrafi budować szybciej, taniej i lepiej. Kontrtorpedowce, zamówione tam o rok później, przyszły do kraju wcześniej niż „Gryf”…
Ślady owej niedbałej roboty spotykał Kwiatkowski dziś, po półtorarocznej eksploatacji.
I takim oto okrętem, niezbyt sprawnym, a i niepoznanym jeszcze do końca, przyszło Kwiatkowskiemu dowodzić – i to niemalże u progu wojny!
To była ta największa troska, która świeżo upieczonemu dowódcy „Gryfa” spędzała sen z oczu. Gdyby mieć jeszcze czas, więcej czasu, na poznanie okrętu i załogi! Kwiatkowski był przekonany, że wybuch wojny jest nieunikniony, że jest to w najlepszym razie sprawa tygodni, a może tylko dni… Jak pójść do walki wiedząc, że okręt i załoga nie stanowią jeszcze tej zwartej całości, znanej do najdrobniejszych szczegółów broni, która ujęta mocno w jednym ręku potrafi skutecznie zadawać i odbijać ciosy?!
Symptomów nadchodzącej wojny było aż nadto, tylko ślepy mógłby ich nie dostrzec. Wojownicze wystąpienia ministra spraw zagranicznych niemieckiej Rzeszy von Ribbentropa, domagającego się udzielenia korytarza do Prus Wschodnich przez tereny Polski i przyłączenia Gdańska do Rzeszy, aneksja Czechosłowacji, najazd Kriegsmarine i Wehrmachtu na Kłajpedę i triumfalny powrót stamtąd niemieckiej floty, któremu przyglądać się tylko mogły polskie okręty, stojące w dozorze u skraju wód terytorialnych, znana wreszcie wszystkim przemowa ministra Becka w Sejmie, wygłoszona pod naciskiem opinii publicznej, odrzucająca bezczelne żądania hitlerowców, a tym samym przekreślająca możliwości porozumienia, w jakie niektórzy jeszcze wierzyli… Wiara to była raczej ślepa, bo przecież oni tu, na Wybrzeżu, mieli pod bokiem Gdańsk, opanowany brunatną zarazą, dudniący butnym marszem faszystowskich bojówek, zbrojony cichaczem, o czym doskonale wiedzieli oficerowie polskiego wywiadu. Starszym oficerom marynarki przekazywano na poufnych odprawach wiadomości, zdobywane przez II oddział Sztabu Głównego, a tyczące Kriegsmarine: były zatrważające. Hitlerowska flota liczyła w początkach maja 1939 roku ponad 65 tysięcy marynarzy, wśród których kadra oficerska sięgała 5 tysięcy ludzi; stan Marynarki Wojennej wynosił na dzień 1 stycznia tego samego roku 537 oficerów i 6184 marynarzy…
A przewaga w uzbrojeniu, w liczbie i jakości okrętów? Ba, wiadomo było i Kwiatkowski zdawał sobie z tego sprawę, że potencjał gospodarczy Polski mimo optymistycznych, mocarstwowych haseł nie może sprostać pracującej na najwyższych obrotach zbrojeniowej machinie niemieckiej. Tylko w roku 1937 niemiecka flota wzbogaciła się o ciężkie krążowniki „Blücher” i „Admiral Hipper”, w Kilonii zaś zwodowano pancernik „Gneisenau”, który już w połowie roku następnego wszedł do służby; w tym samym 1938 roku zwodowano ciężki krążownik „Prinz Eugen”, a w roku 1939 oddano do służby pancernik „Scharnhorst”; zwodowano w Bremie „Seydlitza”, w Hamburgu „Bismarcka” – wszystko to jawnie, buńczucznie i z ogromną pompą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki