Imperium Galaktyczne. Kamyk na niebie - Isaac Asimov - ebook + audiobook

Imperium Galaktyczne. Kamyk na niebie ebook i audiobook

Isaac Asimov

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Cykl „Imperium Galaktyczne” Część trzecia.

Joseph Schwartz, emerytowany krawiec, zostaje niespodziewanie przeniesiony z Chicago w 1949 roku w odległą przyszłość, w okres świetności pierwszego Imperium Galaktycznego. W tych czasach Ziemia to zaścianek, zwykły kamyk na niebie. Mieszkańcy 200 milionów planet Imperium odnoszą się z pogardą do zacofanych Ziemian, którzy ośmielają się twierdzić, że ich świat jest kolebką całej ludzkości. Na dodatek na Ziemi panuje bieda wywołana wysokim poziomem skażenia radioaktywnego gleby i powietrza, a wedle obowiązującego prawa osoby, które kończą 60 lat, muszą poddać się eutanazji. Czy Schwartz, który ma już 62 lata, będzie mógł w ogóle na tej nowej Ziemi żyć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 42 min

Lektor: Marcin Stec

Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kopyto11

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00
waltharius

Nie oderwiesz się od lektury

Dobre
00

Popularność




Isaac Asi­mov w REBI­SIE

„Fun­da­cja”

Pre­lu­dium Fun­da­cji

Naro­dziny Fun­da­cji

Fun­da­cja

Fun­da­cja i impe­rium

Druga Fun­da­cja

Agent Fun­da­cji

Fun­da­cja i Zie­mia

„Roboty”

Ja, robot

Pozy­to­nowy detek­tyw

Nagie słońce

Roboty z pla­nety Świtu

Roboty i impe­rium

„Impe­rium Galak­tyczne”

Gwiazdy jak pył

Prqdy prze­strzeni

Kamyk na nie­bie

Mojemu ojcu,

który pierw­szy zapo­znał mnie z science fic­tion

1

——————

Między jednym krokiem a drugim

Dwie minuty przed­tem, nim znik­nął na zawsze z powierzchni zna­nej mu Ziemi, Joseph Schwartz spa­ce­ro­wał po miłych ulicz­kach pod­miej­skiej czę­ści Chi­cago, mru­cząc do sie­bie frag­menty Brow­ninga.

Było to o tyle dziwne, że w oczach mija­ją­cych go prze­chod­niów Schwartz nie spra­wiał wra­że­nia kogoś, kto mógłby cyto­wać Brow­ninga. Wyglą­dał dokład­nie na tego, kim był: eme­ry­to­wa­nego krawca, który nawet prze­lot­nie nie zetknął się z czymś, co wytworni inte­lek­tu­ali­ści zwą „ogól­nym wykształ­ce­niem”. Lecz roz­liczne, róż­no­rodne lek­tury, sta­no­wiące pożywkę dla nie­spo­koj­nego, cie­ka­wego świata umy­słu, pozwo­liły mu roz­sze­rzyć hory­zonty. Żar­łoczna, nie­na­sy­cona żądza wie­dzy spra­wiła, iż zgro­ma­dził ogromny zapas fak­tów, a nie­mal foto­gra­ficzna pamięć prze­cho­wy­wała wszystko w nie­na­gan­nym porządku.

Na przy­kład w mło­do­ści dwa razy prze­czy­tał wiersz Rabbi ben Ezra Roberta Brow­ninga i oczy­wi­ście od tam­tego czasu umiał go na pamięć. Więk­sza część wier­sza nie­wiele mu mówiła, lecz trzy pierw­sze linijki od kilku lat gościły w jego sercu. Tego bar­dzo jasnego, sło­necz­nego ranka let­niego dnia 1949 roku zain­to­no­wał je do sie­bie w głębi mil­czą­cych kom­nat swego ducha:

Zesta­rzej się u mego boku!

Naj­lep­sze jest wciąż o pół kroku

Przed nami – peł­nia życia, ku niej wszystko wio­dło…

Schwartz zna­ko­mi­cie rozu­miał sens tych słów. Po tru­dach mło­do­ści w Euro­pie i spę­dzo­nych w Sta­nach Zjed­no­czo­nych lat męskich wygodny spo­kój doj­rza­łego wieku był bar­dzo miły. Skoro miał wła­sny dom i pie­nią­dze, mógł wypo­czy­wać, co też i robił. A jeśli dodamy do tego zdrową żonę, dwie córki, bez­piecz­nie wydane za mąż, i wnuka, który umi­lał ostat­nie wspa­niałe lata jego życia, czym miałby się mar­twić?

Była wpraw­dzie bomba ato­mowa i cią­gła gada­nina o trze­ciej woj­nie świa­to­wej, ale Schwartz wie­rzył w dobrą stronę ludz­kiej natury. Nie sądził, aby kie­dy­kol­wiek wybu­chła kolejna wojna. Nie przy­pusz­czał, że Zie­mia ujrzy kie­dyś ato­mowe pie­kło wystrze­lo­nych w gnie­wie bomb jądro­wych. Tak więc uśmie­chał się wyro­zu­miale do dzieci, które mijał, w myślach życząc im szyb­kiej i nie­zbyt trud­nej podróży przez mło­dość do spo­koju, który ma dopiero nadejść.

Pod­niósł stopę, aby prze­kro­czyć szma­cianą lalkę, leżącą na środku ulicy, uśmie­cha­jącą się, mimo że została porzu­cona – zgubę, któ­rej nikt nie szu­kał. Nie zdą­żył jesz­cze posta­wić nogi z powro­tem…

W innej czę­ści Chi­cago stał Insty­tut Badań Jądro­wych, w któ­rym pra­cow­nicy wygła­szali cza­sem teo­rie o isto­cie ludz­kiej natury, z cichą roz­pa­czą przyj­mu­jąc fakt, iż jak na razie nie ist­nieją jesz­cze instru­menty pozwa­la­jące dokład­nie wymie­rzyć war­tość każ­dej jed­nostki. Kiedy o tym myśleli, nie­raz modlili się, aby jakaś inge­ren­cja sił nad­przy­ro­dzo­nych powstrzy­mała ludzką naturę (i prze­klętą ludzką pomy­sło­wość) przed zamie­nia­niem każ­dego nie­win­nego i cie­ka­wego odkry­cia w śmier­cio­no­śną broń.

A prze­cież para­dok­sal­nie ten sam czło­wiek, który pchany nie­po­ha­mo­waną cie­ka­wo­ścią zagłę­biał się w bada­niach ener­gii jądro­wej, mogą­cych pew­nego dnia dopro­wa­dzić do znisz­cze­nia połowy ziem­skiego globu, potra­fił zary­zy­ko­wać życie, by oca­lić choćby naj­mniej waż­nego innego czło­wieka.

Błę­kitna poświata za ple­cami che­mika zain­te­re­so­wała dok­tora Smi­tha.

Zauwa­żył ją, kiedy mijał na wpół otwarte drzwi. Che­mik, pogodny mło­dzie­niec, pogwiz­du­jąc, zakor­ko­wał kolbę mia­rową, w któ­rej wła­śnie spo­rzą­dzał odpo­wied­nią ilość roz­tworu. Biały pro­szek powoli opa­dał w cie­czy, roz­pusz­cza­jąc się we wła­ści­wym mu tem­pie. Przez chwilę to było wszystko i nagle instynkt dok­tora Smi­tha, który naj­pierw kazał mu się zatrzy­mać, popchnął go do dzia­ła­nia.

Wpadł do środka, chwy­cił linijkę i zrzu­cił na pod­łogę rze­czy sto­jące na bla­cie biurka. Roz­legł się syk płyn­nego metalu. Dok­tor Smith poczuł, jak po nosie spływa mu kro­pla potu.

Mło­dzie­niec patrzył zdu­miony na beto­nową pod­łogę, na któ­rej w cien­kich, roz­pro­szo­nych pla­mach zasty­gał sre­brzy­sty metal. Plamy wciąż sil­nie wypro­mie­nio­wy­wały cie­pło.

Wresz­cie spy­tał sła­bym gło­sem:

– Co się stało?

Dok­tor Smith się wzdry­gnął. Sam dobrze nie wie­dział.

– Nie wiem. To ty mi powiedz… Co się tutaj działo?

– Nic się nie działo – wyją­kał che­mik. – To była próbka nie­oczysz­czo­nego uranu. Robi­łem ana­lizę elek­tro­li­tyczną mie­dzi… Nie wiem, co mogłoby się stać.

– Cokol­wiek to było, mło­dzień­cze, mogę ci powie­dzieć, co widzia­łem. Ten pla­ty­nowy tygiel ota­czała widoczna aure­ola. To ozna­cza mocne pro­mie­nio­wa­nie. Uran, powia­dasz?

– Tak, ale nie­oczysz­czony. On nie jest nie­bez­pieczny. Mak­sy­malna czy­stość jest prze­cież jed­nym z naj­waż­niej­szych warun­ków roz­sz­cze­pie­nia, prawda? – Szybko obli­zał wargi. – Czy myśli pan, że to było roz­sz­cze­pie­nie? To nie plu­ton i nie pod­dano go bom­bar­do­wa­niu.

– I – dodał zamy­ślony dok­tor Smith – był poni­żej masy kry­tycz­nej. Lub przy­naj­mniej poni­żej zna­nej nam masy kry­tycz­nej. – Popa­trzył na kamienny blat stołu, spa­loną i spie­czoną farbę sza­fek, sre­brzy­ste strugi na beto­no­wej pod­ło­dze. – Ale uran topi się w tem­pe­ra­tu­rze około 1800 stopni Cel­sju­sza, a reak­cje nukle­arne nie są jesz­cze zbyt dobrze poznane, więc nie możemy wyklu­czyć żad­nej moż­li­wo­ści. Zresztą to miej­sce musi być wręcz prze­sy­cone pro­mie­nio­wa­niem z naj­prze­róż­niej­szych źró­deł. Kiedy metal wysty­gnie, mło­dzień­cze, radził­bym go zebrać i bar­dzo dokład­nie zba­dać.

Rozej­rzał się uważ­nie, a potem pod­szedł do prze­ciw­le­głej ściany i zanie­po­ko­jony spoj­rzał na plamkę na wyso­ko­ści ramion.

– Co to jest? – spy­tał che­mika. – Czy to zawsze tu było?

– Co, pro­szę pana?

Chło­pak zbli­żył się zde­ner­wo­wany i spoj­rzał na miej­sce wska­zane przez star­szego czło­wieka. Była to mała dziurka, którą można by uznać za ślad po wyję­tym gwoź­dziu, ale gwóźdź ten musiałby prze­bić tynk i cegłę na wylot, bo przez otwór widać było dzienne świa­tło.

Che­mik potrzą­snął głową.

– Ni­gdy tego wcze­śniej nie widzia­łem. Ale też ni­gdy cze­goś takiego spe­cjal­nie nie szu­ka­łem, pro­szę pana.

Dok­tor Smith nie odpo­wie­dział. Cof­nął się powoli i pod­szedł do cie­plarki, pro­sto­kąt­nego pudełka z cien­kiej sta­lo­wej bla­chy. Krą­żyła w nim woda, powoli poru­szana mie­sza­dłem wędru­ją­cym z mecha­niczną pre­cy­zją, a zanu­rzone w niej elek­tryczne grzałki ste­ro­wane przez ter­mo­metr włą­czały się i wyłą­czały z iry­tu­jącą regu­lar­no­ścią.

– A to tutaj było?

Dok­tor Smith deli­kat­nie podra­pał paznok­ciem plamkę na szczy­cie dłuż­szej ścianki. Było to regu­larne małe kółko wycięte w metalu. Poziom wody go nie się­gał.

Oczy che­mika roz­sze­rzyły się ze zdu­mie­nia.

– Nie, pro­szę pana, tego przed­tem nie było. Jestem pewien.

– Hmm. Sprawdź po dru­giej stro­nie.

– Niech mnie dia­bli. To zna­czy tak, jest!

– Dobrze. Chodź tutaj i spójrz przez te otwory… Zamknij, pro­szę, cie­plarkę. Teraz stań tutaj. – Poło­żył palec na dziu­rze w ścia­nie. – Co widzisz? – zawo­łał.

– Pań­ski palec. Czy trzyma go pan na miej­scu tam­tej dziury?

Dok­tor Smith nie odpo­wie­dział. Z całym spo­ko­jem, który zdo­łał sobie narzu­cić, pole­cił:

– Spójrz teraz w drugą stronę… Co widzisz?

– Nic.

– Ale to jest to miej­sce, w któ­rym stał tygiel z ura­nem. Patrzysz dokład­nie na nie, prawda?

Waha­nie.

– Myślę, że tak.

Dok­tor Smith zer­k­nął na wizy­tówkę wiszącą na uchy­lo­nych cią­gle drzwiach i zim­nym gło­sem oznaj­mił:

– Panie Jen­nings, to jest abso­lut­nie tajne. Nie chciał­bym, żeby wspo­mi­nał pan o tym komu­kol­wiek. Rozu­mie pan?

– Tak, pro­szę pana!

– Zatem chodźmy stąd. Przy­ślemy tutaj dozy­me­try­stów, żeby spraw­dzili labo­ra­to­rium, a my spę­dzimy ten czas u leka­rza.

– Myśli pan, że było ska­że­nie? – Che­mik zbladł.

– Zoba­czymy.

Nie stwier­dzili żad­nych skut­ków ska­że­nia. Obraz krwi był nor­malny, a test na cebul­kach wło­sów nie wyka­zał niczego. Mdło­ści, któ­rych doświad­czyli, przy­pi­sano prze­ży­temu stre­sowi. Nie wystą­piły żadne inne objawy.

W całym insty­tu­cie, ani bez­po­śred­nio po wypadku, ani póź­niej, nie zna­lazł się nikt, kto byłby w sta­nie wyja­śnić, dla­czego nie­oczysz­czony uran dużo poni­żej masy kry­tycz­nej i nie­pod­dany bom­bar­do­wa­niu neu­tro­nami mógł gwał­tow­nie stop­nieć i wypro­mie­nio­wać śmier­cio­no­śną, widoczną aurę.

Można było po tym jedy­nie stwier­dzić, że fizyka jądrowa na­dal kryje w sobie dziwne i groźne tajem­nice.

Dok­tor Smith ni­gdy nie zdo­był się na wyzna­nie całej prawdy w rapor­cie, który przy­go­to­wał. Nie wspo­mniał o dziu­rach w labo­ra­to­rium ani o tym, że naj­bliż­sza tygla była led­wie widoczna, ta po dru­giej stro­nie cie­plarki nieco więk­sza, a otwór w ścia­nie, leżący trzy razy dalej od niej, miał już śred­nicę gwoź­dzia.

Wiązka pro­mie­nio­wa­nia poru­sza­jąca się w pro­stej linii mogła poko­nać wiele kilo­me­trów, zanim krzy­wi­zna Ziemi spo­wo­duje, że powierzch­nia pla­nety odsu­nie się z jej drogi na tyle, aby pro­mień nie mógł wywo­łać żad­nych uszko­dzeń. Miałby wtedy około trzech metrów śred­nicy. Lecąc w prze­strzeń, roz­sze­rza­jąc się i słab­nąc, dziwny stru­mień mógłby w końcu znik­nąć niczym nić w mate­rii kosmosu.

Ni­gdy nikomu nie powie­dział o tej wizji.

Ni­gdy też nie powie­dział, że następ­nego dnia jesz­cze w trak­cie badań lekar­skich popro­sił o poranne gazety i przej­rzał je w poszu­ki­wa­niu okre­ślo­nej infor­ma­cji.

Ale w wiel­kiej metro­po­lii co dnia znika wiele osób. Nikt nie przy­biegł na poli­cję, krzy­cząc i opo­wia­da­jąc, że na jego oczach znik­nął czło­wiek (a może połowa czło­wieka?). Nie było donie­sie­nia o żad­nym takim wypadku.

W końcu dok­tor Smith zmu­sił się do tego, żeby zapo­mnieć o wszyst­kim.

Jose­phowi Schwart­zowi przy­da­rzyło się to mię­dzy jed­nym kro­kiem a dru­gim. Pod­niósł prawą nogę, żeby prze­kro­czyć lalkę, i ogar­nęła go nagła sła­bość – jak gdyby przez uła­mek sekundy trąba powietrzna unio­sła go i wywró­ciła na lewą stronę. Kiedy z powro­tem posta­wił prawą nogę na ziemi, wes­tchnął głę­boko i powoli osu­nął się na trawę.

Przez długą chwilę sie­dział z zamknię­tymi oczami i nagle je otwo­rzył.

To była prawda! Sie­dział na tra­wie, choć przed chwilą spa­ce­ro­wał po beto­nie.

Domy znik­nęły! Białe domy przy­cup­nięte w rzę­dach, każdy z wła­snym traw­ni­kiem, znik­nęły bez śladu!

I nie sie­dział na traw­niku, to była łąka. Nie­strzy­żona trawa rosła swo­bod­nie, wokół szu­miały drzewa, mnó­stwo drzew, a jesz­cze wię­cej na hory­zon­cie.

To był naj­więk­szy szok, jaki prze­żył, ponie­waż liście drzew miały rudy kolor, przy­naj­mniej część z nich, a pod rękami poczuł suche, łam­liwe, mar­twe liście. Był miesz­kań­cem mia­sta, ale potra­fił roz­po­znać jesień.

Jesień! Kiedy pod­no­sił prawą nogę, był czerw­cowy dzień, pełen świe­żej, poły­sku­ją­cej zie­leni.

Spoj­rzał w stronę swo­ich nóg i z okrzy­kiem wycią­gnął ku nim rękę. Nie­wielka szma­ciana lalka, którą chciał prze­kro­czyć, mały okruch real­nego świata…

O nie! Obró­cił ją w trzę­są­cych się dło­niach. Nie była cała. Nie roze­rwana, ale prze­cięta. Czyż to nie dziwne? Prze­cięta wzdłuż bar­dzo dokład­nie, tak że wypeł­nia­jące ją strzępy włóczki nie zostały naru­szone. Wszyst­kie nitki koń­czyły się równo.

Połysk na lewym bucie przy­cią­gnął jego wzrok. Wciąż trzy­ma­jąc lalkę, zało­żył stopę na drugą nogę. Czu­bek pode­szwy, naj­bar­dziej wysta­jąca część buta, został gładko odcięty. Odcięty tak, że żaden ziem­ski nóż w ręku żad­nego ziem­skiego szewca nie byłby w sta­nie wyko­nać takiego cię­cia. Świeża płasz­czy­zna błysz­czała niczym gładka, nie­ru­choma powierzch­nia wody.

Po ple­cach Schwartza prze­biegł zimny dreszcz, dosię­gnął głowy i zamie­nił się w uczu­cie grozy.

W końcu, ponie­waż brzmie­nie jego wła­snego głosu było uspo­ka­ja­ją­cym ele­men­tem tego zwa­rio­wa­nego świata, Schwartz prze­mó­wił. W niskim, ury­wa­nym gło­sie, który usły­szał, brzmiało napię­cie.

– Po pierw­sze, nie zwa­rio­wa­łem. Czuję się tak jak zawsze… Oczy­wi­ście gdy­bym osza­lał, nie wie­dział­bym o tym, a może jed­nak bym wie­dział? Nie… – Nara­stała w nim histe­ria. – Musi być jakieś wyja­śnie­nie. Może to sen? Ale jak mam to stwier­dzić? – Uszczyp­nął się i poczuł ból, ale potrzą­snął głową. – Mogę śnić, że czuję ból, to żaden dowód.

Rozej­rzał się z roz­pa­czą. Czy sny mogą być tak realne, pełne szcze­gó­łów i prze­ko­ny­wa­jące? Kie­dyś czy­tał, że więk­szość snów trwa nie dłu­żej niż pięć sekund, same nocne wizje są efek­tem drob­nych zabu­rzeń u śpią­cego, a pozor­nie długi czas ich trwa­nia to tylko złu­dze­nie.

Żadna pocie­cha! Pod­wi­nął rękaw koszuli i spoj­rzał na zega­rek. Wska­zówka sekund­nika zato­czyła pełne koło, następne i jesz­cze jedno. Jeśli to był sen, pięć sekund cią­gnęło się w nie­skoń­czo­ność.

Odwró­cił się i otarł zimny pot z czoła.

– A co z zani­kiem pamięci?

Nie odpo­wie­dział sobie, tylko powoli oparł głowę na rękach.

Jeśli pod­niósł nogę, tak jak to zro­bił, i jego świa­do­mość opu­ściła nagle znany jej tor, po któ­rym dotąd nie­zmien­nie zdą­żała… Jeśli trzy mie­siące póź­niej, jesie­nią, albo rok i trzy mie­siące póź­niej, albo też dzie­sięć lat i trzy mie­siące póź­niej posta­wił nogę w tym dziw­nym miej­scu, wtedy gdy wró­ciła mu pamięć… Ale prze­cież to wyglą­dało na zwy­kły, poje­dyn­czy krok, a jed­nak… Gdzie zatem był i co robił w tym cza­sie?

– Nie! – To słowo wydo­było się jako gło­śny krzyk.

Nie­moż­liwe! Schwartz popa­trzył na swoją koszulę. Wło­żył ją tego ranka i na­dal była świeża. Zasta­no­wił się, wsu­nął rękę do kie­szeni mary­narki i wyjął jabłko.

Wgryzł się w nie z wście­kło­ścią. Było świeże i jesz­cze zacho­wało chłód lodówki, z któ­rej wyjął je przed dwiema godzi­nami – lub tym, co powinno być dwiema godzi­nami.

A co z małą szma­cianą lalką?

Czuł, że dopada go sza­leń­stwo. To musi być sen albo naprawdę zwa­rio­wał.

Uświa­do­mił sobie, że zmie­niła się pora dnia. Było późne popo­łu­dnie lub przy­naj­mniej cie­nie się wydłu­żyły. Cicha pustka tego miej­sca spra­wiła, że nagle poczuł przej­mu­jący chłód.

Zerwał się na nogi. Musi poszu­kać ludzi, jakich­kol­wiek ludzi. I oczy­wi­ście powi­nien też zna­leźć jakiś dom, a naj­lep­szym spo­so­bem, aby tego doko­nać, będzie odszu­ka­nie drogi.

Odru­chowo zwró­cił się w stronę, w któ­rej drzewa zda­wały się nieco rzad­sze, i ruszył naprzód.

Lekki wie­czorny chłód zaczął prze­ni­kać pod mary­narkę, a wierz­chołki drzew stały się nie­wy­raźne, groź­nie wycią­ga­jąc ku niemu gałę­zie, kiedy natknął się na pro­sty i bez­duszny pas tłucz­nia. Skie­ro­wał się ku niemu ze szlo­chem wdzięcz­no­ści, chrzęst kru­szo­nego kamie­nia pod sto­pami wywo­łał praw­dziwą eufo­rię.

Ale droga w obu kie­run­kach była abso­lut­nie pusta i na chwilę znowu ogar­nął go zimny strach. Miał nadzieję, że spo­tka samo­chody. Naj­ła­twiej byłoby zatrzy­mać jakiś i spy­tać – skwa­pli­wie wypo­wie­dział te słowa na głos:

– Jedzie pan może w stronę Chi­cago?

A jeśli nie był w pobliżu Chi­cago? Dobrze, w stronę jakie­go­kol­wiek więk­szego mia­sta, każ­dego miej­sca, gdzie mógł zna­leźć tele­fon. Miał w kie­sze­niach tylko cztery dolary i dwa­dzie­ścia sie­dem cen­tów, ale zawsze jest jesz­cze poli­cja…

Wędro­wał drogą, samym środ­kiem, roz­glą­da­jąc się nie­ustan­nie. Zachód słońca nie wywarł na nim żad­nego wra­że­nia, ani fakt, że na nie­bie poja­wiły się pierw­sze gwiazdy.

Żad­nych samo­cho­dów. Nic! Robiło się naprawdę ciemno.

Pomy­ślał, że wra­cają przy­wi­dze­nia, bo hory­zont po jego lewej stro­nie zalśnił w mroku. W prze­rwach mię­dzy drze­wami migo­tała zimna, błę­kitna poświata. Nie była to czer­wona, ogni­sta łuna, która mogłaby zwia­sto­wać pożar lasu, ale nie­wy­raźny i peł­za­jący blask. Nawet szu­ter pod nogami wyda­wał się deli­kat­nie poły­ski­wać. Schwartz pochy­lił się, aby go dotknąć – na pozór był to naj­zwy­klej­szy tłu­czeń. Ale widział deli­katną poświatę.

Zaczął biec wzdłuż drogi, jego buty dud­niły głu­cho, w nie­re­gu­lar­nym ryt­mie. Uświa­do­mił sobie, że trzyma w ręku znisz­czoną lalkę, i wyrzu­cił ją wście­kle ponad głowę.

Szy­der­cze wspo­mnie­nie życia…

Zatrzy­mał się w panice. Cokol­wiek to było, sta­no­wiło dowód, że wciąż pozo­staje przy zdro­wych zmy­słach. Potrze­bo­wał go! Wró­cił w ciem­ność i szu­kał peł­znąc, dopóki jej nie zna­lazł, ciem­nej plamy na tle led­wie widocz­nego bla­sku. Włóczka wysu­nęła się ze środka, odru­chowo upchnął ją z powro­tem.

Szedł dalej, zbyt przy­gnę­biony, żeby biec.

Był już głodny i naprawdę prze­ra­żony, kiedy nagle po pra­wej stro­nie ujrzał iskierkę.

To był oczy­wi­ście dom!

Krzyk­nął gło­śno i nikt nie odpo­wie­dział, ale to był dom, iskra real­no­ści mru­ga­jąca do niego poprzez prze­ra­ża­jącą, bez­i­mienną głu­szę ostat­nich godzin. Zszedł z drogi i ruszył na prze­łaj, przez rowy, mię­dzy pniami drzew, przez chasz­cze i stru­myk.

Dziwne! Nawet woda deli­kat­nie lśniła, fos­fo­ry­zo­wała w ciem­no­ści! Zauwa­żył to pra­wie pod­świa­do­mie.

Wresz­cie dotarł na miej­sce i wycią­gnął ręce, by dotknąć twar­dej, bia­łej struk­tury. Nie była to ani cegła, ani kamień, ani drewno, lecz nie poświę­cił temu naj­mniej­szej uwagi. Wyglą­dało jak matowa, mocna por­ce­lana, ale Schwartz nie zwa­żał na nic. Szu­kał drzwi, a kiedy je zna­lazł i nie zauwa­żył dzwonka, kop­nął w nie i wrza­snął jak upiór.

Usły­szał wewnątrz poru­sze­nie i cudowny, bło­go­sła­wiony dźwięk ludz­kiego głosu, innego niż jego wła­sny. Krzyk­nął ponow­nie:

– Hej, jest ktoś w środku?

Roz­le­gło się ciche, łagodne skrzyp­nię­cie i drzwi się otwarły. Sta­nęła w nich kobieta, w jej oczach dostrzegł czuj­ność. Była wysoka i szczu­pła, za nią stał wychu­dzony męż­czy­zna w robo­czym ubra­niu… Nie, nie robo­czym. W isto­cie strój nie­zna­jo­mego nie przy­po­mi­nał Schwart­zowi żad­nego zna­nego mu odzie­nia, choć w jakiś nie­okre­ślony spo­sób wyglą­dał jak rodzaj ubra­nia, które wkłada się do pracy.

Ale Schwartz nie zasta­na­wiał się nad tym. Dla niego oni oboje i ich ubra­nia byli piękni; piękni jak widok przy­ja­ciół dla samot­nego czło­wieka.

Kobieta się ode­zwała. Jej głos był miękki, lecz roz­ka­zu­jący, i Schwartz oparł się o drzwi, żeby utrzy­mać się na nogach. Jego usta poru­szały się bez­dź­więcz­nie; nagle powró­ciły do niego wszyst­kie naj­gor­sze obawy, dła­wiąc go za gar­dło i ści­ska­jąc serce.

Kobieta prze­mó­wiła bowiem w języku, któ­rego Schwartz ni­gdy przed­tem nie sły­szał.

2

——————

Jak pozbyć się obcego

Tego chłod­nego wie­czoru Loa Maren i jej fleg­ma­tyczny mał­żo­nek Arbin grali w karty. Star­szy męż­czy­zna sie­dzący w napę­dza­nym sil­nicz­kiem wózku inwa­lidz­kim ze zło­ścią zasze­le­ścił gazetą i zawo­łał z kąta:

– Arbin!

Arbin Maren nie odpo­wie­dział od razu. Ostroż­nie prze­je­chał pal­cami po gład­kich, cien­kich kar­to­ni­kach, zasta­na­wia­jąc się nad kolej­nym roz­da­niem. Wresz­cie, gdy pod­jął już decy­zję, ode­zwał się na odczep­nego:

– Czego chcesz, Grew?

Siwo­włosy Grew spoj­rzał ostro na swego zię­cia i znów zasze­le­ścił gazetą. Te odgłosy przy­no­siły mu ogromną ulgę. Kiedy kipiący ener­gią czło­wiek zostaje przy­kuty do wózka i odkrywa, że zamiast nóg ma dwie mar­twe kłody, musi, na kosmos, zna­leźć sobie coś, co pomo­głoby mu wyra­zić jego uczu­cia. Grew uży­wał do tego gazety. Sze­le­ścił nią, wyma­chi­wał, a kiedy zacho­dziła taka koniecz­ność, potra­fił i ude­rzyć.

Grew wie­dział, że wszę­dzie poza Zie­mią ist­niały tele­au­to­maty wyrzu­ca­jące z sie­bie rolki mikro­fil­mów z naj­now­szymi donie­sie­niami. Takie rolki paso­wały do stan­dar­do­wych czyt­ni­ków książ­ko­wych. Grew odno­sił się jed­nak z pogardą do podob­nych wyna­laz­ków. Mar­no­traw­stwo i dege­ne­ra­cja, ot co!

– Czy czy­ta­łeś o eks­pe­dy­cji arche­olo­gicz­nej, którą przy­sy­łają na Zie­mię? – spy­tał Grew.

– Nie – odparł spo­koj­nie Arbin.

Grew wie­dział o tym, bo to on zawsze pierw­szy dosta­wał do rąk gazetę, a w zeszłym roku rodzina zre­zy­gno­wała z wideo. Ale jego słowa sta­no­wiły jedy­nie pierw­szy ruch w dłuż­szej roz­grywce.

– No cóż, wła­śnie tu przy­jeż­dżają. Wyprawa spon­so­ro­wana przez Impe­rium, co wy na to? – Zaczął recy­to­wać mono­ton­nie, jak więk­szość ludzi, kiedy czyta na głos: – „Bel Arvar­dan, star­szy czło­nek Impe­rial­nego Insty­tutu Arche­olo­gii, w wywia­dzie udzie­lo­nym Galak­tycz­nej Agen­cji Pra­so­wej z nadzieją wypo­wie­dział się o ocze­ki­wa­nych donio­słych wyni­kach badań arche­olo­gicz­nych, które pla­nuje prze­pro­wa­dzić na pla­ne­cie Ziemi, poło­żo­nej na pery­fe­riach sek­tora Syriu­sza (patrz mapka). «Zie­mia – stwier­dził – z jej archa­iczną cywi­li­za­cją i uni­ka­to­wym śro­do­wi­skiem sta­nowi przy­kład dzi­wo­ląga kul­tu­ro­wego zbyt długo już lek­ce­wa­żo­nego przez nauki spo­łeczne w innych aspek­tach niż pro­blemy zapro­wa­dze­nia tam sku­tecz­nych rzą­dów. Mam pod­stawy sądzić, że naj­bliż­szy rok czy dwa przy­niosą rewo­lu­cyjne zmiany w naszych fun­da­men­tal­nych poglą­dach na temat roz­woju spo­łecznego i histo­rii ludz­ko­ści»”. I tak dalej, i tak dalej – zakoń­czył z emfazą.

Arbin Maren słu­chał jed­nym uchem.

– Co to zna­czy „dzi­wo­ląg kul­tu­rowy”? – mruk­nął.

Loa Maren w ogóle nie słu­chała. Powie­działa po pro­stu:

– Teraz ty wycho­dzisz, Arbin.

– I co, nie spy­ta­cie, dla­czego „Try­buna” to wydru­ko­wała? – cią­gnął Grew. – Wie­cie, że nawet za milion impe­rial­nych kre­dy­tów nie zamie­ści­liby infor­ma­cji Galak­tycz­nej Agen­cji Pra­so­wej, gdyby nie mieli po temu bar­dzo waż­nych powo­dów.

Chwilę darem­nie ocze­ki­wał odpo­wie­dzi, po czym rzekł:

– Bo mają wstęp­niak na ten temat. Peł­no­stro­ni­cowy arty­kuł, w któ­rym nie zosta­wili suchej nitki na tym Arvar­da­nie. Bie­dak wybiera się tu z wyprawą naukową, a oni mało się nie zadła­wią, byle tylko do tego nie dopu­ścić. Spójrz­cie tutaj. To kla­syczna, agre­sywna dema­go­gia! Zobacz­cie! – Gwał­tow­nie potrzą­snął gazetą. – Dla­czego sami nie prze­czy­ta­cie?

Loa Maren odło­żyła karty, jej wąskie usta zaci­snęły się w cienką, sta­now­czą linię.

– Ojcze – powie­działa – mie­li­śmy ciężki dzień, wiec pro­si­ła­bym, aby­śmy nie roz­ma­wiali o poli­tyce. Może póź­niej, dobrze? Pro­szę cię, ojcze.

Grew skrzy­wił się i zaczął ją prze­drzeź­niać:

– „Pro­szę cię, ojcze. Pro­szę cię, ojcze!”. Zdaje mi się, że macie już dosyć swego sta­rego ojca, skoro ską­pi­cie mu nawet kilku cichych słów o aktu­al­nych wyda­rze­niach. Pew­nie wam prze­szka­dzam, sie­dzę w kącie, a wy musi­cie we dwójkę pra­co­wać za troje. Ale czyja to wina? Jestem silny i chętny do pracy. I wie­cie, że moje nogi dałoby się wyle­czyć. Byłyby jak nowe. – Pokle­pał się po udach: silne, gło­śne ude­rze­nia, które sły­szał, ale któ­rych nie czuł. – Jest tylko jedna prze­szkoda, mia­no­wi­cie lecze­nie czło­wieka w tym wieku się nie opłaca. Czy to nie zasłu­guje na miano „dzi­wo­ląga kul­tu­ro­wego”? Jak ina­czej można nazwać świat, w któ­rym czło­wiek mógłby pra­co­wać, ale nie pozwa­lają mu na to? Na kosmos, powin­ni­śmy dać sobie spo­kój z tym idio­ty­zmem, który zwiemy „szcze­gól­nymi insty­tu­cjami”. Są nie tylko szcze­gólne, ale po pro­stu bzdurne! Uwa­żam, że…

Grew wyma­chi­wał rękami, krew napły­nęła mu do wykrzy­wio­nej zło­ścią twa­rzy.

Arbin wstał z fotela, jego dłoń opa­dła na ramię sta­rego i mocno je ści­snęła.

– Nie ma się o co zło­ścić. Kiedy skoń­czysz gazetę, prze­czy­tam ten wstęp­niak.

– Jasne, ale ty prze­cież zga­dzasz się z nimi, więc po co to wszystko? Wy, mło­dzi, jeste­ście bandą dur­niów, miękką gumą w rękach Star­szych.

– Cicho, ojcze – wtrą­ciła ostro Loa. – Nie zaczy­naj znowu. – Sie­działa nie­ru­chomo, nasłu­chu­jąc. Sama nie wie­działa, czego się spo­dzie­wała, ale…

Arbin poczuł zimny dreszcz, jak zawsze, gdy ktoś wspo­mniał Krąg Star­szych. Takie gada­nie nie było bez­pieczne, Grew nie powi­nien drwić ze sta­ro­żyt­nej ziem­skiej kul­tury, nie… nie…

To prze­cież typowy asy­mi­la­cjo­nizm. Gwał­tow­nie prze­łknął ślinę; paskudne słowo, nawet gdy powta­rzało się je tylko w myślach.

Oczy­wi­ście w mło­do­ści Grewa wielu głup­ców otwar­cie dys­ku­to­wało o moż­li­wo­ści zmiany sta­rych porząd­ków, ale teraz nastały inne czasy. Grew powi­nien o tym wie­dzieć – i praw­do­po­dob­nie wie­dział. Trudno jed­nak zacho­wać spo­kój i roz­są­dek, kiedy jest się przy­ku­tym do wózka inwa­lidz­kiego w bez­czyn­nym ocze­ki­wa­niu kolej­nego spisu.

Sam Grew naj­mniej prze­jął się całym incy­den­tem, nic już jed­nak nie powie­dział. Mijały minuty, a on sta­wał się coraz spo­koj­niej­szy, coraz trud­niej mu było odczy­tać mały druk. Zanim zdo­łał przejść do działu spor­to­wego, głowa opa­dła mu na piersi. Zachra­pał lekko, a gazeta wymknęła mu się z pal­ców i upa­dła z ostat­nim, tym razem nie­za­mie­rzo­nym sze­le­stem.

Wtedy Loa nie­spo­koj­nie wyszep­tała:

– Może nie jeste­śmy dla niego zbyt mili, Arbi­nie. To cięż­kie życie dla kogoś takiego jak ojciec. Gdy się pomy­śli, jaki był kie­dyś, to jest jak śmierć.

– Niczego nie można porów­nać ze śmier­cią. Ma swoje gazety i książki. Daj mu spo­kój! Odro­bina pod­nie­ce­nia oży­wia go, tak jak dzi­siaj. Przez kilka dni będzie szczę­śliwy.

Arbin znów sku­pił się na kar­tach, ale kiedy się­gnął po jedną, roz­le­gło się wale­nie do drzwi. Towa­rzy­szyły mu chra­pliwe okrzyki nie­ukła­da­jące się w żadne zro­zu­miałe słowa.

Arbin sko­czył na równe nogi, po czym zamarł. Oczy Loi wypeł­niły się stra­chem; prze­ra­żona spoj­rzała na męża. Usta jej drżały.

– Zabierz Grewa – pole­cił Arbin. – Szybko!

Nim jesz­cze skoń­czył mówić, Loa już popy­chała fotel. Cmo­kała przy tym uspo­ka­ja­jąco.

Lecz śpiąca postać wes­tchnęła, wyrwana z drzemki pierw­szym drgnię­ciem wózka. Stary czło­wiek się wypro­sto­wał i odru­chowo się­gnął po gazetę.

– Co się dzieje? – zapy­tał z iry­ta­cją, i to by­naj­mniej nie szep­tem.

– Ciii. Wszystko w porządku – mruk­nęła wymi­ja­jąco Loa, wsu­wa­jąc wózek do sąsied­niego pokoju.

Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie ple­cami. Jej klatka pier­siowa gwał­tow­nie się uno­siła i opa­dała, a oczy szu­kały twa­rzy męża. Łoskot się powtó­rzył.

Gdy drzwi się otwarły, Arbin i Loa stali obok sie­bie w posta­wie obron­nej. W ich spoj­rze­niach skie­ro­wa­nych na nie­wy­so­kiego, pulch­nego męż­czy­znę malo­wała się nie­skry­wana wro­gość. Nie­zna­jomy uśmiech­nął się słabo.

– Czym możemy panu słu­żyć? – spy­tała Loa z cere­mo­nialną uprzej­mo­ścią, po czym odsko­czyła, gdyż męż­czy­zna jęk­nął i wycią­gnął rękę, aby się pode­przeć. Widać było, że zaraz upad­nie.

– Może jest chory? – mruk­nął ze zdu­mie­niem Arbin. – Zacze­kaj, pomogę wpro­wa­dzić go do środka.

Po kilku godzi­nach Loa i Arbin w zaci­szu wła­snej sypialni powoli szy­ko­wali się do snu.

– Arbi­nie? – ode­zwała się Loa.

– Co takiego?

– Czy to bez­pieczne?

– Bez­pieczne? – Zda­wał się celowo uni­kać tego tematu.

– No, przy­ję­cie tu tego czło­wieka. Kim on wła­ści­wie jest?

– Skąd miał­bym wie­dzieć? – odparł ziry­to­wany. – Ale prze­cież nie możemy odmó­wić schro­nie­nia cho­remu. Jutro, jeśli okaże się, że nie ma przy sobie iden­ty­fi­ka­tora, zawia­do­mimy Regio­nalne Biuro Bez­pie­czeń­stwa i tyle. – Odwró­cił się, wyraź­nie pró­bu­jąc zakoń­czyć roz­mowę.

Ale żona znów prze­rwała ciszę. W jej gło­sie zabrzmiały naglące nuty.

– Nie sądzisz chyba, że mógłby być agen­tem Kręgu Star­szych? Pamię­taj, że jest jesz­cze Grew.

– Cho­dzi ci o to, co powie­dział dziś wie­czór? To zupeł­nie nie­praw­do­po­dobne. Nie będę nawet o tym dys­ku­to­wał.

– Nie to mia­łam na myśli, zresztą sam dobrze wiesz. Prze­trzy­mu­jemy go nie­le­gal­nie od dwóch lat. Zda­jesz sobie sprawę, że sta­nowi to naru­sze­nie naj­waż­niej­szego Zwy­czaju?

– Nie robimy nic złego – wymam­ro­tał Arbin. – Wyko­nu­jemy swoją normę, choć usta­lono ją dla trzech osób – trzech pra­cu­ją­cych osób. A skoro tak, czemu mie­liby coś podej­rze­wać? Nie wypusz­czamy go prze­cież z domu.

– Mogli wyśle­dzić wózek inwa­lidzki. Musia­łeś kupić sil­nik i czę­ści w mie­ście.

– Nie zaczy­naj znów o tym samym, Loa. Tysiąc razy tłu­ma­czy­łem ci, że nie kupi­łem nic poza stan­dar­do­wym wypo­sa­że­niem kuchen­nym. Zresztą on nie jest agen­tem Brac­twa. To nie­moż­liwe. Czy sądzisz, że ucie­ka­liby się do tak kunsz­tow­nej maska­rady z powodu bied­nego starca na wózku? Mogą prze­cież wkro­czyć tu w każ­dej chwili, w biały dzień, z legal­nymi naka­zami rewi­zji w dło­niach. Zasta­nów się.

– A zatem, Arbi­nie – jej oczy zapło­nęły nagle rado­snym ogniem – jeśli naprawdę tak uwa­żasz, a mia­łam nadzieję, że doj­dziesz do takiego wnio­sku, to on musi być Tam­tym. To z pew­no­ścią nie jest Zie­mia­nin.

– Co to zna­czy „nie jest”? Gadasz głup­stwa. Po co oby­wa­tel Impe­rium miałby przy­być wła­śnie na Zie­mię?

– Nie mam poję­cia! Cho­ciaż… Może popeł­nił tam jakieś prze­stęp­stwo? – Zapa­liła się do tego pomy­słu. – Dla­cze­góż by nie? To ma sens. Zie­mia sama nasu­wa­łaby się jako ide­alna kry­jówka. Kto by go tu szu­kał?

– Jeśli w ogóle jest Tam­tym. Jakie masz na to dowody?

– Nie mówi naszym języ­kiem, prawda? Musisz to przy­znać. Czy zro­zu­mia­łeś choćby jedno słowo? Na pewno więc przy­był z jakie­goś odle­głego krańca Galak­tyki, gdzie posłu­gują się dzi­wacz­nym dia­lek­tem. Podobno miesz­kańcy układu Fomal­hauta muszą od pod­staw uczyć się nowego języka, żeby zro­zu­miano ich na dwo­rze impe­ra­tora na Tran­to­rze… Nie widzisz, co to może ozna­czać? Jeśli ten czło­wiek jest obcy na Ziemi, nie zare­je­stro­wano go w Biu­rze Ewi­den­cji i zapewne zrobi wszystko, aby tego unik­nąć. Mogli­by­śmy zatrzy­mać go na far­mie w miej­sce ojca i w ten spo­sób w nad­cho­dzą­cym sezo­nie trzy osoby pra­co­wa­łyby nad wyko­na­niem normy. Mógłby nawet pomóc nam przy żni­wach.

Z nie­po­ko­jem spoj­rzała na nie­zde­cy­do­wa­nego męża, który namy­ślał się długo, aż wresz­cie oznaj­mił:

– No cóż, lepiej połóż się spać, Loa. Poroz­ma­wiamy rano, gdy umysł jest śwież­szy.

Szepty uci­chły, świa­tło zga­sło i po chwili w sypialni i całym domu nie­po­dziel­nie zapa­no­wał sen.

Następ­nego ranka do roz­wa­żań przy­łą­czył się Grew. Arbin z nadzieją przed­sta­wił mu całą sprawę. Ufał roz­sąd­kowi swego teścia znacz­nie bar­dziej niż wła­snemu.

– Wasze kło­poty, Arbi­nie – stwier­dził Grew – biorą się z tego, że jestem zare­je­stro­wany jako robot­nik, przez co wyzna­czono wam trzy­oso­bową normę. Zmę­czyło mnie to paso­żyt­nic­two. Już drugi rok żyję na cudzy koszt. Dość tego.

Arbin był zakło­po­tany.

– Zupeł­nie nie o to mi cho­dziło. Nie chcia­łem powie­dzieć, że sta­no­wisz dla nas cię­żar.

– W końcu co to za róż­nica? Za trzy lata odbę­dzie się kolejny spis i wtedy odejdę.

– Masz więc przed sobą jesz­cze co naj­mniej dwa lata wypo­czynku i lek­tury. Czemu miał­byś z nich rezy­gno­wać?

– Bo inni są ich pozba­wieni. A co z tobą i Loą? Kiedy przyjdą po mnie, zabiorą też was. Myślisz, że co ze mnie za czło­wiek? Miał­bym żyć jesz­cze parę śmier­dzą­cych lat za cenę…

– Prze­stań, Grew. Nie paja­cuj. Nie­raz mówi­li­śmy ci, co zro­bimy. Zgło­simy cię na tydzień przed spi­sem.

– I co, pew­nie oszu­ka­cie leka­rza?

– Prze­ku­pimy go.

– Hmm. A ten tu jesz­cze podwoi waszą zbrod­nię. Jego też będzie­cie ukry­wać?

– Pozbę­dziemy się go. Na kosmos, po co teraz się tym zamar­twiać? Mamy jesz­cze dwa lata. Więc co z nim zro­bimy?

– Obcy – powie­dział zadu­many Grew. – Nie­ocze­ki­wa­nie puka do drzwi. Przy­cho­dzi zni­kąd. Posłu­guje się nie­zro­zu­mia­łym języ­kiem… Nie wiem, co ci pora­dzić.

– Jest bar­dzo spo­kojny i wydaje się śmier­tel­nie prze­ra­żony – stwier­dził far­mer. – Nie jest dla nas groźny.

– Prze­ra­żony, tak? A jeśli jest nie­do­ro­zwi­nięty? Jeśli jego gada­nina to nie nie­znany dia­lekt, lecz beł­kot sza­leńca?

– To mało praw­do­po­dobne. – Lecz Arbin drgnął zanie­po­ko­jony.

– Wma­wiasz to sobie, bo chcesz go wyko­rzy­stać… Dobrze, powiem ci, co zro­bić. Zawieź go do mia­sta.

– Do Chiki? – spy­tał ze zgrozą Arbin. – Ależ to wszystko zruj­nuje.

– By­naj­mniej. Pro­blem z tobą polega na tym, że nie czy­tasz gazet. Szczę­śli­wie dla naszej rodziny jestem jesz­cze ja. Tak się składa, że Insty­tut Badań Jądro­wych stwo­rzył urzą­dze­nie, które ma podobno spra­wić, by ludzie uczyli się szyb­ciej. Był o tym arty­kuł w dodatku week­en­do­wym. I potrze­bują ochot­ni­ków. Weź tego czło­wieka i go zgłoś.

Arbin sta­now­czo potrzą­snął głową.

– Zwa­rio­wa­łeś. Nie mogę tego zro­bić, Grew. Natych­miast zapy­ta­liby o jego numer iden­ty­fi­ka­cyjny. Jakie­kol­wiek odstęp­stwo od prawa szybko zwa­bi­łoby tu wła­dze, a wtedy dowie­dzie­liby się o tobie.

– Wcale nie. Aku­rat w tym przy­padku cał­ko­wi­cie się mylisz. Insty­tut szuka ochot­ni­ków, ponie­waż maszyna jest na­dal w fazie doświad­czal­nej. Przy­pusz­czal­nie zabiła parę osób, więc jestem pewien, że nie będą zada­wać pytań. A jeśli obcy umrze, naj­pew­niej nie znaj­dzie się w gor­szej sytu­acji niż teraz… No, podaj mi czyt­nik książ­kowy i nastaw na szó­stą rolkę. I przy­nieś gazetę, jak tylko przyj­dzie, dobrze?

Kiedy Schwartz otwo­rzył oczy, minęło już połu­dnie. W sercu czuł tępy, prze­ni­kliwy ból, ból roz­pa­czy i tęsk­noty – za żoną, któ­rej zabra­kło przy jego boku, za utra­co­nym świa­tem…

Kie­dyś już czuł podobny ból i natych­miast przed oczami znów sta­nęły mu zapa­mię­tane na zawsze sceny. Oto on sam, mło­dzie­niec jesz­cze, w zasy­pa­nej śnie­giem wio­sce… nie­opo­dal cze­kają sanie… zawiozą go do pociągu… a potem dotrze na wielki sta­tek…

Tęsk­nota i nęka­jący go strach, towa­rzy­szący roz­sta­niu ze zna­nym oto­cze­niem, spra­wiły, że przez chwilę znów poczuł się tym dwu­dzie­sto­let­nim chłop­cem emi­gru­ją­cym do Ame­ryki.

Strach jed­nak był zbyt realny. Nie­moż­liwe, aby tylko śnił.

Kiedy świa­tełko nad drzwiami zabły­sło i znów zga­sło, a w pokoju zabrzmiały pozba­wione sensu słowa, wypo­wie­dziane bary­to­nem gospo­da­rza, Schwartz pod­sko­czył. Nagle drzwi otwarły się i poja­wiło się śnia­da­nie – gęsta, cie­pła zupa, tro­chę przy­po­mi­na­jąca kaszkę kuku­ry­dzianą, lecz bar­dziej korzenna w smaku, i mleko.

– Dzię­kuję – odparł i ener­gicz­nie poki­wał głową.

Far­mer burk­nął coś w odpo­wie­dzi i pod­niósł koszulę Schwartza, którą ten powie­sił wie­czo­rem na krze­śle. Obej­rzał ją bar­dzo dokład­nie, szcze­gól­nie wiele uwagi poświę­ca­jąc guzi­kom. Potem roz­su­nął sze­roko drzwi szafy i Schwartz po raz pierw­szy zoba­czył cie­płą, mleczną biel ścian.

– Pla­stik – mruk­nął do sie­bie, uży­wa­jąc tego uni­wer­sal­nego słowa wytry­chu z pew­no­ścią typo­wego laika. Zauwa­żył też, że w pokoju nie ma żad­nych ostrych kątów ani zała­mań – płasz­czy­zny łączyły się z sobą łagod­nymi łukami.

Jego towa­rzysz poda­wał mu różne przed­mioty i gesty­ku­lo­wał w spo­sób łatwy do zro­zu­mie­nia. Naj­wy­raź­niej Schwartz miał się umyć i ubrać.

Z pomocą popartą wska­zów­kami posłu­chał. Tyle że nie zdo­łał zna­leźć nic, czym mógłby się ogo­lić, kiedy zaś wska­zał pod­bró­dek, odpo­wie­dzią było nie­zro­zu­miałe słowo i mina wyra­ża­jąca ogromny nie­smak. Schwartz podra­pał się po pokry­tej siwą szcze­ciną skó­rze i wes­tchnął głę­boko.

Zapro­wa­dzono go do nie­wiel­kiego, podłuż­nego, dwu­ko­ło­wego pojazdu. Far­mer gestem naka­zał mu wsiąść i pojazd ruszył. Pusta droga umy­kała w tył, aż wresz­cie wyro­sły przed nimi niskie, błysz­czące nie­na­ganną bielą budynki. W dali, na hory­zon­cie, widać było błę­kit wody.

Schwartz z entu­zja­zmem wska­zał ręką przed sie­bie.

– Chi­cago?

Z zamie­ra­jącą nadzieją cze­kał na odpo­wiedź, z pew­no­ścią bowiem nic nie mogło być mniej podobne do zna­nego mu mia­sta.

Far­mer nie odpo­wie­dział.

I nadzieja umarła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Peb­ble in the Sky

Copy­ri­ght © 1950, rene­wed 1978 by The Estate of Isaac Asi­mov

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Krzysz­tof Tro­piło

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Kamyk na nie­bie, wyd. II popra­wione, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-937-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer