Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Moja książka opowiada o tworzeniu Kościołów, do których niekościelni mężczyźni, kobiety i dzieci uwielbiają uczęszczać. Dokładniej, ta książka jest o tym, jak wraz z kilkoma przyjaciółmi przyczyniliśmy się do stworzenia takich Kościołów. Nie ma tam wszystkiego, co trzeba wiedzieć na ten temat. Jest tam wszystko to, co my wiemy. Jako liderzy nigdy nie jesteśmy odpowiedzialni za napełnianie szklanki kogoś innego. Naszą odpowiedzialnością jest opróżnienie swojej”.
Andy Stanley
„Nie mógłbym być bardziej dumny z mojego syna Andy’ego. I nie mógłbym być bardziej podekscytowany treścią tej książki. Chciałbym, żeby takie źródło istniało, gdy ja zaczynałem służbę”.
– Dr Charles Stanley, założyciel In Touch Ministries
„Głębokie i szerokie odsłania dla nas wszystkich kurtyny, byśmy mogli zobaczyć, czego wymaga się za kulisami tworzenia powszechnego Kościoła. Ta książka rzuciła mi wyzwanie i zainspirowała”.
– Bill Hybels, założyciel i starszy pastor Społeczności Kościoła
w Willow Creek
„Pastorzy najczęściej zadają mi pytanie: „Jak sprawić, by ludzie z mojego Kościoła otworzyli się na zmianę?”. Od teraz moją odpowiedzią będzie: „Przeczytaj Głębokie i szerokie Andy’ego Stanleya”. Dzięki, Andy. Świetna książka”!
– Craig Groeschel, pastor LifeChurch.tv i autor książki
Boży kierunek
„To nieprawda, że Kościoły muszą poświęcić jakość, by otrzymać ilość, iż muszą sztucznie wybierać pomiędzy ewangelią a nauczaniem lub nie mogą mieć głębokości i szerokości jednocześnie. To nonsens! W rzeczywistości jakość przyciąga ilość, a autentycznie przemienieni ludzie zawsze sprawiają, że więcej osób przychodzi do Chrystusa! Niewielu udowadnia to lepiej niż mój drogi przyjaciel – Andy Stanley, który rozwinął Społeczność Kościoła North Point celowo i z pasją. Żaden chrześcijański lider nie może pozwolić sobie na przeoczenie tej książki”.
– Rick Warren, pastor Kościoła w Saddleback;
autor książki Życie świadome celu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To nieprawda, że Kościoły muszą poświęcić jakość, by otrzymać ilość, iż muszą sztucznie wybierać pomiędzy ewangelią a nauczaniem lub nie mogą mieć głębokości i szerokości jednocześnie. To nonsens! W rzeczywistości jakość przyciąga ilość, a autentycznie przemienieni ludzie zawsze sprawiają, że więcej osób przychodzi do Chrystusa! Niewielu udowadnia to lepiej niż mój drogi przyjaciel – Andy Stanley, który rozwinął Społeczność Kościoła North Point celowo i z pasją. Żaden chrześcijański lider nie może pozwolić sobie na przeoczenie tej książki.
Rick Warren, pastor Kościoła w Saddleback; autor Życie świadome celu
Wszyscy podziwiamy to, co Andy osiągnął w North Point, lecz niewielu z nas docenia, jaką cenę po drodze musiał zapłacić. Głębokie i szerokie odsłania dla nas wszystkich kurtyny, byśmy mogli zobaczyć, czego wymaga się za kulisami tworzenia powszechnego Kościoła. Ta książka rzuciła mi wyzwanie i zainspirowała.
Bill Hybels, założyciel i starszy pastor Społeczności Kościoła w Willow Creek
Nie mógłbym być bardziej dumny z mojego syna Andy’ego. I nie mógłbym być bardziej podekscytowany treścią tej książki. Chciałbym, żeby takie źródło istniało, gdy ja zaczynałem służbę.
Dr Charles Stanley, założyciel In Touch Ministries
Pastorzy najczęściej zadają mi pytanie: „Jak sprawić, by ludzie z mojego Kościoła otworzyli się na zmianę?”. Od teraz moją odpowiedzią będzie: „Przeczytaj Głębokie i szerokie Andy’ego Stanleya”. Dzięki, Andy. Świetna książka!
Craig Groeschel, pastor LifeChurch.tv i autor książki Boży kierunek
Andy Stanley stoi na czele wielkiej zmiany doświadczania „Kościoła” przez chrześcijan i niechrześcijan w Ameryce. W Głębokie i szerokie pokazuje, jak Społeczność Kościoła North Point stała się jednym z najbardziej efektywnych Kościołów w kraju, otwarcie dzieli się zwycięstwami oraz porażkami i pokazuje, jak zabrać własny Kościół głębiej w Słowo i szerzej w oddziaływanie. To wgląd za kurtynę, którego nie chcecie przegapić!
Dave Ramsey, autor bestsellerów według „New York Timesa”, m.in. Dzieci mądre finansowo i gospodarz radiowego programu krajowego
Nikt nie dał mi bardziej praktycznych chwytów na ustanowienie skupionej wizji niż Andy Stanley. Głębokie i szerokie to bogate źródło, które pomoże nam pozostać celowym w jednej rzeczy – budowaniu Kościoła dosięgającego ludzi będących daleko od Boga.
Steven Furtick, pastor Kościoła Elevation, autor książki Zwyciężyć kłamcę
Głębokie i szerokie ze swoją szczerością i otwartością może doprowadzić was do doświadczenia tego, co ja przeżyłem: za kulisami Kościoła znajdujemy rzeczywistość grzechu, trudności wrelacjach międzyludzkich i ogrom Bożej wspaniałej łaski używania grzeszników takich jak wy czy ja do demonstrowania światu cudów Jezusa Chrystusa.
Scot McKnight, autor The King Jesus Gospel i The Jesus Creed
Czytając te strony, odnosi się wrażenie, że Andy pisał je przez większość swego życia. Tak też było. Zaprasza wasza kulisy osobistej podróży do zbudowania zespołu i Kościoła, który bierze na poważnie misyjne nakazy Jezusa.
Reggie Joiner, założyciel idyrektor generalny Orange
Wraz z Liz opieramy cały swój tydzieńna uczęszczaniu do Kościoła Buckhead. Doświadczenie jest energetyzujące, wykracza poza niedziele i łączy przemożne z praktycznym, inspiracje z działaniem. Andyi jego zespół stworzyli coś silnego, co jest warte studiowaniai zrozumienia.
Frank Blake, przewodniczący i dyrektor generalny The Home Depot
W Głębokie i szerokie Andy pokazuje krzepiącą transparentność iszczodrość ducha, zachęcającą, by podzielił się wszystkim, czego się nauczył, z każdym, kto chce wiedzieć. To, czego się dowiecie, nie jest sprytnym lub chytrym planem, lecz raczej popadaniem w wielkość zrodzoną z czystego celu i chęci zmiany. Zaufajcie mi, każdy lider, pastor i założyciel Kościoła nauczy się czegoś z nadzwyczajneji kształtującej historię podróży, w której jest Andy!
Louie Giglio, przyjaciel Andy’ego od bardzo, bardzo dawna
Głębokie i szerokie powinno mieć tabliczkę ostrzegawczą. Nigdy więcej nie spojrzycie tak samo na swój lokalny Kościół!
Perry Noble, starszy pastor Kościoła NewSpring
Całą rodziną kochamy Społeczność Kościoła North Point. Gdy przeczytacie Głębokie i szerokie, zrozumiecie dlaczego.
Jeff Foxworthy, komik i aktor
Głębokie i szerokie
jest dedykowane 708 członkom założycielom
Społeczności Kościoła North Point
(nazwiska w Dodatku E)
Kto by pomyślał?
Dziękuję!
Andy
SPIS TREŚCI
Podziękowania 11
Wprowadzenie 13
CZĘŚĆ PIERWSZA: MOJA HISTORIA
Zaczynając od nowa
1. Nie takie głębokie25
2. Rodzina ma znaczenie43
CZĘŚĆ DRUGA: NASZA HISTORIA
W stronę nieporządków
3. Słowa mają znaczenie71
4. Taki, jaki nie jestem87
5. Sprzeciwianie się grawitacji 107
CZĘŚĆ TRZECIA: POGŁĘBIAJĄC SIĘ
Ponowne przemyślenie duchowego kształtowania
6. Moje wielkie odkrycie127
7. Odgrywając swoją rolę137
8. Ni stąd, ni zowąd163
CZĘŚĆ CZWARTA: POSZERZAJĄC SIĘ
Dlaczego uwielbiają uczęszczać
9. Tworzenie porywającego środowiska 195
10. Reguły zaangażowania 241
11. Podwójne nauczanie 285
CZĘŚĆ PIĄTA: STAJĄC SIĘ SZEROKIM I GŁĘBOKIM
Przenoszenie lokalnego Kościoła
12. Walcząc zestatus quo 331
13. Misja i model 345
14. Poprowadzony, by prowadzić 1365
Posumowanie: Co, jeśli? 381
DODATKI
Dodatek A: Ankiety North Point i próbki wyników 395
Dodatek B: Opis służby Starting Point 405
Dodatek C: Mierzalne wygrane służby 409
Dodatek D: Misja, strategie i przekonania North Point 415
Dodatek E: Członkowie założyciele Społeczności
Kościoła North Point 417
Przypisy 425
Często przypisuje się książki pojedynczym autorom, jednak żadna nie jest produktem indywidualnego wysiłku. Ta książka też nie jest wyjątkiem. Głębokiei szerokie oddaje pracę, kreatywność i hojność tysięcy mężczyzn, kobieti dzieci, które miały odwagę mieć marzenia i je spełnić. Na szczycie tej listy znajduje się grupa drogich przyjaciół, którzy poświęcili swoje kariery, by stworzyć treść tej książki. Na zawsze pozostanę wdzięczny Julie Arnold, Rickowi Hollidayowi, Reggie Joiner, Lane’owi Jones’owi, Billowi Willitsowi i Kevinowi Ragsdale za porzucenie idealnych stanowisk z pewnymi pensjami na rzecz idei, która nie gwarantowała zarobku.
Jeśli chodzi o stronę produkcyjną, projekt ten nigdy by nie powstał bez niekończących się starań mojej agentki – Suzy Gray. Suzy, dziękuję za dopilnowanie każdego szczegółu. Dziękuję za czytanie, przeczytaniei czytanie od nowa. Twoje oddanie jakości i jasności odzwierciedla się w tym skończonym dziele. Kiedy chciałem, żeby było skończone, Ty chciałaś, żeby było lepsze. Dziękuję za to.
Johnowi Raymondowi z Zondervan dziękuję za zainteresowanie, jakie przejawiał tą książką od samego początku. To Twoje zamiłowanie do treści przekonało nas, że Zondervan było w rzeczywistości najlepszą szansą na przekazanie naszej wiadomości do liderów Kościołów na całym świecie. Dziękuję za bycie moim partnerem.
Mojej asystentce z ponad trzynastoletnim stażem – Dianie Grant, dziękuję za poradzenie sobie z tymi rzeczami, za które nie wiem, że mam Ci podziękować, bo uznałaś, że nie muszę wiedzieć. To właśnie robisz najlepiej. Nic dziwnego, że tylu pastorów wysyła swoje asystentki, by uczyły się od Ciebie. Przyczyniłaś się do tworzenia miejsca do pisania i rozwoju tej książki.
Jak sam odkryjesz, książka ta ukazuje pewnego rodzaju osobistą podróż. Podróż, której nigdy nie podjąłbym się i nie mógłbym podjąć bez wsparcia, inspiracji i zachęty mojej najlepszej przyjaciółki – Sandry. Nie ma odpowiednich słów wdzięczności. Więc nawet nie będę próbował ich znaleźć. Dziękuję. Kocham Cię całym sercem.
Błogosławiony jest ten, kto ma możliwość poświęcenia swojego życia czemuś większemu niż on sam, kto jest otoczony przyjaciółmi z tą samą pasją. Tak, zostałem pobłogosławiony w ten sposób.
Moja książka opowiada o tworzeniu Kościołów, do których niekościelni mężczyźni, kobiety i dzieci uwielbiają uczęszczać. Dokładniej, ta książka jest o tym, jak wraz z kilkoma przyjaciółmi przyczyniliśmy się do stworzenia takich Kościołów. Nie ma tam wszystkiego, co trzeba wiedzieć na ten temat. Jest tam wszystko to, co my wiemy. Jako liderzy nigdy nie jesteśmy odpowiedzialni za napełnianie szklanki kogoś innego. Naszą odpowiedzialnością jest opróżnienie swojej. Więc przez następne czterysta plus stron będę wylewał każdą możliwą kroplę w temacie tworzenia Kościołów, do których niekościelni ludzie uwielbiają uczęszczać.
Zanim zagłębimy się w treść, jest jednak coś, co powinniście o mnie wiedzieć. Nie jestem rozkochany w wielkości. Zawsze chodziłem do dużych Kościołów i w takich pracowałem. Gdy byłem w szkole podstawowej, moja rodzina uczęszczała do ogromnego Kościoła w Miami na Florydzie. W gimnazjum i szkole średniej chodziłem do największego zboru w Atlancie. W czasie studiów podyplomowych byłem stażystą w jednym z największych Kościołów w Teksasie. W Teksasie! Tak, poza tym jestem dzieckiem pastora (DP). Dużo trzeba, żeby zaimponować nam – dzieciom pastorów. Jeśli jesteście DP, wiecie, o czym mówię.
Dzieci pastorów, które skłaniają się ku służbie, są bardzo wartościowe. Zatrudniam ich tylu, ilu mogę. My widzimy Kościół inaczej. Znamy go na wylot. Wiemy, że ludzie, mówiąc, że „poczuli obecność Ducha”, bardziej mieli na myśli pełny pokój ludzi i dobrą muzykę. Wiemy, że to, co dzieje się w domu, jest sprawdzianem dla mężczyzny bądź kobiety, którzy idą z Bogiem. Nie to, jak radzą sobie przy mikrofonie. Znamy różnicę pomiędzy byciem uzdolnionym a byciem pobożnym. Wiemy, że te cechy mogą wzajemnie się wykluczać. Jesteśmy świadomi, że najlepsi artyści budowali największe Kościoły, ale niekoniecznie najzdrowsze. Nie imponują nam ruchome światła, prezentacje, „Bóg mi powiedział”, „Duch mnie poprowadził” lub długie modlitwy. Do licha, większość znanych mi mężczyzn, którzy robili wrażenie swoimi długimi, ożywionymi, publicznymi modlitwami, miała problemy z moralnością. Dlatego krótko się modlę. Obawiam się, że może w tym być jakaś współzależność. Właściwie wydaje mi się, że Jezus powiedział coś na ten temat. Ta książka nie opowiada o tym, jak sprawić, by Kościół był większy. Nie potrzebujecie mnie do tego. Jeśli większy jest waszym celem, zacznijcie składać obietnice w imieniu Jezusa. Religijni ludzie uwielbiają takie rzeczy.
To książka o sprawianiu, by wasz Kościół stał się atrakcyjniejszy dla zmęczonych błazenadami, które dają Kościołom (tym dużym w szczególności) złe imię; dla ludzi, którzy wiedzą, że życie to coś więcej, ale nie potrafią sobie wyobrazić, iż Kościół coś znaczy. Gdybyście się zastanawiali, to naprawdę myślę, że każdy Kościół powinien być tym, do którego niereligijni ludzie będą uwielbiać chodzić. Dlaczego? Ponieważ jest on lokalnym wyrazem obecności Jezusa. Jesteśmy Jego ciałem. Skoro ludzie, którzy nie przypominali Jezusa, wielbili Go, powinni lubić też nas. Coś w nas sprawia, że gromadzą się w naszym otoczeniu i wpatrują w nas.
Często jestem pytany o to, czy zaskoczyło mnie, jak rozrósł się North Point. Gdy zadają to pytanie liderzy Kościoła, zapewniam ich, że nie jestem zaskoczony. Oto dlaczego. Kiedy wprowadziliśmy North Point, każdy inny Kościół w Atlancie rywalizował o kościelnych ludzi. My chcieliśmy ludzi niekościelnych. Było ich zdecydowanie więcej, a my nie mieliśmy w tamtych żadnych rywali. Jeśli ktoś lubił typ taki jak nasz, byliśmy jedyną opcją. Gdy ktoś chciał zabrać niekościelnego przyjaciela albo członka rodziny do Kościoła, my byliśmy logiczną destynacją. Nie byliśmy lepsi od innych zborów w mieście. Byliśmy tylko jedynym Kościołem od podstaw zaprojektowanym tak, by sprostać wyobrażeniom ludzi niekościelnych. Bądźmy szczerzy: jeśli prowadzicie jedyną budkę z hot dogami w mieście, wasze hot dogi nie muszą być wcale takie dobre.
Jak omówię to bardziej szczegółowo później, nasze ciągłe wyzwanie to pozostaniena rynku ludzi niekościelnych. To nie takie łatwe. Teraz, kiedy jesteśmy tacy wielcy, nie jest to nawet konieczne. Kto by wiedział? Kto by się martwił? Prawda jest taka, że tylko nasza grupa byłaby tego świadoma. Ale wszyscy byśmy zrezygnowali, gdybyśmy myśleli, że pozostanie oznacza spędzenie reszty naszych produktywnych żyć na prowadzeniu wielkiego Kościoła, zamiast robieniu wielkiej różnicy.
Jak się dowiecie, mamy małą obsesję na punkcie nieumyślnego stania się Kościołem dla kościelnych ludzi. Dlatego ciągle szukamy sposobów, żeby odkryć, kto przychodzi, kto ich zaprosił, kto się doczepił, a kto nie. Tak jak wy, kochamy historie. Ale opowieść nie jest dowodem. Kręciliście się wokół lokalnych Kościołów na tyle, by wiedzieć, że każdy pomysł może zostać poparty jakąś historią. Nawet złe pomysły. W szczególności złe pomysły. Kiedy celebrujemy historie życiowych zmian, kontynuujemy szukanie sposobów, by zgromadzić dane na temat tego, czy naprawdę jesteśmy Kościołem, do którego niekościelni ludzie z różnych społeczeństw uwielbiają uczęszczać.
Na nasze szczęście, jest w naszym Kościele dżentelmen – Brian Kaznova, który niezmiernie nam pomógł w tym zakresie. Przez ostatnich parę lat Brian zaangażował się w naszą organizację, przygotowując ankiety, a później zapewniając obiektywną analizę i relację na podstawie swych odkryć. Brian ma rozległe doświadczenie w pracy z korporacjami w konsultowaniu i organizowaniu. Kilka firm, z którymi współpracował, otrzymało Nagrodę im. Malcolma Balridge’a1. Jednym z narzędzi stworzonych dla nas przez Briana jest ankieta, którą przeprowadzamy dwa lub trzy razy do roku w czasie weekendowych nabożeństw. Dodatek Aprzedstawia sondaż wraz z przykładem zestawienia rezultatów. Magia polega natym, że pozwala nam to zdobyć informacje od stałych bywalców, jak i tych, którzy przyszli pięć razy bądź mniej.
Według naszej ankiety 40 procent stałych uczestników w starszej grupie modlitewnej określało siebie jako niekościelnych, zanim zaczęli przychodzić do naszego Kościoła („niekościelnych” definiujemy jako tych, którzy nie chodzili na nabożeństwa przez pięć lat lub dłużej). Każdego weekendu 10 procent dorosłej publiczności opisuje siebie jako gości („gość” to ktoś, kto był pięć razy bądź mniej). Ponad 40 procent tej grupy określa siebie także jako niekościelnych. Jedną z najbardziej interesujących nas kwestii jest to, jak ułatwiamy naszym uczestnikom zapraszanie gości. Ponad 83 procent naszych stałych bywalców zaznaczyło, że zaprosiło do naszego Kościoła co najmniej jedną osobę w przeciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Poziom zadowolenia zawsze waha się pomiędzy 97 procentami u regularnych uczestników igości.
Dlaczego wam to mówię? Powiedziałem mojemu wydawcy, że wprowadzenie będzie miało co najmniej dwa tysiące słów i potrzebuję jakiegoś wypełniacza. Nie, mówię to, bo chcę, byście wiedzieli, że nasza energia naprawdę nie jest duża. Rzeczywiście, chcemy być siecią Kościołów, która przez ludzi niekościelnych będzie uważana za nierozerwalną. Nie oceniamy siebie na podstawie rozmiaru. Oceniamy siebie na podstawie tego, jak bardzo zachęcający jesteśmy dla naszej grupy docelowej. Zanim opiszę nas jako pokaz cyrkowy, odnotujcie:
Jesteśmy Kościołem. Naszym celem nie jest stworzenie wydarzenia, na które będą chcieli uczęszczać niekościelni ludzie. Tworzymy Kościoły.
Ostatnia rzecz o mnie: nie uważam siebie zaplantatora Kościoła. Jak opiszę w drugim rozdziale, Społeczność Kościoła North Point miała swój początek w czasie rozwodu i podziału Kościoła. Nie za dobry wzór i na pewno nie coś, co bym polecił. Ale tak to się wszystko zaczęło. Poza byciem wypchniętym ze swojej strefy poczucia bezpieczeństwa, nie jestem pewien, czy kiedykolwiek zaangażowałbym się w to, co serce mi podpowiadało. Przez to nigdy nie kusiło mnie, by przypisać sobie nasze osiągnięcia. Jeśli rzeczywiście jestem skromny, to głównie dlatego, że nic ztego nie było moim pomysłem. Jak odkryjecie, większość wydarzyła się wbrew mnie, nie przeze mnie.
Głębokie i szerokieskłada się z pięciu części. Nie krępujcie się pomijać niektóre z nich. Jeśli jednak rozważaliście zatrudnienie któregoś ze swoich dzieci, część pierwsza jest warta przeczytania. Opisuję tam dorastanie jako DP, pracę dla taty przez dziesięć lat, a później rezygnację w najmniej odpowiednim czasie. Ta część zawiera sporo szczegółów o mojej rodzinie, zwłaszcza o moich relacjach z tatą. Wiedziałem, że będę musiał prosić go o pozwolenie na publikację. Zamiast wysłać mu to do poczytania, pojechałem do jego domu, usiedliśmy przy kuchennym stole i przeczytałem na głos. Śmialiśmy się. Płakaliśmy. Później płakaliśmy jeszcze trochę. Jak zobaczycie, fakt, że pozwolił mi opowiedzieć naszą historię, czyni z niego bohatera.
W części drugiej przedstawiam biblijne uzasadnienie naszego podejścia do Kościoła. Od pierwszego dnia miałem krytyków. Nie przeszkadza mi to. Wszyscy moi krytycy to ludzie religijni (może to być jedyna wspólna rzecz, którą dzielę z Jezusem). Jesteśmy przyciągający bez poczucia winy. Przy poszukiwaniu wspólnego języka z niekościelnymi ludźmi odkryliśmy, że tak jak my są konsumentami. W takim razie wywieraliśmy nacisk na ich konsumenckie instynkty. Poza tym, jeśli wasze kościoły mają ogrzewanie i klimatyzację, wy też. Kiedy czytacie Ewangelię, ciężko przeoczyć fakt, że Jezus przyciągał tłumy wszędzie tam, gdzie poszedł. Bez przerwy grał z ich instynktami. Stawmy temu czoło: to nie treść jego przekazu wpływała na masę. Przez większość czasu nawet nie rozumieli, o czym mówił. Do licha, my nie zawsze jesteśmy pewni, o czym mówił. Ludzie gromadzili się przy Jezusie, bo karmiłich, uleczał, pocieszałi obiecywałróżne rzeczy. Poza tym, jakie jest przeciwieństwo przyciągającego? Posłanniczy? Nie wydaje mi się.
Część trzecia to ta głęboka. Wtej sekcji ujawnię nasz tajemny przepis. Nie ma to nic wspólnego z przygotowywaniem gruntu czy wracaniem do punktu wyjścia. Przedstawięi wyjaśnię model duchowego kształtowania. Za starych czasów nazwalibyśmy to modelem nauczania. Wszystko, co robimy planowo, angażuje ludzi w dynamikę pięciu budulców wiary. Planujemy z założeniem, że wzrastająca wiara, która przekłada się na posłuszeństwo, jest katalizatorem osobistego wzrostu. A personalny wzrost w końcu poskutkuje personalną dojrzałością. Od samego początku odrzuciliśmy model klas szkolnych i program nauczania rozwoju duchowego. Ceniąc sobie nauczanie jako składnik duchowej dojrzałości, wierzymy, że są jeszcze cztery równie potrzebne.
Jeśli jesteście zaangażowani w planowanie służby dla jakiejkolwiek grupy wiekowej w waszym Kościele, szeroka część czwarta była pisanaz myślą o was. Tutaj przedstawiam trzy niezbędne składniki przyciągających środowisk. Dodatkowo, szczegółowo wyjaśnię to, do czego odnosimy się jako do „reguł zaangażowania”. Po raz pierwszy pojawi się to napapierze. To szablon stosowany za każdym razem, gdy tworzymy środowiska, w których obecni będą niekościelni ludzie. Dalej, ze względu nakomunikację, napisałem cały rozdział o tym, jak nauczać niekościelnych ludzi. Przedstawiam, czego nauczyłem się przez lata, pracując z dwiema publicznościamii jednym przesłaniem.
Część piątaStając się głębokim i szerokim zawiera trzy rozdziały o prowadzeniu lokalnego Kościoła przez zmiany. Mam nadzieję, że coś, co napisałem, zainspiruje was albo skłoni do poszukiwań sposobów na powiększenie zaangażowania pomiędzy Kościołem i niekościelnymi w waszym społeczeństwie. Jeśli to będzie wynikiem naszego wspólnie spędzonego czasu, będę zachwycony; ale będziecie zmuszeni przekonać członków waszego zgromadzenia, by dołączyli do was w tej misji. Wydawało się odpowiednie zostawić was z tym, czego nauczyłem się, wprowadzając zmiany w instytucji, która stawiała opór jak żadna inna.
Ach tak, jeszcze co nieco o tytule. Wszystkie dobre były już zaklepane.
Poważnie, jestem pewny, że gdzieś na świecie jest rzeczywista „fontanna płynąca głęboko i szeroko”. Ale to nie ma nic wspólnego z tym, dlaczego wybrałem ten tytuł. Mam nadzieję, że do czasu, aż skończycie tę książkę, będziecie przekonani tak samo jak ja, że zdrowe lokalne Kościoły mogą i powinny być zarówno głębokie, jak i szerokie. Nie albo/albo,tylko zarówno/i. Lokalne Kościoły muszą charakteryzować się głębokimi korzeniami iszerokimi zasięgami. Kościoły powinny być teologicznie dźwięczneikulturowo znaczące. Powinniśmy być śmiali w naszym głoszeniu i przekonujący w podejściu. W Ewangelii odkrywamy Jezusa jako ucieleśnienie tych dwóch. Tak jak Jego ciało, my też powinniśmy tacy być. Tutaj jest jedno podejście, by tego dokonać.
Bawcie się dobrze!
Zaczynającodnowa
Moje najwcześniejsze wspomnienie związane z Kościołem to mój tata udzielający mi chrztu, gdy miałem sześć lat. Wciąż pamiętam jego słowa: „Pastor nie posiada większego przywileju niż udzielenie chrztu własnym dzieciom”.
Miał rację.
Ochrzciłem całą swoją trójkę.
W związku z tym, że byłem dzieckiem pastora, nie było w moim życiu momentu, w którym nie byłbym zaangażowany w życie Kościoła. W przeciwieństwie do wielu DP nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek był do tego zmuszany. Lubiłem to. Kościół zawsze był centrum mojego życia towarzyskiego. To tam tworzyły się najmocniejsze przyjaźnie, kilka z nich przetrwało do dziś.
Moi rodzice rozpoczęli swą służbę w roku 1957 w Smoky Mountains w Północnej Karolinie. Po ukończeniu seminarium tata zgodził się zostać pastorem w Kościele Baptystów w Fruitland. Dodatkowo został poproszony o nauczanie w Instytucie Biblijnym Baptystów położonym dokładnie naprzeciwko kościoła. Instytut ten powstał w 1946 roku, by wspomóc duchownych, którym brakowało możliwości lub środków do przygotowania teologicznego. I oto on, dwudziestoczteroletni, nauczał dwa razy starszych od siebie pastorów z wieloletnim doświadczeniem, którym jednak brakowało formalnego szkolenia. Kochał to.
Na moje szczęście, w Fruitland nie było żadnego szpitala. Równie szczęśliwie złożyło się, że moja mama nie chciała wydać mnie na świat w domu. Więc technicznie rzecz biorąc, nie jestem z Fruitland. Urodziłem się tuż za rogiem, w Hendersonville.
Z Fruitland przeprowadziliśmy się do Fairborn w stanie Ohio, gdzie przyszła na świat moja siostra. Później tata został duchownym w Pierwszym Kościele Baptystów w Miami na Florydzie. Mieszkaliśmy tam siedem lat, zanim przenieśliśmy się do Pierwszego Kościoła Baptystów w Bartow, sześćdziesiąt cztery kilometry od Tampy na Florydzie. Byliśmy tam tylko piętnaście miesięcy, gdy do taty zadzwonił przyjaciel, prosząc, by modlił się o przybycie do Pierwszego Kościoła Baptystów w Atlancie w roli starszego wikariusza. Nie był ani trochę zainteresowany. Uwielbialiśmy Bartow. Jednak zapewnił Felixa o swej modlitwie, mając nadzieję, że już więcej nie zadzwoni. Ale zadzwonił. I nie przestawał dzwonić. To samo zrobił Bóg.
W 1969 roku nasza rodzina przeprowadziła się do Atlanty. To była trudna zmiana. Miami i Bartow mogły być przyrównane do raju. Kościół w Atlancie nie był zdrowy. Ale oczywiście nikt nie mówi takich rzeczy w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej. Może nie wiedzieli. Jeszcze jednej informacji nie pokwapili się mu przekazać – tego, że nikt nie ma pojęcia, gdzie znajduje się klucz do jego biurka.
Dwa lata po tym, jak przenieśliśmy się do Atlanty, diakoni poprosili starszego pastora, by ustąpił ze stanowiska. Uczynił to. Później popełnili błąd, prosząc mojego tatę, by zajął miejsce na ambonie. W tym czasie zebrali komisję, która miała rozpocząć poszukiwania zastępstwa. Jak pewnie wiecie, mój tata zna się trochę na wygłaszaniu kazań. Nie trwało to długo, nim Kościół zaczął się rozrastać. Lekko zaniepokoiło to szarą eminencję. Nie uznawali taty za wystarczająco wykwalifikowanego, by został starszym pastorem. Głównie ze względu na jego wiek, wykształcenie i irytującą skłonność do nauczania o grzechu, pokucie i odkupieniu. Wyobraźcie to sobie. Niewiele czasu zajęła im decyzja o tym, że tata musi ustąpić. Jednak sprawa okazała się być podchwytliwa. Kościół doświadczał nowego życia. Grupa nowych członków była pełna. Chrzcielnica używana była każdego niedzielnego wieczoru. Zwiększały się ofiary.
Najwyraźniej nie był stworzony do tej pracy.
Pomimo tych wszystkich dobrych zmian naciskali na tatę, by zrezygnował. Początkowo subtelnie. Tłumaczyli, jak ciężko będzie znaleźć „odpowiedniego” kandydata tak długo, jak on będzie w pobliżu. Obietnice zostały złożone. Zerwanie umowy potwierdzone. Listy polecające będą napisane. Przypuszczali, że odejście będzie ciche, tak jak poprzednich pastorów. Ale mój tata nie był ulepiony z tej samej gliny, co inni. Jak wyjaśnię to bardziej szczegółowo w drugim rozdziale, dorastał on w atmosferze, gdzie jedyną przewidywalną i niezmienną wartością była suwerenność Boga. Odkrywanie i wykonywanie Bożej woli było wszystkim. Wszystkim. To był ten niekończący się napęd, który wprowadzał porządek w chaos jego dzieciństwa. Nie chciał więc pozwolić, by grupa diakonów przepisała scenariusz jego życia. Wierzył wtedy, tak jak i dziś, że decyzje powinny być podejmowane na kolanach. Nie na spotkaniach z diakonami. Dlatego po każdym starciu z szarą eminencją odpowiadał im: „Pozwólcie mi pójść do domu i pomodlić się o to”.
Nie znali czegoś takiego. Z czasem ton tych zgromadzeń zmienił się. Pamiętam, jak przyrównywał spotkania diakonów do jaskini lwa. Tak to określał: „Gdy patrzyłem wtedy na okoliczności, wszystko podpowiadało »odejdź«. Jednak gdy klęczałem, słyszałem Boga mówiącego »Posłuszeństwo wobec mnie sprowadziło cię tutaj. Powiem ci, gdy nadejdzie czas, by odejść« ”.
Kiedy stało się jasne, że nie otrzyma żadnego poparcia ze strony diakonów, sytuacja stała się naprawdę nieprzyjemna. To, co na początku było delikatnymi sugestiami, przerodziło się w niesubtelne pogróżki. Powiedziano tacie, że jeśli nie zrezygnuje, nie dostanie nigdy więcej pracy w Kościele na Południu. Dostawaliśmy paskudne anonimowe listy. W mojej książce Louder than Words2 przywołuję szczegóły tej nocy, której jeden z członków zarządu na spotkaniu uderzył mojego tatę w twarz. „Nadstaw drugi policzek” nabrało całkiem nowego znaczenia. Ale siedząc w trzecim rzędzie, jako chłopiec wielbiący swego tatę, chciałem zabić tego faceta.
Rodzice, borykając się z decyzją o pozostaniu, nie zdawali sobie sprawy, jaki wpływ ma to na ich dzieci. Wydarzenia te miały miejsce ponad czterdzieści lat temu, ale wciąż pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj. Pamiętam, jak nasza rodzina gromadziła się wpokoju przy błyszczącym stoliku do kawy, by modlić się owskazówki. Widzę twarz tego mężczyzny, który uderzył tatę. Pamiętam, gdzie byłem i co myślałem. Pamiętam nienawiść do tego, który chciał skrzywdzić mojego ojca. Lecz to, co najbardziej na mnie wpłynęło, to odwaga rodziców – ich chęć, by zrobić to, co należy, nawet jeśli było ciężko, nawet gdy byli doświadczani.
Mając trzynaście lat, z pierwszej ręki zobaczyłem, że Kościół to poważna sprawa. Warto było o niego walczyć. Wart był ryzyka, poświęcenia, anawet fizycznego bólu. Widziałem, jak tata nadstawia drugi policzek, ale nigdy się nie poddał i nie uciekł. Zrobił to, co właściwe. Był posłuszny Bogu, a On to honorował. Po dwudziestu czterech latach zdałem sobie sprawę, że ta pewność, jaką wtedyw nim ujrzałem, udzieliła się mnie, gdy potrzebowałem jej do podjęcia najtrudniejszej decyzji w moim życiu.
Przeniesienie tatyna stanowisko starszego pastora miało miejsce podczas spotkania kościelnego, zwołanego, by w jak najszybszym tempie zmusić go do rezygnacji. Idąc tam, rodzice wiedzieli, że mogą zostać bezrobotni i bez szansna późniejsze zatrudnienie. Ze względu na nieprzyjazny charakter zgromadzenia, dali mi dokładne instrukcje, żebym siedział w biurze taty, dopóki nie dobiegnie ono końca.
Na moje szczęście miałem przyjaciela, który dłużej został w pracy, by szczegółowo informować mnie, co dzieje sięw prezbiterium. Znacie go jako Louie Giglio. Wtedy wszyscy nazywali go Butch. Louie zakradał się do pustego baptysterium, żeby podsłuchiwać, a później wślizgiwał się do biura mego taty, żeby zdać mi relację. Spotkanie trwało ponad trzy godziny. Zebrało się tam prawie dwa tysiące ludzi. Jeden po drugim opowiadali, jak obecność taty zniszczyła Kościół i jak jego dalsze zaangażowanie zakłóci proces poszukiwania nowego wykwalifikowanego pastora.
Na końcu głosowano, by stwierdzić, czy mój ojciec może dalej pełnić swoją funkcję. Zdecydowana większość chciała, żeby go zatrzymać. Wtedy stało się coś, co kompletnie zaskoczyło opozycję. Ktoś wystąpił z wnioskiem, by ogłosić tatę starszym pastorem. Przewodniczący diakonów, który prowadził zebranie, popędził do mikrofonu, by ogłosić, że obrady natychmiast muszą zostać przerwane. Jeden z jego przyjaciół poparł wniosek. Lecz na ich nieszczęście tego wieczoru znalazł się tam dżentelmen znany jako Henry Robert III. Henry jest wnukiem generała Henry’ego M. Robertsa, który napisał Robert’s Rules of Order. Jak możecie wiedzieć, jest to „podręcznik” parlamentarnych procedur, pokazujący, jak przeprowadzić oficjalne spotkanie każdego typu. Odkąd ustalono, żewszystkie sprawy Kościoła będą rozstrzygane zgodnie z tymi standardami, Henry czuł się zobowiązany wyjść naprzód i poinformować przewodniczącego, iż przerwanie zgromadzenia jest niemożliwe, gdyż wniosek wciąż nie został rozpatrzony.
Cóż, sprawy pogmatwały się tego wieczoru w Pierwszym Kościele Baptystów. Ostatecznie zadecydowano, by działać zgodnie z zasadami, pozwolić na poruszenie izagłosować. Przewodniczący diakonów żądał prywatnych kart do głosowania. Ktoś inny zaproponował, by oddać głos publicznie – ręką. Więc musieli głosować, jak chcą. Spodobałoby wam się. Szara eminencja ujrzała zapowiedź katastrofy. Właściwie to zobaczyła ręce machające w powietrzu. Gdy spotkanie dobiegło końca, tata był starszym pastorem Pierwszego Kościoła Baptystów w Atlancie. Zanim rodzicom udało się dotrzeć do biura, by przekazać mi dobrą nowinę, była to już stara nowina. Dzięki, Louie.
Kościół wciąż gwałtownie się rozrastał. W międzyczasie ukończyłem szkołę średnią i dostałem się na uniwersytet w Georgii, gdzie (wkońcu) otrzymałem stopień naukowy z dziennikarstwa. Na pierwszym semestrze studiów podjąłem decyzję o rozpoczęciu służby. Całe swoje życie słyszałem obyciu „powołanym” do służby. Kilku moich przyjaciół poczuło Boże „powołanie”. W niedzielne wieczory modlili się wraz z moim tatą. Podkoniec nabożeństwa przedstawiał ich zborowi i oznajmiał, że zostali powołani przez Boga. Parafianie klaskali i przychodzili z gratulacjami. Wielu znich wciąż jest duszpasterzami, misjonarzami, liderami w służbach pozakościelnych bądź profesorami seminariów.
Jeśli chodzi o mnie, nigdy nie poczułem „powołania”. Naprawdę próbowałem. Jednak z jakiegoś powodu nigdy się mi to nie przytrafiło.
Tak więc pewnego popołudnia, kiedy jechałem gdzieś ztatą, zapytałem go: „Tato, czy trzeba być »powołanym« do służby, czy można zgłosić się na ochotnika?”. Zastanowił się chwilę. „Myślę, że bycie ochotnikiem jest w porządku”. Więc powiedziałem mu, że chciałbym się zgłosić. Wydawał się zadowolony. I to było to. Przez długi czas nikomu się z tego nie zwierzyłem. Nie chciałem dodatkowej presji. Wiedziałem, że może to ograniczyć moje możliwości, jeśli wiecie, o co mi chodzi.
Po studiach udałem się prosto do Seminarium Teologicznego w Dallas, gdzie otrzymałem tytuł magistra teologii. Uwielbiałem seminarium. Byłem tam w tych latach, co Charles Ryrie, Dwight Pentecost, Howard Hendricks i Norm Geisler. Pamiętam tatę biorącego ze mną udział w wieczornych zajęciach. W połowie wykładu doktora Ryrie pochylił się ku mnie i powiedział: „Nie masz pojęcia, jakim jesteś szczęściarzem, będąc tak nauczanym”. W czasie trwania przerwy dr Ryrie spytał tatę, czy chciałby przemówić do grupy. Wciąż pamiętam jego odpowiedź: „Absolutnie nie! Zbyt dużo się uczę”.
Kończąc ostatni semestr seminarium, zaaplikowałem na Uniwersytet Baylor, by zdobyć tytuł doktora w dziedzinie religii. Nie zostałem przyjęty. Au. Mimo że odmowa rozdrapała wciąż niezabliźnione rany, nie miałem czasuna pogrążanie się w smutku. Jeśli nie wracałem do nauki, musiałem znaleźć pracę. Jak się okazało, dyrektor studenckiego seminarium, który służył w Kościele mego taty, zrezygnował pół roku wcześniej. Gdy dyrektor oświaty dowiedział się, że szukam sensownego zatrudnienia, zadzwonił zpytaniem, czy byłbym zainteresowany stanowiskiem, dopóki nie znajdą kogoś nastałe. Pomijając fakt, że to całe pracuj-dopóki-nie-znajdziemy-godnego-zastępcy okazało się koszmarem dla mojego taty, zgodziłem się. Ostatecznie, jak lubi mawiać mój przyjaciel i mentor – Charlie Renfroe: „Każdy musi jeść i mieć dach nad głową”.
To, co zaczęło się jako wakacyjna praca, przeistoczyło się w dziesięcioletni epizod. Nie jestem pewien, kiedy przestali szukać „kogoś innego”. Wiem tylko tyle, że zakochałem się w seminarium. Nie mogłem wyobrazić sobie innego zajęcia. Przy moich normalnych obowiązkach miałem też możliwość nauczać, gdy taty nie było. Szczerze, nie wiem, jak ludzie zPierwszego Kościoła Baptystów w Atlancie mogli wziąć mnie na poważnie. Budynek ten wciąż nosił blizny mojego dorastania. Ale byli łaskawi. Zawsze mieli coś miłego do powiedzenia. W zamian wypuszczałem ichna czas.
W seminarium poznałem Sandrę. Była studentką technologii nauniwersytecie w Georgii. Zostaliśmy sobie przedstawieni w czasie studium biblijnegow kampusie. Jak stosownie. Właściwie, nie pamiętam spotkania z nią tamtego wieczoru. Zastępowałem nauczyciela. Sponsor wydziału i mój przyjaciel zaprosił mnie, bym zapełnił lukę. Dzień później zadzwonił do mnie zpytaniem, czy pamiętam dziewczynę – Sandrę Walker. Przyznałem, że kojarzę spotkanie dwóch dziewczyn. Obie były blondynkami. Zapewnił mnie, że jedna znich to Sandra. Nalegał, żebym do niej zatelefonował i zaprosiłna randkę. Uznałem, że to tandetne. Odmówiłem. Gary nękał mnie. W końcu ustąpiłem i zadzwoniłem pod numer, który mi podał. Do tego czasu Sandra zmieniła akademik. Gary zdobył jej nowy numer. Zadzwoniłem. Wyszliśmy razem. I wychodzimy razem do tej pory. Wzięliśmy ślub 6 sierpnia 1988 roku.
Podczas moich dni w seminarium ludzie często pytali mnie, jak widzę swoją przyszłość; jak długo planuję pracować z „młodymi ludźmi”? Moje ulubione to: „Andy, kiedy masz zamiar mieć swój własny Kościół?”. Moja odpowiedź była zawsze taka sama: „Bóg obdarował mojego ojca nadzwyczajną platformą. Jestem tu, żeby mu służyć i pomóc”. Itaka była prawda. Nie miałem żadnych ambicji poza tym, co robiłem. Kochałem moją pracę. Kochałem mój Kościół. Kiedy tata zaczął transmitować moje kazania, jednej niedzieli mogłem przemawiać do większej liczby osób, niż zebrałbym łącznie w ciągu dwudziestu lat w przeciętnym kościele. Dlaczego miałbym chcieć być gdzie indziej? Gdzie indziej mógłbym pragnąć się znaleźć?
W roku 1987, mierząc się zograniczoną przestrzenią i starzejącymi się budynkami, Pierwszy Kościół Baptystów wAtlancie głosował, żeby przenieść się z centrum na przedmieścia.
Szukając chętnego na zakup naszej śródmiejskiej własności, w północnej części miasta Kościół nabył obiekt, w którym pakowano produkty firmy Avon. Razemz czterema tysiącami metrów kwadratowych ziemi były tam dziesiątki kilometrów przestrzeni do magazynowania. W ciągu roku od podjęcia decyzji oprzeniesieniu europejska grupa podpisała kontrakt dotyczący zakupu własności śródmiejskiej. Zdawano sobie sprawę z faktu, że nawet mając kupca, minie ładnych parę lat, zanim Kościół mógłby zbudować nową siedzibę i się przeprowadzić. Dlatego diakoni zapytali mnie, czy byłbym chętny prowadzić nabożeństwaw części naszego nowo nabytego obiektu. Ich argumentem było to, że odciążyłoby to zatłoczone centrum miasta, a jednocześnie zapewniło obecnośćw nowym budynku.
W czasie spotkania, na którym zostałem poproszonyo przyjęcie tej nowej odpowiedzialności, przewodniczący diakonów nie przestawał przepraszaćza wszelkie ograniczenia. Nie było tam chóru ani orkiestry. Chciał wiedzieć, czy nie będzie przeszkadzał mi akompaniament zespołu, dopóki otoczenie nie stanie się bardziej nabożne. Ważnym dla nich było, abym rozumiał, w co się pakuję. Jak ujął to jeden dżentelmen: „To prawdopodobnie nie będzie przypominało kościoła”. Moją głowę zaprzątał tylko królik – Brer Rabbit. „Nie kierujcie mnie na tę cierniową drogę!” Więc z kamienną twarzą powiedziałem im, że poświęcę się dla ogółu.
Koniecznie trzeba wziąć pod uwagę fakt, że w tamtych czasach nie było wielomiejscowych kościołów. Parę eksperymentowało z drugim kampusem, ale nawet to było nowatorskie. Posiadaliśmy nowe terytorium. Nie mieliśmy pojęcia, co robimy, ale nie moglibyśmy być bardziej podekscytowani. Siedmiuz nas zostało przypisanych do drużyny rozpoczynającej całe przedsięwzięcie. Wtej wyjątkowej grupie znaleźli się: Julie Arnold, Lane Jones, Rick Holliday, Bill Willits i Reggie Joiner. Zespół gwiazd. Wtedy tego nie wiedzieliśmy. Nigdy nie pojmę, dlaczego nas wybrali. Typowałem, żeuznano nas za nieistotnych w śródmiejskiej lokacji. Więc wysłali nasna skaliste pustkowia, by utworzyć placówkę. Byliśmy zdezorientowani.
Tata ijego ekipa podjęli ogromne ryzyko, by wzmocnić naszą pozycję. Złożyliw nasze ręce swoją reputację, dofinansowali nasz projekt, nie zarządzając nim. Powiedzieli, żebyśmy dotarli do nowej społeczności i dali nam całkowitą wolność, by marzyć, sporządzać plany i tworzyć. Więc to robiliśmy. A kiedy nie wiedzieliśmy dokładnie, co chcemy zrobić, wiedzieliśmy, czego zrobić nie chcemy. Nie planowaliśmy rekonstruować otoczenia stworzonego dla ludzi kościelnych. Pragnęliśmy stworzyć Kościół, do którego uwielbialiby przychodzić ludzie niekościelni. Nie mieliśmy pojęcia, czy to prawdopodobne. Właściwie powiedziano nam, że już tego próbowano i nie było to możliwe naprzepełnionym kościołami południu. Mimo wszystko wierzyliśmy, że warto spróbować. Wyruszyliśmy więc na podbój wyobrażeń i ostatecznie, serc niekościelnych ludzi należących do tego społeczeństwa.
Część hali magazynowej, którą przeznaczyliśmy na centrum modlitewne, była w stanie pomieścić osiemset osób. Nie było tam żadnych korytarzy czy przedsionków. Wchodziło się tam z zewnątrz. Zbudowaliśmy małą scenę otoczoną zielonymi rusztowaniami, które podtrzymywały głośniki. Podłoga była betonowa, więc mogła przetrwać bez względu na temperaturę na zewnątrz. Strefa dla dzieci (strefa, nie klasa) była kolejną odnowioną częścią magazynu, do której również można było dostać się drzwiami zewnętrznymi. Znajdowały się tam wiatraki, żadnej klimatyzacji.
Otoczenie było co najmniej surowe, a cały budynek paskudny.
Wystartowaliśmy w Niedzielę Wielkanocną w1992 roku w towarzystwie siedmiuset osób, większość z nich pochodziłaz śródmiejskiego Kościoła. Kiedy zdali sobie sprawę z tego, że„uwielbienie w magazynie” będzie całkowitym odejściem od tego, do czego byli przyzwyczajeni, około połowa z nich ogłosiła, że więcej nie wróci. Szybko jednak zostali zastąpieni przez ludzi ze społeczeństwa. Dużą liczbę ludzi. Trzeciego tygodnia musieliśmy odmawiać nowym osobom. Odprawialiśmy tak wiele aut, że komitet innego Kościoła zapytał, czy na naszym parkingu mogą rozdawać swoje ulotki tym, którzy nie dostaną sięna nasze nabożeństwo.
Dodaliśmy jeszcze jedno nabożeństwo i zaczęliśmy adaptować resztę zalegającej przestrzeni. Z końcem drugiego miesiąca było nas już dwa tysiące. Szaleństwo.
Podczas gdy Bóg używał nas, by zmienić myślenie ludzi o lokalnym Kościele, zmiana następowała również w naszych sercach. Zapożyczając frazę od mojego bohatera i przyjaciela – Billa Hybelsa, byliśmy zrujnowani. Nie było odwrotu. Był to Kościół, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy. Prawda jest taka, że byłem zrujnowany już w dniu otwarcia. Po moim pierwszym przesłaniu szliśmy z Sandrą do przyczepy budowlanej, która służyła za pokój dla gości. Jak tylko doszliśmy do skrzypiących drewnianych schodów, odwróciłem się do niej ze łzami w oczach i rzekłem: „To chcę robić przez resztę swojego życia”. (Kurczę. Rozkleiłem się, tylko o tym pisząc). Ale to nie tylko ja. Wszyscy tak się czuliśmy. To żadna niespodzianka, że piątka z naszej wyjątkowej grupy wciąż pracuje razem. Gdyby Reggie Joiner nie był tak zajęty pomocą Kościołom w całym kraju, może również byłby tu z nami. Wszyscy byliśmy zrujnowani. Kochaliśmy to środowisko. Kochaliśmy ten nieformalny charakter. Kochaliśmy otrzymaną wolność w komunikowaniu się na różne sposoby. Kochaliśmy to, jak nasz surowy magazyn był rozbrajający dla tych, którzy uważali siebie za powracających i poszukujących. Wolność ekspresji, którą dziś bierzemy za pewnik, kiedyś nie miała miejsca. To było coś nowego. I nie umieliśmy się tym nacieszyć.
W międzyczasie sprawy w śródmieściu nie miały się dobrze. Sprzedaż własności nie doszła do skutku. Kupiec zniknął pół roku przed zamknięciem, a nie było żadnej umowy awaryjnej. By bardziej skomplikować sprawy, sytuacja ekonomiczna pogorszyła się i wartość nieruchomości w Atlancie gwałtownie spadła. Stało się boleśnie oczywiste, że suma, jaką Kościół przewidział za dobytek, jest nie do przyjęcia w obecnej rzeczywistości gospodarczej. To, co zaczęło się jako dwuletnie przeniesienie, przemieniło sięw nieokreślony czas oczekiwania. Więcej czasu oznaczało więcej możliwości dla tych dwóch miejsc, by rozwinąć inne i kontrastujące tożsamości. Nie było to zamierzone. Nawet wiedząc to, co wiem teraz, nie jestem pewny, czy można było tego uniknąć.
Rodziny z południowej części miasta, które uczęszczały do śródmieścia, nie planując przeniesienia się do naszego nowego kampusu, zaczęły szukać innych Kościołów. Nie czekającna faktyczną relokację, poszli naprzód i wstąpili do innych miejsc. Jako pierwsi poszli single i młode rodziny z dziećmi. Wydawać się mogło, że zgromadzenie z centrum miasta nagle postarzało się. Natomiast północny kampus przyciągał singli i młode rodziny w setkach. Niedługo frekwencja zwróciła się w naszym kierunku.
Jak już wspomniałem wcześniej, styl naszego uwielbienia drastycznie się różnił. Uważano, że mamy ten „czadowy” element, którego brakowało Kościołowi w śródmieściu. Garnitury, krawatyi spódniczki stały się rzadkością. Wybuchowy rozrost w północnym kampusie stworzył atmosferę podekscytowania i oczekiwania, podczas gdy społeczność z centrum czuła się, jakby „tam utknęła” do czasu sprzedaży.
W końcu ludzie zaczęli porównywać i analizować. Zaczęły się rozmowy typu my/oni. Zaczęła się rywalizacja. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego Kościół macierzysty tak niechętnie fundował nasze nowe inicjatywy. Oni nie rozumieli, dlaczego my, z tak wielką frekwencją, nie byliśmy w stanie sami płacić. Pomimo tego udawało nam się funkcjonować jako jeden Kościółw dwóch miejscach. W dużej mierze działo się tak dlatego, że wraz z tatą nie pozwalaliśmy nikomu wejść pomiędzy nas. Nie uznawaliśmy rywalizacji między ojcem, a synem. Wiedzieliśmy, że nasze poglądy przetrwają do czasu, aż dwa zgromadzenia połączą się znóww nowym obiekcie.
Lecz w czerwcu 1993 roku stało się coś, co ostatecznie nas poróżniło. Mama złożyła pozew o rozwód.
Abyście zrozumieli, co się wydarzyło, muszę troszeczkę cofnąć się w czasie. Pierwsze pęknięcia w małżeństwie pojawiły się, gdy byłem w drugiej klasie szkoły średniej. Do tego czasu wydawało się, że tworzą idealny związek. Nigdy nie widziałem, by się kłócili. Nie przypominam sobie nawet, żeby się kiedyś w czymś nie zgadzali. Podniesiony głos mamy słyszałem tylko raz – w pierwszej klasie, gdy brałem lekcje gry na pianinie. Tata przysięgał, że pierwszy raz słyszy coś takiego. Co zatym idzie, nie pozwoliłem moim dzieciom na zajęcia z gryna pianinie.
Rozważyłem każdą teorię, która mogła być przyczyną problemu. Nic z tych zwyczajnych podejrzeń. Nie zdrada. Nie kłopoty finansowe. Tata zawsze ciężko pracował, ale nie był pracoholikiem. A mama nigdy nie oskarżała go o żadną z tych rzeczy.
Oboje dorastali w, jakbyśmy to teraz nazwali, bardzo dysfunkcjonalnych rodzinach. Ojciec mojego taty zmarł, kiedy ten miał siedemnaście miesięcy. Nie mieli żadnego ubezpieczenia. Jego mama poszła do pracy w fabryce. Stał się dzieckiem, które po szkole wracało do pustego domu, bomatka pracowała. Byli bardzo biedni. Dowiedział się prawdy o Świętym Mikołaju, gdy świątecznego poranka znalazł w swojej skarpecie pomarańczę, która była w lodówce już poprzedniego wieczoru. Jego mama wyszła ponownie za mąż, gdy miał dwanaście lat. Chciała, by miał w swoim życiu mężczyznę. Przez wrażliwość do mojej powiększonej rodziny nie będę zagłębiał się w opowieści o tym, w jaki przemieniło się to koszmar. Mój ojciec błagał swoją mamę, żeby wzięła rozwód, ale odmówiła. Według niej – przysięga to przysięga. Nie złamałaby jej. Ale to prawie złamało ją. Gdy zdrowie męża się pogorszyło, opiekowała się nim, jakby był wzorowym mężem. Był na tyle dojrzały, żeby zdawać sobie sprawę z jednostronności tego związku i całkowitej bezinteresowności mamy w czasie jego ostatnich lat. Po jego śmierci tata przeprowadził się wraz ze swoją mamą do Atlanty, gdzie robił wszystko, by wynagrodzić jej lata trudności, z jakimi musiała się mierzyć.
Rodzice mojej mamy rozwiedli się, gdy była w szkole średniej. Jej ojciec – David – był moim ulubionym dziadkiem. Wiedział, jak się dobrze bawić, co jak się później okazało, było częścią problemu. Kiedy miałem dziewięć lat, pojechałem do niego na dwutygodniowe wakacje. Kupił mi aligatora. Czego można nie kochać w dziadku, który kupuje swemu wnukowi półmetrowego gada? Był odjazdowy, jeszcze zanim zaczęto używać tego słowa. Trzymał słoikiz pieniędzmi w lodówce. Przyszywał diamenty do rąbków zasłon. Zawsze jeździł najnowszym złotym cadillakiem. Jego standardowy garnitur to ten wkolorze szampana, koszula ze spinkami.
Miał mieszkanie własnościowe w Forcie Lauderdale, dom z jachtem na kanale w West Palm Beachi farmę w Północnej Karolinie.
Jeśli chodzi o złe strony, miał na swoim koncie cztery małżeństwa. Cztery małżeństwa. Teraz to dużo. Wtedy to było bardzo dużo. Jego czwarta żona była wspaniałą kobietą, dzięki jej wpływowi w końcu stał się chrześcijaninem. Był już po sześćdziesiątce. Po zmówieniu modlitwy grzesznika zaczął nadrabiać stracony czas. W swych ostatnich latach chciał tylko omawiać Pismo Święte. Wciąż pamiętam jego brązową skórzaną Biblię z wielką czcionką. O ile szybko mógł określić siebie jako chrześcijanina, nie był do końca pewny nieba. Mówił: „Nie wiem o raju. Zrobiłem wiele złych rzeczy w swoim życiu”. Nigdy nie zadawaliśmy pytań. Mogliśmy tylko sobie wyobrazić. Podczas gdy jego późne nawrócenie było pocieszające, krzywda, jaką może wyrządzić tylko ojciec, już została zadana.
Tak więc młody mężczyzna, który dorastał bez taty i dla którego szufladkowanie stało się sposobem na przetrwanie, ożenił się zkobietą, której ojciec był co najmniej rozproszony; i razem postanowili zmienić świat. Ale jak wiecie, przeszłość jest tylko przeszłością dla czasu. Zawsze znajdzie sposób, żeby złapać w swoje szpony naszą przyszłość. Jeśli nie rozróżnicie tego od razu, skutki mogą być wyniszczające. Moi rodzice nie byli wyjątkiem.
W 1992 roku mama spakowała swoje rzeczy i przeprowadziła się do ich domku nad jeziorem poza Atlantą. Kilka miesięcy później otrzymałem telefon od taty, że dostał papiery rozwodowe. Każdy miał swoje zdanie na temat tego, co powinien zrobić. Ale nikt poza siostrą i mną nie znał całej historii. Część członków naszego zgromadzenia chciała staćpo stronie taty bez względu na wszystko, inna grupa nalegała, żeby wziął wolne, by popracować nad małżeństwem. Nie wiedzieli inie mogli wiedzieć tego, że sześć miesięcy przed wyprowadzką mamy rodzice spędzili trzy tygodnie w centrum konferencyjnym z dobrze wyszkoloną ekipą terapeutów i lekarzy „pracując nad ich małżeństwem”. Nie był to pierwszy raz. Spotkali się z każdym możliwym typem terapeutów. Do momentu, gdy matka wypełniła papiery, ich małżeństwo było już martwe od lat. Oboje jednak byli tak kategorycznie przeciwni rozwodowi, iż żadne z nich nie chciało złożyć pozwu. Pewnego razu byłem tak sfrustrowany, że zapytałem, czy mogę zatrudnić prawnika isam wypełnić papiery! Poza grupą weź-trochę-wolnego znaleźli sięi tacy, którzy uważali, że powinien zrezygnować z pracy. Byli przekonani, że jeśli mama rzeczywiście będzie chciała rozwodu, tata nie będzie mógł pracować na swoim obecnym stanowisku. Może to zabrzmieć okrutnie, ale musicie zrozumieć, że do tej pory Pierwszy Kościół Baptystów w Atlancie nigdy nie miał rozwodnika wśród pracowników lub diakonów. Nie można zostać diakonem, jeśli jest się rozwiedzionym. Tłum zrezygnuj-teraz domagał się po prostu tego, czego ich uczono.
Jednak wtedy, kiedy zaczęło robić się gorąco, mama nagle ogłosiła, że wycofuje pozew. Wszyscy się radowali. Wyglądało na to, żeBóg odpowiedział na modlitwy i małżeństwo zostanie ocalone. Moja siostra – Becky – i ja wiedzieliśmy lepiej. Cztery miesiące później mama ponownie wypełniła pozew. I wszystko zaczęło się od nowa.
Kilka tygodni po tym, jak tata dostał papiery, wezwał mnie do swojego biura, abym przeczytał list, który otrzymał od prawnika mamy. Pamiętam dokładnie, gdzie się znajdowaliśmy. Gdy skończyłem czytać, popatrzyłem naniego i rzekłem: „Tato, nie zapytałeś, co według mnie powinieneś zrobić”. Uśmiechnął się i powiedział: „Wiesz, że chcę wiedzieć, co myślisz”. Właściwie nie byłem pewien. Znałem te porady i „wsparcie”, które otrzymywał od najbliższych mu ludzi. Chcieli dobrze. Po prostu nie znali wszystkich faktów. Nie doceniali sprzeciwu, który zaczął się budować.
Poradziłem mu, żeby wszedł w niedzielny poranek do prezbiteriumi odczytał swój list rezygnacyjny. Zasugerowałem też, żeby po tym, jak wszyscy otrząsną się z szoku, powiedział, że będzie nauczał tak długo, jak będą tego chcieli. Rzekłem: „Powiedz, że nie chcesz opuszczać Kościoła i pragniesz kontynuować pracę jako pastor. Daj im możliwość zadecydowania, czy chcą pastora, który może skończyć jako rozwodnik”. Zapewniłem go, że zgromadzenie nie pozwoli mu nigdzie odejść. Za bardzo go kochali. Moja mama nie chodziła do Kościoła od lat. Byłem wtedy przekonany, tak jak i teraz, żegdyby mieli szansę przywrócenia go na stanowisko pastora pomimo trwającego rozwodu, zrobiliby to. Wszelkie kontrowersje by ucichły.
Niestety, tata nie usłyszał z tego nic poza zrezygnuj. To zrozumiałe. Słyszał to słowo od miesięcy. A teraz jego syn podsuwał ten sam pomysł. Wyglądało i brzmiało to, jakbym spoufalał się z tłumem zrezygnuj-teraz. On nie przypomina sobie tej rozmowy. Ja jej nigdy nie zapomnę. Od tamtej pory uważał, że chcę, by ustąpił. Na stałe. Wkrótce jego podejrzenia potwierdziły się, bo ludzie zaczęli podszeptywać, że chcę przejąć Kościół. Jego najbliżsi przyjaciele inajwierniejsi sojusznicy popierali teorię, że wykorzystuję rozwód rodziców jako sposób, by pozbyć się taty i zająć jego miejsce. „Wszakże – kłócili się – patrzcie, co wyrabia w tym magazynie. Te wszystkie sukcesy uderzyły mu do głowy”. Może tak było. Lecz dwie rzeczy były pewne. Nie chciałem przejąć Kościoła. I nie chciałem, żeby tata odszedł.
Przez następne dwa lata tata ija spotykaliśmy się każdego tygodnia wraz z radą. Czasem dwa razy w tygodniu. Pomimo tego wciąż był podejrzliwy. A ja się wściekałem. Wściekałem się, że mi nie ufał. Wściekałem się, że nie bronił mnie, gdy ludzie oskarżali mnie o najbardziej absurdalne rzeczy (jakaś pani wysłała anonimowy list do wszystkich członków, zarzucając, że jeżdżę sportowym autem wartym ponad dwieście tysięcy). Wściekałem się na jego „przyjaciół” za ukrywanie prawdy. Wściekałem się namamę. Byłem w rozsypce. Jednak trzymaliśmy otwartą drogę komunikacji. Czasami zbyt otwartą. Jednego wieczoru zaprosiłem go, by przyszedł zobaczyć sięz dziećmi, miałem nadzieję, że będziemy mogli się dogadać przy mojej rodzinie. Zanim wieczór się skończył, staliśmy na moim podjeździe, krzycząc na siebie jak para licealistek.
W międzyczasie spotykaliśmy się każdej niedzieli przed naszą kongregacją, zachowując się, jakby wszystko byłow porządku. Do tego momentu zdążyliśmy odrestaurować kolejną sporą część magazynu w północnym kampusie. Ponad tysiąc dorosłych zjawiało się każdego tygodnia. Tam byliśmy. Ojciec i syn. Obaj z własnym dużym Kościołem. Problem był w tym, że to ten sam Kościół. A on był pastorem. Ja stałem się piorunochronem dla tych, którzy uważali, iż powinien ustąpić ze stanowiska. Wkrótce grupa ustąp-by-pracować-nad-swoim-małżeństwem i ta zrezygnuj-teraz uczęszczali ze mną na uwielbienie. Więc, oczywiście, tata był podejrzliwy. Kto by nie był? W końcu wraz z Sandrą zdaliśmy sobie sprawę, że mamy tylko jedno wyjście. Zaczęliśmy prosić Boga opozwolenie na odejście. To było skomplikowane. Lecz wiedzieliśmy, że im dłużej zostanę, tym bardziej sprawy się podzielą. Nie byłem wiarygodny dla popierających tatę i nie zgadzałem się z jego krytykami. A wspomniałem, że byłem wściekły?
Sprawy osiągnęły punkt krytyczny latem 1995 roku. Sandra była w piątym miesiącu ciąży z Allie, kiedy zaczęła tracić widzenie obwodowe z lewej strony. Umówiliśmy się do neurologa. Byliśmy przerażeni. Rankiem 3 sierpnia opuściłem biuro o10.30, by spotkać się z nią w gabinecie lekarskim. Wiedziałem, że prawdopodobnie utkniemy w poczekalni, więc wychodząc, przeskanowałem wzrokiem półkęz książkami w poszukiwaniu czegoś do czytania. Moje oczy spoczęłyna książce, którą ktoś podarował mi rok wcześniej – Opowieść otrzech królach Geny Edwards3. Nie miałem pojęcia, o czym była. Nigdy nie zajrzałem za okładkę. Chwyciłem ją i skierowałem się ku drzwiom.
Nikogo nie było w poczekalni, więc zacząłem czytać na głos. Było tak, jakby autorka podążała za nami przez ostatnie dwa lata. Nie mogłem uwierzyć. Kontynuowałem czytanie, gdy lekarz przeprowadzał badania. Neurolog nie wydawał się zbytnio zmartwiony. Powiedział, że możemy się spodziewać wyników od siedmiu do dziesięciu dni. Dwadzieścia minut później siedzieliśmy w kawiarni, zajadając się, a ja czytałem dalej. Gdy kończyliśmy posiłek, przeczytałem fragment, który mógł zmienić bieg naszego życia:
Zaczynanie z pustymi rękami i w samotności może ludzi naprawdę przerazić. Mówi to również wiele o tym, jak pewni są tego, że Bóg jest przy nich.
Skończyłem czytać i spojrzałem na Sandrę. Wiedzieliśmy. Oboje wiedzieliśmy. To czas, by odejść.
Mieliśmy nasze zwolnienie. Było to takie oczywiste. Nigdy wcześniej nic nie było tak jasne. Odprowadziłem ją do samochodu, pocałowałem na pożegnanie i wróciłem do biura, by złożyć rezygnację.
Gdy dotarłem na miejsce, zwołałem całą ekipę i powiedziałem, że bardzo ich cenię, ale nadszedł czas, bym odszedł. Wcale nie byli zaskoczeni. Wiedzieli, że nie byłem w stanie wytrzymać tego napięcia i nieufności, które zaczęły cechować nasze środowisko pracy. Oni również byli zmęczeni. Kochaliśmy to, co działo się w niedziele. Lecz ta część od-poniedziałku-do-piątku wyniszczała nas. Moja rezygnacja zasygnalizowała koniec naszego partnerstwa, było to nieuniknione. Co więcej, sygnalizowało to koniec partnerstwa z Bożą działalnością w północnej części miasta. Dzięki Jego łasce złamaliśmy kod, jak przyciągnąć niekościelnych ludzi do Kościoła. I nie tylko oni przychodzili, przyprowadzali swoich niekościelnych przyjaciół. Nie słyszano o tym w naszej części kraju. A teraz był to koniec.
Opuściłem spotkanie i poszedłem prosto do taty. Przeglądał pocztę ze swoją asystentką. Gdy uniósł wzrok i zobaczył mnie stojącego w drzwiach, miałem dziwne wrażenie, że wie, dlaczego się pojawiłem. Asystentka pozbierała swoje rzeczy i wyszła do innego biura. Siedział w swoim dużym krześle, za swym dużym biurkiem – pozostałość po poprzednim zarządzie. Nie mieściło się w drzwiach, więc zamiast go zdemontować, zaczął używać.
Nie pamiętam dokładnie, co mówiłem, ale poinformowałem go, że rezygnuję ze skutkiem natychmiastowym i jeszcze dziś otrzyma list. Wpatrywał się we mnie przez minutę. Bałem się, co może zaraz nastąpić. Wstał powoli, obszedł biurko i wziął mnie w objęcia. I obaj płakaliśmy. I płakaliśmy. I płakaliśmy. Moja rezygnacja była czymś więcej niż wypowiedzeniem pracy. Oznaczała śmierć niewypowiedzianego marzenia. Co mogło być i co prawdopodobnie powinno, nie powstanie. Więc po prostu staliśmy tam i płakaliśmy.
W niedzielę zjawiłem się na magazynowym uwielbieniu tak jak zawsze. Uśmiechałem się. Uścisnąłem kilka rąk. Śpiewałem. I zrezygnowałem. To było okropne. Okropne. Do dzisiejszego dnia spotykam ludzi, którzy mówią: „Andy, pierwszy raz w Kościele w magazynie byłem tej niedzieli, kiedy zrezygnowałeś”. Jak nóż w serce. Ci ludzie ufali mi. Podążali za mną. Ofiarowali siebie. Służyli jak szaleni. Doświadczyliśmy razem drugiego rozdziału Dziejów Apostolskich. Dopiero zaczynaliśmy. A ja odchodziłem. Najgorsze było to, że nie mogłem im powiedzieć, dlaczego. Nawet powiedziałem im, że nie mogę. Zapewniłem ich, że z moim małżeństwem wszystko w porządku. Nie mam problemów ze zdrowiem. Nikt mnie nie zwolnił. I że nie otrzymałem lepszej oferty. Później pomodliłem się i wróciłem do domu.
Ze skutkiem natychmiastowym grupa rozpoczęła przedsięwzięcie mające na celu rozdzielenie kampusów na dwa niezależne Kościoły. Delegacja przyszła zapytać mnie, czy wróciłbym jako pastor północnego kampusu, jeśli Pierwszy Kościół Baptystów przekształci się w oddzielny Kościół. Plotka wtedy głosiła, że od początku byłem częścią tej grupy i kiedy zorientowałem się, że nie dam rady przejąć całego Kościoła, zacząłem spiskować, by przejąć północną część. Podziękowałem grupie za ich ofertę i zapewniłem, że nie jestem zainteresowany powrotem.
Jak wszyscy wiemy, każda historia ma dwie strony. Zanim więc przejdę dalej, chcę zatrzymać się i poprosić, byście postawili się w sytuacji mojego taty. Spędził ostatnie osiemnaście lat, budując ogromne duchowieństwo bez żadnego wsparcia w domu. Później jego żona składa pozew o rozwód, który poza tym, że był publicznym poniżeniem, podzielił zgromadzenie. Szybko po tym syn, któremu błogosławił przy każdej nadarzającej się okazji, włączając w to pozwolenie na stworzenie dramatycznie odmiennego Kościoła od jego własnego, próbuje się go pozbyć i zająć jego miejsce! Kiedy to nie działa, syn próbuje zdobyć poparcie na podzielenie Kościoła i przejmuje kontrolę nad połową zgromadzenia. Gdy spisek zostaje udaremniony, rezygnuje, pozostawiając kilka tysięcy ludzi bez pastora i wyjaśnień, dlaczego odchodzi. Gdybyście byli moim tatą, odezwalibyście się do mnie jeszcze kiedykolwiek? Rodzice ujmują swojej woli. Z tego, co wiem, tata tak zrobił. Kto by go winił?
W tym momencie nie umiem wyrazić mu wystarczającego uznania. Jest z pokolenia dobrych i złych gości, kowbojów i Indian, jesteś ze mną albo przeciwko mnie. Dla niego lojalność zawsze była największą wartością. Kiedy połączy się to z filtrem, przez jaki interpretował moje zachowania, miał mnóstwo powodów, by namalować mnie jako niewdzięczną, nielojalną i egocentryczną primadonnę. Jak ktoś, kto dostał takie możliwości jak ja, mógłby traktować swego ojca z taką pogardą? Patrząc na to przez jego pryzmat, byłby całkowicie usprawiedliwiony, gdyby spisał mnie na straty i ruszył dalej.
Ale nie zrobił tego.
Zamiast tego zaprosił mnie na obiad.
Tak wiele.
Delikatnie mówiąc, rozmowy były wymuszone. Obaj byliśmy wściekli i skrzywdzeni. Ojciec jednak próbował. W trakcie jednego z naszych niezręcznych spotkań powiedział coś, co skruszyło lód mego serca i otworzyło drzwi relacjom, jakie mamy teraz. Rzekł: „Obaj wiemy, co dzieje się z ojcami i synami, którzy przechodzą przez coś takiego”. Przerwał i spojrzał mi prosto w oczy. „Andy, nie chcę, żebyśmy skończyli w ten sposób”. Wszystko, co mogłem wyszeptać, to: „Ja też, tato”.
Dwa miesiące po mojej rezygnacji jedliśmy jeden z tych cichych obiadów w meksykańskiej restauracji, gdy tata spojrzał znad sałatki i spytał: „Więc co zamierzasz teraz robić?”. Ciężko było zrozumieć i jemu, i ojcu Sandry to, jak mogłem rzucić idealną pracę, nie mając nic w zanadrzu. Wiedząc, że mam dwójkę małych dzieci, a trzecie w drodze, mogę zrozumieć ich oszołomienie. To nie jest coś, co bym polecił. Po mojej rezygnacji pojechaliśmy do Kościoła w innym stanie, gdzie głosiłem kazanie, oczekując na telefon. I zadzwonili. A my odmówiliśmy. Wcześniej, w tym samym tygodniu, zostałem zaproszony przez grupę, by omówić założenie nowego Kościoła na terenie Atlanty. Myślenie o tym było ekscytujące. Ale wtedy to był tylko pomysł. „Więc – powiedziałem – gdybym mógł cokolwiek zrobić, to zebrałbym grupę ludzi, z którymi pracowałem w Pierwszym Kościele Baptystów, poszedłbym na północ miasta i zaczął od nowa”.
Wypowiadając te słowa, wiedziałem, że nie byłem w stanie niczego rozpocząć. Nie miałem żadnego interesu w „pastorowaniu” komukolwiek. Wciąż widywałem się z moim doradcą. Dramat poprzednich dwóch lat wysiedlił wszystkie możliwe sprawy, które przez lata tkwiły na ścianach mojej duszy. Tylko dwa dni wcześniej przy moim doradcy wyładowywałem się, mówiąc, jak bardzo wszyscy się mylili, a jak bardzo ja miałem rację. Gdy w końcu przestałem, by zaczerpnąć powietrza, Steve rzekł: „Andy, pozwól mi cię o coś zapytać. Jak zareagowałbyś, gdybyś był jednym z uczniów Jezusa i słyszał Piotra zapierającego się Go?”. Zanim zdążyłem pomyśleć, powiedziałem: „Wydałbym go!”. Usta mówią z serca. Takie było moje serce. Rozzłoszczone. Łatwo oceniające. Przemądrzałe. Steve uśmiechnął się i zadał drugie pytanie: „Jak Jezus zareagował?”. Zdając sobie sprawę, że nie można odmówić składania zeznań swojemu doradcy, odpowiedziałem: „Uczynił go odpowiedzialnym za to całe przedsięwzięcie”.
To był dla mnie definitywny moment. Dostrzegłem coś, czego wcześniej nie widziałem, i znienawidziłem to, co ujrzałem. Kiedy zmierzyłem się z faryzejskim stanem mojego serca, byłem zdesperowany, by się zmienić. Zdałem sobie sprawę, że to przez ten filtr nauczałem, radziłem, czytałem Pismo i przewodniczyłem. Prosiłem Boga, by rozebrał mnie z tego. Wtedy rozpoczął się proces, który jestem pewien, że trwa do dziś.
Tak więc, gdy otworzyłem się na tatę tamtego popołudnia i marzyłem na głos, nie miałem w głowie żadnych ram czasowych. Zapytał, co chciałbym robić, gdybym mógł robić cokolwiek, więc mu powiedziałem.
A później on powiedział światu.
Niedzielnego wieczoru bez mojej wiedzy poprzedził regularny porządek uwielbienia niespodziewaną informacją na temat moich planów. „Część z was zastanawiała się, co teraz porabia Andy. Cóż, zjedliśmy razem obiad w tym tygodniu. Planuje pójść na północ miasta i założyć Kościół”. Przerwał. „I ma moje błogosławieństwo”. Rany były dla niego zbyt świeże, by mieć to na myśli. Chciał mieć to na myśli. Ale kochał mnie. Wiedział, jak ważne jest dla mnie to, by stał za mną. Więc tak to powiedział. Tego wieczoru mój telefon zaczął dzwonić. Papier w faksie skończył się przed południem dnia następnego. Wszyscy chcieli wiedzieć, kiedy, gdzie i jak mogą się zaangażować. Ja chciałem tylko się zdrzemnąć.
Dziewiętnastego listopada 1995 roku mieliśmy spotkanie organizacyjne dotyczące założenia nowego Kościoła. Pojawiło się około 1500 osób. Nie czułem się gotowy. Ale to się nie liczyło. Wydarzenia zostały wprowadzone w ruch. Koła się toczyły. Gotowi czy nie, zakładaliśmy nowy zbór. Albo tak to wyglądało. W rzeczywistości – wznawialiśmy Kościół.
Grupa, która wtedy się zgromadziła, nie była gromadą ciekawskich. To była podstawa. Była to ta grupa, która przez ostatnie trzy lata pracowała, by stworzyć najbardziej wyjątkowe i dynamiczne kościelne doświadczenie w mieście. Wierzyli. Rozumieli. Tak jak ja byli zrujnowani przez to, co widzieli i przeżyli w magazynie. Wiedzieli, co mogło i powinno być. Nie potrzebowali wizji, potrzebowali pozwolenia.
Tak więc po emocjonalnym zestawie uwielbień, wszedłem na podium i powiedziałem im to, co już wiedzieli:
Atlanta nie potrzebuje kolejnego Kościoła. Atlanta potrzebuje Kościoła innego rodzaju. Atlanta potrzebuje Kościoła, do którego kościelni ludzie swobodnie przyprowadzają przyjaciół, członków rodziny i sąsiadów. Kościoła, do którego niewierzący mogą przyjść, by usłyszeć prawdę zmieniającą życie – że Bóg troszczy się o nich i o tym, że Jezus Chrystus zmarł za ich grzechy. Zebraliśmy się, by stworzyć Kościół, do którego niekościelni ludzie będą uwielbiać uczęszczać.
Tak więc zaczęliśmy.
Znowu.
Następnego ranka napisałem krótką deklarację po angielsku, zmieniłem czcionkę na grecką, wydrukowałem i umieściłem na biurku, gdzie spoczywa do dziś. Głosi ona:
Panie, nie był to mój pomysł. Ty mnie w to wpakowałeś. Ufam, że mnie przez to poprowadzisz.
Taki początek miała Społeczność Kościoła North Point. Pozew rozwodowy i rozpad Kościoła. Przez chwilę rozważałem powieszenie zdjęcia moich rodziców w korytarzu North Point. Poza mną nikogo to nie bawiło. Nie określam siebie jako plantatora Kościoła. Nigdy nie zamierzałem założyć Kościoła. Ale Bóg miał inne plany.
Tata skończył w tym roku osiemdziesiąt lat. Rozumie się samo przez się, że stoję na jego ramionach. Są to dwa bardzo zatłoczone ramiona. Kilka pokoleń liderów Kościoła jest tam razem ze mną. I wszyscy jesteśmy bardzo wdzięczni. Ja najbardziej. Z czasem wywnioskowałem, że tata i ja zareagowaliśmy nakonflikt Pierwszego Kościoła Baptystów w ten sam sposób. Oboje zrobiliśmy to, czego, jak uważaliśmy, oczekuje Bóg. Ja byłem przekonany, żechce bym odszedł. On był przekonany, że Bóg chce, żeby został. Więc to zrobiliśmy. Dążymy do tego od tamtej pory. Gdybyście poprosili mojego tatę, by streścił swoje życie w jednym zdaniu, powiedziałby: „Bądź posłuszny Bogu i wszystkie konsekwencje pozostaw Jemu”.
To dobra rada.
Teraz porozmawiajmy o Kościele.
Wstronęnieporządków
Kłopotliwą rzeczą, z którą jako liderzy musimy się mierzyć, jest fakt, że większość kościelnych ludzi nie wie, czym jest Kościół i dlaczego istnieje. Prawdą jest, żeto częściowo nasza wina. Mając na koncie dwa tysiące lat historii, powinniśmy być już dalej. Zapytajcie przeciętną osobę, co przychodzi jej do głowy, gdy słyszy słowo „kościół”, a otrzymacie wszystkie rodzaje odpowiedzi:
• budynek,• weekendowewydarzenie,• najdłuższagodzinawtygodniu,• kłótniazmoimirodzicamiwniedzielnyporanek,• kłótniazmoimidziećmiwniedzielnyporanek.Dla tych spoza Kościoła, ale też dla tych z, jest to tylko instytucja przeznaczona dla ludzi zprzesadnym sumieniem. Niektórzy postrzegają go jako społeczne centrum. Jeszcze inni mówią, że jest to jedynie centrum dystrybucji służące biednym. Tragedią jest to, co nasuwa się, gdy typowa osoba myśli oKościele, a jest kompletnym przeciwieństwem tego, co rzeczywiście wydarzyło sięw miejscu, gdzie zrodził się Kościół.
Początkowo Kościół był wspaniale nieuporządkowanym ruchem ze skoncentrowanym przesłaniem i światową misją. Był prowadzony przez mężczyzn i kobiety, które napędzało nie to, w co wierzyli, lecz to, co widzieli. Ten prosty fakt wyróżniał Kościółod wszystkich innych ruchów religijnych w historii świata. W końcu to nie nauka Jezusa nakazała Jego naśladowcom wyjść na ulice. To Jego zmartwychwstanie. Mężczyźni i kobiety, które utworzyły istotę Kościoła, nie byli po prostu wyznawcami abstrakcyjnej filozofii lub nawet wiernymi uczniami wielkiego przywódcy; byli naocznymi świadkami wydarzenia.
Jestem przekonany, że obecne zamieszanie nad celem i misją Kościoła wywodzi się z braku wiedzy dotyczącej historii Kościoła. Nie historii konkretnego Kościoła, lecz Kościoła. Ten głód wiedzy częściowo tłumaczy anemiczny stan lokalnego Kościoła w wielu częściach naszego kraju i świata. Okoliczności narodzin i globalnego rozwoju miejscowego Kościoła są fascynujące i inspirujące. Co więcej, powstanie, przetrwanie i wzrost Kościoła jest niewytłumaczalny i niezaprzeczalny. Niewytłumaczalny, ponieważ, cóż, nie istnieje żadne realne i naturalne wytłumaczenie, dlaczego Kościół przetrwał pierwszy wiek, a tym bardziej dwadzieścia. Jak wy, czytałem książki i artykuły napisane przez świeckich historyków, socjologówi antropologów, którzy próbowali znaleźć wiarygodne, naturalne objaśnienie narodzin, przetrwaniai wzrostu ruchu kościelnego. Wszystkie są bardzo interesujące. Ale wszystkie są nieprzekonujące. Oklaskuję ich wysiłek. Poszukiwanie naturalnych przyczyn jest niezwykle ważnym przedsięwzięciem dla każdej dziedziny nauki4. Jeśli jednak chodzi o historię Kościoła, naturalne wytłumaczenia nie wystarczają. Nie ma to