Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Dobra pozycja marynistyczna, która zawiera historię okrętu podwodnego „Jastrząb” oraz jego dowódcy, kapitana Bolesława Romanowskiego. Jednostka ta została (z pięcioma innymi okrętami tego typu) przekazana Wielkiej Brytanii w ramach pomocy wojennej na podstawie ustawy Lend Lease, a przez tę ostatnią wydzierżawiona Polskiej Marynarce Wojennej. Okręt został zatopiony na Morzu Norweskim 2 maja 1942 roku, w wyniku omyłki dowódców sojuszniczych statków nawodnych w trakcie operacji dalekiej osłony konwoju PQ-15.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 120
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 3 godz. 37 min
Lektor: Jacek Jońca
Mały stateczek żeglugi przybrzeżnej ominął kilka zakotwiczonych na rozległej redzie Clyde frachtowców i teraz dziób jego mierzył wprost w ledwo majaczącą w mroku sylwetę dużego statku. Stłoczeni na pokładzie marynarze rozpoznali bez trudu: „pasażer”.
– Patrzcie, panowie! Pójdziemy przez ten Atlantyk z fasonem, jak przedwojenni klienci „Orbisu”!
Kilku parsknęło śmiechem: dobry żart. Toć za taką wycieczkę trzeba by zapłacić ciężkie pieniądze, a oni – za darmo. Na koszt króla Jerzego. Taki statek zresztą to dobry początek.
Jedynie mat zawodowy Czesław Kędziora nie podzielał ogólnej wesołości:
– Dobry początek? Ale dzień, psiakrew, feralny…
Zakrzyczeli go:
– Nie kracz! Stary chłop, a przesądny jak wiejska baba. Zresztą odpukaj sobie i nie strasz!
Rzeczywiście: zbliżał się wieczór 13 września 1941 roku, a oni od rana byli w podróży. Najpierw z Dundee do Greenock, w poprzek przez Szkocję, ze wschodu na zachód. Niby niedaleko, bo Wyspa w tym miejscu wąska, ale w wielkiej bazie Royal Navy w Greenock stanęli dopiero późnym popołudniem. A zanim doczekali się na ten stateczek…
O tym zaś, że nastąpią jakieś zmiany, wiedzieli tam, w Dundee, już od kilku tygodni. Ale jakie, tego nikt nawet się nie domyślał. Ich okręt, ORP „Wilk” (na którym większość z nich przyszła do Anglii, z Polski) sterał się w patrolach tak doszczętnie, że prawie nie schodził z doku. Ostatni remont ciągnął się od dwóch miesięcy i było już wiadome, że po zakończeniu „Wilk” zostanie okrętem ćwiczebnym. Tymczasem zaś załoga okrętu rozrosła się. Przybyli młodzi marynarze po kursach Szkoły Specjalistów Morskich, zorganizowanej w Devonport na pokładzie ORP „Gdynia”, a potem przeniesionej na ląd, do obozu szkolnego ORP „Bałtyk” w Bickleigh; przybyli młodzi oficerowie po pierwszej na obczyźnie promocji Szkoły Podchorążych Marynarki Wojennej. Ośmiu oficerów i 92 podoficerów oraz marynarzy – tylu ludzi tkwiło w połowie sierpnia 1941 roku na pokładzie remontowanego okrętu i w bazie. Raczej bezczynnie.
Owszem, wielu nie narzekało. Wszyscy zresztą zdążyli się już zadomowić w uroczym Dundee. „Wilk” bazował tu od dłuższego czasu i polscy marynarze cieszyli się wielką sympatią mieszkańców tego szkockiego, bardzo katolickiego miasta. Szczególny zaś mir mieli – co oczywiste – u płci pięknej. Ogromnie podobało się tutaj raczej nieznane całowanie rączek, szarmanckie maniery, szeroki gest. W kilku przypadkach skończyło się to małżeństwem…
Ale była przecież wojna. Drugi polski okręt podwodny, ORP „Sokół” – przekazany polskiej Marynarce Wojennej przez Admiralicję Brytyjską 19 stycznia 1941 roku – chodził już od kilku miesięcy na patrole z bazy w Portsmouth. Obsadzono go również w części oficerami i marynarzami z „Wilka”. Ci przyjeżdżali czasem na krótkie urlopy do Dundee. Opowiadali o blokadzie Brestu, w której „Sokół” brał udział, o patrolach w Zatoce Biskajskiej, o swoim nowym okręcie. Starsi podwodnicy zazdrościli, ale nawet ci, którym specjalnie nie ciążyła przymusowa bezczynność w dokach Dundee, rozumieli, że musi przyjść jakaś odmiana. Szybko, bo przecież i w Royal Navy brak załóg. Na ćwiczebnym „Wilku” pozostanie tylu ludzi, ilu trzeba, a reszta…
Nowy okręt. Wieści o nim chodziły już od dawna. Były pogłoski, że wszyscy zejdą ze zmordowanego „Wilka” i obsadzą trzy małe, nowe okręty podwodne. Ale nadzieje te rozwiały się. I dopiero pod koniec sierpnia zaczęło się coś dziać.
Najpierw „poczta pantoflowa” doniosła, że zastępca dowódcy „Wilka”, kapitan Jerzy Koziołkowski, podzielił już załogę, sporządzając specjalną listę – na okręcie podwodnym nic się nie ukryje. Dokonał tego pod nieobecność dowódcy okrętu, komandora porucznika Brunona Jabłońskiego, którego wezwano akurat do Londynu, do Kierownictwa Marynarki Wojennej. Nie ulegało wątpliwości: będzie nowy okręt! Starsi podoficerowie i marynarze na próżno jednak dociekali, kto znalazł się na tej nowej liście, bo rzecz wciąż owiana była tajemnicą. Pogłębiło ją jeszcze pojawienie się w Dundee zastępcy dowódcy ORP „Sokół”, kapitana Bolesława Romanowskiego…
Ale też wtedy sprawa wyjaśniła się szybko – jest nowy okręt! Dowódcą jego będzie właśnie kapitan Romanowski, a z ogłoszonej wreszcie listy załogi wynikało jasno, że wybrano samych najlepszych, 38 podoficerów i marynarzy.
Był tylko jeden szkopuł. Otóż po ten okręt trzeba było pójść aż do Stanów Zjednoczonych! Na drugą stronę Atlantyku. Owianego już bardzo ponurą sławą – z racji dziesiątkowanych bezlitośnie przez U-booty konwojów, a ponadto bardzo burzliwego o tej porze roku.
Stąd i dni poprzedzające wyjazd były nerwowe. Jedni mieli za złe Brytyjczykom, że nie chcą dać okrętu budowanego na miejscu, we własnych stoczniach, inni cieszyli się – wreszcie Ameryka to potęga, więc i amerykański okręt będzie na pewno najwyższej klasy! I bardzo zdziwiliby się ci pierwsi, gdyby poznali tajemnice Admiralicji Brytyjskiej: Anglia po prostu nie miała jeszcze w tym czasie odpowiedniej liczby okrętów podwodnych. Nawet dla własnych załóg. Straciła ich bowiem w tym pierwszym okresie wojny tak wiele, że przemysł stoczniowy dochodzący dopiero do „pełnej mocy” nie był w stanie tych braków uzupełnić. Dlatego właśnie i sami Anglicy bardzo liczyli na pomoc USA, na dostawy wszelkich okrętów, także podwodnych. Jak bardzo zaś była im potrzebna ta pomoc, świadczy najlepiej fakt, że przyjęli 50 amerykańskich bardzo stareńkich i wysłużonych kontrtorpedowców. Załogi z miejsca nazwały je (z racji obfitego dymienia) „fabrykami dżemu”, ale w służbie konwojowej liczył się każdy okręt.
Wszelkie domysły i rozważania uciął wreszcie ostateczny rozkaz: „Wyjazd jutro, 13 września!” Cały dobytek osobisty był już spakowany, pożegnanie krótkie. Każdy przeżywał je zresztą na swój sposób, ale w końcu górę wzięła zwykła, nie tylko dla ludzi morza, ciekawość. Jakże to będzie? Co spotka mnie tam, po drugiej stronie „wielkiej wody”?
Z takimi właśnie odczuciami wspinali się na pokład owego „pasażera”, kiedy ich stateczek dobił już do jego wysokiej, pokrytej łatami wojennego kamuflażu burty. Na osłoniętej redzie Clyde fala była niewielka, więc zaokrętowanie odbyło się bez trudności, choć statek był starannie zaciemniony.
Dopiero we wnętrzu mogli w pełni ocenić, że trafili rzeczywiście na „linera1” dobrej klasy. Na grupę Polaków czekali już smagli Hindusi ze służby intendenckiej. Podoficerowie i marynarze powędrowali po chwili za jednym z nich w głąb statku, oficerów zaś poprowadzono do kabin, niosąc za nimi bagaże…
W cieple wygodnej, ze smakiem urządzonej kabiny poczuł wreszcie kapitan Bolesław Romanowski, jak bardzo jest zmęczony. Napięcie wielu ostatnich dni, wypełnionych bezustanną bieganiną i załatwianiem dziesiątków różnorodnych spraw, dało teraz o sobie znać: zapadł w głęboki fotel. Kiedy się zbudził, wskazówki zegara dawno minęły północ, a statek był w ruchu.
Następny dzień zaczął się od naturalnych w takiej sytuacji „odkryć”.
Statek nosił nazwę s/s „Cathay” i należał do znanej spółki żeglugowej „P&O Line”. Stosownie do nowej roli został też uzbrojony. O ile jednak wmontowane w pokład armaty przypominały wypożyczone z muzeum zabytki, to rozstawiona licznie na spardekach broń przeciwlotnicza była w dobrym gatunku i skuteczna we wprawnych rękach. Załogę pokładową i hotelową – z wyjątkiem obsady oficerskiej – stanowili Hindusi. Obowiązki swe spełniali z tak nienaganną elegancją i sumiennością, jakby nie było wojny, a „Cathay” woził nadal w swym luksusowym wnętrzu bogatych handlowców i rozkapryszonych turystów.
O tym, że wojna jednak trwa, przypomniał kapitanowi Romanowskiemu widok, jaki tego ranka roztaczał się z pokładu. S/s „Cathay” szedł w konwoju złożonym z ośmiu dużych statków transportowych. Wokół uganiały się cztery spore i nowoczesne niszczyciele, a eskortę uzupełniały krążownik i lotniskowiec idące w pewnym oddaleniu. Prędkość całej tej armady oceniał kapitan Romanowski na jakieś 15 węzłów. Był to więc konwój specjalny i szybki, czemu zresztą sprzyjał niespodziewanie łagodny stan morza.
Resztę dnia wypełniły bezustanne alarmy. Oczywiście ćwiczebne. Najpierw ogłoszono alarm szalupowy i powtórzono go kilka razy, aby każdy zapamiętał drogę do przeznaczonej dla niego łodzi lub tratwy. Potem były alarmy bojowe i przeciwawaryjne, pożarowe i wodne. Kilkakrotnie przypominano też przez rozgłośnię okrętową, że na noc nie wolno się rozbierać i trzeba koniecznie mieć tuż pod ręką pas ratunkowy. Nie było potrzeby dodawać, że na drodze czają się U-booty.
Przy okazji tych alarmów okazało się, że s/s „Cathay” wyładowany jest wojskiem od stępki aż po najwyższe pokłady spacerowe. Było tam kilkuset młodych i hałaśliwych lotników RAF, udających się do specjalnych obozów szkoleniowych i treningowych w Kanadzie; był też duży oddział brytyjskiej piechoty z pełnym, bojowym wyposażeniem. Od jego dowódcy, sprężystego pułkownika z nieodłączną trzcinką pod pachą, kapitan Romanowski dowiedział się później, że ów „skok przez Atlantyk” jest dla niego i jego żołnierzy zaledwie częścią drogi, bo czeka ich jeszcze podróż wokół kontynentu amerykańskiego i przeprawa przez Pacyfik! Taką okrężną drogą mają dotrzeć do Birmy, aby wzmocnić tamtejszą Brytyjską Armię Birmańską generała Huttona. Pułkownik dodał też w zaufaniu, że armia ta składa się zaledwie z jednej dywizji, a zachodzi obawa, że tamtędy właśnie mogą uderzyć Japończycy na Półwysep Malajski. Skoro już przystąpili do Osi łączącej dotąd tylko Berlin i Rzym…
Wśród tego ogromnego tłumu pasażerów znalazła się również grupa marynarzy angielskich pod dowództwem lieutenanta Heslopa. Okazało się, że są także podwodnikami i że udają się do Stanów dokładnie w to samo miejsce i w tym samym celu co Polacy: po odbiór okrętu. Początkowa radość z tego odkrycia szybko jednak zgasła, kiedy kapitan Romanowski spostrzegł, iż lieutenant Heslop – mimo młodego wieku – jest po prostu typowym produktem brytyjskiej „szkoły imperialnej”: nadętym zarozumialcem. Zdarzyło mu się już spotykać podobne typy, choć wśród podwodników były one raczej rzadkością. Nawet świeżo przydzielony im na tę podróż oficer łącznikowy, sublieutenant z RNVR2, Roger Burney, dał się poznać jako człowiek uczynny i sympatyczny. Obaj angielscy specjaliści z jego ekipy, sygnalista John Daly i radiotelegrafista Martin Dowd, byli także ludźmi solidnymi i bardzo zdyscyplinowanymi podoficerami.
W takich więc warunkach i w takim towarzystwie miała im upłynąć ta ledwie rozpoczęta podróż. Jak długo będzie trwała? Nikt nie mówił tego głośno, ale każdy wiedział, że o tym zadecyduje szalejący zwykle jesienią Atlantyk i U-booty.
Kapitan Bolesław Romanowski również zdawał sobie z tego sprawę. Miał jednak pod swoją komendą ludzi i czuł się za nich odpowiedzialny. Jako dowódca – po raz pierwszy zresztą samodzielny dowódca okrętu – i jako „współpasażer”. Na swojej jednostce wiedziałby, jak zorganizować służbę i życie. Ale jej jeszcze nie było. Mimo to musiał zająć czymś ludzi, aby czas płynął im szybciej i by mieli go mniej na myślenie o niemieckich U-bootach.
O jedynych możliwych do podjęcia w tych warunkach decyzjach zaraz powiadomił swoich oficerów. Zaczął od zastępcy.
– Andy, niech pan zaproponuje szefom tego statku, że nasi ludzi obsadzą tu różne stanowiska. Artylerzyści pójdą do dział, sygnaliści na wachty obserwacyjne. Nie powinni chyba odmówić. To samo trzeba załatwić elektrykom i mechanikom.
„Andy” – jak nazywano porucznika Józefa Anczykowskiego – dopiero wczuwał się w świeżo objętą rolę zastępcy dowódcy okrętu.
– Tak jest! Zaraz skoczę do kapitana i „chiefa”…
– Do chiefa może zajrzeć pan, poruczniku Rydzewski! – wtrącił dowódca. – To przecież pańska branża.
Oficer-mechanik, porucznik Franciszek Rydzewski, skinął w milczeniu głową. Już przed kilkoma dniami, w chwili przybycia do Dundee, spostrzegł, że ten „klan podwodników” traktuje go prawie jak intruza. To prawda, że nigdy nie pływał na okrętach podwodnych, ale też nie jego wina, że Kierownictwo Marynarki Wojennej właśnie jemu powierzyło obowiązek technicznego odbioru amerykańskiego okrętu, mianując go na ten czas „pierwszym mechanikiem”.
– A co pan zaproponuje, Dyziu?
Najstarszy z trójki „jednopaskowych” podporuczników, Andrzej Guzowski, nie namyślał się długo:
– Ja bym dla wolnych od wacht i całej reszty zrobił zajęcia z Regulaminu Służby Okrętowej…
– Zgoda! – parsknął śmiechem dowódca. – Pański projekt, to i pana będą przeklinać. Ale przyda się. Strasznie się ludziska rozpuścili w tym Dundee!
Zasadnicza różnica między „jednopaskowymi” polegała na tym, że Guzowski przybył do Anglii już jako bosman podchorąży najstarszego, trzeciego rocznika SPMW w Bydgoszczy i zdążył tuż przed wojennym mianowaniem do pierwszego stopnia oficerskiego odbyć kilkumiesięczną praktykę na „Sokole”. Tam przylgnął doń przydomek „Dyzio”. Olszewski zaś i Grocholski znaleźli się wśród tych, którzy w maju 1939 roku wyszli na ORP „Iskra” w ćwiczebny rejs, a potem przez Casablankę i Francję dotarli do Anglii, aby tam, w reaktywowanej na ORP „Gdynia” SPMW, dokończyć nauki. Ich stopnie oficerskie były najświeższej daty – od tej pierwszej promocji mijał dopiero jedenasty dzień – i dlatego nie kwapili się z propozycjami. Wreszcie nie wytrzymał Grocholski:
– A może by tak chór?
Kapitan Romanowski wyraźnie się ucieszył:
– Dobra, rób pan chór! Niech śpiewają, tańczą, chodzą na rękach. Byle mieli jakieś zajęcie…
Wieczorem tego dnia kapitan Romanowski wybrał się do swej załogi. Z obowiązku, ale i starym zwyczajem. Bardzo lubił, będąc jeszcze „torpedowym” na „Żbiku” lub „Wilku”, przesiadywać w wolnych chwilach w ciasnym, dziobowym pomieszczeniu torpedominerów, przy kubku gorącej kawy i swobodnych pogwarkach. Tym razem jednak, aby odnaleźć swoich, musiał skorzystać z usług stewarda w malowniczym turbanie. Wewnętrzne pokłady, gdzie rozebrano ściany kabin, aby uzyskać większe pomieszczenia, przypominały bowiem istne mrowisko.
Już urządzili się jakoś w wyznaczonym sektorze i zaraz zrobili dowódcy miejsce przy stole. Zasiadła tam okrętowa starszyzna. Młodzi otoczyli ich ciasnym wianuszkiem, ale rozmowa jakoś kulała. Na pytania o warunki życia, wyżywienie i samopoczucie odpowiadali zdawkowo i Romanowski, przyglądając się tak dobrze przecież znanym twarzom, spostrzegł, że coś ich gnębi. Miał już o to zapytać, gdy jeden z bosmanów wypalił:
– A bo to dzisiaj, panie kapitanie, rocznica. Druga. Akurat równo dwa lata temu, bo właśnie nocą z czternastego na piętnastego września przebijaliśmy się na „Wilku” przez Sundy…
Romanowski ledwie zdołał ukryć zmieszanie. Zapomniał. Po prostu. W całym galimatiasie ostatnich tygodni i dni nie przyszło mu nawet na myśl, że data 13 września może się wiązać z czymś innym jeszcze, niż terminem zaokrętowania przy ujściu Clyde.
Dwa lata! Popatrzył wokół. Oto stary sygnalista, bosman Jan Budka. Tam, w Sundach, jeszcze mat. To on stał wtedy na pomoście i on pierwszy wypatrzył światła nadchodzących kontrkursem niemieckich okrętów. Było to w najwęższym miejscu, na Flint Rinne, i tamte dwa niszczyciele niemal otarły się o prawą burtę „Wilka”…
Kto był wtedy przy dziale? Aha, mat Tyszka. Nie ma go tutaj. Jest za to mat Buszman. To on obsadzał enkaem i po nim przejechał snop światła niemieckiego reflektora. Myśleli wtedy, że to już koniec.
A byli na to przygotowani, i okręt był przygotowany do zniszczenia. Kto miał odpalić torpedy i lonty? Właśnie, starszy bosman Mieczysław Czub. To on przypomniał o rocznicy. Dokładny jak zawsze. Spokojny, opanowany. Świetny torpedysta. Romanowski niejednego się od niego nauczył. Nic dziwnego — człek o całe trzy lata starszy. Miał kiedy opanować swój fach. Gdy przyszedł na ochotnika do marynarki z rodzinnego Tarnowa, miał niespełna 18 lat.
Obok Czuba mat zawodowy Czesław Kędziora, rodem z głębi Rosji, aż z Wołogodzka. Mechanik. Tam, w Sundach, tylko kilku ich zostało we wnętrzu okrętu do obsługi „diesli”. Kto jeszcze? O, właśnie! Teraz już bosman, a wtedy bosmat Józef Ziajka, mocarz o nadludzkiej wprost sile! W jego dłoniach skręcają się stalowe, kute klucze do zaworów, kiedy na chwilę się „zapomni”. Niewiele zresztą ustępuje mu siłą starszy marynarz Stanisław Ambroszczak…
– A pamięta pan, panie kapitanie, jak stawialiśmy miny pod Helem?
To bosman Kazimierz Karnowski, wtedy mat i drenażysta w obsadzie torpedowej „Wilka”, a teraz – w załodze nowego okrętu – kierownik maszyn. Ba, jakże nie pamiętać?! Toż natyrali się wówczas setnie. Wszyscy. Czub, Karnowski, mat Ring i marynarz Faksi, nie wyłączając samego porucznika Romanowskiego. Poszło trzydzieści sztuk, a w dodatku ostatnie dziesięć trzeba było przesuwać po torach ręcznie…
– A pamięta pan, jak okładali nas bombami, a my leżeliśmy na dnie? Na dziewięćdziesięciu pięciu metrach…
– A jak rano pierwszego dnia wojny grzałem z enkaemu do tych szwabskich samolotów nad Oksywiem, co to miały być nasze?
Wspomnienia powracają falą, choć to już dwa lata. I mocne, jeśli przetrwały.
Kapitan Bolesław Romanowski dał się już im ponieść. Sam przypomina różne zdarzenia. Oceniają je wspólnie, spierają się o szczegóły. Wszystko to przecież przeżywali razem, tuż obok siebie. Że zaś przeżyli, zawdzięczają sobie nawzajem. Temu właśnie, że jeden mógł na drugim polegać. Nikt nie mówi tego głośno, ale wszyscy wiedzą, że tak właśnie jest, że to podstawa podwodniackiego rzemiosła.
– I nie daliśmy się! Nie dostali nas.
Ano, nie dostali. Radiotelegrafista, mat Smyłła, przypomina, ile to było nerwów i żalu, kiedy Niemcy wrzeszczeli z triumfem przez radio, że posłali właśnie na dno kolejnego polskiego „podwodniaka”. Potem, że już wszystkie pięć. I wtedy przyszło opamiętanie. Łżą, bo przecież oni na „Wilku” żyją! I ile radości mieli już w Anglii, gdy szwedzkie gazety doniosły, że „Sęp”, „Żbik” i „Ryś” internowały się w tamtejszych portach, a potem dotarł do Dundee „Orzeł”…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.Liner (ang.) – potoczna nazwa liniowego statku pasażerskiego. [wróć]
2. RNVR – Royal Navy Volunteer Reserve, Ochotnicza Rezerwa Królewskiej Marynarki Wojennej. [wróć]
