Fundacja - Isaac Asimov - ebook + książka

Fundacja ebook

Isaac Asimov

4,5

Opis

Dom Wydawniczy REBIS wydał cykl „Fundacja” oraz cykl „Roboty”. Na podstawie Fundacji powstał wysokobudżetowy serial Apple TV+.

Po procesie Seldona i wydaleniu Encyklopedystów z Trantora ostoją ludzkiej wiedzy jest Fundacja. Na Peryferiach, podobnie jak w rozpadającym się Imperium, wrze. Dla osamotnionego, pozbawionego bogactw naturalnych Terminusa, siedziby Fundacji, ratunkiem okazują się ludzka mądrość, inteligencja i przedsiębiorczość, nie zaś skarbnica wiedzy - monumentalna Encyklopedia Galaktyczna. W obliczu zagrożenia ze strony Czterech Królestw do władzy dochodzą, po walce z opozycją, wybitne osobowości i godni następcy Hariego Seldona: Salvor Hardin i Hober Mallow. Terminus, świadomy swych niedostatków, ale i mocnych stron, rozpoczyna bój o przetrwanie, a następnie ekspansję...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (25 ocen)
17
5
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Generosus

Z braku laku…

Powieść nie ma głównego bohatera, więc nie ma tu sie z kim zżyć. Z kolei jako science-fiction jest zbyt archaiczna i w dzisiejszych czasach nie robi żadnego wrażenia, a wręcz momentami śmieszy. Toteż nie polecam. W książce śledzimy losy nie poszczególnych bohaterów, a losy Fundacji, czyli organizacji powołanej przez matematyka,. który niby to obliczył jakie będą dzieje ludzkosci przez kolejne 30 tyś lat. Bardzo to naiwne, średnio logiczne i bardzo przewidywalne. Można przeczytać tak 1/3, bo reszta książki jest wtórna wobec siebie samej jak fraktal. Nie ma później nic nowego. Brak też zakończenia.
10
rafdan50

Dobrze spędzony czas

opowiadania
00
kzzalewska

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu boska
01
IzabelaMichalska

Nie oderwiesz się od lektury

Jedno słowo: genialne.
01
leszko2

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się od lektury
01

Popularność



Kolekcje



Pamięci mojej matki 1895–1973

Roz­dział I

Psy­cho­hi­sto­rycy

HARI SEL­DON – (…) Uro­dzony w 11988 roku ery galak­tycz­nej, zmarł w roku 12069. Licząc w latach obec­nej ery fun­da­cyj­nej, życie jego przy­pada na okres od 79 do 1 roku e.f. Pocho­dził ze śred­nio zamoż­nej rodziny osia­dłej na Heli­ko­nie w Sek­to­rze Ark­tura (gdzie – według legendy wąt­pli­wej auten­tycz­no­ści – jego ojciec upra­wiał tytoń na plan­ta­cjach hydro­po­nicz­nych). Wcze­śnie zaczął wyka­zy­wać zdu­mie­wa­jące zdol­no­ści mate­ma­tyczne. Zacho­wało się wiele aneg­dot na ten temat, nie­które z nich prze­czą sobie nawza­jem. Powiada się, że w wieku dwu lat (…)

Nie­wąt­pli­wie naj­więk­szy wkład wniósł do psy­cho­hi­sto­rii. Zastał nie­wiele wię­cej niż luźny zbiór aksjo­ma­tów; gdy odcho­dził, była to już roz­wi­nięta nauka sta­ty­styczna (…)

Spo­śród zacho­wa­nych do naszych cza­sów źró­deł dostar­cza­ją­cych szcze­gó­łów z jego życia naj­bar­dziej wia­ry­godna jest bio­gra­fia pióra Gaala Dornicka, który poznał Sel­dona w cza­sach swej mło­do­ści. Było to na dwa lata przed śmier­cią wiel­kiego mate­ma­tyka. Histo­ria tego spo­tka­nia (…)

Ency­klo­pe­dia Galak­tyczna1

1

Gaal Dornick był chłop­cem z pro­win­cji, który ni­gdy jesz­cze nie widział Tran­tora. To zna­czy, nie widział go na żywo. Widy­wał go bowiem wiele razy na hiper­wi­deo, a nie­kiedy także w ogrom­nych trój­wy­mia­ro­wych wyda­niach dzien­nika z oka­zji koro­na­cji lub otwar­cia posie­dze­nia Rady Galak­tycz­nej. Tak więc, mimo że dotych­czas nie wychy­lił nosa poza Syn­nax, pla­netę krą­żącą wokół jed­nej z gwiazd na krań­cach Nie­bie­skiego Dryfu, nie był by­naj­mniej odcięty od cywi­li­za­cji. W tam­tych cza­sach nie było takiego miej­sca w całej Galak­tyce.

Ist­niało wów­czas w Galak­tyce pra­wie dwa­dzie­ścia pięć milio­nów zamiesz­ka­nych pla­net, a wśród nich ani jed­nej nie­za­leż­nej od Impe­rium, któ­rego sto­licą był Tran­tor. Było to ostat­nie pół­wie­cze jego potęgi.

Podróż ta była momen­tem prze­ło­mo­wym w życiu mło­dego naukowca. Gaal bywał już w prze­strzeni i sam fakt, że ponow­nie się w niej zna­lazł, nie miał dla niego więk­szego zna­cze­nia. Po praw­dzie dotych­czas nie zapusz­czał się dalej niż na jedy­nego sate­litę Syn­naxa, gdzie zbie­rał dane doty­czące mecha­niki mete­orów potrzebne mu do roz­prawy nauko­wej, ale wszyst­kie podróże kosmiczne były do sie­bie podobne, bez względu na to, czy pro­wa­dziły do miejsc odda­lo­nych o pół miliona mil czy o pół miliona lat świetl­nych. Przy­go­to­wał się tylko nieco na skok przez nad­prze­strzeń – manewr nie sto­so­wany w zwy­kłych lotach mię­dzy­pla­ne­tar­nych. Skok był i praw­do­po­dob­nie na zawsze pozo­sta­nie jedyną prak­tyczną metodą komu­ni­ka­cji mię­dzy­gwiezd­nych. Podróż przez zwy­kłą prze­strzeń nie mogła się odby­wać z pręd­ko­ścią więk­szą od pręd­ko­ści świa­tła (była to jedna z nie­wielu prawd nauko­wych pozna­nych już u zara­nia ludz­kich dzie­jów), a to ozna­czało, że nawet wędrówka mię­dzy sąsied­nimi zamiesz­ka­nymi sys­te­mami musia­łaby trwać dłu­gie lata. W nadprze­strzeni, tym nie­wy­obra­żal­nym obsza­rze, który nie był prze­strzenią ani cza­sem, mate­rią ani ener­gią, bytem ani nie­by­tem, można było prze­mie­rzyć całą Galak­tykę mię­dzy dwoma ułam­kami czasu.

Gaal cze­kał na pierw­szy skok z lek­kim nie­po­ko­jem cza­ją­cym się gdzieś na dnie żołądka. Wszystko odbyło się jed­nak tak szybko, że led­wie zdą­żył to sobie uświa­do­mić. Był to nie­znaczny wstrząs, jakby ledwo wyczu­walne wewnętrzne szarp­nię­cie. I nic wię­cej.

A potem był już tylko sta­tek, potężny i lśniący – wytwór dwu­na­stu tysięcy lat roz­woju Impe­rium – i on sam, Gaal, ze świeżo uzy­ska­nym dok­to­ra­tem z mate­ma­tyki i zapro­sze­niem od wiel­kiego Hariego Sel­dona w kie­szeni. Leciał na Tran­tora, aby wziąć udział w wiel­kim i zasnu­tym mgłą tajem­nicy Pro­jek­cie Sel­dona.

Roz­cza­ro­wany sko­kiem, po któ­rym tyle sobie obie­cy­wał, Gaal cze­kał już tylko na widok Tran­tora. Zacho­dził czę­sto do pokoju wido­ko­wego. Sta­lowe osłony okien roz­su­wały się w zapo­wie­dzia­nych momen­tach i Dornick zawsze był wtedy na miej­scu, patrząc na zimne lśnie­nie pla­net i podzi­wia­jąc nie­wia­ry­godny, mgli­sty rój gwiazd uno­szący się w prze­strzeni niczym wielka, zasty­gła w ruchu chmura świe­tli­ków. W pew­nej chwili poja­wiła się za oknem, niby struga mleka, gazowa mgła­wica odle­gła o pięć lat świetl­nych od statku, napeł­nia­jąc pomiesz­cze­nie lodo­wa­tym bla­skiem i zni­ka­jąc dwie godziny póź­niej, pod­czas następ­nego skoku.

Kiedy słońce Tran­tora zna­la­zło się po raz pierw­szy w polu widze­nia, było zale­d­wie małym bia­łym punk­ci­kiem zagu­bio­nym pośród miliona innych. Gdyby nie wska­zał go ktoś z załogi statku, nikt nie zdo­łałby go roz­po­znać. W cen­trum Galak­tyki było aż gęsto od gwiazd. Ale z każ­dym sko­kiem ów punkt świe­cił coraz sil­niej, gasząc swym bla­skiem inne i usu­wa­jąc je w cień.

Prze­cho­dzący ofi­cer powie­dział:

– Pokój wido­kowy będzie zamknięty już do końca podróży. Pro­szę się przy­go­to­wać do lądo­wa­nia.

Gaal ruszył za nim i chwy­ciw­szy go za rękaw bia­łego mun­duru z emble­ma­tem Impe­rium, słoń­cem i stat­kiem kosmicz­nym, zapy­tał:

– Nie mógł­bym tu zostać? Chciał­bym zoba­czyć Tran­tora.

Ofi­cer uśmiech­nął się i Gaal poczuł, że się rumieni. Uświa­do­mił sobie, że mówi z pro­win­cjo­nal­nym akcen­tem.

– Rano będziemy już na Tran­to­rze – rzekł ofi­cer.

– Cho­dzi o to, że chciał­bym go zoba­czyć z prze­strzeni.

– Ach, tak. Nie­stety, mój chłop­cze. Gdyby to był jacht, mogli­by­śmy to zała­twić. Ale opusz­czamy się kor­ko­cią­giem w stronę słońca. Nie chcesz chyba zostać w jed­nej chwili ośle­piony, popa­rzony i napro­mie­nio­wany, co?

Gaal odwró­cił się, aby odejść. Ofi­cer krzyk­nął za nim:

– Poza tym, chłop­cze, Tran­tor wydałby ci się tylko szarą, bez­kształtną plamą. Możesz sobie zafun­do­wać wycieczkę w prze­strzeń, kiedy już znaj­dziemy się na miej­scu. Są tanie.

Gaal obej­rzał się.

– Bar­dzo dzię­kuję – odrzekł.

Czuł się zawie­dziony jak dziecko, ale w końcu uczu­cia takie są rów­nie natu­ralne u doro­słych, jak u dzieci, i miał wra­że­nie, że coś dławi go w gar­dle. Ni­gdy dotąd nie widział Tran­tora w całej oka­za­ło­ści i nie przy­pusz­czał, że przyj­dzie mu jesz­cze na to pocze­kać.

2

Sta­tek lądo­wał wśród kako­fo­nii dźwię­ków. Z zewnątrz dobie­gał gwizd atmos­fery trą­cej o metal wrzy­na­ją­cego się w nią kadłuba. Sły­chać było nie­ustanny war­kot apa­ra­tury kli­ma­ty­za­cyj­nej neu­tra­li­zu­ją­cej żar wywo­łany tar­ciem i mia­rowe dud­nie­nie sil­ni­ków hamu­ją­cych pęd jed­nostki. W gwar roz­mów ludzi zbie­ra­ją­cych się przy wyj­ściu wci­skał się zgrzyt wind zwo­żą­cych bagaże, pocztę i pozo­stały ładu­nek do pomiesz­czeń poło­żo­nych wzdłuż osi statku, skąd to wszystko miało zostać zabrane do luku towa­ro­wego.

Gaal poczuł lek­kie szarp­nię­cie, które świad­czyło o tym, że sta­tek prze­stał się poru­szać mocą swych maszyn. Już od wielu godzin pod­da­wał się sile przy­cią­ga­nia pla­nety. Tysiące pasa­że­rów sie­działo cier­pli­wie w pomiesz­cze­niach przy wyj­ściu, które obra­ca­jąc się łagod­nie na wytwo­rzo­nych pod nimi polach siło­wych, dosto­so­wy­wały swoje poło­że­nie do cią­gle zmie­nia­ją­cego się roz­kładu sił gra­wi­ta­cji. Teraz wszy­scy tło­czyli się na pochyl­niach pro­wa­dzą­cych do zie­ją­cego w oddali luku.

Gaal nie miał dużego bagażu. Stał przy biurku, pod­czas gdy jego rze­czy zostały szybko i fachowo przej­rzane i ponow­nie zło­żone. Obej­rzano i pod­stem­plo­wano jego wizę. Na niego samego nikt nie zwró­cił uwagi.

To był Tran­tor! Powie­trze wyda­wało się tu nieco gęst­sze, a przy­cią­ga­nie sil­niej­sze niż na jego ojczy­stej pla­ne­cie, ale wie­dział, że przy­zwy­czai się do tego. Zasta­na­wiał się jed­nak, czy zdoła przy­wyk­nąć do widocz­nej na każ­dym kroku potęgi Impe­rium.

Budy­nek odpraw był olbrzymi. Gaal led­wie dostrze­gał jego skle­pie­nie. Oczyma wyobraźni widział two­rzące się pod nim obłoki. Nie mógł doj­rzeć końca sali, w któ­rej się zna­lazł – jak okiem się­gnąć nic, tylko ludzie i biurka cią­gnące się sze­re­giem aż po zamglony hory­zont.

Czło­wiek przy biurku ode­zwał się ponow­nie. W jego gło­sie brzmiała iry­ta­cja:

– Pro­szę się prze­su­nąć, Dornick. – Musiał raz jesz­cze spoj­rzeć w wizę, aby przy­po­mnieć sobie nazwi­sko.

Gaal wyją­kał:

– Gdzie… gdzie…

Urzęd­nik wska­zał kciu­kiem.

– Do postoju tak­só­wek w prawo, a potem trze­cia w lewo.

Gaal ruszył, patrząc na jarzące się, zawie­szone na nie­bo­sięż­nej wyso­ko­ści litery ukła­da­jące się w napis „Tak­sówki we wszyst­kich kie­run­kach”.

Jakaś postać ode­rwała się od tłumu i zatrzy­mała się przy biurku, przed któ­rym chwilę wcze­śniej stał Gaal. Urzęd­nik pod­niósł wzrok i nie­znacz­nie ski­nął głową. Nie­zna­jomy odpo­wie­dział takim samym ruchem i poszedł za mło­dym przy­by­szem.

Zdą­żył aku­rat na czas, aby usły­szeć, jaki jest cel podróży Dornicka.

Gaal oprzy­tom­niał, gdy na jego dro­dze wyro­sła barierka.

Napis na tabliczce gło­sił „Dys­po­zy­tor”. Czło­wiek, do któ­rego się odno­sił, nie uniósł nawet głowy znad papie­rów.

– Dokąd? – spy­tał.

Dornick nie wie­dział, co odpo­wie­dzieć, ale wystar­czyło kilka sekund waha­nia, aby za jego ple­cami utwo­rzyła się długa kolejka.

Dys­po­zy­tor pod­niósł wzrok.

– Dokąd? – spy­tał ponow­nie.

Zasoby finan­sowe Gaala były skromne, ale już naza­jutrz miał dostać pracę. Sta­ra­jąc się nadać gło­sowi non­sza­lancki ton, powie­dział:

– Do dobrego hotelu.

Na dys­po­zy­to­rze nie wywarło to żad­nego wra­że­nia.

– Wszyst­kie są dobre. No więc, do któ­rego?

– Do naj­bliż­szego – odparł zde­spe­ro­wany mło­dzie­niec.

Dys­po­zy­tor naci­snął przy­cisk. Na pod­ło­dze poja­wiła się cienka strużka świa­tła, wijąc się wśród mnó­stwa innych, które mie­niły się wszel­kimi moż­li­wymi kolo­rami w róż­nych odcie­niach. Gaal poczuł, że wci­śnięto mu do ręki bilet. Bilet jarzył się sła­bym świa­tłem.

– Jeden dwa­dzie­ścia – powie­dział dys­po­zy­tor.

Gaal zaczął szpe­rać po kie­sze­niach w poszu­ki­wa­niu monet.

– Gdzie mam iść? – spy­tał.

– Za świa­tłem. Bilet będzie się świe­cił tak długo, jak długo będzie pan szedł we wła­ści­wym kie­runku.

Gaal ruszył. Mijały go setki ludzi. Każdy podą­żał wła­snym szla­kiem, prze­ci­ska­jąc się przez tłum w miej­scach, gdzie prze­ci­nały się świe­tli­ste ścieżki, aby dotrzeć w pożą­dane miej­sce.

Ścieżka Dornicka urwała się. Czło­wiek w jaskra­wym nie­bie­sko-żół­tym uni­for­mie z pla­sto-tka­niny, jakby wprost spod igły, się­gnął po jego dwie walizki.

– Bez­po­śred­nie połą­cze­nie z Luxo­rem – powie­dział.

Usły­szał to męż­czy­zna, który podą­żał za Gaalem. Usły­szał rów­nież jego odpo­wiedź „Dosko­nale” i patrzył, jak mło­dzie­niec wsiada do pojazdu o tępo ścię­tym przo­dzie.

Tak­sówka unio­sła się pio­nowo. Gaal wyglą­dał przez wypu­kłe okno. Nie potra­fił opa­no­wać dziw­nego uczu­cia, jakim napeł­niała go ta nie­zwy­kła podróż wewnątrz budynku, i trzy­mał się kur­czowo opar­cia fotela kie­rowcy. Ogromna prze­strzeń pod nim ście­śniła się, a ludzie zamie­nili w bie­ga­jące bez celu mrówki. Po chwili obraz ten skur­czył się jesz­cze bar­dziej i zaczął ucie­kać do tyłu. Przed nimi wyro­sła ściana. Zaczy­nała się wysoko w powie­trzu i cią­gnęła w górę, ginąc z pola widze­nia. Podziu­ra­wiona była jak rze­szoto. Gdy się zbli­żyli, dziury oka­zały się wlo­tami tuneli. Tak­sówka pod­le­ciała ku jed­nemu z nich i wkrótce zna­leźli się wewnątrz. Gaal przez chwilę zasta­na­wiał się, w jaki spo­sób jego kie­rowca odna­lazł wła­ściwy otwór.

Wokół pano­wała ciem­ność. Raz tylko mignęło za oknem kolo­rowe świa­tło sygna­li­za­cyjne, które na moment roz­pro­szyło mrok. Świst mkną­cego pojazdu szczel­nie wypeł­niał tunel. Zwol­nili. Gaal pochy­lił się do przodu, wal­cząc z siłą, która wci­skała go w sie­dze­nie, i wtedy tak­sówka gwał­tow­nie wystrze­liła z tunelu i osia­dła na ziemi.

– Hotel Luxor – oznaj­mił kie­rowca. Pomógł Gaalowi wydo­stać bagaż, przy­jął z poważną miną napi­wek w wyso­ko­ści jed­nej dzie­sią­tej kre­dyta, zabrał nowego pasa­żera i wzniósł się w powie­trze.

Przez cały ten czas, który upły­nął od jego przy­lotu, Gaal ani przez uła­mek sekundy nie widział nieba.

3

TRAN­TOR – (…) Na początku trzy­na­stego tysiąc­le­cia ten­den­cja ta osią­gnęła apo­geum. Będąc nie­prze­rwa­nie, od setek poko­leń, sie­dzibą władz Impe­rium, poło­żony ponadto w cen­tral­nym rejo­nie Galak­tyki, pośród gęsto zalud­nio­nych i uprze­my­sło­wio­nych świa­tów sys­temu, musiał siłą rze­czy zostać naj­więk­szym i naj­bo­gat­szym w histo­rii sku­pi­skiem ludz­ko­ści.

Nie­ustan­nie postę­pu­jąca urba­ni­za­cja osią­gnęła w końcu gra­nice roz­woju. Cała powierzch­nia Tran­tora, 75 000 000 mil kwa­dra­to­wych, stała się jed­nym wiel­kim mia­stem. W szczy­to­wym okre­sie liczba lud­no­ści prze­kro­czyła znacz­nie czter­dzie­ści miliar­dów. To gigan­tyczne sku­pi­sko ludzi zaj­mo­wało się pra­wie wyłącz­nie spra­wami admi­ni­stra­cyj­nymi Impe­rium, a jed­nak oka­zało się, że jest to liczba nie­współ­mier­nie mała w sto­sunku do potrzeb (należy pamię­tać, że nie­moż­li­wość wła­ści­wego zarzą­dza­nia Impe­rium Galak­tycz­nym za cza­sów ostat­nich impe­ra­to­rów stała się jedną z przy­czyn Upadku). Dzień w dzień floty liczące dzie­siątki tysięcy stat­ków dostar­czały całą pro­duk­cję dwu­dzie­stu rol­ni­czych świa­tów na stoły miesz­kań­ców Tran­tora (…)

Uza­leż­nie­nie od dostaw żyw­no­ści, a wła­ści­wie od dostaw wszel­kich nie­zbęd­nych pro­duk­tów z innych świa­tów spra­wiło, że w razie blo­kady Tran­tor musiałby nie­uchron­nie upaść. W ostat­nim tysiąc­le­ciu ist­nie­nia Impe­rium nie­zli­czone rebe­lie coraz wyraź­niej uświa­da­miały kolej­nym wład­com tę smutną prawdę. Skut­kiem tego dzia­łal­ność poli­cji impe­rial­nej została pra­wie cał­ko­wi­cie ogra­ni­czona do ochrony owego czu­łego punktu Tran­tora (…)

Ency­klo­pe­dia Galak­tyczna

Gaal nie był pewien, czy świeci słońce, a nawet – prawdę mówiąc – czy jest dzień, czy noc. Wsty­dził się pytać. Cała pla­neta wyda­wała się pokryta meta­lową sko­rupą. Posi­łek, który wła­śnie zjadł, nosił co prawda nazwę obiadu, ale było prze­cież wiele pla­net, na któ­rych ukła­da­jąc rytm dnia według tra­dy­cyj­nych okre­śleń cza­so­wych, nie przy­wią­zy­wano żad­nej wagi do, nie­wy­god­nego być może, następ­stwa dni i nocy. Czasy obro­tów poszcze­gól­nych pla­net róż­niły się, a Gaal nie znał czasu obrotu Tran­tora.

Na początku pobytu odkrył napisy wska­zu­jące drogę do „pokoju sło­necz­nego”, ale pokój ów oka­zał się salą prze­zna­czoną do sztucz­nego opa­la­nia. Posie­dział tam chwilę, po czym wró­cił do głów­nego hallu hotelu.

– Gdzie mogę kupić bilet na wycieczkę w prze­strzeń? – spy­tał recep­cjo­ni­stę.

– Wła­śnie tu.

– Kiedy się zaczyna?

– Aku­rat się zaczęła. Następna jutro. Pro­szę od razu kupić bilet, zare­zer­wu­jemy miej­sce.

– Och! – wes­tchnął. To będzie za późno. Następ­nego dnia musiał już być na uni­wer­sy­te­cie. – Nie ma tu jakiejś wieży wido­ko­wej albo cze­goś w tym rodzaju? – spy­tał. – Cho­dzi mi o coś na otwar­tym powie­trzu.

– Ależ oczy­wi­ście! Jeśli pan chce, mogę zaraz sprze­dać panu bilet. Może lepiej spraw­dzę, czy nie pada. – Prze­krę­cił włącz­nik znaj­du­jący się obok łok­cia i popa­trzył na litery poja­wia­jące się na mato­wym ekra­nie. Gaal czy­tał razem z nim.

– Pogoda jest dobra – powie­dział recep­cjo­ni­sta. – Pro­szę się zasta­no­wić. Mamy chyba teraz porę suchą. Oso­bi­ście nie inte­re­suję się tym, co się dzieje na zewnątrz – dodał. – Ostatni raz byłem tam trzy lata temu. Zoba­czy się, wie się, jak jest, i nie ma po co znowu tam wyjeż­dżać. Oto pań­ski bilet. Za budyn­kiem jest spe­cjalna winda. Jest tam tabliczka „Na wieżę”. Wystar­czy wsiąść.

Była to winda nowego typu. Poru­szała się na zasa­dzie odpy­cha­nia gra­wi­ta­cyj­nego. Gaal wszedł, za nim wsu­nęli się inni. Dźwi­gowy prze­krę­cił włącz­nik. Przez chwilę, gdy siła przy­cią­ga­nia spa­dła do zera, Dornick tkwił zawie­szony w powie­trzu, a potem, w miarę jak winda przy­spie­szała, wzno­sząc się, odzy­ski­wał stop­niowo wagę. Winda ponow­nie zaczęła hamo­wać i pod­łoga umknęła Gaalowi spod stóp. Bez­wied­nie krzyk­nął.

– Stopy pod poręcz! – wrza­snął dźwi­gowy. – Nie umiesz czy­tać?

Inni tak wła­śnie zro­bili. Uśmie­chali się teraz z wyż­szo­ścią, gdy mio­tał się, usi­łu­jąc bez­sku­tecz­nie zsu­nąć w dół po ścia­nie. Ich stopy tkwiły pew­nie pod chro­mo­wa­nymi prę­tami bie­gną­cymi w rów­nych, dwu­sto­po­wych odstę­pach w poprzek pod­łogi. Zauwa­żył te pręty, gdy wcho­dził, ale nie zain­te­re­so­wał się nimi.

W końcu wysu­nęła się w jego stronę jakaś ręka i ścią­gnęła go na dół.

Gdy winda się zatrzy­mała, wykrztu­sił słowa podzię­ko­wa­nia.

Wyszedł na otwarty taras ską­pany w bia­łym, ostrym świe­tle, które pora­ziło go. Czło­wiek, który przed chwilą wycią­gnął do niego pomocną dłoń, natych­miast zna­lazł się za nim.

– Dużo wol­nych miejsc – powie­dział zachę­ca­ją­cym tonem.

Gaal zawsty­dził się. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że cały czas gapił się z otwar­tymi ustami. W końcu odrzekł:

– Na to wygląda.

Ruszył odru­chowo w kie­runku ławek, ale zatrzy­mał się w pół drogi.

– Pozwoli pan, że postoję chwilę przy balu­stra­dzie? Chcę… chcę tro­chę popa­trzeć.

W odpo­wie­dzi nie­zna­jomy ski­nął ze zro­zu­mie­niem ręką, a Gaal prze­chy­lił się przez się­ga­jącą mu do ramion balu­stradę i pogrą­żył się w kon­tem­pla­cji.

W gma­twa­ni­nie roz­po­ście­ra­ją­cych się wszę­dzie kon­struk­cji, będą­cych dzie­łem ludz­kich rąk, nie mógł doj­rzeć ziemi. Jak okiem się­gnąć, nic tylko metal i niebo zle­wa­jące się na hory­zon­cie w nie­mal jed­no­litą sza­rość. Wie­dział, że tak wygląda cała powierzch­nia pla­nety. Wszystko wokół było jak mar­twe, zasty­głe w bez­ru­chu, jedy­nie w górze, na tle nieba, widać było kilka wolno poru­sza­ją­cych się stat­ków spa­ce­ro­wych, ale pod tą meta­lową sko­rupą wrzało życie, uwi­jały się miliardy ludzi.

Oko próżno szu­kało choćby plamki zie­leni. Nie widać było nie tylko zie­leni, ale nawet choćby skrawka gołej ziemi. Ni­gdzie ani śladu życia, oprócz wido­mych oznak ludz­kiej dzia­łal­no­ści. Gdzieś na tym świe­cie – prze­mknęła mu nie­ja­sna myśl – oto­czony setką mil kwa­dra­to­wych praw­dzi­wej ziemi, pośród drzew i róż­no­barw­nych kwia­tów, wznosi się pałac impe­ra­tora, mała wysepka na oce­anie stali. Nie było go jed­nak widać z miej­sca, gdzie stał Gaal. Mógł się prze­cież znaj­do­wać dzie­sięć tysięcy mil dalej.

Trzeba się będzie wkrótce wybrać na wycieczkę w prze­strzeń! – posta­no­wił.

Wes­tchnął głę­boko i uświa­do­mił sobie osta­tecz­nie z całą wyra­zi­sto­ścią, że zna­lazł się w końcu na Tran­to­rze, pla­ne­cie, która była cen­trum Galak­tyki i naj­waż­niej­szym ośrod­kiem rodzaju ludz­kiego. Nie uświa­da­miał sobie jej sła­bo­ści. Nie widział lądu­ją­cych stat­ków z żyw­no­ścią. Nie prze­czu­wał ist­nie­nia tej deli­kat­nej żyły łączą­cej czter­dzie­ści miliar­dów Tran­tor­czy­ków z resztą Galak­tyki. Zda­wał sobie sprawę tylko z tego, że zoba­czył naj­więk­sze dzieło czło­wieka – cał­ko­wity i nie­mal pogar­dliwy w swej osta­tecz­no­ści pod­bój świata.

Gdy odcho­dził od barierki, jego oczy miały tro­chę nie­obecny wyraz. Zna­jomy z windy wska­zał mu miej­sce obok sie­bie. Gaal usiadł.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się.

– Jestem Jer­ril. Pierw­szy raz na Tran­to­rze?

– Tak, panie Jer­ril.

– Tak myśla­łem. Jer­ril to moje imię. Tran­tor dziw­nie wpływa na ludzi o poetycz­nym uspo­so­bie­niu. Jed­nak Tran­torczycy ni­gdy tu nie przy­cho­dzą. Nie lubią tego. Działa im to na nerwy.

– Działa na nerwy? Aha, mam na imię Gaal. Dla­czego mia­łoby to dzia­łać im na nerwy? To jest wspa­niałe!

– To rzecz względna, Gaalu. Jeśli rodzisz się w cia­snej klitce, dzie­ciń­stwo spę­dzasz na kory­ta­rzu, pra­cu­jesz w małej komórce, a na waka­cje jedziesz do zatło­czo­nego pokoju sło­necz­nego, to taki wypad na otwarte powie­trze, gdzie widzisz tylko niebo nad głową, może się skoń­czyć zała­ma­niem ner­wo­wym. Wysyła się tu dzieci, raz na rok, odkąd skoń­czą pięć lat. Nie wiem, czy to ma jakiś sens. Dzie­ciom to naprawdę nie wystar­cza, a w cza­sie kilku pierw­szych poby­tów tutaj zawsze wpa­dają w histe­rię. Trzeba by zaczy­nać, gdy tylko odstawi się dziecko od piersi, i taka wycieczka powinna się odby­wać co tydzień. Oczy­wi­ście, prawdę mówiąc, nie ma to zna­cze­nia – cią­gnął. – Czy coś by się stało, gdyby ludzie w ogóle tu nie przy­cho­dzili? Są szczę­śliwi tam, na dole, i kie­rują całym Impe­rium… Jak myślisz, na jakiej jeste­śmy wyso­ko­ści?

– Pół mili? – powie­dział Gaal, zasta­na­wia­jąc się, czy nie brzmi to naiw­nie. Chyba tak było, bo Jer­ril zachi­cho­tał.

– Nie. Tylko pię­ciu­set stóp.

– Co? Prze­cież winda wio­zła nas…

– Tak. Ale więk­szą część tej podróży zajęło nam wydo­by­cie się na poziom gruntu. Budowle Tran­tora się­gają na milę w głąb pla­nety. Są jak góry lodowe. Dzie­więć dzie­sią­tych jest nie­wi­doczne. Na wybrzeżu mia­sto roz­ciąga się nawet na kilka mil pod powierzch­nią oce­anu. Prawdę mówiąc, dotar­li­śmy tak głę­boko, że wyko­rzy­stu­jemy róż­nicę tem­pe­ra­tur mię­dzy powierzch­nią a war­stwami poło­żo­nymi kilka mil niżej do pro­duk­cji całej zuży­wa­nej przez nas ener­gii. Nie wie­dzia­łeś o tym?

– Nie, myśla­łem, że korzy­sta­cie z elek­trowni ato­mo­wych.

– Kie­dyś korzy­sta­li­śmy. Ale tak jest taniej.

– Wyobra­żam sobie.

– Co myślisz o tym wszyst­kim? – spy­tał Jer­ril. Zni­kła gdzieś jego jowial­ność. Spo­glą­dał podejrz­li­wie na Gaala, jakby czy­hał tylko na jego potknię­cie.

Dornick szu­kał odpo­wied­nich słów.

– To jest wspa­niałe – powie­dział w końcu.

– Spę­dzasz tu waka­cje? Podró­żu­jesz? Zwie­dzasz?

– Nie­zu­peł­nie. Prawdę mówiąc, zawsze chcia­łem zna­leźć się na Tran­to­rze, ale przy­je­cha­łem tu do pracy.

– Ach, tak.

Gaal uwa­żał, że powi­nien powie­dzieć coś wię­cej.

– Będę pra­co­wał na uni­wer­sy­te­cie, w zespole pro­fe­sora Sel­dona.

– Sel­dona Kruka?

– Ależ skąd! Ten, o któ­rym mówię, to Hari Sel­don. Psy­cho­hi­sto­ryk. Nie sły­sza­łem o żad­nym Sel­donie Kruku.

– To wła­śnie ten. Nazy­wają go Kru­kiem, bo cały czas prze­po­wiada kata­strofę. Żar­gon, rozu­miesz…

– Naprawdę? – Gaal był szcze­rze zdzi­wiony.

– Prze­cież musisz o tym wie­dzieć. – Jer­ril już się nie uśmie­chał. – Przy­je­cha­łeś, żeby pra­co­wać dla niego, tak?

– No, tak. Jestem mate­ma­ty­kiem. Dla­czego prze­po­wiada kata­strofę? Jaką kata­strofę?

– No, a jak myślisz?

– Nie mam naj­mniej­szego poję­cia. Czy­ta­łem arty­kuły Sel­dona i jego współ­pra­cow­ni­ków. Wszyst­kie doty­czą teo­rii mate­ma­tycz­nych.

– Tak, te, które ogła­szają dru­kiem.

Gaal wyraź­nie się stro­pił.

– Chyba wrócę już do pokoju – powie­dział. – Bar­dzo się cie­szę, że cię pozna­łem.

Jer­ril mach­nął obo­jęt­nie ręką na poże­gna­nie.

W pokoju zastał Gaal ocze­ku­ją­cego na niego męż­czy­znę. Był zbyt zasko­czony, aby wykrztu­sić „Co pan tutaj robi?”, choć słowa te same cisnęły się na usta. Stał tak dobrą chwilę. Wresz­cie męż­czy­zna pod­niósł się. Był stary, pra­wie zupeł­nie łysy i lekko uty­kał, ale jego błę­kitne oczy patrzyły bystro.

– Jestem Hari Sel­don – rzekł.

W tej samej chwili Gaal otrzą­snął się i sko­ja­rzył twarz męż­czy­zny ze zdję­ciami, które widział już tyle razy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wszyst­kie zamiesz­czone tutaj cytaty z Ency­klo­pe­dii Galak­tycz­nej zaczerp­nięte zostały za zgodą wydawcy z jej 116. wyda­nia opu­bli­ko­wa­nego w 1020 roku e.f. przez Encyc­lo­pe­dia Galac­tica Publi­shing Co., na Ter­mi­nu­sie. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Foun­da­tion

Copy­ri­ght © 1951 by Isaac Asi­mov

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2017, 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Bła­żej Kem­nitz

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki

Sła­wo­mir Folk­man / www.kala­dan.pl

Ilu­stra­cja na okładce

An Apple Ori­gi­nal

The book that inspi­red an Apple Ori­gi­nal series from Apple TV+

Wyda­nie IV e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Fun­da­cja, wyd. IV, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-877-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer