Gorzki los ORP „Jastrząb” - Zbigniew Damski - ebook + audiobook + książka

Gorzki los ORP „Jastrząb” ebook i audiobook

Damski Zbigniew

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dobra pozycja marynistyczna, która zawiera historię okrętu podwodnego „Jastrząb” oraz jego dowódcy, kapitana Bolesława Romanowskiego. Jednostka ta została (z pięcioma innymi okrętami tego typu) przekazana Wielkiej Brytanii w ramach pomocy wojennej na podstawie ustawy Lend Lease, a przez tę ostatnią wydzierżawiona Polskiej Marynarce Wojennej. Okręt został zatopiony na Morzu Norweskim 2 maja 1942 roku, w wyniku omyłki dowódców sojuszniczych statków nawodnych w trakcie operacji dalekiej osłony konwoju PQ-15.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 120

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 37 min

Lektor: Jacek Jońca

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

Mały sta­te­czek żeglugi przy­brzeż­nej omi­nął kilka zako­twi­czo­nych na roz­le­głej redzie Clyde frach­tow­ców i teraz dziób jego mie­rzył wprost w ledwo maja­czącą w mroku syl­wetę dużego statku. Stło­czeni na pokła­dzie mary­na­rze roz­po­znali bez trudu: „pasa­żer”.

– Patrz­cie, pano­wie! Pój­dziemy przez ten Atlan­tyk z faso­nem, jak przed­wo­jenni klienci „Orbisu”!

Kilku par­sk­nęło śmie­chem: dobry żart. Toć za taką wycieczkę trzeba by zapła­cić cięż­kie pie­nią­dze, a oni – za darmo. Na koszt króla Jerzego. Taki sta­tek zresztą to dobry począ­tek.

Jedy­nie mat zawo­dowy Cze­sław Kędziora nie podzie­lał ogól­nej weso­ło­ści:

– Dobry począ­tek? Ale dzień, psia­krew, feralny…

Zakrzy­czeli go:

– Nie kracz! Stary chłop, a prze­sądny jak wiej­ska baba. Zresztą odpu­kaj sobie i nie strasz!

Rze­czy­wi­ście: zbli­żał się wie­czór 13 wrze­śnia 1941 roku, a oni od rana byli w podróży. Naj­pierw z Dun­dee do Gre­enock, w poprzek przez Szko­cję, ze wschodu na zachód. Niby nie­da­leko, bo Wyspa w tym miej­scu wąska, ale w wiel­kiej bazie Royal Navy w Gre­enock sta­nęli dopiero póź­nym popo­łu­dniem. A zanim docze­kali się na ten sta­te­czek…

O tym zaś, że nastą­pią jakieś zmiany, wie­dzieli tam, w Dun­dee, już od kilku tygo­dni. Ale jakie, tego nikt nawet się nie domy­ślał. Ich okręt, ORP „Wilk” (na któ­rym więk­szość z nich przy­szła do Anglii, z Pol­ski) ste­rał się w patro­lach tak doszczęt­nie, że pra­wie nie scho­dził z doku. Ostatni remont cią­gnął się od dwóch mie­sięcy i było już wia­dome, że po zakoń­cze­niu „Wilk” zosta­nie okrę­tem ćwi­czeb­nym. Tym­cza­sem zaś załoga okrętu roz­ro­sła się. Przy­byli mło­dzi mary­na­rze po kur­sach Szkoły Spe­cja­li­stów Mor­skich, zor­ga­ni­zo­wa­nej w Devon­port na pokła­dzie ORP „Gdy­nia”, a potem prze­nie­sio­nej na ląd, do obozu szkol­nego ORP „Bał­tyk” w Bic­kle­igh; przy­byli mło­dzi ofi­ce­ro­wie po pierw­szej na obczyź­nie pro­mo­cji Szkoły Pod­cho­rą­żych Mary­narki Wojen­nej. Ośmiu ofi­ce­rów i 92 podofi­ce­rów oraz mary­na­rzy – tylu ludzi tkwiło w poło­wie sierp­nia 1941 roku na pokła­dzie remon­to­wa­nego okrętu i w bazie. Raczej bez­czyn­nie.

Ow­szem, wielu nie narze­kało. Wszy­scy zresztą zdą­żyli się już zado­mo­wić w uro­czym Dun­dee. „Wilk” bazo­wał tu od dłuż­szego czasu i pol­scy mary­na­rze cie­szyli się wielką sym­pa­tią miesz­kań­ców tego szkoc­kiego, bar­dzo kato­lic­kiego mia­sta. Szcze­gólny zaś mir mieli – co oczy­wi­ste – u płci pięk­nej. Ogrom­nie podo­bało się tutaj raczej nie­znane cało­wa­nie rączek, szar­manc­kie maniery, sze­roki gest. W kilku przy­pad­kach skoń­czyło się to mał­żeń­stwem…

Ale była prze­cież wojna. Drugi pol­ski okręt pod­wodny, ORP „Sokół” – prze­ka­zany pol­skiej Mary­narce Wojen­nej przez Admi­ra­li­cję Bry­tyj­ską 19 stycz­nia 1941 roku – cho­dził już od kilku mie­sięcy na patrole z bazy w Por­ts­mouth. Obsa­dzono go rów­nież w czę­ści ofi­ce­rami i mary­na­rzami z „Wilka”. Ci przy­jeż­dżali cza­sem na krót­kie urlopy do Dun­dee. Opo­wia­dali o blo­ka­dzie Bre­stu, w któ­rej „Sokół” brał udział, o patro­lach w Zatoce Biskaj­skiej, o swoim nowym okrę­cie. Starsi pod­wod­nicy zazdro­ścili, ale nawet ci, któ­rym spe­cjal­nie nie cią­żyła przy­mu­sowa bez­czyn­ność w dokach Dun­dee, rozu­mieli, że musi przyjść jakaś odmiana. Szybko, bo prze­cież i w Royal Navy brak załóg. Na ćwi­czeb­nym „Wilku” pozo­sta­nie tylu ludzi, ilu trzeba, a reszta…

Nowy okręt. Wie­ści o nim cho­dziły już od dawna. Były pogło­ski, że wszy­scy zejdą ze zmor­do­wa­nego „Wilka” i obsa­dzą trzy małe, nowe okręty pod­wodne. Ale nadzieje te roz­wiały się. I dopiero pod koniec sierp­nia zaczęło się coś dziać.

Naj­pierw „poczta pan­to­flowa” donio­sła, że zastępca dowódcy „Wilka”, kapi­tan Jerzy Kozioł­kow­ski, podzie­lił już załogę, spo­rzą­dza­jąc spe­cjalną listę – na okrę­cie pod­wod­nym nic się nie ukryje. Doko­nał tego pod nie­obec­ność dowódcy okrętu, koman­dora porucz­nika Bru­nona Jabłoń­skiego, któ­rego wezwano aku­rat do Lon­dynu, do Kie­row­nic­twa Mary­narki Wojen­nej. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści: będzie nowy okręt! Starsi pod­ofi­ce­ro­wie i mary­na­rze na próżno jed­nak docie­kali, kto zna­lazł się na tej nowej liście, bo rzecz wciąż owiana była tajem­nicą. Pogłę­biło ją jesz­cze poja­wie­nie się w Dun­dee zastępcy dowódcy ORP „Sokół”, kapi­tana Bole­sława Roma­now­skiego…

Ale też wtedy sprawa wyja­śniła się szybko – jest nowy okręt! Dowódcą jego będzie wła­śnie kapi­tan Roma­now­ski, a z ogło­szo­nej wresz­cie listy załogi wyni­kało jasno, że wybrano samych naj­lep­szych, 38 pod­ofi­ce­rów i mary­na­rzy.

Był tylko jeden szko­puł. Otóż po ten okręt trzeba było pójść aż do Sta­nów Zjed­no­czo­nych! Na drugą stronę Atlan­tyku. Owia­nego już bar­dzo ponurą sławą – z racji dzie­siąt­ko­wa­nych bez­li­to­śnie przez U-booty kon­wo­jów, a ponadto bar­dzo burz­li­wego o tej porze roku.

Stąd i dni poprze­dza­jące wyjazd były ner­wowe. Jedni mieli za złe Bry­tyj­czy­kom, że nie chcą dać okrętu budo­wa­nego na miej­scu, we wła­snych stocz­niach, inni cie­szyli się – wresz­cie Ame­ryka to potęga, więc i ame­ry­kań­ski okręt będzie na pewno naj­wyż­szej klasy! I bar­dzo zdzi­wi­liby się ci pierwsi, gdyby poznali tajem­nice Admi­ra­li­cji Bry­tyj­skiej: Anglia po pro­stu nie miała jesz­cze w tym cza­sie odpo­wied­niej liczby okrę­tów pod­wod­nych. Nawet dla wła­snych załóg. Stra­ciła ich bowiem w tym pierw­szym okre­sie wojny tak wiele, że prze­mysł stocz­niowy docho­dzący dopiero do „peł­nej mocy” nie był w sta­nie tych bra­ków uzu­peł­nić. Dla­tego wła­śnie i sami Anglicy bar­dzo liczyli na pomoc USA, na dostawy wszel­kich okrę­tów, także pod­wod­nych. Jak bar­dzo zaś była im potrzebna ta pomoc, świad­czy naj­le­piej fakt, że przy­jęli 50 ame­ry­kań­skich bar­dzo sta­reń­kich i wysłu­żo­nych kontr­tor­pe­dow­ców. Załogi z miej­sca nazwały je (z racji obfi­tego dymie­nia) „fabry­kami dżemu”, ale w służ­bie kon­wo­jo­wej liczył się każdy okręt.

Wszel­kie domy­sły i roz­wa­ża­nia uciął wresz­cie osta­teczny roz­kaz: „Wyjazd jutro, 13 wrze­śnia!” Cały doby­tek oso­bi­sty był już spa­ko­wany, poże­gna­nie krót­kie. Każdy prze­ży­wał je zresztą na swój spo­sób, ale w końcu górę wzięła zwy­kła, nie tylko dla ludzi morza, cie­ka­wość. Jakże to będzie? Co spo­tka mnie tam, po dru­giej stro­nie „wiel­kiej wody”?

Z takimi wła­śnie odczu­ciami wspi­nali się na pokład owego „pasa­żera”, kiedy ich sta­te­czek dobił już do jego wyso­kiej, pokry­tej łatami wojen­nego kamu­flażu burty. Na osło­nię­tej redzie Clyde fala była nie­wielka, więc zaokrę­to­wa­nie odbyło się bez trud­no­ści, choć sta­tek był sta­ran­nie zaciem­niony.

Dopiero we wnę­trzu mogli w pełni oce­nić, że tra­fili rze­czy­wi­ście na „linera1” dobrej klasy. Na grupę Pola­ków cze­kali już sma­gli Hin­dusi ze służby inten­denc­kiej. Pod­ofi­ce­ro­wie i mary­na­rze powę­dro­wali po chwili za jed­nym z nich w głąb statku, ofi­ce­rów zaś popro­wa­dzono do kabin, nio­sąc za nimi bagaże…

W cie­ple wygod­nej, ze sma­kiem urzą­dzo­nej kabiny poczuł wresz­cie kapi­tan Bole­sław Roma­now­ski, jak bar­dzo jest zmę­czony. Napię­cie wielu ostat­nich dni, wypeł­nio­nych bez­u­stanną bie­ga­niną i zała­twia­niem dzie­siąt­ków róż­no­rod­nych spraw, dało teraz o sobie znać: zapadł w głę­boki fotel. Kiedy się zbu­dził, wska­zówki zegara dawno minęły pół­noc, a sta­tek był w ruchu.

Następny dzień zaczął się od natu­ral­nych w takiej sytu­acji „odkryć”.

Sta­tek nosił nazwę s/s „Cathay” i nale­żał do zna­nej spółki żeglu­go­wej „P&O Line”. Sto­sow­nie do nowej roli został też uzbro­jony. O ile jed­nak wmon­to­wane w pokład armaty przy­po­mi­nały wypo­ży­czone z muzeum zabytki, to roz­sta­wiona licz­nie na spar­de­kach broń prze­ciw­lot­ni­cza była w dobrym gatunku i sku­teczna we wpraw­nych rękach. Załogę pokła­dową i hote­lową – z wyjąt­kiem obsady ofi­cer­skiej – sta­no­wili Hin­dusi. Obo­wiązki swe speł­niali z tak nie­na­ganną ele­gan­cją i sumien­no­ścią, jakby nie było wojny, a „Cathay” woził na­dal w swym luk­su­so­wym wnę­trzu boga­tych han­dlow­ców i roz­ka­pry­szo­nych tury­stów.

O tym, że wojna jed­nak trwa, przy­po­mniał kapi­ta­nowi Roma­now­skiemu widok, jaki tego ranka roz­ta­czał się z pokładu. S/s „Cathay” szedł w kon­woju zło­żo­nym z ośmiu dużych stat­ków trans­por­to­wych. Wokół uga­niały się cztery spore i nowo­cze­sne nisz­czy­ciele, a eskortę uzu­peł­niały krą­żow­nik i lot­ni­sko­wiec idące w pew­nym odda­le­niu. Pręd­kość całej tej armady oce­niał kapi­tan Roma­now­ski na jakieś 15 węzłów. Był to więc kon­wój spe­cjalny i szybki, czemu zresztą sprzy­jał nie­spo­dzie­wa­nie łagodny stan morza.

Resztę dnia wypeł­niły bez­u­stanne alarmy. Oczy­wi­ście ćwi­czebne. Naj­pierw ogło­szono alarm sza­lu­powy i powtó­rzono go kilka razy, aby każdy zapa­mię­tał drogę do prze­zna­czo­nej dla niego łodzi lub tra­twy. Potem były alarmy bojowe i prze­ciw­awa­ryjne, poża­rowe i wodne. Kil­ka­krot­nie przy­po­mi­nano też przez roz­gło­śnię okrę­tową, że na noc nie wolno się roz­bie­rać i trzeba koniecz­nie mieć tuż pod ręką pas ratun­kowy. Nie było potrzeby doda­wać, że na dro­dze czają się U-booty.

Przy oka­zji tych alar­mów oka­zało się, że s/s „Cathay” wyła­do­wany jest woj­skiem od stępki aż po naj­wyż­sze pokłady spa­ce­rowe. Było tam kil­ku­set mło­dych i hała­śli­wych lot­ni­ków RAF, uda­ją­cych się do spe­cjal­nych obo­zów szko­le­nio­wych i tre­nin­go­wych w Kana­dzie; był też duży oddział bry­tyj­skiej pie­choty z peł­nym, bojo­wym wypo­sa­że­niem. Od jego dowódcy, sprę­ży­stego puł­kow­nika z nie­od­łączną trzcinką pod pachą, kapi­tan Roma­now­ski dowie­dział się póź­niej, że ów „skok przez Atlan­tyk” jest dla niego i jego żoł­nie­rzy zale­d­wie czę­ścią drogi, bo czeka ich jesz­cze podróż wokół kon­ty­nentu ame­ry­kań­skiego i prze­prawa przez Pacy­fik! Taką okrężną drogą mają dotrzeć do Birmy, aby wzmoc­nić tam­tej­szą Bry­tyj­ską Armię Bir­mań­ską gene­rała Hut­tona. Puł­kow­nik dodał też w zaufa­niu, że armia ta składa się zale­d­wie z jed­nej dywi­zji, a zacho­dzi obawa, że tam­tędy wła­śnie mogą ude­rzyć Japoń­czycy na Pół­wy­sep Malaj­ski. Skoro już przy­stą­pili do Osi łączą­cej dotąd tylko Ber­lin i Rzym…

Wśród tego ogrom­nego tłumu pasa­że­rów zna­la­zła się rów­nież grupa mary­na­rzy angiel­skich pod dowódz­twem lieu­te­nanta Heslopa. Oka­zało się, że są także pod­wod­ni­kami i że udają się do Sta­nów dokład­nie w to samo miej­sce i w tym samym celu co Polacy: po odbiór okrętu. Począt­kowa radość z tego odkry­cia szybko jed­nak zga­sła, kiedy kapi­tan Roma­now­ski spo­strzegł, iż lieu­te­nant Heslop – mimo mło­dego wieku – jest po pro­stu typo­wym pro­duk­tem bry­tyj­skiej „szkoły impe­rial­nej”: nadę­tym zaro­zu­mial­cem. Zda­rzyło mu się już spo­ty­kać podobne typy, choć wśród pod­wod­ni­ków były one raczej rzad­ko­ścią. Nawet świeżo przy­dzie­lony im na tę podróż ofi­cer łącz­ni­kowy, sublieu­te­nant z RNVR2, Roger Bur­ney, dał się poznać jako czło­wiek uczynny i sym­pa­tyczny. Obaj angiel­scy spe­cja­li­ści z jego ekipy, sygna­li­sta John Daly i radio­te­le­gra­fi­sta Mar­tin Dowd, byli także ludźmi solid­nymi i bar­dzo zdy­scy­pli­no­wa­nymi pod­ofi­ce­rami.

W takich więc warun­kach i w takim towa­rzy­stwie miała im upły­nąć ta led­wie roz­po­częta podróż. Jak długo będzie trwała? Nikt nie mówił tego gło­śno, ale każdy wie­dział, że o tym zade­cy­duje sza­le­jący zwy­kle jesie­nią Atlan­tyk i U-booty.

Kapi­tan Bole­sław Roma­now­ski rów­nież zda­wał sobie z tego sprawę. Miał jed­nak pod swoją komendą ludzi i czuł się za nich odpo­wie­dzialny. Jako dowódca – po raz pierw­szy zresztą samo­dzielny dowódca okrętu – i jako „współ­pa­sa­żer”. Na swo­jej jed­no­stce wie­działby, jak zor­ga­ni­zo­wać służbę i życie. Ale jej jesz­cze nie było. Mimo to musiał zająć czymś ludzi, aby czas pły­nął im szyb­ciej i by mieli go mniej na myśle­nie o nie­miec­kich U-bootach.

O jedy­nych moż­li­wych do pod­ję­cia w tych warun­kach decy­zjach zaraz powia­do­mił swo­ich ofi­ce­rów. Zaczął od zastępcy.

– Andy, niech pan zapro­po­nuje sze­fom tego statku, że nasi ludzi obsa­dzą tu różne sta­no­wi­ska. Arty­le­rzy­ści pójdą do dział, sygna­li­ści na wachty obser­wa­cyjne. Nie powinni chyba odmó­wić. To samo trzeba zała­twić elek­try­kom i mecha­ni­kom.

„Andy” – jak nazy­wano porucz­nika Józefa Anczy­kow­skiego – dopiero wczu­wał się w świeżo objętą rolę zastępcy dowódcy okrętu.

– Tak jest! Zaraz sko­czę do kapi­tana i „chiefa”…

– Do chiefa może zaj­rzeć pan, porucz­niku Rydzew­ski! – wtrą­cił dowódca. – To prze­cież pań­ska branża.

Ofi­cer-mecha­nik, porucz­nik Fran­ci­szek Rydzew­ski, ski­nął w mil­cze­niu głową. Już przed kil­koma dniami, w chwili przy­by­cia do Dun­dee, spo­strzegł, że ten „klan pod­wod­ni­ków” trak­tuje go pra­wie jak intruza. To prawda, że ni­gdy nie pły­wał na okrę­tach pod­wod­nych, ale też nie jego wina, że Kie­row­nic­two Mary­narki Wojen­nej wła­śnie jemu powie­rzyło obo­wią­zek tech­nicz­nego odbioru ame­ry­kań­skiego okrętu, mia­nu­jąc go na ten czas „pierw­szym mecha­nikiem”.

– A co pan zapro­po­nuje, Dyziu?

Naj­star­szy z trójki „jed­no­pa­sko­wych” pod­po­rucz­ni­ków, Andrzej Guzow­ski, nie namy­ślał się długo:

– Ja bym dla wol­nych od wacht i całej reszty zro­bił zaję­cia z Regu­la­minu Służby Okrę­to­wej…

– Zgoda! – par­sk­nął śmie­chem dowódca. – Pań­ski pro­jekt, to i pana będą prze­kli­nać. Ale przyda się. Strasz­nie się ludzi­ska roz­pu­ścili w tym Dun­dee!

Zasad­ni­cza róż­nica mię­dzy „jed­no­pa­sko­wymi” pole­gała na tym, że Guzow­ski przy­był do Anglii już jako bos­man pod­cho­rąży naj­star­szego, trze­ciego rocz­nika SPMW w Byd­gosz­czy i zdą­żył tuż przed wojen­nym mia­no­wa­niem do pierw­szego stop­nia ofi­cer­skiego odbyć kil­ku­mie­sięczną prak­tykę na „Sokole”. Tam przy­lgnął doń przy­do­mek „Dyzio”. Olszew­ski zaś i Gro­chol­ski zna­leźli się wśród tych, któ­rzy w maju 1939 roku wyszli na ORP „Iskra” w ćwi­czebny rejs, a potem przez Casa­blankę i Fran­cję dotarli do Anglii, aby tam, w reak­ty­wo­wa­nej na ORP „Gdy­nia” SPMW, dokoń­czyć nauki. Ich stop­nie ofi­cer­skie były naj­śwież­szej daty – od tej pierw­szej pro­mo­cji mijał dopiero jede­na­sty dzień – i dla­tego nie kwa­pili się z pro­po­zy­cjami. Wresz­cie nie wytrzy­mał Gro­chol­ski:

– A może by tak chór?

Kapi­tan Roma­now­ski wyraź­nie się ucie­szył:

– Dobra, rób pan chór! Niech śpie­wają, tań­czą, cho­dzą na rękach. Byle mieli jakieś zaję­cie…

Wie­czo­rem tego dnia kapi­tan Roma­now­ski wybrał się do swej załogi. Z obo­wiązku, ale i sta­rym zwy­cza­jem. Bar­dzo lubił, będąc jesz­cze „tor­pe­do­wym” na „Żbiku” lub „Wilku”, prze­sia­dy­wać w wol­nych chwi­lach w cia­snym, dzio­bo­wym pomiesz­cze­niu tor­pe­do­mi­ne­rów, przy kubku gorą­cej kawy i swo­bod­nych pogwar­kach. Tym razem jed­nak, aby odna­leźć swo­ich, musiał sko­rzy­stać z usług ste­warda w malow­ni­czym tur­ba­nie. Wewnętrzne pokłady, gdzie roze­brano ściany kabin, aby uzy­skać więk­sze pomiesz­cze­nia, przy­po­mi­nały bowiem istne mro­wi­sko.

Już urzą­dzili się jakoś w wyzna­czo­nym sek­to­rze i zaraz zro­bili dowódcy miej­sce przy stole. Zasia­dła tam okrę­towa star­szy­zna. Mło­dzi oto­czyli ich cia­snym wia­nusz­kiem, ale roz­mowa jakoś kulała. Na pyta­nia o warunki życia, wyży­wie­nie i samo­po­czu­cie odpo­wia­dali zdaw­kowo i Roma­now­ski, przy­glą­da­jąc się tak dobrze prze­cież zna­nym twa­rzom, spo­strzegł, że coś ich gnębi. Miał już o to zapy­tać, gdy jeden z bos­ma­nów wypa­lił:

– A bo to dzi­siaj, panie kapi­ta­nie, rocz­nica. Druga. Aku­rat równo dwa lata temu, bo wła­śnie nocą z czter­na­stego na pięt­na­stego wrze­śnia prze­bi­ja­li­śmy się na „Wilku” przez Sundy…

Roma­now­ski led­wie zdo­łał ukryć zmie­sza­nie. Zapo­mniał. Po pro­stu. W całym gali­ma­tia­sie ostat­nich tygo­dni i dni nie przy­szło mu nawet na myśl, że data 13 wrze­śnia może się wią­zać z czymś innym jesz­cze, niż ter­mi­nem zaokrę­to­wa­nia przy ujściu Clyde.

Dwa lata! Popa­trzył wokół. Oto stary sygna­li­sta, bos­man Jan Budka. Tam, w Sun­dach, jesz­cze mat. To on stał wtedy na pomo­ście i on pierw­szy wypa­trzył świa­tła nad­cho­dzą­cych kontr­kur­sem nie­miec­kich okrę­tów. Było to w naj­węż­szym miej­scu, na Flint Rinne, i tamte dwa nisz­czy­ciele nie­mal otarły się o prawą burtę „Wilka”…

Kto był wtedy przy dziale? Aha, mat Tyszka. Nie ma go tutaj. Jest za to mat Busz­man. To on obsa­dzał enkaem i po nim prze­je­chał snop świa­tła nie­miec­kiego reflek­tora. Myśleli wtedy, że to już koniec.

A byli na to przy­go­to­wani, i okręt był przy­go­to­wany do znisz­cze­nia. Kto miał odpa­lić tor­pedy i lonty? Wła­śnie, star­szy bos­man Mie­czy­sław Czub. To on przy­po­mniał o rocz­nicy. Dokładny jak zawsze. Spo­kojny, opa­no­wany. Świetny tor­pedysta. Roma­now­ski nie­jed­nego się od niego nauczył. Nic dziw­nego — człek o całe trzy lata star­szy. Miał kiedy opa­no­wać swój fach. Gdy przy­szedł na ochot­nika do mary­narki z rodzin­nego Tar­nowa, miał nie­spełna 18 lat.

Obok Czuba mat zawo­dowy Cze­sław Kędziora, rodem z głębi Rosji, aż z Woło­godzka. Mecha­nik. Tam, w Sun­dach, tylko kilku ich zostało we wnę­trzu okrętu do obsługi „die­sli”. Kto jesz­cze? O, wła­śnie! Teraz już bos­man, a wtedy bos­mat Józef Ziajka, mocarz o nad­ludz­kiej wprost sile! W jego dło­niach skrę­cają się sta­lowe, kute klu­cze do zawo­rów, kiedy na chwilę się „zapo­mni”. Nie­wiele zresztą ustę­puje mu siłą star­szy mary­narz Sta­ni­sław Ambrosz­czak…

– A pamięta pan, panie kapi­ta­nie, jak sta­wia­li­śmy miny pod Helem?

To bos­man Kazi­mierz Kar­now­ski, wtedy mat i dre­na­ży­sta w obsa­dzie tor­pe­do­wej „Wilka”, a teraz – w zało­dze nowego okrętu – kie­row­nik maszyn. Ba, jakże nie pamię­tać?! Toż naty­rali się wów­czas set­nie. Wszy­scy. Czub, Kar­now­ski, mat Ring i mary­narz Faksi, nie wyłą­cza­jąc samego porucz­nika Roma­now­skiego. Poszło trzy­dzie­ści sztuk, a w dodatku ostat­nie dzie­sięć trzeba było prze­su­wać po torach ręcz­nie…

– A pamięta pan, jak okła­dali nas bom­bami, a my leże­li­śmy na dnie? Na dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu metrach…

– A jak rano pierw­szego dnia wojny grza­łem z enka­emu do tych szwab­skich samo­lo­tów nad Oksy­wiem, co to miały być nasze?

Wspo­mnie­nia powra­cają falą, choć to już dwa lata. I mocne, jeśli prze­trwały.

Kapi­tan Bole­sław Roma­now­ski dał się już im ponieść. Sam przy­po­mina różne zda­rze­nia. Oce­niają je wspól­nie, spie­rają się o szcze­góły. Wszystko to prze­cież prze­ży­wali razem, tuż obok sie­bie. Że zaś prze­żyli, zawdzię­czają sobie nawza­jem. Temu wła­śnie, że jeden mógł na dru­gim pole­gać. Nikt nie mówi tego gło­śno, ale wszy­scy wie­dzą, że tak wła­śnie jest, że to pod­stawa pod­wod­niac­kiego rze­mio­sła.

– I nie dali­śmy się! Nie dostali nas.

Ano, nie dostali. Radio­te­le­gra­fi­sta, mat Smyłła, przy­po­mina, ile to było ner­wów i żalu, kiedy Niemcy wrzesz­czeli z trium­fem przez radio, że posłali wła­śnie na dno kolej­nego pol­skiego „pod­wod­niaka”. Potem, że już wszyst­kie pięć. I wtedy przy­szło opa­mię­ta­nie. Łżą, bo prze­cież oni na „Wilku” żyją! I ile rado­ści mieli już w Anglii, gdy szwedz­kie gazety donio­sły, że „Sęp”, „Żbik” i „Ryś” inter­no­wały się w tam­tej­szych por­tach, a potem dotarł do Dun­dee „Orzeł”…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Liner (ang.) – potoczna nazwa linio­wego statku pasa­żer­skiego. [wróć]

2. RNVR – Royal Navy Volun­teer Rese­rve, Ochot­ni­cza Rezerwa Kró­lew­skiej Mary­narki Wojen­nej. [wróć]