Futerał. O urządzaniu mieszkań w PRL-u - Agata Szydłowska - ebook

Futerał. O urządzaniu mieszkań w PRL-u ebook

Agata Szydłowska

4,7

10 osób interesuje się tą książką

Opis

W powszechnym przekonaniu wystrój mieszkań w PRL-u był monolitem. Nic bardziej mylnego – polityczne zawirowania kolejnych dekad, przemiany gospodarcze, stosunki społeczne i polityka mieszkaniowa gruntownie wpływały na wygląd mieszkań. Zniszczenia II wojny światowej i przesunięcia granic spowodowały, że polskie powojenne wnętrza tworzone były niemal od zera. Kolejne lata niosły nadzieję na poprawę i wyraźnie pokazały, że zarządzanie gospodarstwem domowym wpisywało się w nowoczesny, szeroko zakrojony projekt inżynierii społecznej. Dziś „wnętrze z PRL-u” przemieniło się w kliszę utrwalaną przez kulturę popularną: to obraz tandety i bylejakości albo zbiór pięknych, nowoczesnych przedmiotów, „ikon designu”. W obu przypadkach wyjmujemy przedmioty z kontekstu, zapominając, że powstały tyleż z fascynacji nowoczesnością, ile z dojmującego braku, ciasnoty i prowizorki.

Badaczka Agata Szydłowska wykonała tytaniczną pracę, poszukując odpowiedzi na pytanie: jak tak naprawdę urządzano się w PRL-u? Błyskotliwie łączy historię społeczną, opowieść o przemianach politycznych i kulturowych z bogactwem materiałów i świadectw.

Futerał nie jest książką o straszno-śmiesznej krainie bareizmów i rozklekotanej meblościanki ani o szczytowym okresie dizajnu – to nowatorska opowieść o mieszkaniu jako jednym z centralnych obiektów zmartwień, troski, zabiegów, dumy, snobizmów i zaradności pokoleń Polek i Polaków. I tak jak dla Waltera Benjamina dom jest „futerałem dla człowieka prywatnego”, tak dla Szydłowskiej jest też jednym z kluczy do odczytywania polskiej historii XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 850

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (7 ocen)
5
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nataliawasik

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytałam tak genialnej książki! Czapki z głów przed Autorką
10
dzenczykowska

Nie oderwiesz się od lektury

Dla starszych czytelników powrót do przeszłości, dla młodszych kompendium wiedzy o czasach słusznie minionych Dla wszystkich pasjonująca lektura mimo pozornie przyziemnego tematu, jednak potraktowanego zaskakująco szeroko, z imponującą bibliografią - i mnóstwem ciekawych anegdot. Gorąco polecam!
00
kukis

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna opowieść prowadząca za rękę przez pięćdziesiąt lat polskiego budownictwa.
00
Wikann

Dobrze spędzony czas

Smutna historia naszych polskich mieszkań
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Marian Misiak (Threedotstype, rh.plus)

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na pierwszej stronie okładki: Pierwsze wejście do mieszkania w nowym bloku, Warszawa 1962, Mirosław Stankiewicz / Forum

Fotografia na czwartej stronie okładki: Wnętrze mieszkania, lata 70., Maciej Osiecki / Forum

Wybór fotografii: Agata Bujnowska, Agata Szydłowska

Copyright © by Agata Szydłowska, 2023

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka, Magdalena Budzińska

Redakcja Magdalena Budzińska

Korekta Jadwiga Makowiec / d2d.pl, Edyta Chrzanowska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-768-1

Wstęp

Temat urządzania się w PRL-u do dziś budzi emocje. Wiążą się z nim niezliczone anegdoty i powszechnie zrozumiałe symbole: meblościanka, kombinowanie i załatwianie, usterki, mały metraż. Pamięć, zwłaszcza osób, które są za młode i same nigdy nie stały w kolejce pod meblowym – ja też należę do tej grupy – zapełniają obrazy i opowieści kształtowane przez popkulturę, nostalgię, mity i politykę. Rozprawmy się z tymi kliszami po kolei.

Życie w PRL-u, jak wiemy z filmów Stanisława Barei, było przaśne i śmieszne. Kombinatorstwo, nieudolność i tandeta napędzały komediowe silniki. A doświadczenie przeprowadzki i urządzania się dotyczyło każdego. Obejmowało zmagania z fachowcami, odbiór wadliwie wykonanych mieszkań i polowanie na meble. Dlatego urządzanie się stanowiło wdzięczny temat do przedstawienia w krzywym zwierciadle. Gorzej, że po latach to krzywe zwierciadło zaczęło udawać zwierciadło prawdziwe, a komedię uznano za świadectwo historyczne. Nie oznacza to, że fachowcy nie byli leniwi, meble nie były trudno dostępne, a ściany krzywe. To wszystko prawda. Filmy i opowieści pomijały jednak fakt, że najczęściej osoby wprowadzające się do tych krzywych ścian miały szansę naprawdę polepszyć swoje warunki życiowe, a punktem odniesienia nie było wygodne mieszkanie na współczesnym osiedlu, lecz wilgotna klitka lub chata z klepiskiem.

Nostalgia wykonuje z kolei odwrotną pracę – każe widzieć w tandetnych i byle jakich sprzętach z PRL-u znaki wyidealizowanej przeszłości. W innych przypadkach wyjmuje niezłe i dobrze zaprojektowane przedmioty z kontekstu, zapominając, że funkcjonowały w ramach nie tak znowu pożądanego z dzisiejszej perspektywy ekosystemu: braku, ciasnoty, prowizorki. Nostalgia napełnia kieszenie właścicieli firm oferujących przedmioty vintage za absurdalne pieniądze. Tak zwane pikasy, obśmiewane już w latach sześćdziesiątych, jawią się dzisiaj jako cuda sztuki użytkowej. Etykietka „PRL” pomaga sprzedać przedmioty niezależnie od ich wartości i jakości, obiecując użytkownikom podróż w czasy, kiedy wszystko było piękne i wysmakowane niczym Supersam i polska szkoła plakatu. Nie było. Świetnie zaprojektowane przedmioty produkowane masowo należały do rzadkości. Wyobrażenie o PRL-u jako krainie dobrego dizajnu kształtują wystawy i publikacje pokazujące produkty jednostkowe, które często nie wyszły poza stadium prototypu. Z kolei wartościowe projekty wdrożone do masowej produkcji niejednokrotnie przeżywają dziś drugie życie za pieniądze, które wywołałyby salwy śmiechu pierwotnych użytkowników. Sprzedawanie repliki jednego z najbardziej demokratycznych foteli za ponad trzy tysiące złotych nie tylko wydaje się sprzeczne z pierwotną ideą projektu, lecz także jest sprytnym wykorzystaniem potencjału handlowego „PRL” jako marki. Trudno o coś bardziej ironicznego.

Z nostalgią współpracują mity. Są to przede wszystkim opowieści o heroinach i herosach, którzy dzięki fantazji i kreatywności dzielnie walczyli z codzienną – jak się podkreśla – szarzyzną. Bo PRL był meblościankowy, szary i bury, ale w mieszkaniach tych wyjątkowych jednostek otwierały się wrota do innego świata, zaprojektowanego w dobrym guście i stawiającego czoła wszechobecnej unifikacji. Mitem jest w ogóle przekonanie o PRL-u jako szarym i brzydkim, o blokach jako alienujących i nieludzkich. Nie byłoby nic złego w opowieściach o barwnych indywiduach, gdyby nie zaszyte w nich często przekonanie o wyższości inteligencji nad ludem, który zapełniał te meblościanki kryształami albo sadzał wystrojoną lalę na piernatach. W tych wspomnieniach inteligent jawi się jako samotny, walczący z systemem komunistycznym rycerz dobrego gustu, zamieniający swój dom w bastion nowoczesności lub przeszłości w duchu retro. Wszystko to kosztem wyrzeczeń i niesamowitej pracy. Takie opowieści spychają poza pole widzenia inne niż inteligenckie sposoby zamieszkiwania, powodując, że zamiast je zrozumieć, wyszydzamy je lub, co najwyżej, ignorujemy jako niewarte uwagi obszary pospolitości.

Wreszcie polityka. Kiedy piszę te słowa, ceny nieruchomości w Warszawie biją rekordy, a dziennikarze zastanawiają się, czy w stolicy nie zabraknie nauczycieli i nauczycielek, bo nikogo z pensją w wysokości trzech i pół tysiąca złotych nie będzie stać ani na wynajem, ani na kredyt. Oczywiście jest to perspektywa wielkiego miasta i klasy średniej. W Polsce wciąż wiele osób żyje w przeludnionych mieszkaniach o fatalnym standardzie cywilizacyjnym. Na temat problemów współczesnego mieszkalnictwa napisano już bardzo dużo, więc tylko sygnalizuję ten kontekst. Tymczasem jednak opowieści o bylejakości i urawniłowce mieszkań w PRL-u wykorzystuje się do tego, by obrzydzić obywatelom idee demokratycznego, zestandaryzowanego i organizowanego przez państwo mieszkalnictwa. Obrazy przeciekających rur i PCW na podłodze służą za argument na rzecz wolnego rynku i świętej prywatnej własności.

Ten trochę złośliwy wstęp ma uprzedzić czytelniczki i czytelników, że nie znajdą w tej książce ani opowieści o straszno-śmiesznej krainie rozklekotanej meblościanki i brzydkich tapet, ani o szczytowym okresie polskiego dizajnu, pełnym wysmakowanych mebli ze spółdzielni Ład i zgrabnie powyginanych krzeseł z giętej sklejki. Chociaż to wszystko w niej będzie: i Bareja, i meble segmentowe, i oryginalne mieszkania artystów i projektantek, i usterki, i nowoczesność. Zależało mi jednak na tym, by przyjrzeć się tym zjawiskom bez uprzedzeń i bez nostalgii, zrozumieć je i osadzić w kontekście procesów społecznych, historii wzornictwa (także tej międzynarodowej), wreszcie – biografii konkretnych osób, chociaż nie zawsze znanych z imienia i nazwiska. Urządzanie się w PRL-u okazuje się jednocześnie jednorodne i zróżnicowane. Ujednolicone były przede wszystkim sposoby zamieszkiwania. Różnice regionalne, widoczne jeszcze w latach powojennych, głównie za sprawą przyłączenia do Polski tak zwanych Ziem Odzyskanych, z czasem zaczęły się zacierać. Faktycznie w całej Polsce mieszkano w podobnych blokach, podobny był też asortyment sklepów. O odmienności decydowały czas – inaczej zamieszkiwało się w latach stalinowskich, inaczej w latach siedemdziesiątych w wielkiej płycie – i, przede wszystkim, klasa społeczna. Chciałam jednak odejść od perspektywy inteligenckiej, a raczej podejść do niej krytycznie i zastanowić się, jak forsowane przez ekspertki i ekspertów sposoby urządzania wnętrz wpływały na wygląd mieszkań przeciętnych obywateli oraz jak mieszkańcy odpowiadali na narzucane im z góry modele. Wreszcie PRL widziany z perspektywy urządzania mieszkań jawi się jako kraj rosnących nierówności. Nie wszyscy byli beneficjentami niewątpliwego postępu cywilizacyjnego, zahamowanego pod koniec lat siedemdziesiątych przez załamanie się gospodarki. Wiele osób doświadczyło zdecydowanego polepszenia standardu życia, wiele było tak samo biednych zaraz po wojnie, jak i trzydzieści lat później. Znamienne, że najbardziej luksusowe mieszkania pojawiły się w najbardziej kryzysowych latach osiemdziesiątych.

Książka ma charakter jednocześnie chronologiczny i tematyczny. Oznacza to, że do każdego przedziału czasowego przyporządkowałam charakterystyczne dla niego, w moim mniemaniu, zjawiska. Bardzo często trwały one długo po zakończeniu danego okresu. Na przykład współzamieszkiwanie z obcymi lokatorami, opisane na początku książki i typowe zwłaszcza dla lat powojennych, ciągnęło się w niektórych przypadkach do lat osiemdziesiątych. Meble segmentowe, wprowadzone na dużą skalę w czasach „małej stabilizacji”, długo utrzymywały się w polskich domach i często stoją w nich do dziś. Skupiłam się przede wszystkim na mieszkaniach w miastach i mniejszych miejscowościach, a także na domach zamieszkiwanych przez tak zwaną ludność nierolniczą. Często jednak te mniejsze miejscowości pozostają anonimowe, między innymi dlatego, że w pamiętnikach i wspomnieniach, z których korzystałam, nie podawano ich nazw. Całkowicie natomiast pominęłam domy na wsi, zarówno tradycyjne wiejskie chaty, jak i gospodarstwa rolne, które łączyły funkcje mieszkalne z gospodarczymi. Uwzględnienie tych domów wymagałoby zupełnie innego podejścia i innej metodologii, czerpiącej na przykład z etnologicznej wiedzy o tradycyjnych sposobach zamieszkiwania. Jest to materiał na zupełnie inną książkę. Używam także określenia „Polska Rzeczpospolita Ludowa”, choć opowieść o polskich powojennych mieszkaniach rozpoczynam już w 1945, a nawet w 1944 roku. Jak wiadomo, Rzeczpospolita Polska stała się Polską Rzeczpospolitą Ludową dopiero w 1952 roku, ja jednak dla jasności wywodu zamiast dwóch nazw stosuję jedną, która potocznie przyjęła się w odniesieniu do Polski Ludowej, czyli państwa polskiego pozostającego w obszarze dominacji ZSRR.

Ponieważ książka dotyczy w dużej mierze kwestii klas społecznych, czuję, że winna jestem czytelniczkom i czytelnikom wyjaśnienie, z jakiej pozycji piszę. Wczesne dzieciństwo, które przypadło na schyłek PRL-u, spędziłam w warszawskim Śródmieściu, na rogu ulic Marszałkowskiej i Hożej, w bloku plombie z wczesnych lat sześćdziesiątych. Było to dwupokojowe mieszkanie należące do Telewizji Polskiej, w której pracowali rodzice. Łączyło w sobie „uroki” budownictwa oszczędnościowego z czasów gomułkowskich (miało jednostronny układ pomieszczeń, absurdalnie długi przedpokój i ślepą kuchnię z okienkiem wydawką) z „urokami” zamieszkiwania w latach osiemdziesiątych (karaluchy i szczury, zsyp z piekła rodem, zdewastowana klatka schodowa). Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych przeprowadziliśmy się do mieszkania w bloku z wielkiej płyty na Gocławiu, wydawało się to wielkim awansem cywilizacyjnym. Jednak mieszkania na Marszałkowskiej nie wspominam ani z przykrością, ani z nadmiernym sentymentem.

Rodzice radzili sobie z jego urządzaniem tak jak większość średnio zamożnych inteligenckich rodzin w tych czasach. Tata coś tam sklecał, na przykład regały na książki i nigdy nieukończoną serwantkę dziecięcą, której wzór zaczerpnął z opasłego niemieckiego katalogu sprzedaży wysyłkowej. Katalog ten ja – dziecko zakochane w konsumpcji, a mające pecha żyć w jednym z najsmutniejszych pod tym względem momentów historii – studiowałam z nabożnością niczym świętą księgę. Mama szyła, robiła na drutach, później produkowała patchworki. Rodzicom udało się „wystać” komplet wypoczynkowy Mieszko ze Swarzędza – wówczas, jak twierdzi mama, bardzo modny i najładniejszy z dostępnego asortymentu – który służył nam podczas codziennych posiłków (nie mieliśmy stołu ani krzeseł) i przyjmowania gości.

W którymś momencie w pobliskim domu meblowym Emilia rodzice kupili mi zestaw młodzieżowy Skaut w czerwono-sosnowej okleinie. Miałam więc swoje biurko, półkotapczan (tyleż niewygodny, co niebezpieczny), szafki i regaliki. Wnętrze półkotapczanu najpierw szczelnie zapełniłam naklejkami, a następnie mama wykleiła je tapetą pozyskaną ze „zrzutów” – tak mówiło się na dary z Zachodu – do których mieliśmy dostęp. Wbrew intencjom darczyńców nie były one dla nas raczej źródłem artykułów pierwszej potrzeby, ale wyjątkowych, oryginalnych, a często paradnych przedmiotów, trochę jak dzisiejsze lumpeksy. W oknach mojego pokoju wisiały dziecięce zasłony ze zwierzątkami z bajek na pomarańczowym tle – też pewnie ze „zrzutów”. Kontemplowałam te obrazki bez końca, leżąc wieczorem w łóżku.

Na podłodze mieliśmy parkiet przykryty wykładziną, w łazience lastryko. Kuchni nie pamiętam, była chyba zbyt straszna, żeby zapisać się w moich wspomnieniach. Rodzice nie inwestowali w nic, czego nie dałoby się ze sobą zabrać, bo mieszkanie było służbowe i czekała nas wyprowadzka. Dużą część dzieciństwa spędziłam przecznicę dalej, na Hożej, w mieszkaniu cioci. Był to dom z rodzaju niesamowitych: wypełniony starociami, dziełami sztuki, wszelkiego rodzaju kuriozami i drobiazgami, pełny tajemnic i dowcipów. Najlepiej pamiętam wielki czarny fortepian i wiszący przy drzwiach kolaż z górną połową sylwetki Lenina naturalnej wielkości, do której ciocia dokleiła idealnie dopasowaną dolną połowę z czyjąś gołą pupą i nogami w biało-czerwonych pończochach, prawdopodobnie fragment jakiejś reklamy przywiezionej z Paryża. Trzecim domem, który mnie ukształtował, był dom babci położony sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy, z imponującą zbieraniną wszelkiego rodzaju składanych posłań (ich obsługa wymagała odwagi i umiejętności, a ja przy okazji nauczyłam się słów „wersalka” i „amerykanka”), kompletem meblowym z lat sześćdziesiątych, kilimami i ozdobami z Cepelii oraz mnóstwem kwiatów doniczkowych. Do tego domu jeszcze wrócę.

Wszystkie wspomniane mieszkania pojawiają się w tej książce, niekoniecznie dosłownie. Starałam się jednak wykroczyć poza to, z czym miałam bezpośrednią styczność, szukając raczej tego, co powszechne, niż tego, co unikatowe. Mam nadzieję, że zamiar ten udało mi się zrealizować i że każda czytelniczka i każdy czytelnik odnajdzie w tej książce ślady tego, co zna z doświadczenia lub o czym słyszał.

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarne za zaufanie, cierpliwość i otwartość, Magdalenie Budzińskiej za entuzjazm, zaangażowanie, ogromną pracę oraz mnóstwo cennych podpowiedzi i tropów, Przemysławowi Pełce za czujną i zdecydowaną redakcję. Składam podziękowania moim rozmówczyniom i rozmówcom: Elżbiecie Grunwald, Annie Jakrzewskiej-Sawińskiej, Danucie Kucharczyk, Ewie i Janowi Mączewskim, Krystynie i Stanisławowi Pawlakom, Mirosławowi Pawłowskiemu, Barbarze Guz-Schmid, Józefie Skalskiej, Urszuli Staniszewskiej, Ewie Wysockiej i Stefanowi Wysockiemu. Dziękuję również przyjaciółkom, które pomagały mi w pracy nad książką – Katarzynie Mączewskiej i Małgorzacie Gurowskiej. Szczególne podziękowania należą się mojej Mamie Zofii Szydłowskiej, która pomagała mi na każdym etapie pracy i której dedykuję tę książkę.

Część pierwszaPo wojnie

Mieszkania wprost fantastyczne

Zniszczenia wojenne zrównały ludzi tak, jak nigdy później nie udało się żadnej władzy. Niezależnie od tego, czy ktoś posiadał zabytkowe krzesła i instrumenty muzyczne, czy proste komody – wszystko niszczało roztrzaskane pod gruzami lub wpadało w ręce szabrowników. Warszawiaków wracających do domów po wyzwoleniu miasta 17 stycznia 1945 roku czekali dzicy lokatorzy lub pustka. Dwudziestoczteroletnia Irena Ćwiertnia-Sitowska zastała mieszkanie przy ulicy Focha całkowicie zrujnowane i spalone (sterczały tylko resztki muru i smętnie wisiała skrzynka telefoniczna), a schowane w piwnicy kosztowności i pieniądze skradziono. Drugie mieszkanie, przy Puławskiej, ocalało, lecz zdążyli się już do niego wprowadzić obcy ludzie, którzy mieszkającą tam babcię przepędzili do kuchni. „Zniknęły dywany, srebra, ubrania, książki. Z chippendelle’owskich [sic!] mebli powyrywano zamki, z foteli odartych z pokryć sterczały resztki włosia. Moje pianino stało na miejscu. Było zbyt ciężkie, by je znieść z czwartego piętra, natomiast zniknęły dwa mahoniowe krzesła od kompletu” – pisała1. Robotnik Teofil Górzyński także zastał swoje mieszkanie całe, lecz obrabowane. „Mówiłem sobie – wspominał – trzeba doceniać to, co się ma”2. Znalazł kilka desek, pozbijał prycze i przyniósł z piwnicy stary piecyk oraz węgiel na opał. Od razu zrobiło się swojsko.

Na prawym brzegu Wisły, dużo mniej zniszczonym, też nie było łatwo. W grudniu 1944 roku „Życie Warszawy” donosiło o garstce ludności żyjącej w opłakanych warunkach na Saskiej Kępie. Deszcz przeciekał przez dziurawe dachy i niszczył pozostawiony dobytek3. Kiedy miesiąc później zaczęła powracać ewakuowana z Saskiej Kępy ludność, zastała mieszkania zniszczone niemieckim ostrzałem z lewego brzegu. To, czego nie zniszczyli ani nie wywieźli Niemcy, rozkradli szabrownicy. A w tej willowej dzielnicy było co kraść: „Ogień i pociski zniszczyły wiele mebelków, okryć i bielizny. […] Od strychów do piwnic w każdym domu splądrowano i wyszabrowano każdy kąt. Wyniesiono i wywieziono wszystko, co się dało. Poznikały z mieszkań nie tylko walizki, pościel, zapasy odzieży i żywności, ale nawet drzwi i okna wraz z framugami, i to… przeważnie na opał, szafy, tapczany, pianina, a nawet fortepiany”4.

Ruiny Warszawy, widok od strony Rynku Starego Miasta w kierunku północno-wschodnim, 1946–1947. Zdjęcie z lotu ptaka pozwala zajrzeć do wypatroszonych przez bomby wnętrz budynków

Fot. S. Rassalski/Narodowe Archiwum Cyfrowe.

Brak możliwości powrotu do przedwojennego mieszkania nie był doświadczeniem jedynie warszawskim. Wielu krakowian, którzy w czasie wojny musieli opuścić swoje domy, w tym ocalali z Holokaustu, nie miało dokąd wrócić. Ich mieszkania zajął ktoś inny lub wysiedliły ich władze chcące ulokować gdzieś nowo przybyłych pracowników i instytucje. Jedna z mieszkanek Krakowa wspominała, że kiedy z początkiem marca 1945 roku przywiozła do miasta dzieci, okazało się, że kwaterują już u niej obce osoby. Wprawdzie otrzymała urzędowe pismo przydzielające jej poprzednie lokum, ale na nowych lokatorów nie było siły. Nie odnalazła też mebli ani innych rzeczy. Zrezygnowana przyjęła ofiarowane jej dwie izby w budynku sąsiadującym z dawnym domem5. Można się domyślać, że o dużo niższym standardzie. Siłowe przejmowanie mieszkań przez nową władzę stanowiło powszechną praktykę: oficerowie Wojska Polskiego, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa i milicjanci wysyłali podwładnych, by wyrzucali mieszkańców na bruk6. Ludzie szukający miejsca do życia osiedlali się w jakimkolwiek pustym mieszkaniu, które znaleźli, na przykład w lokum pozostawionym przez Niemców. Historyk Marcin Zaremba zauważa, że musiał to być rozpowszechniony proceder, skoro prezydent Bytomia wydał zarządzenie, w którym groził nielegalnym lokatorom „umieszczeniem w obozach pracy”7.

Po pogromach krakowskim i kieleckim wyjeżdżający z miast Żydzi sprzedawali swoje mieszkania i znaczną część dobytku Polakom. Tam, gdzie nikt nie ocalał z Holokaustu lub nie wrócił, żydowskie nieruchomości przechodziły w ręce samorządów – nierzadko skorumpowanych. Czasami pojawiały się szajki przypominające dzisiejszą „mafię reprywatyzacyjną”. Polski inwestor dogadywał się ze znajomym prawnikiem i kimś rzekomo spokrewnionym z byłym właścicielem i razem występowali o przejęcie spadku. Po pomyślnie zakończonym postępowaniu sądowym mieszkanie sprzedawano. W ten sposób niektórzy wchodzili w posiadanie dwóch lub kilku lokali8. Jeszcze podczas wojny przedmioty należące do Żydów traktowano jako niczyje. Rachela Auerbach, współpracownica Emanuela Ringelbluma, która przetrwała okupację, wspominała: „Ile razy […] ktoś potrzebował jakiegoś wałka do ciasta, tasaka, jakiejś miski, jakiegoś czajnika, tacki, solniczki, wchodził do bezpańskiego mieszkania i brał, co mu trzeba było”9. Po wielkiej akcji likwidacyjnej w getcie warszawskim Niemcy zaczęli wyprzedawać przedmioty należące do Żydów. Kulturoznawczyni Justyna Kowalska-Leder pisze: „Przedmioty przejęte przez Polaków po Żydach mają zupełnie inny ładunek symboliczny, są śladem nie własnego, lecz cudzego cierpienia, często też wywołują poczucie winy lub strach przed koniecznością zwrotu, co dotyczy głównie tak zwanych »pożydowskich kamienic«”10. Przejmowanie mieszkań i majątku należącego do Żydów odbywało się nie tylko dzięki aktywności Niemców, lecz także w wyniku pogromów organizowanych lub współorganizowanych przez Polaków. Zjawisko to było przez całe dziesięciolecia przemilczane. Justyna Kowalska-Leder zauważa, że podczas żadnego z dwóch śledztw (w 1949 i 1953 roku) w sprawie mordu w Jedwabnem nie padły pytania o domy ani przedmioty należące Żydów. Anna Bikont, autorka książki My z Jedwabnego, ustaliła z kolei, że mordercy mieli pierwszeństwo w zajmowaniu domów i dobytku swoich ofiar.

Ci, którzy po powrocie do domu zastali pustkę lub ruinę, niejednokrotnie wstępowali w szeregi dzikich lokatorów osiedlających się tam, gdzie było wolne. Prawdopodobnie do tej właśnie grupy należały osoby, które przepędziły babcię Ireny Ćwiertni-Sitowskiej do kuchni. Robotnik Jan Kędzierski zastał swój dom na Woli zburzony i spalony. „Wdrapaliśmy się na rumowisko na parterze, pod którym na pierwszym piętrze było kiedyś nasze mieszkanie. Spojrzeliśmy w górę. Zamiast sufitu widać było zachmurzone niebo. Jurek, któremu zawsze dopisywał humor, powiedział: – No, teraz chociaż już pluskiew nie będzie. Chyba się wszystkie spaliły”11. W ocalałej oficynie kamienicy wszystkie drzwi zostały zniszczone. Na drugim piętrze uchowało się mieszkanie całkowicie ogołocone, lecz z kompletem drzwi i okien. Tam Jan z Jurkiem urządzili sobie tymczasową siedzibę. Łóżko z siennikiem przywlekli z sąsiedniego mieszkania, a na drzwiach wywiesili kartkę informującą, że mieszkanie jest zajęte. Po kilku dniach – pod ich nieobecność – zastąpiła ją nowa wywieszka umieszczona przez prawowitego lokatora. „No cóż – pomyśleliśmy – niech sobie mieszka, na zdrowie!”12 Czasem wyglądało to z kolei tak: rodzina warszawiaka Jana Tereszczenki z radością odkrywa, że ich kamienica przy dworcu stoi cała. Na swoich drzwiach widzą jednak tabliczkę z czyimś nazwiskiem, otwierają (matka zachowała klucz), wchodzą. „[Z] mojego pokoju przy kuchni wyszła pani – pisze Jan – i przedstawiła się: – Warwasińska… – Ja jestem właścicielką tego mieszkania – przedstawiła się Mama. – Bardzo mi miło, my zajęliśmy ten pokój – wskazała pani Warwasińska na MÓJ – […] dostaliśmy już na niego nakaz kwaterunkowy”13.

W pamiętnikach powracających do domów warszawiaków, a także tych, którzy zdecydowali się przenieść do stolicy po wojnie, nie znajdziemy jednak raczej opowieści o tym, jak zajmowali mieszkania, przepędzając z nich dawnych lokatorów lub uniemożliwiając im powrót. Mimo że okołowojenny chaos oraz funkcjonujące już od połowy 1944 roku przepisy o kwaterunku sankcjonowały, albo przynajmniej usprawiedliwiały, walkę o byt i zajmowanie nie swoich lokali, wydaje się, że mało kto miał odwagę przyznać się do inicjatywy w tym zakresie. Na przykład rodzina robotnika Janusza Wiśniewskiego obawiała się zająć lepsze lokum ze strachu przed wyrzuceniem przez „pułkownikową sanacyjną”. Prawowita właścicielka, być może przeczuwając, że w nowym ustroju nie będzie jej lekko, okazała się jednak ludzką panią: „Kiedy […] dygnitarka wróciła, zezwoliła nam zająć mieszkanie na facjacie o powierzchni 8 m2. Nie było tam okien, kuchni. Z bratem przynieśliśmy cegłę, glinę i postawiliśmy prymitywną kuchnię; z kawałków szkła oszkliliśmy jedno skrzydło okna, drugie zabiliśmy deskami”14. Dalsza historia Wiśniewskich prowadzi ich per aspera ad astra. Do dwóch braci i matki prędko dołączył ojciec, który wrócił z Dachau. Konsekwencją powrotu stały się narodziny siostry. „Pobyt w tym mieszkaniu to była makabra; ojciec, matka i siostra spali na zbitym przez ojca tapczanie, ja z bratem spaliśmy w łóżku, przynoszonym na noc ze strychu. Tak mieszkaliśmy do 1951 r., kiedy to ojciec dostał nowe mieszkanie przy ul. Dzielnej 5. A stało się to dzięki temu, że ojciec był przodownikiem pracy i racjonalizatorem”15.

Obraz ruin nierozerwalnie łączy się z obrazem, a raczej wyobrażeniem, bogactw, które te ruiny skrywały. Dywany, srebra, kosztowności, chippendale’e, czyli stylowe angielskie meble z przełomu XVIII i XIX wieku, pianina i fortepiany z Focha, Puławskiej i Saskiej Kępy były jednak rzadkością, a wśród kradzionych i powtórnie używanych przedmiotów przeważały drzwi, okna (w tym same szyby, towar wówczas skrajnie deficytowy) i posłania. W filmie Skarb z 1948 roku, klasycznej pozycji nowego podgatunku „komedii mieszkaniowych”, przedstawiono trzy kontrastujące ze sobą obrazy mieszkania. Przedwojenna amfilada, w której Witold, bohater filmu, mieszkał z całą plejadą uciążliwych współlokatorów, wypełniona jest zbieraniną dawnych mebli i bibelotów, stanowiących sól w oku mieszkaniowych modernizatorów. Takie wnętrza są skazane na wymarcie. Na przeciwległym biegunie mamy wyobrażenie nowego, jasnego, pełnego funkcjonalnych mebelków przyszłego mieszkania Witolda i jego żony Krystyny w dopiero wznoszonym bloku. Między tymi skrajnościami mieszczą się marzenie o ukrytym w ruinach skarbie i obraz nielegalnego lokum wyposażonego niczym gabinet osobliwości: fortepian, szafa gdańska, figurki, palma, egzotyczna muszla, wypchana sowa…

Znakiem, którego sens najpewniej dobrze wówczas odczytywano, był właśnie fortepian – jego obecność w mieszkaniu w ruinach została zaakcentowana w dialogu Witolda i pani Malikowej, właścicielki lokalu. Jak zauważa kulturoznawczyni Agata Zborowska, w warunkach powojennych przemian społecznych: deklasacji inteligencji i mieszczaństwa oraz awansu klasy robotniczej, fortepian jako czytelny symbol przynależności do wyższych warstw stał się jednym z najbardziej pożądanych przedmiotów. Z powodu rozmiaru i ograniczonej przydatności na co dzień urósł przy tym do metafory absurdalnych, groteskowych aspiracji16. Dlatego często pojawia się w ówczesnej satyrze – żeby wyśmiać pragnące utrzymać status quo elity oraz, a może przede wszystkim, aspirujący do przedwojennego mieszczaństwa „lud”. Przedziwna zbieranina bezsensownych przedmiotów w zrujnowanym domu, tworząca coś w rodzaju gabinetu osobliwości, może też sugerować nielegalne pochodzenie tych rzeczy, najprawdopodobniej wyniesionych z jakichś zamożnych domostw.

Bohaterowie Skarbu przez swoją zachłanność doprowadzili do katastrofy budowlanej i zawalenia się resztek kamienicy. W rzeczywistości wielu mieszkańców ruin straciło życie. Urzędnicy często bezskutecznie próbowali ukrócić proceder osiedlania się w zniszczonych domach – ze względów bezpieczeństwa, ale także dlatego, że dzicy lokatorzy utrudniali odbudowę. Martwiono się też o upadek obyczajów będący następstwem złych warunków sanitarnych. W 1947 roku, między entuzjastycznymi relacjami z kolejnych sukcesów odbudowy, „Stolica” przypomniała, że wciąż wiele osób mieszka w prowizorycznych schronieniach. „Mieszkania wprost fantastyczne” – to określenie ociekających wilgocią dawnych jednokondygnacyjnych sklepów ocalałych w okolicach Rynku, w których ulokowało się około dwudziestu rodzin. Tygodnik opisał także „mieszkania niesamowite, upiorne”, w tym znajdujące się na trzecim piętrze lokum „znanego literata” – jedyne cudem ocalałe w doszczętnie zburzonej kamienicy. Schody zastąpiono deskami lub drabinami, po których dało się wejść, lecz zejście wymagało akrobatycznych zdolności. Podobny obraz zapisał się w pamięci prozaika Jerzego Putramenta, który odwiedził Krystynę Artyniewicz, autorkę bajek dla dzieci: „Cały dom [w którym mieszkała] był stosem cegieł, z wybuchu ocalała tylko klatka schodowa. Artyniewicz dokonała dosyć istotnych przeróbek, odcięła jakąś ścianką […] podest schodów na połowie pierwszego piętra. Powstała klita mała, ale wysoka. W tej klitce zrobiła coś w rodzaju antresoli, na którą się właziło po drabinie. Na tej antresoli stał tapczan. Dwa tapczany na parterze. W tych warunkach mieszkała wraz z synem i siostrzeńcem-sierotą […]. Była pogodna, nawet dumna ze swej przemyślności”17.

Wielu warszawiaków jeszcze długo po wojnie zamieszkiwało ruiny. Nazywano ich „jaskiniowcami”. W okresie propagandowego lukrowania rzeczywistości za czasów stalinowskich mieszkania w zwalonych murach pokazywano tylko jako mroczne tło dla słonecznych opowieści o socjalistycznym państwie wydobywającym obywateli z nędzy i kwaterującym ich w nowych mieszkaniach. Kiedy w ramach odwilży zaczęto demaskować fiasko obietnic o nowym wspaniałym świecie i towarzyszące im kłamstwa, powrócono do mrożących krew w żyłach obrazów życia w ruinach. Brawurowo pokazali to twórcy filmu Warszawa 195618.Zaczyna się jak typowa socrealistyczna pochwała dobrobytu: kamera pokazuje piękne nowe osiedla widziane z lotu ptaka, MDM, Stare i Nowe Miasto, Pałac Kultury. W tle gra walczyk. Lektor wprost nawiązuje do politycznej zmiany, która umożliwiła zajrzenie pod powierzchnię propagandowego obrazka: „Ale rok 1956 jest inny niż lata dawniejsze. Kronikarz patrzy uważnie i widzi to, czego dawniej starał się nie zauważyć”. Co więc zauważył kronikarz za jasnymi fasadami? Ruiny. Bawią się w nich dzieci, kobieta wspina się po prowizorycznej konstrukcji w zniszczonej kamienicy. Widzimy drewnianą antresolę, lampę naftową, robactwo. Chłopiec leży z nogą w gipsie po tym, jak runął w przepaść. Cudem przeżył. Małe dziecko matka przywiązuje sznurkiem do łóżka. Ono jednak oswobadza się z więzów i chwiejnym krokiem wychodzi z mieszkania, za nim ciągnie się sznurek. Powoli zbliża się do przepaści, zewsząd sterczą resztki zbrojeń i kawałki murów. Nagle dziecko zaczyna biec za gołębiem, tragedia jest tuż-tuż, w ostatniej chwili sznur więźnie pomiędzy rozrzuconymi deskami, dziecko jest uratowane. Tym razem.

W innym, mniej dramatycznym tonie nakręcono film pokazujący fasadowość odnowionej lubelskiej starówki19. Jest to tak naprawdę satyra na socrealistyczną propagandę połączona z interwencyjnym reportażem. Lektor ironicznym tonem komentuje „wioskę potiomkinowską”, którą stało się lubelskie Stare Miasto, a kamera obserwuje dzieciaki bawiące się wśród śmieci na obskurnych podwórkach. Gdy lektor opowiada o „trosce budowniczych o zachowanie autentycznego charakteru tych historycznych miejsc”, kamera pokazuje zrujnowane drewniane krużganki („pęknięcie pamiętające samego Biernata z Lublina”). Prowizoryczne drewniane schody, po których wspina się dziewczynka, „działają ożywczo po nudzie i szablonowości standardowych klatek schodowych”. Lektor udaje zachwyt: „zachowano na przykład te urocze zwaliska”, a kamera widzi mężczyznę wylewającego wodę wprost na podwórko. Wreszcie wchodzimy do mieszkania: strop przed zawaleniem przytrzymują belki, chłopiec siedzi nad miską przy wysokim drewnianym stole, sprzęty są bardzo proste i nienowe, na ścianach wiszą dewocjonalia. „Wnętrza nie ustępują podwórkom – komentuje lektor. – Wysmukła rura pokryta patyną jak średniowieczna kolumna. To tchnące średniowieczną ascezą otoczenie znakomicie ułatwia wyrzeczenie się złudy doczesnych wygód. Misternie wykonano pajęczą sieć sufitowych pęknięć. Drewniane filary podtrzymujące strop wyglądają jak prawdziwe. Człowiek naprawdę zapomina, że to tylko stylowa ozdoba, i zaczyna sobie wróżyć: zawali się czy się nie zawali”.

Niebezpieczeństwo związane z katastrofą budowlaną i rzekomy upadek obyczajów nie wyczerpywały zagrożeń wynikających z zamieszkiwania w powojennych miastach. Mimo akcji deratyzacyjnych, dezynfekcyjnych i porządkowych wciąż powracał temat zagrożenia epidemicznego20. W zrujnowanej Warszawie nie było jak się umyć, potrzeby fizjologiczne załatwiano wśród gruzów, śmieci wyrzucano na ulice lub zakopywano, a ruiny długo ukrywały zwłoki ludzi i zwierząt. Starsze budynki były zagrzybione. W 1951 roku Ministerstwo Gospodarki Komunalnej donosiło: „»W chwili obecnej zagrzybienie budownictwa w Polsce przybrało formę klęski. Obejmuje ona w szczególności osiedla miejskie, takie jak Gdańsk, Szczecin i Wrocław […]«. Informacje zebrane na ten temat przez komisję do spraw walki z grzybem domowym […] wskazywały, że zagrzybienie we Wrocławiu przybrało formy katastrofalne w wyniku zaniedbania walki z tą plagą w okresie wojny”21. Sytuację higieniczną pogarszały też zniszczenie systemów wodociągowych i problemy z ujęciami wody, przez co w wielu miejscach brakowało nie tylko wody pitnej, lecz także wody w kranach. Nie bez przyczyny w serialu Dom – wyidealizowanej opowieści o odbudowie kamienicy przy ulicy Złotej w Warszawie i losach jej dawnych oraz nowych mieszkańców – scenie, w której z kranów znów leci woda, towarzyszą łzy, okrzyki szczęścia i uściski.

Zła sytuacja panowała też na Lubelszczyźnie. Do kłopotów z ujęciami wody i kanalizacją dochodziło tu większe niż w innych częściach kraju zagęszczenie mieszkańców22. Większość miast w województwie w ogóle nie miała kanalizacji. W Łęcznej korzystano z dwóch studni, w Krasnymstawie podjeżdżał beczkowóz, bo woda była fatalnej jakości, w Tomaszowie nie działała ani jedna łaźnia miejska, w Puławach funkcjonowały dwie, ale były czynne tylko dwa razy w tygodniu. W całym mieście umyć się mogło najwyżej trzysta osób dziennie23. Gros przedwojennych mieszkań w Lublinie nie miało łazienek, budowano je dopiero w nowych kamienicach. Przy ulicy Farbiarskiej znajdowała się łaźnia miejska, ale niechętnie z niej korzystano ze względu na brud i niekulturalną obsługę. Myto się więc we wspólnych kuchniach, a i to nieczęsto. Zabiegi higieniczne ograniczała dostępność wody, która jeśli w ogóle była, nierzadko docierała tylko do suteren i na parter ze względu na awarie kanałów wodociągowych24. W 1948 roku „Sztandar Ludu” donosił, że na ulicy Kunickiego w Lublinie „[w] większości budynków jedna lub dwie ubikacje stojące gdzieś w kącie podwórza służą potrzebom wszystkich mieszkańców. Woda bieżąca w mieszkaniu jest tu dobrodziejstwem, a łazienka luksusem”25. Na wsiach i w miasteczkach poza Lublinem standard życia zaraz po wojnie był bardzo różny. Jedni (rodzina inteligencka) mieszkali tak: „Mieszkanie mieliśmy piękne, duże, murowane, z dużymi oknami południowymi. Były to dwa pokoje oraz kuchnia i spiżarka. W domu było bardzo czysto i mnóstwo kwiatów, które pielęgnowała mamusia. Mieliśmy na początku radio słuchawkowe, a później lampowe na baterię”26. Inni tak: „Mieszkamy teraz w lepiance własnoręcznie ulepionej przez mamę. Jest to wykopany dół przykryty deskami. Wszędzie przecieka, zaduch i stęchlizna, oto powietrze, którym oddychają moi najbliżsi”27.

Cytowany przez Marcina Zarembę korespondent „Daily Herald” donosił w grudniu 1945 roku: „Ludzie żyją w ruinach Warszawy po 10 osób w jednym pokoju. Wodę, być może zakażoną, przynosi się kubłami. Oświetlenie stanowi świeczka. Nie wszędzie znajdują się piece. Wiele mieszkań mieści się w suterenach i w piwnicach. Ludzie śpią po kilka osób na jednym łóżku, inni na stołach lub pod stołami”28. Tak podłe warunki zmuszały niekiedy bardziej przedsiębiorczych obywateli do brania spraw w swoje ręce i stawiania nielegalnych „dzikich domków”. Państwo nieskutecznie ścigało przypadki oddolnej deweloperki. Opieszałych funkcjonariuszy łatwo było przechytrzyć, stawiając domek w tempie godnym najlepszych przodowników pracy. Zaczynano w sobotę po południu, w poniedziałek rano domek stał gotowy, a wtedy nie dało się go już zlikwidować – pozostawało usankcjonować stan rzeczywisty i nałożyć niewysoką karę za samowolkę budowlaną. Z budowniczymi i jednocześnie mieszkańcami takich domków rozlokowanych na terenach działkowych na ówczesnych obrzeżach Warszawy rozmawiali badacze z Instytutu Budownictwa Mieszkaniowego29. Niektóre, wybudowane na własny użytek przez fachowców, murarzy i cieśli, miały wszelkie wygody i – według mieszkańców – standardem biły na głowę budowane przez państwo mieszkania w blokach. Do jednego z takich domów, suchego i ciepłego, wstawiono – jak wylicza badacz – komplet nowiutkich fornirowanych mebli, szafę, dwa łóżka, stół, pięć krzeseł i dwie nocne szafki, co według niego świadczyło o dostatku mieszkańców i dbałości o poziom zamieszkiwania. Inne domki były bardziej prowizoryczne, lecz nie mniej cieszyły właścicieli. Wybudowany w 1945 roku na działce owocowo-warzywnej domek dziarskiej robotnicy ogrzewano piecem postawionym z cegieł, drewniane podłogi sklecono z odpadków, a ściany wewnątrz obito papierem. Zebrane przez mieszkankę „materiały budowlane” pochodziły z popowstaniowych ruin i spalenisk. Właścicielka wydawała się jednak zadowolona: „W mieszkaniu brud, nieład i zaduch. Tłusta poplamiona pościel, skłębiona bezładnie, piętrzy się na pryczach. Stęchlizna mieszkania miesza się z wonią zwierząt: kilku kóz i krowy – współmieszkańców domku. Gospodyni nie dostrzega niechlujstwa i brudu: jest pogodna, uśmiechnięta, rozmowna”30.

Pogodny nastrój panował też w osobliwym „akademiku” Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego sportretowanym przez Polską Kronikę Filmową31. Studenci nocują w budynku uczelni: na stołach, na podłodze w sali wykładowej (studentki, które boją się myszy, kładą się w środku grupki koleżanek), a nawet na szafie, gdzie postawiono prawdziwe drewniane łóżko. Jego właściciel schodzi stamtąd, stając na barkach kolegi. Skąd taki dobry humor młodzieży? Otóż, jak donosi kronika, remont akademika przy ulicy Polnej jest już zakończony. Tam też zagląda kamera. Pokoje są nowe i lśniące: metalowe łóżka stoją obok wygodnych biurek z krzesłami.

Zanim jednak w domach zwykłych obywateli pojawiły się jakiekolwiek nowe i lśniące sprzęty, szukano starych – własnych i cudzych – zdatnych do użytku. Meble, pościel, naczynia, wszystko, co mogło się przydać, krążyło, zmieniało właścicieli, było przedmiotem nieustannego obrotu, handlu, kradzieży, podbierania, przenoszenia, zajmowania, wypożyczania i potem nieoddawania. O praktykach szabru regularnie donosiło „Życie Warszawy”. Tuż po wyzwoleniu, 20 stycznia 1945 roku, pisało o przedsiębiorczych jednostkach, które wykorzystały pierwsze dni i godziny wolności, by wzbogacić się przed powrotem lokatorów: „[…] z przykrością i wstrętem stwierdzić musimy fakt, że w tych wielkich chwilach, jakie obecnie przeżywamy, znajdują się jednostki, które korzystając z ogólnego zamieszania, dokonują rabunku opuszczonego mienia, włamują się do pustych mieszkań, kradną resztki ocalałych mebli, pościeli, odzieży”32. Pięć dni później redakcja opisywała dramatyczne sceny chaosu, w którym dobytek traci warszawianka: „W mieście rozbiegają się wszyscy w różnych kierunkach. […] Gdzieś u zbiegu ulic stoi wóz naładowany rzeczami, złocone meble, antyki, szafy i pianino »Fiolgiera« […]. Gdzieś w gruzach zniszczonego domu grzebie zapłakana kobieta. Jeszcze wczoraj były w piwnicy niektóre jej rzeczy. Dziś nie zastała już nic. Tylko dwie puste walizki walają się wśród cegieł i rumowisk”33.

Meble, zegary, wieszak i świecznik w ruinach Warszawy, 1946. Na dalszym planie mężczyzna wyładowuje sprzęty z wozu, widać, że są one w ciągłym ruchu – przechodzą z rąk do rąk lub podróżują z właścicielami

Fot. S. Rassalski/Narodowe Archiwum Cyfrowe.

Prowizoryczny dom w Warszawie, 1948. Ulokowane na terenach zielonych „dzikie domki” służyły nie tylko za schronienia. Często zaspokajały także potrzebę uprawy ziemi lub prowadzenia przydomowego ogródka, w którym można było trzymać zwierzęta hodowlane

Narodowe Archiwum Cyfrowe.

Ale tak jak brakuje relacji o zajmowaniu cudzych mieszkań, tak rzadkie są też opowieści szabrowników. Robotnik Antoni Kruszyński wprawdzie sam – jak twierdzi – nie szabrował, ale organizował wyprawy awanturnicze na Stare Miasto i obserwował praktyki sąsiadów: „Najbardziej podobały mi się »wycieczki« na Starówkę przez zamarzniętą Wisłę. Wędrowało tam wiele ludzi, głównie po to, aby coś przynieść. Matka kolegi przyniosła bieliznę, pościel, talerze, a nawet meble i taki duży piękny zegar. My chodziliśmy głównie dla przygody i po to, aby znaleźć amunicję lub jakiś automat”34.

Przedmioty mogły przechodzić z mieszkania do mieszkania, nie opuszczając jednej kamienicy. Cień podejrzeń często padał na najbliższych sąsiadów, którzy wrócili wcześniej i – jak przypuszczano – przywłaszczyli sobie cudze meble i sprzęty. Jedna z warszawianek wspominała, że sąsiadka nie chciała jej wpuścić do domu: „na pewno tam były nasze rzeczy”35. Niekiedy weryfikowano słuszność podejrzeń, organizowano się, szukano sprawiedliwości na własną rękę: „Każdy ma prawo obejść wszystkie mieszkania w poszukiwaniu własnych rozwleczonych rzeczy. Nikt się nie uchyla od pokazania tego, co znajduje się w jego posiadaniu. Dzięki temu odnalazłyśmy krzesełka z mojego pokoju, dół od tapczanu i niedobitki obiadowego serwisu”36.

Robotnik Jan Garwacki wspominał swój powrót do Warszawy i działalność w komitecie blokowym. Scena jak z filmu: drzwi wejściowe leżą na schodach, w kuchni gruz pod sufit, okna powyrywane razem z futrynami. Wtem na klatce schodowej pojawia się ludzka postać. „Biegnę tam – wspomina Garwacki – i oto widzę szabrownika wynoszącego zegar ścienny i dwa krzesełka bez blatów”37. Po urządzeniu się na powrót w dawnym domu Garwacki poświęcił się pracy społecznej i stał się lokalnym „szeryfem” od spraw przywłaszczonych przedmiotów. Jeden z mieszkańców zgłosił się do komitetu z prośbą, by przeprowadzono przegląd z udziałem wszystkich lokatorów, gdyż jedni znajdują u drugich własne przedmioty. „Ci, co najpierw wracali z pracy do domu, »pożyczali« sobie, co się tylko dało, od tych, co przychodzili później. Cóż było zrobić. Zwołaliśmy wszystkich lokatorów i zaczynamy przegląd. Niedługo trwało, jak jedna z lokatorek poznała u drugiej swoją patelnię. W innych mieszkaniach poznawano swoje podarte chodniki, podniszczone krzesełka itp. Było trochę kłótni, ale jakoś sobie pozwracali te rzeczy i zapanował spokój. Rzecz ciekawa, że dom był niezburzony, niespalony, a ze wszystkich jego mieszkań wykradziono meble”38.

Sam Garwacki, mimo że również wrócił do pustego mieszkania, oczywiście nie szabrował, a jedynie zdobył zniszczony stół i parę uszkodzonych krzeseł – przedmioty „po Niemcach”, więc można było brać. Dodawał ze zdziwieniem: „Jak się okazało, ludzie z wiosek podwarszawskich wozami drabiniastymi wywozili meble z Warszawy zaraz po jej oswobodzeniu, zanim wrócili ich prawowici właściciele z tułaczki”39. Marcin Zaremba zauważa, że w praktykach szabru nie chodzi o całkowite zawieszenie zasady „nie kradnij”, lecz o ograniczenie jej tylko do „swoich”, dlatego łatwiej było szabrować „obcych” – mienie dworskie, żydowskie, niemieckie czy państwowe40. Dystans klasowy czy obcość etniczna ułatwiały pokonanie wewnętrznych barier, bo „zabrać niemieckie łóżko czy żydowską kołdrę to nie grzech”41. Dlatego uczciwy obywatel Garwacki bez wstydu opowiada o zdobyciu poniemieckich sprzętów. Dlatego też miejskiemu proletariatowi, z którego wywodził się Antoni Kruszyński, czy podwarszawskim chłopom, o których opowiada Garwacki, łatwo było wywozić dobytek z zamożnych warszawskich kamienic.

Ale prędzej czy później szabrować zaczęli wszyscy. W styczniu i lutym 1945 roku w Łodzi masowo wynoszono sprzęty z domów poniemieckich i pożydowskich. W pierwszych dniach po wyzwoleniu Warszawy do jej lewobrzeżnej części wkroczyły zastępy woźniców z furmankami, na które ładowali garnki, nakrycia, meble, pościel. Wkrótce dołączyli do nich mieszkańcy Pragi, którzy przechodzili po zamarzniętej Wiśle. Milicja była bezradna, a często sama korzystała z okazji, by się obłowić. Łatwo spojrzeć na te praktyki przez pryzmat uprzedzeń i zobaczyć w obrazach chłopów wyładowujących furmanki chippendale’ami i bab wrzucających do worków porcelanę z Miśni barbarzyńców owładniętych ślepą żądzą posiadania, którzy rozkradają pańskie i mieszczańskie mienie w akcie klasowego resentymentu. Warto jednak pamiętać, że udział w procederze szabru – bezpośredni lub pośredni, gdy dostawało się bądź za bezcen kupowało od pośrednika wyniesione z czyjegoś domu rzeczy – stał się zjawiskiem powszechnym. Jak przypomina Zaremba, jednym z najważniejszych motorów szabru była zwykła bieda42. „Zjawisko zostało mentalnie wyparte – pisze – choć przywłaszczone wówczas przedmioty do dziś zdobią niektóre mieszkania. Z tą nieobecnością w dyskursie historycznym wiąże się wyczuwalne poczucie wstydu i zażenowania, że tak wielu polskich obywateli wzięło udział w szabrowaniu”43.

Wreszcie szaber nazywany „odzyskiwaniem materiałów” stał się także oficjalną praktyką instytucji odpowiedzialnych za usuwanie powojennych zniszczeń i odbudowę. Grzegorz Piątek pisze o Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym, głównym wykonawcy robót zlecanych przez Biuro Odbudowy Stolicy44. Złośliwi mówili, że skrót SPB pochodzi od „szabruj, póki bałagan”. Wynikało to najpewniej z faktu, że wiosną 1945 roku przedsiębiorstwo uruchomiło w ośmiu punktach miasta specjalne składnice, do których trafiały materiały odzyskane ze zburzonych mieszkań. Piątek cytuje reportera „Życia Warszawy”, który odwiedził jeden z takich magazynów zapełniony po brzegi setkami umywalek, wanien, sedesów, grzejników, piecyków, kuchenek, kafli i pustaków. Złom wysyłano na przetop do śląskich hut, a materiały budowlane i sanitarne odzyskiwano dla odbudowywanych mieszkań. Kilkanaście kobiet zatrudniono do szorowania wanien, umywalek i sedesów, inni pracownicy malowali piecyki, bojlery i płyty kuchenne, a jeszcze inni czyścili okucia kuchenne i zawiasy. W ten sposób, jak donosił zachwycony reporter, odzyskano już sto tysięcy sztuk tych cennych towarów: „Po jednej stronie stoją sztuki sczerniałe od sadzy i spalenizny, po drugiej – lśniące, białe, jak w sklepie”45.

Szaber był nie tylko działalnością detaliczną, nastawioną na zaspokojenie własnych potrzeb, lecz często także sposobem zarobkowania. Warszawianka Maria Ratuszyńska wspominała: „W handlu ulicznym znajdowały się wszystkie rzeczy potrzebne człowiekowi zarówno do ubrania, jak i urządzenia mieszkania. Wszystko wtedy można było kupić: kosztowne futra, piękną garderobę, luksusową bieliznę i stare, nic niewarte »ciuchy«. Kryształy i antyczną porcelanę (rozkosz dla znawców) oraz bezwartościowe skorupy. Perskie dywany i firanki z przejrzystych pięknych koronek obok obrzydliwej tandety. Trudno nawet silić się na wyszczególnienie wszelkich towarów”46. Bazar jako źródło ekskluzywnych dóbr podejrzanej proweniencji opisała także urządzająca się po wojnie w Łodzi Zofia Nałkowska: „Jak gdyby przystaję wreszcie na tę Łódź i na ten dom, tak odmienny od dawnego, zaczynam kupować trochę książek i drobiazgów do tutejszego wnętrza. Dziś jest to perski »sumak«[1] o spłowiałej czerwieni i mętnym granacie. Kupuje się to na takim rynku, wybiera spośród mnóstwa śmiecia i tandety – kradzionej, szabrowanej, wywleczonej z jakichś opuszczonych czy rozwalonych cudzych domostw. Namyślałam się w mym oporze do całego prowizorium mego życia zbyt długo i zaczynam, gdy wszystko jest już poprzebierane i wydziobane. Zaceniono mi 25 000 (z powodu, jak twierdzi Genia[2], mego futra, szczątków tak pięknych niegdyś popielic). Odeszłam zasmucona, a ona wróciła, by naprawić mą gafę. Odnalazła mię później tryumfująca, dźwigając pod pachą tego sumaka, który wytargowała na 16 tysięcy. Leży tutaj, obstawiony burżuazyjnymi »klubami«[3]. A wyobrażam sobie, jakby wyglądały przy nim tamte fotele z mahoniu, ciemne i cudne, i stara mahoniowa półka z dawnymi książkami. I ściany pokoju na Podchorążych”47. Jak zauważa Agata Zborowska, w narracji Nałkowskiej przedmioty też mają klasy społeczne48. Pisarka z pewną przykrością obserwuje wytargowany przez pomoc domową dywan w towarzystwie mebli „rozrywkowych”, burżuazyjnych („kluby”), wspominając swoje niegdysiejsze inteligenckie sprzęty służące do pracy i odpoczynku w nieistniejącym już domu.

Szaber wynikał ze skrajnej biedy i niedoboru, często oznaczał życie wśród przypadkowych gratów, ale oferował też niewyobrażalne luksusy. Rozeznanie się w asortymencie ulicznych handlarzy wymagało kompetencji konesera. Wspomniany Jan Tereszczenko pisał: „Mama, polegając na oku znawcy, skupowała tam [na targowisku przy Poznańskiej w Warszawie] za cenę gałgana pod drzwi przeróżne perskie dywany albo za cenę kuchennych szkarłupni saską porcelanę”49. Przydawał się także refleks, ponieważ eldorado luksusowych dóbr z drugiej ręki nie trwało długo. Jeśli ktoś chciał się załapać na ukradzione komuś cacuszko, musiał działać szybko, bo podaż towarów z szabru prędko się kończyła. Można przypuszczać, że same przedmioty pozostawały w następnych latach w dalszym obrocie, lecz już usankcjonowanym przez państwo, najczęściej za pośrednictwem „uspołecznionej” sieci sklepów Desa. Powojenne bazary dawały ludziom niegdyś zamożnym powidok przedwojennego komfortu, który w nowej rzeczywistości stał się luksusem. Stanowiły jedną z nitek łączących ich ze światem, który odszedł, chwytaną z pełną świadomością, że kupione od zaradnych handlarzy przedmioty znalazły się w urządzanych na nowo domach wskutek działań, o których nie chciałoby się nic wiedzieć i o które lepiej było nie pytać.

Istotnym źródłem sprzedawanych na bazarach „skarbów” okazały się mieszkania i domy opuszczane przez Niemców, regularnie plądrowane przez szabrowników. Na słynnym wrocławskim „szaberplacu”, w miejscu dzisiejszego placu Grunwaldzkiego, jeszcze trzy lata po wojnie można było kupić stosy poniemieckich przedmiotów: całe wyposażenia łazienek, meble, instrumenty muzyczne, zastawę stołową i wiele innych. Stefan Chwin w Krótkiej historii pewnego żartu, powieści osadzonej w tużpowojennym Gdańsku, pisał: „[…] takie siwe panie nie tak dawno jeździły z Oliwy do Gdańska i tam, pod halą targową, na placu od strony Podwala Grodzkiego, sprzedawały całe serwisy porcelanowe za zupełne grosze, więc przyjeżdżali nawet z Warszawy i to wszystko kupowali (Mama widziała później w jakimś mieszkaniu, chyba na Mokotowie, bardzo ładną zastawę miśnieńską, z gotyckim znaczkiem »1933« na spodzie filiżanek”50.

Zamożni krakowianie ciężko znosili degradację i pozbawienie ich uświęconego domu rodzinnego, w którym gromadzono rodowe pamiątki i który stanowił symbol statusu i tożsamości. Wraz z wywłaszczoną arystokracją, która w większości także lokowała się w Krakowie, zdegradowani mieszczanie opłakiwali dawne siedziby. Zresztą żałobnicy po niegdysiejszych salonach musieli zamieszkiwać również w Warszawie, skoro tygodnik „Stolica” opublikował subtelną satyrę na sentymentalnych mieszczan51. Fikcyjny dialog nie był pozbawiony goryczy, a jego bohaterom oszczędzono rysu groteskowości. Rzecz dzieje się w warszawskim mieszkaniu, gdzie pacjentkę odwiedza lekarz, ewidentnie zaprzyjaźniony i z socjety. „Niech pan doktór nie siada na tym krześle, ono kulawe! Można się z takim meblem wywrócić. Proszę tu siadać na tym tapczanie – to wprawdzie też tylko puste skrzynki od jabłek, ale z tego się przynajmniej nie spadnie” – zagaja kobieta. Doktor wzdycha: „Tak, tak. My, warszawiacy, mamy teraz meble!”. Następnie bohaterowie wspominają skarby z mieszkań przyjaciół, które przepadły podczas wojny: obraz Matejki, zestaw talerzy ze sławnych fabryk świata („Malowane różnokolorowe krążki porcelany, które szlachetnym wieńcem otaczały równie wiekowy jak one czarny gdański kredens”), okrągły stół z drzewa orzechowego z blatem inkrustowanym macicą perłową („Na nim stawiano zwykle tylko jeden sprzęt – zielonego smoka – oryginalną popielniczkę z chińskiej ceramiki”), zegar kurantowy z postacią Napoleona, mahoniową toaletę z czasów Księstwa Warszawskiego („Była po prostu członkiem tej rodziny”; w szufladzie leżał krzyż Virtuti Militari), kolekcję portretów i innych obrazów sławnych malarzy, pianino i lampę z japońskim abażurem, zbiór dzwonków chińskich i francuskich dzwonków góralskich z Alp, gong okrętowy, dokument z odręcznym podpisem Stefana Batorego… Dialog kończy się przypomnieniem o rzeczywistości pełnej barbarzyństwa: „Panie doktorze, tylko przy wyjściu proszę nie zaczepić ubraniem o tę szafę. Porąbali ją, bo nie mieli klucza, żeby otworzyć, i dotąd tak stoi warszawski inwalida meblowy”.

Krakowscy mieszczanie dziarsko zabrali się jednak do odtwarzania utraconego splendoru. Pisarka Joanna Olczak-Ronikier wspominała: „W kołchozowym mieszkaniu na Krupniczej po raz kolejny narodził się dom. Na ścianach zamiast oryginalnych obrazów zawisły reprodukcje. Do przaśnych mebli odziedziczonych przez Związek Literatów po niemieckim hotelu przybyło parę biedermeierów kupionych w sklepie z antykami u srebrnowłosej pani Zosi Krudowskiej. Na półkach z wydawnictwami Mortkowicza[4] odkupywanymi w antykwariatach stanęły ulubione przez babkę kobaltowe szkła. Trudno było w tych pokojach zrekonstruować atmosferę wyrafinowanego estetyzmu, tak charakterystyczną dla wnętrz sprzed wojny. A jednak się udało”52.

Podobnie mogło wyglądać mieszkanie tłumaczki Zofii Jachimeckiej przy ulicy Grodzkiej, gdzie jeszcze przed wojną mieścił się popularny salon artystyczny. Pisarz i krytyk literacki Henryk Vogler zapamiętał je następująco: „Salon pani Jachimeckiej (»salon« w podwójnym znaczeniu tego słowa: jako rodzaj pokoju w mieszkaniu i jako miejsce stanowiące u francuskich »wykwintniś« dawnych wieków ośrodek życia towarzyskiego i kulturalnego, podobnie jak inny tego rodzaju »salon« Madzi Samozwaniec) posiadał dość typowy wygląd. […] Pokoje Jachimeckiej wypełnione były książkami, na stołach walały się, zawsze w nieładzie, poszczególne tomy i papiery, meble stanowiły ową staroświecką, półstylową graciarnię, wywołującą wrażenie, że jest to coś między strychem z zapomnianymi na nim rupieciami a salką muzealną, jeszcze nieurządzoną, a już obejmującą zabytkowe eksponaty. Na ścianach o nieco spełzłych wzorach tapetowań wisiały portrety pędzli najznakomitszych mistrzów krakowskich. Z obrazów tych wyłaniała się, jak z mgły lub piany morskiej, eteryczna sylwetka lub twarzyczka nadąsanego podlotka”53.

Przedmiotem rekonstrukcji było więc typowe zamożne krakowskie mieszkanie, w którego centrum znajdował się tak zwany salon. Na środku obowiązkowo stał solidny, okrągły lub owalny stół. Duży pokój zamieniano w salon na przykład za pomocą fortepianu. Jak pisze historyczka Barbara Klich-Kluczewska, salon jako miejsce spotkań rodziny i kultywowania życia towarzyskiego stanowił tak istotny element życia i mieszkania, że krakowianie niejednokrotnie poważnie zadłużali się na jego urządzenie. A była to sprawa pilna. Jeden z mieszkańców miasta wspominał, jak w 1946 roku jego rodzina dostała przydział na lokum przy ulicy Garncarskiej Bocznej. Mogli zająć duży samodzielny pokój. Wypożyczyli wózek i przewieźli dwa łóżka i stolik, do których wkrótce dołączyły trzecie łóżko i trzydrzwiowa poniemiecka szafa. Nic luksusowego. Po kilku miesiącach brat autora za długo oszczędzane pieniądze i dzięki pożyczce od kolegi, którą spłacał przez kolejne miesiące, kupił matce wiedeński fortepian. „Teraz nasz pokój stał się salonem”54.

Żeby odtworzyć dawny splendor, wędrowano po antykwariatach. Meble zdobywano na Rynku Głównym albo placu Szczepańskim. Zdarzało się, że odkupywano tam własne, zrabowane wcześniej przedmioty55. Rodzinne meble były najważniejsze. Biedermeiery (oryginalne lub wzorowane) oraz wyroby przedwojennej spółdzielni Ład stały stłoczone w mieszkaniach dalece dla nich za małych, zwłaszcza jeśli sprzęty przywieziono z dawnych dworków. W takim domu-antykwariacie trudno było o utrzymanie porządku, stąd unoszący się w powietrzu kurz. Lokatorzy, często osoby starsze, niechętnie pozbywali się czegokolwiek, zwłaszcza że przedmioty miały dla nich wartość sentymentalną. Nawet w obliczu trudności materialnych starano się nie sprzedawać mebli ani wiszących na ścianach szkiców autorstwa niegdysiejszych krakowskich mistrzów, takich jak Jacek Malczewski czy któryś z Kossaków. W krakowskim mieszkaniu szczególną wartość miały portrety: nie tylko przodków, lecz także gospodarzy, którzy wciąż chętnie zamawiali swoje podobizny. Obrazy wisiały w salonie lub gabinecie, tak by każdy gość mógł je zobaczyć56. Historyczka literatury i krytyczka literacka Marta Wyka wspominała mieszkanie znajomego: „[…] portret [ojca] zajmował w salonie Jacka ważne miejsce. Bo Jacek miał salon, umeblowany ludwikami i biedermeierami, na ścianach obrazy z przełomu wieków oraz dzieła kolorystów, których wielbił”57. Na ścianach krakowskich mieszkań do gospodarzy i przodków często dołączał marszałek Józef Piłsudski.

Kiedy jedni chodzili po antykwariatach odkupować swoje dawne dobra, inni je wyprzedawali, żeby zarobić kilka groszy. W literaturze – także dużo późniejszej – pojawiały się postaci zubożałych szlachcianek oddających swoje rodowe skarby do Desy. W jednej z popularnych powieści Stanisławy Fleszarowej-Muskat odnajdujemy sylwetkę babci – przed wojną zamieszkującej dworek, a po 1945 roku zdeklasowanej. Babcia „[m]ieszkała […] z mężem w Krakowie w mieszkaniu znalezionym im przez daleką kuzynkę […]. Zdołali uratować i wywieźć cenniejsze meble, obrazy i srebra. Ledwie się to mieściło w dwóch klitkach na poddaszu, dla ludzi pozostawało już w nich naprawdę bardzo mało miejsca. Ale za to było co sprzedawać w ciągu tych czterdziestu lat, co było smutną koniecznością zwłaszcza na początku, gdy Xawery nie zdecydował się jeszcze przyjąć posady dyrektora stadniny koni. Potem znów zamieszkał w pałacu (w dodatku – co za ulga! – nic go nie obchodziły jego remonty), ale ona nigdy go tam nie odwiedzała i, prawdę powiedziawszy, nie za bardzo korzystała z jego dyrektorskiej pensji. Wystarczyło jej to, co uzyskiwała ze sprzedaży rodzinnych pamiątek, była częstym gościem krakowskiej Desy, gdzie ją znano i szanowano. Zastanawiała się przez chwilę… czy nie za niską ustaliła cenę za mahoniowy sekretarzyk z czasów Marii Teresy, ozdobiony miniaturą cesarzowej? Postanowiła to przemyśleć i zaraz po powrocie do Krakowa pójść do kantoru Desy, żeby sprawę jeszcze raz przedyskutować…”58.

Także w innych miastach z silną tradycją mieszczańską dbano o zachowanie choćby śladów dawnej świetności. W Poznaniu odwiedzam panią Annę – dziś zajmuje nowoczesny dom wypełniony zabytkowymi meblami, przed wojną razem z rodziną mieszkała w, jak twierdzi, pięknym mieszkaniu na parterze kamienicy. Musiało być imponujące, skoro przejęła je Niemka chcąca urządzić sobie ogród. Kamienica nie przetrwała bombardowań. Ojciec pani Anny był malarzem. Matka pewnie szlachcianką, bo moja rozmówczyni wspomina, że małżeństwo z artystą uważano za mezalians. Brat matki z kolei ożenił się z panną „z dobrego domu”. Trudno powiedzieć, czy te wiekowe, w większości barokowe skarby, które z taką pieczołowitością przechowała, należały wcześniej do rodziców jej matki czy do rodziców ciotki, w każdym razie ostatecznie trafiły do mojej rozmówczyni i jej mieszkania – najpierw prowizorycznego lokum przerobionego ze strychu, a następnie M na ostatnim piętrze punktowca z lat osiemdziesiątych. Tak więc w bloku z wielkiej płyty mieszkały obok siebie przez jakiś czas między innymi: inkrustowany i intarsjowany stół (uchował się, bo na wsi ktoś suszył na nim jabłka), krzesła i fotele w stylu Ludwika XIV (dziś czekają na konserwację tapicerki, bo nikt w Poznaniu nie chce się podjąć naprawy haftu), kredens gdański oraz dwa czerwone fotele, ale to „już tylko biedermeier”.

Na fotografiach Zofii Rydet wykonanych w ramach cyklu Zapis socjologiczny na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w Krakowie wciąż widać niemal te same mieszkania. W domu Katarzyny Baron, sfotografowanym w 1983 roku, widzimy biedermeierowską tapetę w pionowe pasy, stylowe krzesła, kanapę i konsolę oraz gęsto zawieszone obrazy z przełomu wieków. W tym nobliwym wnętrzu, niczym przybysz z innej epoki, stoi tapczan, a nad konsolą wisi reprodukcja obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Na fotografiach z domów krakowskich mieszczan w ogóle jest wiele akcentów religijnych. Większość tych mieszkań Rydet fotografowała w momencie polityczno-religijnego wzmożenia spowodowanego wyborem Karola Wojtyły na papieża, zatem częstą ozdobą – obok innych dewocjonaliów – były portrety Jana Pawła II[5]. To jednak widać wszędzie: nawet w skromnych mieszkaniach, dalekich od gęstych opisów siedzib powojennej krakowskiej socjety, antyki i dziewiętnastowieczne eklektyczne sprzęty sąsiadują z banalnym współczesnym wyposażeniem. W raczej ubogim pokoiku zamieszkanym przez starszą panią oprócz tapczanu, fotela i szafki nocnej widzimy kolekcję portretów szlachciców – nie najlepszej jakości, lecz ewidentnie starych. Obok jaśnie panów krakowski standard: Józef Piłsudski i Jan Paweł II. Dużo miejsca zajmują też przedmioty świadczące o artystycznych zamiłowaniach mieszkańców: fortepiany i obrazy.

Mieszkanie w Krakowie, 1983. Fotografia Zofii Rydet z cyklu Zapis socjologiczny (1978–1990)

Fundacja im. Zofii Rydet.

Być może tendencję do upartego, ahistorycznego odtwarzania scenografii przeszłości akurat w mieszkaniach Krakowa da się wytłumaczyć głęboko zakorzenioną nieufnością do modernizacji, o której wspominają Jacek Purchla i Rafał Matyja. Pisząc o ostatniej dekadzie przed I wojną światową, Purchla bezlitośnie podsumowuje: „Kraków jako arystokratyczne pensionopolis stawał się stopniowo antytezą ówczesnej modernizacji. Jej dynamizmowi, innowacyjności i kreatywności, modernizmowi i kosmopolityzmowi, wreszcie wieloetniczności i otwartości – »Matecznik Polski« przeciwstawiał: stagnację, prowincjonalizm i parafiańszczyznę, klerykalizm, tradycjonalizm, etnocentryzm i kastowość”59. Matyja dodaje: „Trudno oprzeć się wrażeniu, że podobnie jak w wyglądzie miasta, także w jego współczesnym obliczu społecznym te różne fazy rozwoju pozostawiły swój ślad, że jakaś część postaw i wyobrażeń mieszkańców Krakowa jest nadal na wskroś »matejkowska«, nieufna wobec jakiegokolwiek »modernizmu«, rozmiłowana w błogim spokoju prowincjonalnego miasteczka i nieakceptująca metropolitalnej historii własnego miasta”60. Jak zauważa Agata Zborowska, po zakończeniu wojny, mimo modernizacyjnych wysiłków osób i instytucji kształtujących gusty, przedwojenna materialność nie odeszła do lamusa, lecz stała się przedmiotem idealizacji, zwłaszcza wśród lepiej sytuowanych członków społeczeństwa61. Pojawiło się pojemne znaczeniowo pojęcie przedwojenności jako kategoria łącząca estetykę, jakość i osobiste relacje z minionym czasem, do którego nie ma powrotu.

Życie po wojnie oznaczało także konieczność zmierzenia się z kwaterunkiem. Rodzice pani Elżbiety, którą wypytuję o urządzanie się, przed wojną mieszkali na Miedzianej w Warszawie. Obok, na Siennej, ojciec miał sklep, w sąsiedztwie mieszkali też dziadkowie. Po powstaniu warszawskim rodzice musieli opuścić stolicę. Kiedy wrócili, ich mieszkania nie było. Ojciec zajął puste lokum nad swoim sklepem, mama z bratem – pani Elżbieta urodziła się dopiero dwa lata po wojnie – pomieszkiwali u babci w Kampinosie, tata dojeżdżał, remontował. Pani Elżbieta rysuje mi plan mieszkania na Siennej: klatka schodowa, oddzielne wejście dla służby, oddzielne wejście oficjalne. Do 1948 roku, zanim w wyniku „bitwy o handel” odebrano ojcu sklep, dobrze im się powodziło. Brata odprowadzała do szkoły gosposia. Rodzice mieli ładne meble: elegancką sypialnię z podwójnym łóżkiem i wszelkimi wygodami. W którymś momencie dokwaterowano im lokatorów.

– Na początku – wspomina pani Elżbieta – my wchodziliśmy głównym wejściem, oni wejściem dla służby. To była jedna rodzina, matka z córkami. Zajęły służbówkę z oknem, jasną kuchnię, przedpokoik i olbrzymi pokój. My zajmowaliśmy dwa dalsze pokoje: jeden rodzice, drugi ja z bratem. Nasze części oddzielało przepierzenie z dykty. Na końcu była łazienka. Tak więc one miały kuchnię, my łazienkę. Najpierw gotowaliśmy w naszym pokoju, na „kozie”. Potem, jak doprowadzili gaz, ojciec przerobił łazienkę i wstawił do niej kuchenkę. Wchodziło się więc do tej kuchnio-łazienki i najpierw była szafka, potem kuchnia, za drzwiami z dykty wchodziło się prosto do wanny, otwierało się drugie drzwi, też z dykty, i za nimi była ubikacja. Siedząc na sedesie, mogłam w garnku mieszać… Lokatorzy mieli ubikację, ale nie mieli łazienki, nie wiem, jak sobie radzili. Nie korzystali z naszej. Nie było awantur, ale dykta była cienka, więc trzeba było zachowywać ciszę, nie wracać zbyt późno. Jak się okazało, że nie ma szans na wyprowadzkę tych osób, ojciec postawił solidną ścianę. Po śmierci taty, zginął w wypadku w 1968 roku, mama wyjechała, a oni pod jej nieobecność przebili się do kolejnego pokoju. Była sprawa sądowa, ale mama była sama, nie miała szans. Do końca musiała płacić czynsz za wszystkie korytarze, a to były duże sumy. Po jej śmierci nie mogłam wykupić mieszkania, więc lokatorzy przejęli całość. Do dzisiaj tam mieszkają.

Lepsze relacje ze współlokatorami miała pani Barbara, którą odwiedziłam w alei Przyjaciół w Warszawie. Przed wojną były tam najelegantsze mieszkania. Wygody świadczą o statusie: „zimna szafka”[6] pod oknem, rozkładana stolnica, pokoik dla służby, wysokie szafki w zabudowie, spiżarnia. Aleję Przyjaciół dzieli dziesięciominutowy spacer od alei Szucha, gdzie podczas wojny urzędowało gestapo. W pobliżu znajdowały się też siedziby komendanta niemieckiej policji porządkowej na dystrykt warszawski, dowódcy SS i dowódcy niemieckiej policji kryminalnej oraz oficerskie kasyno garnizonowe. W luksusowych mieszkaniach na północ od Koszykowej Niemcy zakwaterowali pracowników aparatu policyjnego. Kiedy po powstaniu warszawskim niemieckie bomby równały z ziemią lewobrzeżną Warszawę, policyjnych kwartałów nie tknięto. Bomby musiały uderzać bardzo precyzyjnie, bo pierzeja po drugiej stronie Koszykowej całkowicie zniknęła. Podczas wojny rodzice pani Barbary, Żydzi, ukrywali się na Pradze.

– Najpierw byli w getcie warszawskim, potem w getcie w Mińsku Mazowieckim, po likwidacji getta w Mińsku Mazowieckim udało im się uciec do Warszawy i ukryć. Ja się urodziłam w 1942 roku, rodzice podrzucili mnie zakonnicom. Wszyscy ich krewni zginęli w Treblince, tylko rodzicom udało się przeżyć. Na Pradze chowali się od grudnia 1942 roku, prawie dwa lata. Mama wynajęła mieszkanie jako Polka, miała bardzo aryjski wygląd, do nich dołączyła jeszcze para bogatych Żydów, którzy opłacali to wszystko, bo moi rodzice nie mieli nic. A mama ich obsługiwała, mieszkanie było maleńkie, wybudowali skrytkę pod oknem i tak żyli aż do końca wojny62.

Po wojnie rodzice odebrali Barbarę z sierocińca. Ojciec włączył się w budowę nowej rzeczywistości. Dostał pracę w dzienniku wydawanym przez Polską Partię Robotniczą, a po powstaniu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej przeniósł się do „Trybuny Ludu” – jej oficjalnego organu. Dzięki temu znaleźli się w alei Przyjaciół – władze przydzielały swoim pracownikom mieszkania, które najlepiej się zachowały. W jednym z najpiękniejszych domów w okolicy, w sąsiedniej alei Róż, zamieszkał Cyrankiewicz. Wielu było tu również pracowników KC, Urzędu Bezpieczeństwa, ministerstw, przedstawicieli inteligencji, literatów.

Kiedy rodzice pani Barbary sprowadzili się do nowego mieszkania, na suficie, w miejscu żyrandola, zobaczyli wymalowaną przez poprzednich lokatorów czarną swastykę. Nic więcej po Niemcach nie zostało.

Najpierw rodzina pani Barbary dostała jeden pokój.

– W pozostałych dwóch ktoś mieszkał. Przedwojennych właścicieli nie było. Sprowadziliśmy się tutaj w marcu 1946 roku. Kiedy rok później urodził się brat, dostaliśmy drugi pokój. W tamtym trzecim ciągle ktoś z nami mieszkał i mieszkał bardzo długo. Ludzie się zmieniali. Mieliśmy wspólną kuchnię, łazienkę, ubikację i przedpokój. Nie było między nami zgrzytów. Nie robiliśmy żadnych przepierzeń, żyliśmy jak współlokatorzy. Wszyscy byli bardzo zaprzyjaźnieni. Dopiero z czasem mieszkania się uwalniały i ludzie zaczęli mieszkać samodzielnie, ale trwało to do początków lat sześćdziesiątych.

Pytam o meble.

– Przedwojenny kredens rodzice dostali od lekarza pochodzenia żydowskiego, który wyemigrował do Izraela. Nie wiedział, co z nim zrobić, więc nam go sprzedał. Łazienka była zupełnie inna, z przedwojenną wanną. Była ciepła woda, ale za komuny zawsze w lipcu, sierpniu zakręcali. W domu była też kotłownia, pan dozorca palił, mieliśmy dzięki temu własne centralne ogrzewanie. Jego żona prała wszystkim, obsługiwała prawie całą aleję Przyjaciół. Wszystkie te udogodnienia znajdowały się w piwnicy: kotłownia, pralnia, suszarnia. Potem pojawiła się pralka Frania. Teraz z pralni zrobili pokoik na zebrania lokatorów.

Dziwię się, że nawet dziennikarz organu prasowego KC PZPR musiał dzielić mieszkanie z innymi. Pani Barbara wzrusza ramionami – Warszawa była zburzona, mieszkań brakowało, wszyscy znaleźli się w tej samej sytuacji.

Osobliwe towarzystwo zastał w swoim praskim mieszkaniu Kazimierz Piechotka, architekt, późniejszy współautor – między innymi z żoną Marią – otwartego systemu budownictwa z wielkiej płyty: „W moim mieszkaniu, tak jak uprzedzał wuj, w jednym pokoju mieszkała Zuzia Haake, córka sąsiadów, pod których opieką, wychodząc do powstania, zostawiłem mieszkanie i psa, w drugim ruski major z żoną i córką, a w kuchni – uzbrojony w karabin ordynans. W maleńkiej łazience wanna była wypełniona węglem, na nim leżały worki ze zdobyczną wełną, a na wierzchu kilka nieczynnych aparatów radiowych w drewnianej oprawie. Do mycia służyła wszystkim duża, emaliowana miednica, ustawiona na środku kuchni na taborecie. Wodę grzało się w wielkim garnku na blasze węglowego kaflowego pieca z fajerkami”63. Z czasem sąsiadka wróciła do rodziców, ordynans też zniknął, a Piechotkowie zostali z rodziną majora. O dziwo, dobrze im się układało: „Mimo ciasnoty współżycie z rodziną »naszego« majora było zupełnie znośne. On sam zachowywał się poprawnie, zresztą całymi dniami nie było go w domu. Jego żona była kobietą prostą, ale o dużej kulturze osobistej, i naturę tę przekazała swojej córeczce Irinie. Mimo codziennego korzystania z tej samej łazienki, garnków i przyborów do gotowania, jedzenia i prania – nigdy nie doszło między nami do najmniejszej scysji, szczerze ich polubiliśmy. Co nie znaczy oczywiście, że nie odczuliśmy wielkiej ulgi, kiedy w styczniu 1946 kazano im wracać do ZSRR”64.

Jak szacowało Ministerstwo Odbudowy, w polskich miastach w nowych granicach państwowych zniszczono lub uszkodzono czterdzieści trzy procent izb[7] mieszkalnych65. 7 września 1944 roku Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydał dekret o komisjach mieszkaniowych, który wprowadzał pojęcie przydziału „na każdego mieszkańca przestrzeni mieszkalnej, odpowiedniej do jego zawodu, stanu zdrowia i stanu rodzinnego”66. Na mocy tego aktu gminy zyskały prawo dokwaterowywania lokatorów do mieszkań „niedoludnionych” oraz regulowania sposobu zajmowania pomieszczeń mieszkalnych. Przewidziano także przebudowę większych mieszkań na mniejsze, pozbawiono właścicieli budynków swobody dysponowania lokalami, zniesiono wolny najem i wprowadzono zasadę przydziału powierzchni mieszkalnej zależnie od norm kwaterunkowych. Do dziś zachowało się mnóstwo mieszkań, które wyodrębniono na mocy tego dekretu. Współczesne jedno-, dwupokojowe, czasem większe mieszkania w przedwojennych kamienicach, często o nie do końca zrozumiałym rozkładzie, czasami wyższe niż szersze, niekiedy bez kuchni lub z prowizorycznymi ściankami skleconymi z byle czego – to pozostałości powojennego dzielenia mieszkań. Do podziałów zwykle dochodziło, kiedy lokatorom nie udało się znaleźć krewnych do „dogęszczenia” mieszkania i trzeba było zamieszkać z kimś obcym. Zwykle na jeden pokój przypadała jedna rodzina. Kuchnie i łazienki były wspólne – karierę zrobiło słowo „używalność”, mówiło się na przykład o „pokoju z używalnością kuchni” – innym razem dzielono metraż, nie zważając na funkcje pomieszczeń: ktoś dostał łazienkę, ktoś inny kuchnię. Niekiedy podziały przestrzeni wprowadzano na stałe, to znów rodziny zamieszkiwały wspólnie, jak współlokatorzy, nie stawiając ścianek czy przepierzeń.

Późniejszy, stalinowski dyskurs mówił o wywłaszczaniu posiadaczy i zapewnianiu dachu nad głową robotnikom jako wyrazie sprawiedliwości dziejowej. Chodziło o w miarę równomierne rozkwaterowanie mieszkańców w dostępnych lokalach i niedopuszczenie do sytuacji, by jedni gnieździli się w podłych klitkach, podczas gdy inni mieli do dyspozycji obszerne salony. Przy okazji jednak realizowano także nową wizję społeczeństwa polegającą na zdegradowaniu burżuazji i arystokracji. Współcześnie często przedstawia się owe represje wobec elit z perspektywy osób uprzywilejowanych, dla których dodatkowi lokatorzy byli z całą pewnością utrapieniem, a parcelacja mieszkania – stratą. Jednak dla bardzo wielu osób dzielenie mieszkań stanowiło jedyną szansę na jakikolwiek własny kąt.

Jak pisze Barbara Klich-Kluczewska, krakowscy mieszczanie i inteligencja także borykali się z kwaterunkiem: najpierw musieli dzielić przestrzeń z radzieckimi i polskimi żołnierzami, a następnie z imigrantami z innych miast, osobami, które straciły dach nad głową, przybyszami z podhalańskich wsi67. „Dogęszczenia” dotknęły wówczas ponad połowę gospodarstw i dotyczyły przede wszystkim komfortowych mieszkań cztero- i pięciopokojowych. Niełatwo było przekształcić niegdysiejsze wygodne apartamenty w nowe, mniejsze lokale tak, by nie straciły godności. Drzwi między ciągiem pokoi zastawiano szafami lub tapczanami i uszczelniano makatkami, a mimo to działały jak membrana. „Z drugiej strony doskwierał niedostatek kuchni, łazienek i toalet. Sytuacja upodabniała w ten sposób stylowe niegdyś kamienice do zapuszczonych oficyn, gdzie niedobór sanitariatów nie był niczym szczególnym”68.

Krystyna Maśnik zajmowała kąt wykrojony z dawnego obszernego mieszkania z gabinetem zamożnego żydowskiego stomatologa69. Lokal miał układ amfiladowy, więc gdyby otworzyło się wszystkie drzwi, przeszłoby się przez mieszkania trzech rodzin i wyszło w sieni. Pani Krystyna z rodziną zajmowała dawny gabinet i poczekalnię. W niegdysiejszej przestrzeni prywatnej dentysty, obecnie pokoju przejściowym, mieszkała niejaka pani Maria z córką. Trzecia rodzina lokatorów, szczęściarze, miała dwa pokoje, kuchnię wychodzącą na ganek i własną ubikację, więc byli niezależni. Drugą ubikację – dla pacjentów – praktyczny dentysta ulokował koło poczekalni. Rodzina Krystyny miała zatem blisko, ale pani Maria była skazana na przechodzenie za potrzebą przez ich pokój. „Ona, biedaczka, nie mogła się od nas uwolnić. Przykuwała ją konieczność odwiedzania klozetu, najnędzniejszy dalibóg rodzaj więzi, jaki może zaistnieć między osobnikami rodzaju ludzkiego. […] Jedyny splendor zajmowanego przez nas lokalu stanowiły parkiety, posadzka w łazience i piękne drzwi. Te ostatnie czarowały klamkami z mosiądzu”70.

Zjawisko dokwaterowywania trwało w Krakowie do lat osiemdziesiątych. W Nowej Hucie w okresie budowy pierwszych domów także zdarzały się przypadki wspólnego zamieszkiwania obcych sobie ludzi. Jeden z mieszkańców osiedla C-2 skarżył się na współlokatora: „Obywatel urządził sobie tam [w łazience] szatnię: umieszcza tam brudne ubrania robocze, przepocone skarpety i onuce, brudne obuwie swoje i szwagra”71.

We Wrocławiu wielkie poniemieckie mieszkania i wille zamieniły się w „kołchozy”, jak nazywano lokale, w których gnieździło się po kilka rodzin. Kuchnie i łazienki były wspólne. Lwowianka Stefania Jęczalikowa wspominała, jak nowy lokator, który zajął piwnicę z koksownią, nie zgodził się na to, by służyła do opalania domu, i przestrzeń wykorzystywał kolejno na: składzik, kurnik i królikarnię72. Wspólnie po kilka rodzin zamieszkiwali też Niemcy, stopniowo wysiedlani ze swoich mieszkań, w miarę jak oddawano je wraz z wyposażeniem Polakom73. Dotychczasowych mieszkańców ścieśniano tak, że w 1946 roku w jednym domu mieszkały często dwie–trzy niemieckie rodziny.

W Gdańsku przepisy dotyczące „dogęszczania” wydawały się bardziej liberalne. Począwszy od 1946 roku, na jedną osobę miało przypadać nie mniej niż dwanaście metrów kwadratowych (potem limit zmniejszono), a na jedną izbę – maksymalnie dwie osoby74. Ludziom na „ważnych stanowiskach” oraz chorym na gruźlicę przydzielano dodatkową powierzchnię. Naukowcy i artyści mogli liczyć na jeden pokój ekstra. W pewien sposób szanowano też prywatność: nie można było dokwaterować nikogo do pokoju zajmowanego przez współmałżonków, nie umieszczano też w jednym pokoju osób przeciwnej płci. Ciekawą „furtką” pozwalającą czasami uniknąć dodatkowych lokatorów stał się zapis o możliwości wstrzymania kwaterunku, kiedy nie pozwalał na to układ mieszkania. Na przykład tam, gdzie pokoje były bardzo duże i z przyczyn technicznych nie dało się postawić ścian działowych, wybić otworów drzwiowych ani doprowadzić nowych połączeń, rezygnowano z „doludniania”75. Dodatkowo takie przestrzenie, jak kuchnie, łazienki, przedpokoje, werandy, pokoje dla służby, spiżarnie czy pomieszczenia gospodarcze, nie były definiowane jako mieszkalne. W 1949 roku zaczęto jednak przykręcać śrubę, nadal wszakże ulgowo traktując właścicieli willi i mieszkań w luksusowych kamienicach – kontrole nękały głównie przedstawicieli inteligencji, urzędników niższego szczebla i rzemieślników. Staremu stolarzowi z żoną i nastoletnim wnuczkiem kazano więc przenieść się do kuchni, a w jego pokoju umieszczono trzy nowe osoby, podczas gdy prezydenta Sopotu, zamieszkującego z nieliczną rodziną w ośmiopokojowym domu, pozostawiono w spokoju, bo do willi komisje kwaterunkowe nie zaglądały76.

Ruiny Gdańska, 1945. Widok z ciężarówki pełniącej funkcję autobusu

Fot. R. Witkowski/Narodowe Archiwum Cyfrowe.

Skoro „wielorodzinność”, prowizorka i niedobór przedmiotów były doświadczeniem powszechnym – z czasem oswojonym i wpasowanym w obraz codzienności – stopniowe urządzanie się w powojennych mieszkaniach wymagało przede wszystkim zaradności i pomysłowości. Radami od pierwszych numerów służyło ukazujące się już od 1946 roku czasopismo dla kobiet „Moda i Życie Praktyczne”. Czytane równolegle ze wspomnieniami o ówczesnych warunkach życia rady te wydają się oferować złudzenie normalności oraz ucieczkę od trudów dnia codziennego za pomocą prostych i praktycznych sposobów na ładne i wygodne zagospodarowanie na poły zrujnowanego domu. W marcu 1946 roku jeden z autorów pisał: „Dziś, gdy urządzamy się przeważnie na nowo w »rozszabrowanych« pustych mieszkaniach, gdy brak nam rzeczy, a na wiele drobiazgów, które by upiększyły nasz dom, nas nie stać, możemy, dysponując odrobiną czasu i pomysłowości, zrobić własnoręcznie szereg przedmiotów, po prostu z różnych niepotrzebnych skrawków drzewa, drutu, papieru, szkła, szmatek itp.”77. Jednym z takich przedmiotów jest lampka z butelki po piwie, sznurka i kawałków materiału. Recykling był w cenie, rekomendowano segregację śmieci i powtórne użycie z pozoru niepotrzebnych odpadów. „Moda i Życie Praktyczne” pisała o „skarbach w śmietniku” i radziła czytelniczkom, by wyrabiały dywaniki ze szmat, związane w pęczek płócienne ścinki wykorzystywały jako zmywaki do naczyń, a puszki po darach z UNRRA – jako pojemniki78. Korzyści płynące z sortowania śmieci i rady, jak wykorzystać z pozoru niepotrzebne lub nadające się tylko do wyrzucenia przedmioty, pojawiały się w wielu publikacjach.

Już w maju tego roku proponowano także ukwiecenie okien i balkonów. Sielankowe opisy rozkoszy posiadania własnego kawałka zieleni przerywa przypomnienie o powojennych realiach. Ale na to też znajdowano sposób: „To tak miło mieć pod ręką jak gdyby własny maleńki ogródek, grający żywymi barwami kwiatów, zasianych i wyhodowanych własnymi rękoma. […] Ale domy nasze przeważnie są zrujnowane. Rzadko gdzie utrzymały się dawne skrzynki. Jeśli ich nie ma i sprawiamy nowe, zróbmy je ze zwykłych skrzyń drewnianych, bo gliniane i metalowe zbyt łatwo zarówno rozgrzewają się, jak stygną”79. W tym czasie zaczęły się także pojawiać propozycje mebli wielofunkcyjnych, idealnych „do naszych powojennych mieszkań, rozpaczliwie przeważnie ciasnych”. Takie sprzęty również można zrobić samodzielnie: tapczan-biblioteczkę z półką na drobiazgi i szafką nocną buduje się z ośmiu poduszek, a pomysłową „robinsonowską toaletkę” – ze zwykłej skrzynki i małego lustra „dowcipnie” oprawionego w ramkę za pomocą sznurków, tak że imituje „prawdziwe lustro toaletowe”80. Na wystawie Najmniejsze mieszkanie zorganizowanej w 1947 roku w XI