George Sand - Stanisław Antoni Wotowski - ebook

George Sand ebook

Stanisław Antoni Wotowski

0,0

Opis

Zapraszamy do odkrycia fascynującej opowieści o życiu George Sand w książce autorstwa Stanisława Antoniego Wotowskiego. George Sand, czyli Amantine Aurore Lucile Dupin, francuska pisarka i dramatopisarka, jawi się przed czytelnikiem w całej swojej barwności i niezwykłości. Uznawana za jedną z najpłodniejszych autorek literatury, pozostawiła po sobie niezapomniane dzieła, takie jak "Indiana", "Lélia", "Consuelo", "François le Champi" oraz swoją autobiografię "Histoire de ma vie". Aktywna nie tylko w literaturze, lecz także w debacie politycznej, Sand pozostawiła trwały ślad w historii swojego kraju. Jej życie pełne było nonkonformizmu i burzliwych związków, m.in. z Alfredem de Mussetem i Fryderykiem Chopinem. Książka ta przeniesie Cię w świat romantyzmu i rewolucji, odkrywając niezwykłe losy tej wyjątkowej kobiety. Nie przegap tej niezwykłej podróży przez życie i twórczość George Sand!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 107

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stanisław Antoni Wotowski

 

George Sand

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce obraz wygenerowany przez AI

– https://beta.dreamstudio.ai/

 

 

Tekst wg edycji z roku 1928. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-588-3 

 

 

 

DZIWACZNE MAŁŻEŃSTWO.

 

 Był grudzień 1830 r. Śnieg gestem posłaniem rozpościerał się dokoła zamku w Nohant, we Francji, biorąc całą przyrodę w swe posiadanie. Zamek stał posępny i obumarły. Gospodarz — Kazimierz Dudevant wraz ze sforą psów polował od rana, a gdy wyruszał na polowanie w domu zalegała cisza.

 Wewnątrz wiała dziwna pustka. Nie brakło tam wprawdzie ani mebli, ani kosztownych sprzętów, znać było nawet, iż właściciele są raczej zamożni — ale śladu ręki kobiecej, śladu zainteresowania gospodarstwem nigdzie byś nie dostrzegł. W powietrzu zawisło jakby tajemnicze hasło — niechaj się dzieje co chce, niechaj się wali, nic nas to nie obchodzi!

 W jednym z dalszych pokoi, dużym i widnym, siedzi kobieta, pochylona nad stołem, zarzuconym rękopisami i kajetami. W ręku trzyma pióro i coś nim machinalnie kreśli, lecz zauważyć łatwo, że myśl daleko poza pismo odbiegła.

 Trudno nazwać ją piękną, mimo to uroda przykuwa do siebie. Ma lat dwadzieścia sześć, wzrostu zaledwie średniego, brunetka, o cerze nalanej, szerokich i lubieżnych wargach. W wielkich oczach odbijają się szybko zmieniające przeżycia — to gonią niewidzialne krainy, to uśmiechają do fantastycznych przygód. Jest w całej postaci ogrom niewyładowanej energji, przytłumionej, przygaszonej warunkami bytu.

 Tok marzeń przerywa pokojowa:

 — Co jaśnie pani dziedziczka rozkaże na obiad?

 Zadumana nie słyszy, dziewczyna ponawia pytanie.

 — Na obiad?

 — Tak jest, proszę pani dziedziczki!

 — A niech będzie co chce!

 Odpowiedź snać nie dziwi pokojowej, kiwa głową.

 — Słucham! Więcej nic?

 — Owszem... dla pana jaknajwięcej butelek... im prędzej się upije, tem lepiej! przynajmniej pójdzie spać...

 Uśmiech porozumiewawczy i rozmowa skończona.

 

* * *

 

 Pani dziedziczka, dająca tak oryginalne odpowiedzi jest Aurorą Dudevant. Pochodzenie jej równie dziwaczne, jak i całe życie — a jednym z dalekich przodków, ni mniej ni więcej, tylko niegdyś, nam polakom, najmiłościwiej panujący August II. Przodków... oczywiście z lewej ręki, bo syn króla — Maurycy Saski — wódz równie dzielny, co kochliwy w czasie jakiegoś pochodu nawiązał stosunek z uroczą aktoreczką Marją Rinteau, z którego to stosunku zrodziła się Marja — Aurora Saska — babka naszej kasztelanki — na której cześć ona sama otrzymała poetyczne imię Aurory.

 Królewskiemi koligacjami perypetje rodowe jednak się jeszcze nie kończą. Marja Aurora Saska wyszła zamąż za pana Dupin de Francueil, syn zaś ich — Maurycy Dupin, oficer armji Napoleona — ożenił się potajemnie z panną Delaborde, który to związek został przez matkę uznany dopiero, gdy w 1804 r. przyszła na świat córeczka — bohaterka naszego opowiadania.

 Przyszła na świat również wielce oryginalnie. Razu pewnego matka tańcząc pięknie menueta, oznajmiła, iż na chwilę musi wyjść do sąsiedniego pokoju. Ponieważ wielce była ożywiona i nie zdradzała najmniejszej emocji, nikt nie zwrócił na to uwagi. Po chwili jednak zawołała do męża:

 — Chodź, zobacz jaką mamy dziewczynkę!

 Gdy na skutek nieszczęśliwego wypadku z koniem, umarł w parę lat po ślubie Maurycy Dupin, los matki z córeczką nie był do pozazdroszczenia. Zamieszkiwały wspólnie zamek rodowy w Nohant, lecz babka wciąż pomna swych wysokich stosunków, nie przestawała wytykać mezaljansu. W takich warunkach, w ciągłych kolizjach między despotyczną babką a narwaną i gwałtowną matką, wyrastała dziewczynka. Czas jakiś wychowywała się w klasztorze „Pań angielskich” („Dames anglaises”), ale wkrótce zabrana stamtąd, znów znalazła się w kole nieustannych waśni rodzinnych.

 Sprawę niewiele polepszył fakt śmierci babki. Umierając, wyznaczyła ona, na złość synowej, opiekuna dla małoletniej Aurory Dupin, bez zezwolenia którego nie mogła rządzić odziedziczonemi dobrami w Nohant.

 Rozgoryczone, opuszczają wieś i jadą do Paryża, ale pożycie z kobietą o starganych tyloletniemi przykrościami nerwach, kobietą na pół obłąkaną, staje się nie do zniesienia. Siedemnastoletnia Aurora marzy o zamążpójściu, marzy nie jak o jednem z najpiękniejszych przeżyć każdej młodej dziewczyny, lecz wprost jak o wyzwoleniu się, wydostaniu z pod jarzma, odetchnięciu swobodniejszem powietrzem.

 To też gdy krewni jej, państwo Roettier du Plessis zapraszają na parę tygodni do swego majątku, w pobliżu Melun — przyjmuje zaproszenie z radością. Tam pomiędzy młodzieżą napotyka Kazimierza Dudevant, syna naturalnego barona Dudevant, młodzieńca dwudziestosiedmioletniego. Jest szczupły, dość elegancki, przystojny, ma postawę wojskową.

 Skoro w parę dni później odważa się na oświadczyny miłosne — Aurora słucha wyznania przychylnie, w nadziei wyzwolenia i nowych horyzontów w życiu. Gdyby była więcej doświadczoną, może zastanowiłaby ją sama forma wyznania, brzmiąca nieco oryginalnie.

 — „Muszę nadmienić — mówił młody Dudevant — że na pierwszy rzut oka uderzyła mnie pani twarz, wyrażająca dobroć i rozsądek. Nie jest pani piękna, ładna nawet... Ale gdyśmy poczęli rozmawiać i żartować z sobą, odniosłem wrażenie, że znamy się oddawna, oddawna jesteśmy starymi przyjaciółmi”...

 Pannę Dupin nie obchodziło nic. Byle wyrwać się z domu. Formalności ślubne załatwiono szybko, w kontrakcie małżeńskim zabezpieczono Aurorze rentę 3000 franków rocznie, na jej wydatki osobiste, sama zaś ceremonja zaślubin odbyła się 10 października 1822 r. w Paryżu.

 

* * *

 

 Jak cięży te osiem lat małżeńskiego pożycia!

 Ani jednej chwili jaśniejszej!

 Mąż wnet po ślubie okazał się takim, jakim był w istocie — ograniczonym, gruboskórym brutalem, nie starającym się nawet pozornie okazywać jakiekolwiekbądź względy żonie.

 Początkowo pragnęła poświęcić się wychowaniu dzieci; było ich dwoje — Maurycy, urodzony w 1823 r. i córka Solange urodzona 1828 r. Ale pożycie z dniem każdym stawało się coraz cięższe. Pan Dudevant najprzód polował, potem się upijał a wieczorem czynił służebnym takie propozycje, że krzyki dziewczyn rozlegały się po całym zamku i nie było prawie ani jednej, któraby nie była jego kochanką.

 Co dalej czynić? Czy można wyżyć w podobnem piekle?

 Aurora, poza wychowaniem dzieci, wgłębiała się w literacką pracę. Oddawna miała do niej zamiłowanie. Toć mając dwanaście lat już napisała romans „Coramblé”. Wchłaniała w siebie całe bibljoteki, studjowała, notowała, gotowe były dwie dłuższe powieści: „Podróż do Auvergne” i „Chrzestna matka”, spłodzone w długie zimowe, samotne wieczory.

 Czy jednak haszysze samozabijania się pracą długo trwać mogą? Czy warto zakopywać się tu, na wsi, skoro na szerokim świecie pulsuje i tętni życie w pełni? Ach! znaleźć się w Paryżu! Tam ludzie myślą, tworzą, dążą do czegoś, wychylają do dna czarę przeżyć i wrażeń!

 I jak przedtem nurtowała ją jedna myśl — byle wydostać się od matki — obecnie druga nurtować poczyna — za wszelką cenę precz, precz z tego domu...

 

* * *

 

 W sąsiednim pokoju rozległy się kroki. Nie odwraca nawet głowy, sądząc, iż nadchodzi mąż. Cóż ciekawego powiedzieć jej może ten nadęty brutal? Woli spozierać na zaśnieżone korony drzew.

 — Auroro! — biegnie cichy szept.

 Przed nią stoi Julek Sandeau, sąsiad. Młody dwudziestoletni chłopak, zgrabny, o gracji dziewczynki.

 — Przyszedłem się pożegnać z tobą! Dziś wieczorem odjeżdżam...

 Pani Dudevant drgnęła, ciemny rumieniec zabarwił policzki, lecz stara się opanować.

 — Trudno mój Julku! Oddawna byłam przygotowana...

 — Najdroższa! Ostatni raz chcę pomówić poważnie!

 — Słucham! Lecz cóż to pomoże!

 — Nie wolno ci z twojemi zdolnościami, z twoim talentem zagrzebywać się tu na wsi! Po co? Dla kogo? Dla gburowatego hipopotama, który się tylko mianuje twoim mężem? Pamiętasz wszak wieczory, gdyśmy razem marzyli o szczęściu, o sławie... Ty masz talent, ja posiadam umiłowanie sztuki! Wyjeżdżajmy razem do Paryża!

 — Niemożliwe! A dzieci?

 — Skoro w Paryżu stworzysz sobie niezależne stanowisko — zabierzesz je do siebie!

 Aurora milczy.

 — Przyjechałem — ciągnie młodzieniec dalej — właściwie na parę tygodni wypoczynku do rodziny — siedzę parę miesięcy... dla ciebie... Obecnie wracać muszę! Zresztą ten pobyt, widząc, jak się tu z tobą obchodzą, zabija mnie! Auroro! błagam po raz ostatni! Uciekajmy!...

 Pani Dudevant milczy. Sandeau załamuje ręce.

 — Czy nie pamiętasz naszych przysiąg, naszych zaklęć, naszych pocałunków... w jasną księżycową noc w brzozowym gaiku! Czy nie pamiętasz, gdyś mówiła — pójdę za tobą wszędzie!

 Drgnęła.

 — Cicho, cicho Julku! Wszystko pamiętam i może... może wkrótce więcej się stanie niźli sam przypuszczasz...

 — Więc?

 — Nic ci teraz nie powiem, prócz... że... mojego chłopaka bardzo ko... — ciąg dalszy utonął w długim pocałunku.

 — A teraz idź... już idź... — szeptała — resztę pozostaw mnie! Nie chcę, by mąż mój cię tu zastał!

 A gdy młodzieniec oddalał się powoli, rzuciła jakby radośnie:

 — Zobaczymy się niedługo! Gdzie? Na szerokim świecie! Na wolności!

 

* * *

 

 Pan baron Kazimierz Dudevant zasiadał przy obficie zastawionym stole. Jadalnia była spora, cała przystrojona trofeami myśliwskiemi, na kominku wesoło trzaskał ogień. Po prawej ręce gospodarza miejsce zajmował proboszcz siwy, przygarbiony staruszek, po lewej — wysoki, o czerwonej twarzy sąsiad, zapalony myśliwy i godny kompan do butelki — na wprost zaś pani Aurora. Mimo, iż obiad był suty a toastów i szklanic spełniono nie mało, pewien przymus ciążył nad biesiadnikami a z natury małomówny baron dziś szczególniej milczał zawzięcie.

 Nagle odezwał się do żony.

 — Może się napijesz za moje zdrowie Auroro?

 — Nie... usłyszał dość oschłą odpowiedź.

 — Czemu?

 — Bo i tak jesteś zdrów... a nie kochamy się znów tak bardzo, żebym miała spełniać każdą twoją zachciankę!

 — Ale z kim innym byś się napiła?

 — Nie rozumiem?

 — Ot... z tym twoim szczeniakiem... smarkatym kochankiem!.

 — Kazimierzu! Licz się ze słowami...

 — No, moi państwo — wmieszał się proboszcz, podczas gdy sąsiad łykał w zamieszaniu zawzięcie burgunda — dajcie temu spokój, wszak mąż i żona...

 — Tak, tak — mówił pozornie jeszcze spokojnie baron — żona. Znamy takie żony!

 Wybuch długo hamowanych nerwów wisiał w powietrzu. Aurora zerwała się gwałtownie z miejsca, chcąc odejść.

 — Zostaniesz tu! — krzyknął Dudevant, uderzając pięścią w stół — zostaniesz i wysłuchasz, co mam do powiedzenia... przy wszystkich!

 Lecz i Aurora straciła już cierpliwość.

 — Czego chcesz — zawołała z błyszczącemi oczami — znów mnie obsypywać gradem wymysłów? A może chcesz mnie uderzyć? Tak jak wtedy! Doskonale pamiętam! Bądź spokojny, bić ci się teraz nie pozwolę!

 — A ja się zdradzać nie pozwolę!

 — Ale wolno ci z pokojówkami wyprawiać niemal w mojej obecności wszystko, co się podoba? Nie! nie! dość tego dość...

 — Cóż pani zamierza?

 — Uciec stąd, uciec jaknajprędzej...

 — O ile ja zechcę!

 — Ty mi masz co do rozkazywania? Ja ci mam być żoną! Patrzcie panowie — zawołała do obecnych, wyciągając papier z za gorsu — oto jego testament...

 Baron poczerwieniał i zbliżył się do niej.

 — Ukradłaś?

 — Nie ukradłam a przypadkowo znalazłam między papierami na biurku! Nie podchodź — krzyknęła nań — bo ci go nie dam. Oto co tam pisze! Proszę słuchać!

 — To tylko żart!

 — Dobry żart! — „A mojej żonie, nic wartej łajdaczce, przekazuję w spadku parę pantofli, aby lepiej biegała po świecie, bo ją do tego bardzo ciągnie. Więcej nie otrzyma nic”. — Ja mam z takim człowiekiem żyć pod jednym dachem?

 — Milcz!

 — Gbur... cham...

 — Milcz... źle się to skończyć może!

 — No... no... proszę...

 Kazimierz Dudevant jednym skokiem był w kącie pokoju i nim obecni zdążyli zorjentować się, porwał za stojącą tam fuzję, biorąc żonę na cel. Padłby zapewne strzał — na szczęście broń nie była nabita. Aurora wybuchnęła spazmatycznym płaczem i szybko wybiegła z jadalnej komnaty.

 

* * *

 

 Po scenie opisanej, dalszy wspólny pobyt stawał się niemożliwy. Mąż musiał zgodzić się na separację. Klął, przeklinał, wygrażał, ostatecznie się zgodził. Postanowiono, iż Aurora otrzyma 3000 franków rocznej renty, pół roku przepędzać będzie w Paryżu, zaś drugie pół roku w Nohant — który to warunek z jej strony nigdy nie został dotrzymany. Dzieci, w myśl milczącej umowy, miały pozostać przy ojcu.

 

W PARYŻU

 

 W mroźną styczniową noc 1831 r., z dyliżansu przy ulicy Racine’a w Paryżu wysiadła młoda kobieta, okutana w ciepłe szale. Szybko wbiegła do jednego z domów i bez wahania przebywszy sześć pięter, zastukała do skromnego kawalerskiego mieszkanka, na którego drzwiach widniała tabliczka „Jules Sandeau”. Po chwili drzwi się otwarły a na progu ukazał się nieco zdziwiony, uradowany kochanek. Kobietą była Aurora Dudevant — przyjechała na podbój stolicy.

 Wymówić „podbić Paryż” jest łatwo — grubo ciężej to zrobić. Zamieszkała wraz z Sandeau, lecz wnet nasunęło się pytanie dręczące tylu „zdobywców” i tylu początkujących literatów, artystów: z czego żyć? Miała wprawdzie zapewnioną trzytysięczną rentę, ale mąż nigdy nie wypłacił jej więcej niż połowę a czynił to niechętnie, niepunktualnie, przez zemstę. Juljusz Sandeau wprawdzie otrzymywał od rodziny również pieniężne zapomogi, ale więcej niż skromne.

 Z tego egzystować było trudno. Należało coś wymyślić. Początkowo Aurora poczyna malować na porcelanie, ozdabia tabakierki, ale ciężka, niewdzięczna i wyczerpująca praca przynosi wzamian mało zarobku. Trzeba szukać innej rady.

 — Znasz świetnie La Touche’a, redaktora „Figara” — mówi Aurora do kochanka — czemu nie zwrócisz się do niego o zajęcie?

 — Proponował mi pisanie feljetonów — odpowiada Juljusz — ale nie bardzo potrafię się z niemi uporać!

 — Ja ci pomogę!

 Odtąd Aurora poczyna się uwijać po redakcji „Figara”. Dają jej do pisania różne wzmianki, ona smaruje, smaruje... i w końcu okazuje się, że napisała zupełnie nie to, co należy. Ubawiony de La Touche razu pewnego rzecze: