Galeria cudów i obłędu. Szaleństwo, sztuka, Hitler i pierwszy program masowych mordów - Charlie English - ebook

Galeria cudów i obłędu. Szaleństwo, sztuka, Hitler i pierwszy program masowych mordów ebook

English Charlie

0,0
89,10 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 443

Data ważności licencji: 10/10/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału:The Gal­lery of Mi­rac­les and Mad­ness; In­sa­nity, Art and Hi­tler’s First Mass-Mur­der Pro­gramme
Co­py­ri­ght © 2021 by Char­lie En­glish, First Pu­bli­shed in the UK in 2021 by Wil­liam Col­lins, Pu­bli­shed by the agre­ement with, Lu­ty­ens & Ru­bin­stein Li­te­rary Agency, and Book/lab Li­te­rary Agency, Po­land
© for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa 2023
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Dag­mara Budz­bon-Szy­mań­ska
Re­dak­cja i ko­rekta: Agnieszka Ta­bor
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Szur
ISBN 978-83-213-5275-6
CIP  Bi­blio­teka Na­ro­dowa
En­glish, Char­lie
Ga­le­ria cu­dów i obłędu : sza­leń­stwo, sztuka,
Hi­tler i pierw­szy pro­gram ma­so­wych mor­dów /
Char­lie En­glish ; [tłu­ma­cze­nie: Dag­mara Budz­bon-
Szy­mań­ska]. - Wy­da­nie I. - War­szawa : Wy­daw­nic­two
Ar­kady, 2023
Wy­da­nie I, 2023. Sym­bol 5318/R
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50/51info@ar­kady.eu, www.ar­kady.euwww.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two.Ar­kadywww.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two.Le­Tra księ­gar­nia fir­mowa tel. 22 444 86 61, e-mail: ksie­gar­nia@ar­kady.eu
Wy­łączny dys­try­bu­tor: DO­BRA 28 Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 94 e-mail: biuro@do­bra28.pl, www.do­bra28.pl księ­gar­nia wy­sył­kowa: www.ar­kady.info tel. 22 444 86 97
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DLA DORIS NOELL-RUMPEL­TES

1949–2021

Ar­ty­ścipro­ta­go­ni­ści

Franz Karl Büh­ler

Else Blan­ken­horn

Karl Gen­zel

Au­gust Nat­te­rer

Hy­azinth von Wie­ser

Paul Go­esch

Carl Lange

Ka­tha­rina Det­zel

Jo­seph Schnel­ler

Gu­stav Sie­vers

Agnes Rich­ter

Au­gust Klett

Frau von Zi­no­wiew

Jo­sef For­ster

Wil­helm Wer­ner

WSTĘP

LIST Z BER­LINA

Dnia 9 paź­dzier­nika 1939 roku, kiedy druga wojna świa­towa trwała za­le­d­wie od mie­siąca, nie­miecki Mi­ni­ster Spraw Za­gra­nicz­nych wy­sto­so­wał dy­rek­tywę skie­ro­waną do in­sty­tu­cji zaj­mu­ją­cych się zdro­wiem psy­chicz­nym w ca­łej Rze­szy, pod­pi­saną przez głów­nego le­ka­rza rzą­do­wego, dok­tora Le­onarda Con­tiego. W ra­mach no­wych wo­jen­nych wy­mo­gów, dok­tor Conti zo­bo­wią­zy­wał le­ka­rzy pra­cu­ją­cych w za­kła­dach dla obłą­ka­nych, aby spi­sali dane każ­dego pa­cjenta znaj­du­ją­cego się pod ich opieką, który cier­piał na cho­roby psy­chiczne, ta­kie jak schi­zo­fre­nia, epi­lep­sja, de­men­cja star­cza, sy­fi­lis, „upo­śle­dze­nie umy­słowe”, za­pa­le­nie mó­zgu czy cho­robę Hun­ting­tona. Uwzględ­nieni mieli być rów­nież ci, któ­rzy nie cier­pieli na żadną z tych cho­rób, ale spę­dzili w da­nej in­sty­tu­cji po­nad pięć lat, byli uznani za nie­po­czy­tal­nych prze­stęp­ców, nie mieli oby­wa­tel­stwa nie­miec­kiego lub w ich ży­łach nie pły­nęła nie­miecka krew. Je­śli któ­ryś z przy­pad­ków wzbu­dzał ja­kie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści, na­le­żało także do­dać go do spisu we­dle za­sady, że le­piej, by re­jestr był zbyt ob­szerny niż zbyt skąpy.

Z li­stem Con­tiego wy­słano też for­mu­la­rze re­je­stra­cyjne – po jed­nym eg­zem­pla­rzu na każ­dego pa­cjenta. Le­ka­rze mieli za­zna­czyć w nich rasę swo­ich pod­opiecz­nych (do wy­boru mię­dzy in­nymi: „Żyd”, „pół­krwi Żyd, pierw­szego lub dru­giego stop­nia”, „Mu­rzyn”, „czarny mie­sza­niec”, „Cy­gan”, „cy­gań­ski mie­sza­niec”), okre­ślić ich zdol­ność do pracy, cha­rak­te­ry­stykę ich cho­rób, a także to, czy mie­wali go­ści oraz jak czę­sto. W miarę moż­li­wo­ści for­mu­la­rze miały być wy­peł­niane ma­szy­nowo, a na­stęp­nie ode­słane do Ber­lina w ści­śle określ­nym ter­mi­nie.

Kiedy dy­rek­tywa do­tarła do in­sty­tu­cji zdro­wia psy­chicz­nego w ca­łym kraju, per­so­nel pró­bo­wał od­gad­nąć, co do­kład­nie ozna­czała. Czyżby rząd miał za­miar prze­nieść wszyst­kich tych pa­cjen­tów? A je­śli tak, to do­kąd? A może szu­kano siły ro­bo­czej do ko­pa­nia oko­pów na fron­cie albo po­trzeba było wol­nych łó­żek dla ran­nych żoł­nie­rzy? Ana­li­zo­wany był na­wet wy­gląd for­mu­la­rza – biu­ro­kraci nie zo­sta­wili zbyt dużo miej­sca na opi­nię me­dyczną, więc nie­któ­rzy le­ka­rze do­szli do wnio­sku, że nie mógł on słu­żyć zbyt dra­stycz­nym ce­lom. In­nym z ko­lei po­dej­rzane wy­dało się py­ta­nie o od­wie­dza­ją­cych. Po co Ber­lin miałby in­te­re­so­wać się ta­kimi szcze­gó­łami?

Cel, ja­kiemu miał słu­żyć list Con­tiego, zo­stał ujaw­niony w prze­ciągu ko­lej­nych ty­go­dni. Wy­peł­nione for­mu­la­rze sko­pio­wano, a na­stęp­nie prze­słano do ko­mi­sji zło­żo­nej z psy­chia­trów – za­go­rza­łych na­ro­do­wych so­cja­li­stów. Ich za­da­niem było ozna­cze­nie każ­dego for­mu­la­rza czer­wo­nym „+” lub nie­bie­skim „–”. Nie­licz­nych pa­cjen­tów, któ­rych for­mu­la­rze zo­stały ozna­czone nie­bie­skim mi­nu­sem, zo­sta­wiono w spo­koju. Czer­wony „+” był wy­ro­kiem śmierci – wszy­scy w ten spo­sób ozna­czeni zo­stali za­brani z kli­nik i ośrod­ków psy­chia­trycz­nych, za­ła­do­wani do au­to­ka­rów i wy­wie­zieni do spe­cjal­nie prze­bu­do­wa­nych do­mów opieki. Tam ich ro­ze­brano, zwa­żono i we­pchnięto do szczel­nie za­mknię­tych ko­mór, do któ­rych na­stęp­nie wpusz­czono śmier­cio­no­śny tle­nek wę­gla. Gdy byli już mar­twi, ich ciała spa­lono, a pro­chy roz­rzu­cono po oko­licz­nych wzgó­rzach. Ak­cja, znana jako Ak­tion T4, była pierw­szym przy­pad­kiem w hi­sto­rii, kiedy rząd nie­miecki zor­ga­ni­zo­wał ma­sową eks­ter­mi­na­cję czę­ści po­pu­la­cji wła­snego kraju. Stała się pro­to­ty­pem przy­szłych mor­dów o znacz­nie więk­szej skali.

Po­śród se­tek ty­sięcy osób cho­rych psy­chiczne i nie­peł­no­spraw­nych za­bi­tych w tak zwa­nym pro­ce­sie eu­ta­na­zji zna­la­zły się dwa­dzie­ścia cztery osoby, któ­rych prace wcho­dziły w skład ko­lek­cji sztuki ze­bra­nej po pierw­szej woj­nie świa­to­wej przez psy­chia­trę Hansa Prin­zhorna. Moja książka opo­wiada hi­sto­rię owych ar­ty­stów-pa­cjen­tów, któ­rzy zna­leźli się na ra­da­rze na­zi­stow­skiego rządu.

Ba­da­nie sztuki w kon­tek­ście na­ro­do­wego so­cja­li­zmu może wy­dać się za­ska­ku­jące, wręcz nie­smaczne. Bo ja­kie zna­cze­nie ma ob­raz czy rzeźba w po­rów­na­niu z ty­loma ofia­rami tam­tych zajść? Czy po­glądy Hi­tlera na te­mat kul­tury nie były je­dy­nie próbą od­wró­ce­nia uwagi od jego znacz­nie bar­dziej dra­stycz­nych zbrodni, któ­rym na kar­tach hi­sto­rii po­świę­cono tak wiele miej­sca? Książka ta po­ka­zuje, że jest do­kład­nie od­wrot­nie. Pro­gramy ma­so­wych mor­dów Hi­tlera i jego po­glądy na sztukę były z sobą ści­śle po­łą­czone sie­cią pseu­do­nau­ko­wych teo­rii o ra­sie, mo­der­ni­zmie, kon­cep­cji „de­ge­ne­ra­cji” oraz lu­dziach, któ­rych uznał za le­ben­sun­wer­tes Le­ben, „ist­nie­nia nie­godne ży­cia”.

• • •

Ko­lek­cja sztuki, jaką Hans Prin­zhorn zgro­ma­dził w He­idel­bergu, składa się wy­łącz­nie z prac wy­ko­na­nych przez pa­cjen­tów szpi­tali psy­chia­trycz­nych. Choć po­cząt­kowo miała słu­żyć jako ar­chi­wum ba­daw­cze Kli­niki Psy­chia­trycz­nej Uni­wer­sy­tetu w He­idel­bergu, Prin­zhorn szybko za­in­te­re­so­wał się jej war­to­ścią ar­ty­styczną i zro­zu­miał, że jest ona waż­niej­sza niż jej po­ten­cjalny wkład w ba­da­nia nad cho­ro­bami psy­chicz­nymi. Taka zmiana w jej po­strze­ga­niu spo­wo­do­wana była w du­żej mie­rze nie­zwy­kło­ścią prac, które od­krył.

Au­to­rami ze­bra­nych dzieł byli męż­czyźni i ko­biety, któ­rzy żyli w od­cię­ciu od świata ze­wnętrz­nego, czę­sto za­po­mniani przez swo­ich to­wa­rzy­szy, a na­wet ro­dziny. Zdia­gno­zo­wani głów­nie jako schi­zo­fre­nicy, nie za­wsze mieli na celu two­rze­nie „sztuki”. Szki­co­wali, rzeź­bili i pi­sali, by uchwy­cić ele­menty ich psy­cho­tycz­nej rze­czy­wi­sto­ści lub by prze­ka­zy­wać wia­do­mo­ści po­cho­dzące wprost z ich od­izo­lo­wa­nego wnę­trza. Ko­lek­cja za­wiera prze­różne dzieła – od ob­ra­zów, ry­sun­ków i ko­laży aż do ba­zgro­łów, po­ema­tów i utwo­rów mu­zycz­nych, wy­ko­nane tym i na tym, co aku­rat było pod ręką: na zu­ży­tych gra­fi­kach le­kar­skich, spi­sach po­sił­ków, to­reb­kach od cu­kru, zu­ży­tych ko­per­tach, na­wet na pa­pie­rze to­a­le­to­wym. Rzeźby są­sia­dują w niej z pro­jek­tami nie­sa­mo­wi­tych wy­na­laz­ków, pa­mięt­ni­kami i li­stami, z któ­rych ża­den ni­gdy nie zo­stał wy­słany. Jedna ko­bieta pi­sała ołów­kiem słowa „przy­bądź, ko­cha­nie” na set­kach kar­tek, aż każda z nich stała się czarna od jej tę­sk­noty. Nie­któ­rzy two­rzyli szkice por­no­gra­ficzne, inni, uży­wa­jąc igły i nici, ro­bili ma­ne­kiny albo ha­fto­wali ubra­nia sło­wami i zda­niami, które chcieli no­sić bli­sko ciała. Pa­trze­nie na ten mo­men­tami za­dzi­wia­jący do­ro­bek jest do­świad­cze­niem po­ru­sza­ją­cym, wręcz trans­cen­dent­nym. Zwie­dza­jący ko­lek­cję mó­wią, że jest ona czymś na kształt „ki­pieli z głębi ludz­kiej psy­chiki” lub „oknem wy­cho­dzą­cym na zu­peł­nie od­mienną rze­czy­wi­stość”. Jedna z by­łych ku­ra­to­rek zbioru po­rów­nała mo­ment swo­jego spo­tka­nia z ko­lek­cją do pę­ka­ją­cej tamy. „Otwo­rzyły się przede mną nie­zwy­kłe światy”, na­pi­sała, „za­wład­nęły mną, za­bu­rzyły moją rów­no­wagę i przy­pra­wiły o za­wrót głowy”.

Głów­nym osią­gnię­ciem Prin­zhorna było uwol­nie­nie tej sztuki z kli­nik psy­chia­trycz­nych i do­mów opieki, w któ­rych zo­stała stwo­rzona, i wy­pusz­cze­nie jej w świat. Po­ka­zał ją ar­ty­stom, któ­rzy chcieli zgłę­bić istotę sza­leń­stwa, ja­kiego do­świad­czyli w cza­sie pierw­szej wojny świa­to­wej. Ci ma­la­rze, rzeź­bia­rze i pi­sa­rze – mię­dzy in­nymi Paul Klee, Max Ernst, An­dré Bre­ton i Sa­lva­dor Dalí – ro­zu­mieli ko­lek­cję Prin­zhorna jako bez­po­średni wy­raz wnę­trza czło­wieka, nie­ska­żony bur­żu­azyjną edu­ka­cją i sa­mo­do­sko­na­le­niem. W re­zul­ta­cie, przez parę sza­lo­nych chwil w la­tach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych, sztuka za­in­spi­ro­wana cho­ro­bami psy­chicz­nymi sta­nęła na czele ar­ty­stycz­nej awan­gardy. Za­wsze jed­nak pro­wo­ko­wała, a w Niem­czech, wraz z roz­pa­dem Re­pu­bliki We­imar­skiej, stała się ce­lem ataku ze strony skraj­nej pra­wicy.

Na­ro­dowy so­cja­lizm pro­mo­wał wi­zję przy­szło­ści opar­tej na mi­tycz­nej prze­szło­ści, na okre­sie pa­no­wa­nia „krwi i ziemi”, kiedy to zie­mia upra­wiana była przez czy­stą et­nicz­nie rasę aryj­skich Volk. Me­sjasz tego ru­chu, Adolf Hi­tler, miał wię­cej wspól­nego z ar­ty­stami Prin­zhorna, niż sam po­tra­fiłby przy­znać. Cho­ciaż ba­dało go nie­wielu, jego hi­ste­ryczna, psy­cho­pa­tyczna oso­bo­wość stała się przed­mio­tem dzie­sią­tek dia­gnoz psy­chia­trów i eks­per­tów zdro­wia psy­chicz­nego. Sam uwa­żał się za czło­wieka kul­tury. Jego naj­bar­dziej dra­styczne dzia­ła­nia wy­ni­kały z prze­ko­na­nia, że był „ar­ty­stą-Füh­re­rem”, po­wra­ca­jącą w hi­sto­rii Nie­miec po­sta­cią, która miała wi­zję wy­cza­ro­wa­nia ścieżki dla swego ludu i umie­jęt­ność skło­nie­nia go, by nią po­dą­żał, bez względu na koszty. Swoją po­li­tykę przed­sta­wiał jako przed­się­wzię­cie kul­tu­ralne, a sztukę współ­cze­sną, z jej za­po­ży­cze­niami z psy­chia­trii, abs­trak­cjami i su­rową eks­pre­sją emo­cjo­nalną – tak różną od jego wła­snych de­li­kat­nych akwa­reli – jako ob­jaw „sza­lo­nego” ma­ra­zmu, który za­nie­czy­ścił spo­łecz­ność et­nicz­nych Niem­ców, Volks­ge­me­in­schaft. Uwa­żał, że nie­miec­kiego du­cha może po­ka­zać tylko sztuka praw­dzi­wie aryj­ska, i tylko wtedy, gdy cał­ko­wi­cie wy­ko­rzeni się wszelką En­tar­tung (de­ge­ne­ra­cję). Czystka kul­tu­rowa była pre­kur­sorką czy­stek ra­so­wych, a ar­ty­ści Prin­zhorna za­ła­pali się na obie.

Prin­zhorn miał świa­do­mość, że jego pro­jekt ko­lek­cjo­ner­ski był kon­tro­wer­syjny i że trak­tu­jąc sztukę schi­zo­fre­ni­ków jako coś wię­cej niż tylko ob­jaw ich cho­rób, za­kwe­stio­no­wał kon­wen­cjo­nalne my­śle­nie psy­chia­tryczne i ar­ty­styczne tam­tych cza­sów. Ale ni­gdy nie spo­dzie­wał się, jak eks­tre­malna okaże się nad­cho­dząca kon­fron­ta­cja, ja­kie za­gro­że­nia będą czy­hały na jego ar­ty­stów ani do ja­kiego de­struk­cyj­nego celu zo­staną wy­ko­rzy­stane ich prace.

CHAR­LIE ENGLISHLON­DYN

Część pierw­sza

BILD­NE­REI

Całe ży­cie mógł­bym po­świę­cić od­kry­wa­niu ta­jem­nic sza­leń­ców. Są uczciwi do prze­sady, a po­zio­mem na­iw­no­ści prze­ści­gają wszyst­kich prócz mnie. Krzysz­tof Ko­lumb po­wi­nien był wy­ru­szyć na pod­bój Ame­ryki z ło­dzią pełną sza­leń­ców.

ANDRÉ BRE­TON,MANI­FEST SUR­RE­ALI­ZMU, 1924

1.

CZŁO­WIEK, KTÓRY WSKO­CZYŁ DO KA­NAŁU

Pew­nego zi­mo­wego dnia 1898 roku brze­giem ka­nału w Ham­burgu w pół­noc­nych Niem­czech biegł krępy młody męż­czy­zna z pod­krę­co­nym wą­si­kiem. Pohl, jak wkrótce sta­nie się znany światu, był wtedy ele­gan­ci­kiem po trzy­dzie­stce, który lu­bił no­sić la­skę lub pa­ra­sol, a na gładko przy­cze­sane gra­na­towo-czarne włosy na­kła­dał cy­lin­der. Jed­nak w tej kon­kret­nej chwili my­śli Po­hla za­prząt­nięte były zu­peł­nie czymś in­nym. Po­ru­szał się jakby w opa­rach wła­snego stra­chu; spie­szył, by uciec przed ta­jem­ni­czymi agen­tami, któ­rzy go drę­czyli. Nie miał po­ję­cia, kim byli ci lu­dzie – po­ja­wiali się w róż­nych prze­bra­niach, w do­wol­nych miej­scach, pra­wie o każ­dej po­rze – ale do­brze wie­dział, kto ich na niego na­słał.

Wszystko za­częło się w Stras­burgu, mie­ście wów­czas nie­miec­kim, w mo­men­cie, gdy zo­stał do­tkli­wie upo­ko­rzony za­wo­dowo: zwol­niono go z miej­skiej Szkoły Sztuk i Rze­mio­sła. Dy­rek­tor szkoły, któ­remu nie wy­star­czyło zruj­no­wa­nie fan­ta­stycz­nej ka­riery Po­hla, wy­słał szpie­gów, by go ob­ser­wo­wali, pod­słu­chi­wali przez dziurkę od klu­cza i zmu­szali do cią­głych zmian miej­sca za­miesz­ka­nia. W końcu nie po­zo­stało mu nic in­nego, jak opu­ścić mia­sto. Pohl prze­niósł się do Ham­burga, na drugi ko­niec kraju, i sta­rał się za­po­mnieć o przy­krych wy­da­rze­niach, spę­dza­jąc czas w po­dej­rza­nych knajp­kach w roz­le­głej dziel­nicy czer­wo­nych la­tarni i wy­da­jąc for­tunę na pro­sty­tutki i po­kazy peep show. Ja­kimś cu­dem jego wro­go­wie od­na­leźli go na­wet tam. Nie­zna­jomi gro­zili mu na ulicy; „To sza­le­niec!” krzy­czał kon­duk­tor do in­nych pa­sa­że­rów, gdy Pohl je­chał tram­wa­jem kon­nym; al­fonsi wy­zy­wali go od łaj­da­ków, ban­dy­tów i tym po­dob­nych, na­kła­nia­jąc in­nych, by go za­bili. Na­wet ak­to­rzy w te­atrze rzu­cali na sce­nie dziwne alu­zje, skie­ro­wane wprost do niego.

Tego mar­co­wego dnia był pe­wien, że się zbli­żali.

Ham­burg, wiel­kie mia­sto por­towe nad Łabą, „brama świata”, oj­czy­zna floty li­niow­ców oce­anicz­nych, które prze­wo­ziły Niem­ców do Bo­stonu i Bal­ti­more, do Ho­bo­ken i Hong­kongu, po­prze­ci­nany był je­zio­rami, ka­na­łami i stru­mie­niami. Droga ucieczki Po­hla wio­dła wła­śnie przez wodę. Miał tylko jedno wyj­ście: mu­siał po­pły­nąć. Pod ko­niec zimy ka­nał był bli­ski za­mar­z­nię­cia, ale zu­peł­nie go to nie znie­chę­ciło. Gdy wsko­czył, od razu po­chło­nęła go ciemna, zimna ciecz; po­tem szar­pał się, by do­pły­nąć do od­le­głego brzegu.

Kiedy w końcu, prze­mo­czony i trzę­sący się z zimna, zo­stał wy­cią­gnięty na su­chy ląd, dla prze­chod­niów stało się oczy­wi­ste, że z tym dziw­nym pły­wa­kiem coś było grun­tow­nie nie w po­rządku. Po żad­nej po­goni nie było śladu. Wy­glą­dało na to, że nikt go na­wet nie śle­dził. Był zde­ner­wo­wany, zdez­o­rien­to­wany, może wręcz obłą­kany? Za­pro­wa­dzono go do bram „domu wa­ria­tów” w Frie­drichs­bergu – gi­gan­tycz­nej pla­cówki, która stała na wzgó­rzu w pół­nocno-wschod­niej czę­ści mia­sta – i za­brano do środka. Pod po­zo­sta­wia­jącą wiele do ży­cze­nia opieką psy­chia­trycz­nej służby zdro­wia prze­żył naj­bliż­sze czter­dzie­ści dwa lata, jako je­den z se­tek ty­sięcy in­nych pa­cjen­tów wio­dą­cych nie­sta­bilne, nie­wi­dzialne ży­cie za mu­rami nie­miec­kich przy­tuł­ków.

• • •

„Pohl” było pseu­do­ni­mem uży­tym, aby oszczę­dzić naj­bliż­szym styg­ma­ty­za­cji zwią­za­nej z cho­robą psy­chiczną członka ich ro­dziny. Praw­dziwe na­zwi­sko męż­czy­zny brzmiało Franz Karl Büh­ler. Z za­wodu był ko­wa­lem, jed­nak to zu­peł­nie nie od­daje tego, czym zaj­mo­wał się na­prawdę. W rze­czy­wi­sto­ści był jed­nym z naj­lep­szych na świe­cie me­ta­lo­pla­sty­ków ży­ją­cych w cza­sach, gdy ruch Arts and Cra­fts w spo­sób bez­pre­ce­den­sowy wy­pro­mo­wał tę formę sztuki. Pra­cu­jąc z na­grza­nym do dwóch ty­sięcy pię­ciu­set stopni pie­cem, po­tra­fił prze­kształ­cić su­rówkę w coś pla­stycz­nego i nie­zwy­kle de­li­kat­nego. Mo­de­lu­jąc ją, zgi­na­jąc, prze­bi­ja­jąc i spa­wa­jąc, two­rzył re­ali­styczne kwiaty, trawy i ło­dygi trzciny. Wy­glą­dały tak prze­ko­nu­jąco, że trzeba było ich do­tknąć, by uwie­rzyć, że nie były praw­dziwe. Ale coś po­szło nie tak. Do­świad­czył we­wnętrz­nego prze­obra­że­nia, które za­kłó­ciło jego po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści i zdało go na ła­skę wła­snych wy­obra­żeń i złu­dzeń. Ba­da­jący go przez ko­lejne mie­siące i lata le­ka­rze okre­ślali jego stan róż­nymi sło­wami, ale tym, które po­wta­rzało się naj­czę­ściej i które do niego w końcu przy­lgnęło, było „schi­zo­fre­nia”.

Schi­zo­fre­nia, naj­po­waż­niej­sza z cho­rób psy­chicz­nych, jest jed­no­cze­śnie tą naj­trud­niej­szą do zro­zu­mie­nia. Na­wet wy­jąt­kowo ko­mu­ni­ka­tywni lu­dzie, któ­rzy na nią cho­rują, mają trud­no­ści z wy­ja­śnie­niem tego stanu. Mó­wią o po­czu­ciu ob­co­ści, alie­na­cji, nie­po­koju. Jedni twier­dzą, że to „kra­ina, która jest od­wrot­no­ścią rze­czy­wi­sto­ści, miej­scem, gdzie pa­nuje nie­ubła­galna ja­sność” i gdzie „lu­dzie od­wra­cają się od sie­bie w dziwny spo­sób”, wy­ko­nu­jąc bez­sen­sowne ge­sty i ru­chy. Inni opi­sują ją jako obez­wład­nia­jące po­czu­cie dez­in­te­gra­cji lub jak pa­trze­nie na świat przez te­le­skop, ale od tyłu. Nie­któ­rzy psy­chia­trzy uwa­żają, że w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści lu­dzi or­ga­ni­zu­ją­cych swoje spo­strze­że­nia w ogólny ob­raz, we­dług któ­rego na­stęp­nie dzia­łają, osoby ze schi­zo­fre­nią w spo­sób ir­ra­cjo­nalny łą­czą nie­spo­krew­nione ze sobą frag­menty da­nych sen­so­rycz­nych. Dla­tego wła­śnie Büh­ler, ma­jąc ob­se­sję na punk­cie swo­ich prze­śla­dow­ców ze Stras­burga, mógł sły­szeć, jak kon­duk­tor w tram­waju na­zywa go sza­leń­cem, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści in­for­mo­wał on po­dróż­nych o ko­lej­nym przy­stanku. Ale nie wszyst­kie prze­jawy schi­zo­fre­nii są do sie­bie po­dobne i nie wszy­scy do­tknięci tą cho­robą uwa­żają, że jest ona wy­nisz­cza­jąca. Nie­któ­rzy po­strze­gają ją jako „ulep­sze­nie”, które daje im nie­zwy­kle głę­boki wgląd w rze­czy­wi­stość. Tylko około jedna trze­cia przy­pad­ków jest obec­nie uzna­wana za po­stę­pu­jącą, a więk­szość osób ze schi­zo­fre­nią pro­wa­dzi nor­malne, ak­tywne ży­cie. Kiedy Büh­ler prze­by­wał w szpi­talu, schi­zo­fre­nia była do­piero ba­dana – uwa­żano wów­czas, że zwia­stuje nie­od­wra­calny upa­dek. Le­ka­rze wie­rzyli, że dla cho­rych nie było ra­tunku i że ich ko­niec był tylko kwe­stią czasu.

• • •

Büh­ler za­wsze był nie­zwy­kły. Uro­dził się 28 sierp­nia 1864 roku w Of­fen­burgu, ma­low­ni­czym mia­steczku z brzę­czą­cymi ze­ga­rami i stro­mymi da­chami do­mów, w do­li­nie Gór­nego Renu. Jego matka Eu­ph­ro­syne zmarła młodo, a oj­ciec, który pro­wa­dził kuź­nię w domu przy Gla­ser­straße, oże­nił się po raz drugi z The­re­sią. Pod­czas gdy Büh­lera se­niora ce­cho­wały spo­kój i uprzej­mość, Franz Karl był ha­ła­śliwy i eks­cen­tryczny, a od szes­na­stego roku ży­cia sły­szał głosy. Do tego był in­te­li­gentny, lu­biany i do­brze się uczył. In­te­re­so­wała go mu­zyka – grał na skrzyp­cach w ze­spole ka­me­ral­nym. Ale to wła­śnie w kuźni wy­ro­bił so­bie na­zwi­sko i re­pu­ta­cję. Tam był praw­dzi­wym wir­tu­ozem.

W 1871 roku Wiel­kie Księ­stwo Ba­deń­skie (a wraz z nim i Of­fen­burg) zo­stało włą­czone do no­wych, zjed­no­czo­nych Nie­miec, rzą­dzo­nych przez ce­sa­rza Wil­helma I. Od­ważny im­pe­rialny na­ród po­trze­bo­wał te­raz od­waż­nej im­pe­rial­nej ar­chi­tek­tury, a firma Büh­ler i syn stała się wio­dą­cym do­stawcą wy­ro­bów ślu­sar­skich dla zam­ków i wspa­nia­łych bu­dyn­ków, które wzno­szono w ca­łym re­gio­nie. W szko­łach sztuki użyt­ko­wej w Karls­ruhe i Mo­na­chium Büh­ler na­uczył się two­rzyć naj­bar­dziej wy­szu­kane i modne formy ro­ko­kowe. Ale by­wał też i wy­wro­tow­cem. Kiedy ce­sarz zle­cił bu­dowę wiel­kiego pa­łacu w od­bi­tym od Fran­cji Stras­burgu, ar­ty­sta na każ­dej ba­lu­stra­dzie bu­dynku umie­ścił ka­ry­ka­turę władcy z wiel­kim no­sem i wą­sem à la Don Ki­chot. Nie­długo po­tem wy­grał wiele kon­kur­sów w ca­łym kraju, a w 1893 roku, bę­dąc za­le­d­wie dwu­dzie­sto­pa­ro­lat­kiem, wspiął się nie­mal na sam szczyt: zo­stał mia­no­wany kie­row­ni­kiem pra­cowni w sztras­bur­skiej Szkole Sztuk i Rze­mio­sła. Wy­brano go także jako re­pre­zen­tanta Nie­miec na Świa­towe Targi w Chi­cago. Kiedy tam­tego lata wsia­dał na po­kład li­niowca zmie­rza­ją­cego do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ten za­bawny, ge­nialny, choć nieco apo­dyk­tyczny młody czło­wiek, miał wła­ści­wie wszystko, by zo­stać jed­nym z naj­bar­dziej ce­nio­nych rze­mieśl­ni­ków w Eu­ro­pie.

Świat prze­my­słowy znaj­do­wał się wów­czas w sa­mym środku licz­nych pro­ce­sów trans­for­ma­cyj­nych, a Chi­cago było miej­scem, gdzie to uwi­docz­niało się naj­wy­raź­niej. Jak po­wie­dział je­den ze współ­cze­snych pi­sa­rzy, świat mniej zmie­nił się od cza­sów Je­zusa Chry­stusa, niż miało to miej­sce w dzie­się­cio­le­ciach po­prze­dza­ją­cych pierw­szą wojnę świa­tową. W roku 1870 więk­szość lu­dzi w Eu­ro­pie Za­chod­niej i Sta­nach Zjed­no­czo­nych żyła i pra­co­wała na wsiach; do roku 1910 lwia ich część miesz­kała już w mia­stach, upra­wia­jąc wiele no­wych, miej­skich za­wo­dów. Roz­miary Lon­dynu, Pa­ryża i Wied­nia po­dwo­iły się, Mo­na­chium się po­tro­iło, Ber­lin urósł czte­ro­krot­nie, Nowy Jork zaś sze­ścio­krot­nie. Ze wszyst­kich tych miejsc to wła­śnie Chi­cago roz­wi­jało się naj­dy­na­micz­niej – szyb­ciej niż ja­kie­kol­wiek inne mia­sto w hi­sto­rii. Li­czyło so­bie za­le­d­wie sześć­dzie­siąt lat, a już pre­ten­do­wało do ty­tułu dru­giego mia­sta Ame­ryki i wła­śnie po­ko­nało Nowy Jork w wy­ścigu o or­ga­ni­za­cję po­kazu tech­no­lo­gicz­nego i kul­tu­ro­wego po­ten­cjału świata, Świa­to­wych Tar­gów.

Świa­towa Wy­stawa Ko­lum­bij­ska – jak ofi­cjal­nie brzmiała na­zwa tar­gów z 1893 roku – była ostat­nią z se­rii świa­to­wych im­prez, roz­po­czę­tych w 1851 roku Wielką Wy­stawą w Lon­dy­nie. Jak do­wie­dział się Büh­ler, targi w Chi­cago miały być więk­sze i bar­dziej eks­tra­wa­ganc­kie niż cała reszta ra­zem wzięta. Miej­sce, w któ­rym się od­by­wały, zaj­mo­wało po­wierzch­nię około trzech ty­sięcy me­trów kwa­dra­to­wych, a usy­tu­owane było nad brze­giem je­ziora Mi­chi­gan. Wy­peł­niono je naj­bar­dziej za­awan­so­wa­nymi tech­no­lo­gicz­nie obiek­tami, ja­kie wi­działa ludz­kość. Liczba od­wie­dza­ją­cych wy­nio­sła dwa­dzie­ścia sie­dem mi­lio­nów, co w tam­tym cza­sie było równe po­pu­la­cji ca­łych Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Cztery lata wcze­śniej od­wie­dza­jący targi w Pa­ryżu za­chwy­cali się wieżą Gu­stave’a Eif­fla – że­la­zną kon­struk­cją, która wzbi­jała się w niebo, osią­ga­jąc wy­so­kość około trzy­stu me­trów. Ame­ry­kań­ską od­po­wie­dzią na to cudo tech­niki był pierw­szy na świe­cie ogromny dia­bel­ski młyn, wy­soki jak naj­wyż­szy z no­wych dra­pa­czy chmur, a do tego po­ru­sza­jący się. Na­pę­dzany sil­ni­kami pa­ro­wymi o mocy ty­siąca koni me­cha­nicz­nych, mógł unieść trzy­dzie­ści osiem ty­sięcy od­wie­dza­ją­cych każ­dego dnia, po­ka­zu­jąc im wi­doki, ja­kie do tej pory do­stępne były tylko nie­licz­nym – świat z lotu ptaka. Już samo to było ab­so­lutną no­wo­ścią, ale tam na dole, w ko­ry­ta­rzach i ogro­dach „Bia­łego Mia­sta”, zna­la­zło się też mnó­stwo in­nych: pierw­sze płatne kino, pierw­szy ru­chomy chod­nik, pierw­szy za­mek bły­ska­wiczny, pierw­sze płatki śnia­da­niowe, pro­to­typ gumy do żu­cia pana Wri­gleya. W nocy niebo nad Chi­cago roz­świe­tlane było po­ka­zami prądu zmien­nego – były one tak spek­ta­ku­larne, że je­den z go­ści ubo­le­wał nad kon­dy­cją sa­mego księ­życa, mó­wiąc „jak bied­nie i blado te­raz wy­gląda!”. Na tym fu­tu­ry­stycz­nym placu za­baw nie za­bra­kło też ostrze­żeń na przy­szłość: w jego po­łu­dnio­wym krańcu usy­tu­ował się warty mi­lion do­la­rów pa­wi­lon ar­ty­le­ryj­ski Kruppa, gdzie można było zo­ba­czyć ma­szyny, które już nie­długo miały znisz­czyć pola Flan­drii.

Wkła­dem Büh­lera w chi­ca­gow­ską im­prezę była część naj­więk­szej wy­ko­na­nej ręką ludzką struk­tury – Bu­dynku Ma­nu­fak­tury i Sztuk Wy­zwo­lo­nych. Było to jedno z jego naj­lep­szych i naj­wspa­nial­szych do­ko­nań – tryp­tyk neo­ba­ro­ko­wych, dłu­gich na parę me­trów bram, z któ­rych każda wy­strze­lała z ziemi dżun­glą flo­ry­stycz­nych zwo­jów, ni­czym ta­jem­ni­czy ogród za­mro­żony w że­la­zie. Jak po­dał ofi­cjalny ra­port wy­słany do Ber­lina, dzieło to – dow­cipne, za­bawne, tech­nicz­nie zna­ko­mite – udo­wod­niło, że Niemcy „znaj­do­wały się na czele świa­to­wej me­ta­lo­pla­styki”. Büh­ler otrzy­mał za nie naj­wyż­sze wy­róż­nie­nie w swo­jej dys­cy­pli­nie i po­mógł Niem­com zdo­być pierw­szą na­grodę w kla­sy­fi­ka­cji ge­ne­ral­nej. To był naj­więk­szy za­szczyt, jaki można było osią­gnąć w jego pro­fe­sji.

W Chi­cago spę­dził sześć ty­go­dni. Wy­daje się, że upojna at­mos­fera mia­sta wpro­wa­dziła jego umysł w zu­peł­nie nowy stan – za­in­te­re­so­wał się okul­ty­zmem i przy­łą­czył do grupy spi­ry­ty­stów, któ­rzy wie­rzyli (lub uda­wali), że mogą na­wią­zać kon­takt ze zmar­łymi. Od tam­tego czasu za­wsze opi­sy­wał za­sły­szane przez sie­bie głosy i swoje wi­zje w ter­mi­nach czy­sto spi­ry­tu­ali­stycz­nych. Praw­do­po­dob­nie by­wał rów­nież w bar­dziej szem­ra­nych czę­ściach mia­sta, mię­dzy in­nymi w dziel­nicy czer­wo­nych la­tarni Le­eve, gdzie w drzwiach wej­ścio­wych do bu­dyn­ków stały na­gie pro­sty­tutki, a w za­uł­kach bli­sko ap­tek oko­liczni nar­ko­mani ro­bili so­bie na­wza­jem za­strzyki. Rok po tym po­by­cie Büh­ler mu­siał le­czyć się na sy­fi­lis, cho­robę ko­ja­rzoną wła­śnie ze schi­zo­fre­nią. Kiedy wró­cił do Eu­ropy, jego oso­bo­wość była już nie­bez­pieczną mie­szanką prze­róż­nych czyn­ni­ków ry­zyka. Wy­star­czyła jedna kro­pla, by prze­chy­lić szalę na stronę sza­leń­stwa.

Do swej no­wej pracy w Stras­burgu wró­cił pe­łen dumy, jako czo­łowy na świe­cie przed­sta­wi­ciel swo­jego za­wodu. Ale jego pro­fe­sja na­dal była tylko rze­mio­słem – bied­nym i po­strze­ga­nym jako gor­szy ku­zyn sztuk pięk­nych. Aby się roz­wi­jać, mu­siał spra­wić, by jego za­wód był bar­dziej po­wa­żany. No­bi­li­ta­cja me­ta­lo­pla­styki miała stać się pro­jek­tem jego ży­cia, a jego po­cząt­kiem miało być wpro­wa­dze­nie „praw­dzi­wej no­wo­cze­sno­ści i wy­daj­no­ści” w sztras­bur­skiej szkole.

Do za­da­nia przy­stą­pił z za­pa­łem, który za­sko­czył jego no­wych współ­pra­cow­ni­ków i który wkrótce do­pro­wa­dził do kon­fliktu z dy­rek­to­rem szkoły, An­to­nem Se­de­rem. Büh­ler miał am­bi­cje, aby otwo­rzyć warsz­tat dla stu­den­tów z ca­łego świata, Se­der jed­nak czuł się od­po­wie­dzialny przede wszyst­kim wo­bec mia­sta. Büh­ler chciał po­dró­żo­wać i uczyć się tech­nik in­nych mi­strzów me­ta­lo­pla­styki z Bu­da­pesztu, Ber­lina, Stut­t­gartu, No­rym­bergi i Dre­zna. Se­der wo­lał, by zo­stał w Stras­burgu i sku­pił się na na­ucza­niu. Plany Büh­lera zo­stały od­rzu­cone w każ­dym moż­li­wym wy­mia­rze. W po­rów­na­niu z bez­kla­so­wym Chi­cago, Stras­burg sta­no­wił praw­dziwy la­bi­rynt nie­wi­dzial­nych ba­rier spo­łecz­nych, a w Café Bro­glie – miej­scu, gdzie po pracy zbie­rali się wszy­scy Kun­st­me­isters – zu­chwały rze­mieśl­nik szybko stał się te­ma­tem plo­tek. Za­czął ucie­kać z wła­snych wy­kła­dów. Pod ko­niec 1896 roku, po trzech la­tach za­trud­nie­nia, zo­stał zwol­niony za nie­rze­tel­ność, nie­upraw­nione dzia­ła­nia i nie­prze­strze­ga­nie go­dzin pracy.

To była pu­bliczna po­rażka – Büh­ler wie­dział, że na za­wsze zruj­no­wała jego ka­rierę. Pró­bo­wał uspra­wie­dli­wić swoje dzia­ła­nia w cha­otycz­nym, trzy­dzie­sto­jed­no­stro­ni­co­wym „li­ście obron­nym”, skie­ro­wa­nym do bur­mi­strza i rady miej­skiej, wy­peł­nio­nym ka­lam­bu­rami i ali­te­ra­cjami, w któ­rym na­kre­ślił swoją wi­zję warsz­tatu i ob­wi­nił Se­dera o blo­ko­wa­nie jej re­ali­za­cji. Ni­gdy nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi. Zde­rzył się z ci­szą, w któ­rej cza­iła się na niego pa­ra­noja.

„Zna­la­złem się po­mię­dzy Scyllą a Cha­rybdą i nie wiem, na któ­rej skale roz­trza­ska się mój ster”, na­pi­sał.

Wtedy za­częły się ma­jaki. Wy­da­wało mu się, że szpie­dzy Se­dera pod­słu­chują pod jego drzwiami, więc kil­ka­krot­nie prze­pro­wa­dzał się do no­wych miesz­kań. W końcu je­sie­nią 1897 roku opu­ścił Ham­burg. Co­raz bar­dziej po­grą­żał się w al­ter­na­tyw­nej, pa­ra­no­idal­nej rze­czy­wi­sto­ści, która ist­niała tylko w jego gło­wie. Do ka­nału wsko­czył na po­czątku roku 1898, bę­dąc już w sta­nie za­ła­ma­nia psy­chicz­nego.

• • •

W ośrodku we Frie­drichs­bergu opie­ko­wano się około ty­sią­cem trzy­stu pa­cjen­tów. Na­wet jak na ów­cze­sne stan­dardy miej­sce to cie­szyło się bar­dzo złą sławą. Pra­cu­jący tam pie­lę­gnia­rze po­dej­rze­wani byli o sto­so­wa­nie prze­mocy, a nowe bu­dynki, w któ­rych miesz­kali pa­cjenci, wy­po­sa­żone były w że­la­zne kraty przy­po­mi­na­jące od­wie­dza­ją­cym klatkę dla słoni w zoo. Ale in­sty­tu­cja peł­niła swoją funk­cję ci­chego trzy­ma­nia „de­wian­tów” z dala od in­nych, przy jak naj­mniej­szych na­kła­dach fi­nan­so­wych. Była wy­god­nym miej­scem prze­cho­wy­wa­nia nie­wy­god­nych lu­dzi.

Büh­ler nie za­ba­wił tam długo. Osiem dni po przy­ję­ciu zo­stał zwol­niony i od­dany pod opiekę ojca. Ja­dąc z nim po­cią­giem zmie­rza­ją­cym na po­łu­dnie kraju, po­ka­zał ję­zyk straż­ni­kowi w prze­ko­na­niu, że tam­ten zro­bił do­kład­nie to samo. Kiedy do­tarł do Of­fen­burga, stał się praw­dzi­wym „utra­pie­niem” – kłó­cił się ze wszyst­kimi, zwłasz­cza z ma­co­chą. Ro­dzina wy­słała go na ku­ra­cję wy­po­czyn­kową do sa­na­to­rium Bre­ite­nau w Szwaj­ca­rii, ale po dwóch ty­go­dniach uciekł przez okno, wdarł się do po­ciągu ja­dą­cego w kie­runku Nie­miec i scho­wał się pod sie­dze­niami w stra­chu przed kon­tro­le­rem bi­le­tów. Po­li­cja zła­pała go na po­czcie: chciał za­te­le­fo­no­wać z prośbą o pie­nią­dze, ale w słu­chawce ktoś upar­cie na­zy­wał go oszu­stem. Bar­dzo go to zde­ner­wo­wało. Prze­wie­ziono go z po­wro­tem do Bre­ite­nau, gdzie zo­stał umiesz­czony w czę­ści strze­żo­nej. Był prze­ko­nany, że wszy­scy le­ka­rze, opie­ku­no­wie i pa­cjenci knują tam prze­ciwko niemu, do tego miał ha­lu­cy­na­cje, a w nocy wi­dy­wał dziwne psy.

Do Nie­miec wró­cił dwa mie­siące póź­niej. W to­wa­rzy­stwie sa­ni­ta­riu­szy przy­był do kli­niki Il­le­nau w Achern, gdzie zro­bił świetne wra­że­nie: re­cep­cjo­ni­sta za­no­to­wał, że na gło­wie miał cy­lin­der, a jego ma­niery były nie­na­ganne. Büh­ler oznaj­mił, że nie jest chory psy­chicz­nie, ale przy­był na prośbę ojca, któ­remu za­le­żało, by wy­ko­nał tam naj­waż­niej­sze ba­da­nia. Do­dał, że on także chciałby, o ile to moż­liwe, by za­jęto się jego po­wra­ca­ją­cymi pro­ble­mami z ukła­dem tra­wien­nym. Tej nocy spał do­sko­nale, a na­stęp­nego ranka za­śpie­wał pie­lę­gnia­rzom pio­senkę na ich cześć, by wy­ra­zić swój za­chwyt kli­niką Il­le­nau. Nie miał po­ję­cia, że w ak­tach le­ka­rze opi­sali jego oso­bo­wość jako praw­do­po­dob­nie „psy­cho­pa­tyczną” ani że uznali jego roz­wi­ja­jący się stop­niowo stan za „spro­wo­ko­wany nie­nor­mal­nym cha­rak­te­rem”. 4 czerwca na­pi­sał do dy­rek­tora pla­cówki, dzię­ku­jąc mu za po­byt i in­for­mu­jąc, że jest już go­towy do wy­jazdu: za­mie­rzał udać się do ku­rortu. Szcze­rze zdzi­wił się, gdy usły­szał, że nie zo­sta­nie wy­pusz­czony. Po­cie­szał się, pro­sząc o skrzypce i ma­te­riały ry­sun­kowe.

W ciągu na­stęp­nych ty­go­dni de­spe­ra­cja Büh­lera ro­sła. Pi­sał sześć do dzie­się­ciu li­stów dzien­nie, gro­żąc i bła­ga­jąc o uwol­nie­nie. Spraw­dził wszyst­kie zamki, żeby prze­ko­nać się, czy da radę je otwo­rzyć. W po­szu­ki­wa­niu drogi ucieczki wspiął się na drzewo w ogro­dzie. Za­py­tany, co tam ro­bił, od­po­wie­dział, że chciał za­żyć odro­binę ru­chu. Gdy wresz­cie do­tarło do niego, że oto stra­cił swoją wol­ność, zro­bił się sfru­stro­wany i zły. Roz­bił noc­nik, cią­gle kłó­cił się z per­so­ne­lem i in­nymi pa­cjen­tami, wda­wał się w bójki. Mimo oczy­wi­stych pro­ble­mów psy­chicz­nych, pra­co­wał z taką samą in­ten­syw­no­ścią, jak wcze­śniej: w ocze­ki­wa­niu na po­wrót do re­ali­za­cji swo­jego pro­gramu ar­ty­stycz­nego pi­sał, ry­so­wał i ma­lo­wał. W końcu je­sie­nią 1899 roku, po pół­tora roku uwię­zie­nia, od­na­lazł roz­wią­za­nie swo­ich we­wnętrz­nych kon­flik­tów.

Klu­czową za­sadą psy­chia­trii w tam­tych cza­sach była ob­ser­wa­cja. Pa­cjenci w Il­le­nau prze­trzy­my­wani byli w du­żych, otwar­tych „od­dzia­łach nad­zoru”: byli przy­kuci do łó­żek, a ich za­cho­wa­nie mo­ni­to­ro­wane było dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę. Wi­dząc, że nie da rady stam­tąd uciec, Büh­ler po­sta­no­wił sta­nąć po stro­nie swo­ich opie­ku­nów. Zo­stał „dok­to­rem” Fran­zem Büh­le­rem, „po­li­cjan­tem me­dycz­nym”, któ­remu urząd w Karls­ruhe zle­cił prze­pro­wa­dze­nie ba­dań wśród cho­rych. Po­le­gały one na na­szki­co­wa­niu każ­dego pa­cjenta w przy­tułku, spi­sa­niu każ­dego przy­padku, a także sta­ran­nym do­ku­men­to­wa­niu, nu­me­ro­wa­niu, ka­ta­lo­go­wa­niu i kry­ty­ko­wa­niu każ­dego aspektu ich ist­nie­nia.

Sta­ran­nie opra­co­wane kro­niki Büh­lera nie po­mo­gły mu w osią­gnię­ciu celu, do ja­kiego zmie­rzał – le­ka­rze nie zwra­cali na nie naj­mniej­szej uwagi – ale do­sko­nale uchwy­ciły at­mos­ferę ży­cia w ośrodku. Wiele lat póź­niej ka­na­dyj­ski so­cjo­log Erving Gof­f­man opi­sał nie­po­ko­jący psy­cho­lo­giczny wpływ „in­sty­tu­cji to­tal­nych”, ta­kich jak Il­le­nau, na ich miesz­kań­ców. W prze­ci­wień­stwie do więź­niów, któ­rzy po od­sie­dze­niu wy­roku mo­gli wró­cić do świata, wielu pa­cjen­tów psy­chia­trycz­nych ni­gdy nie wy­szło na wol­ność. Ich ży­cie mie­rzone było ko­lej­nymi eta­pami nie­koń­czą­cej się ru­tyny: spa­niem, sie­dze­niem na łóżku, ocze­ki­wa­niem na je­dze­nie, pa­le­niem pa­pie­ro­sów, usta­wia­niem się w ko­lejce do fo­tela fry­zjer­skiego. Okra­dzeni z ja­kie­go­kol­wiek celu, na­wet naj­zdrowsi pa­cjenci po­pa­dali w sza­leń­stwo. Büh­ler udo­ku­men­to­wał wszystko: pu­ste twa­rze, po­chy­lone głowy, za­gad­kowe, nie­ro­zu­mie­jące oczy. Jego sa­mo­zwań­cze za­da­nie miało też inny sku­tek: two­rząc setki szki­ców je­den po dru­gim, do­sko­na­lił warsz­tat, by wkrótce wy­ro­snąć na wy­bit­nego ar­ty­stę fi­gu­ra­tyw­nego o nie­zwy­kłych umie­jęt­no­ściach.

Po dwóch la­tach spę­dzo­nych w Il­le­nau, bez żad­nych oznak po­prawy, sa­mo­zwań­czy „ofi­cer po­li­cji me­dycz­nej” zo­stał od­de­le­go­wany do ośrodka dla nie­ule­czal­nie cho­rych w Em­men­din­gen, w re­gio­nie Fre­iburg im Bre­is­gau. Oznaj­mił, że wy­bie­rze się tam z przy­jem­no­ścią, gdyż urząd w Ba­den po­wie­rzył mu wła­śnie za­da­nie ob­ser­wa­cji i do­ku­men­ta­cji ży­cia no­wej grupy pa­cjen­tów. Do Em­men­din­gen przy­był 17 kwiet­nia 1900 roku. Świat ni­gdy wię­cej nie usły­szałby o Fran­zie Karlu Büh­le­rze, gdyby nie czło­wiek, który dwa­dzie­ścia lat póź­niej zło­żył mu tam wi­zytę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki