Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 81
Rok wydania: 1987
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anna Sztaudynger – Kaliszewicz
Fraszki z rękawa
dedykacje i improwizacje
Jana Sztaudyngera
Krajowa Agencja Wydawnicza, Łódź 1987
Projekt okładki i strony tytułowej
Andrzej Frydel
Redaktor
Zofia Turowska
Redaktor techniczny
Grażyna Kocoń
Korektor
Anna Pilichowska
© Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza, Łódź 1987
ISBN 83-03-02097-8
Wydanie pierwsze. Nakład 59.650 + 350 egz.
Art. wyd. 3,7, ark. druk. 3,125
Papier offsetowy, rola 70 cm/71 g
Druk: Prasowe Zakłady Graficzne w Łodzi, ul. Armii Czerwonej 28.
Zam.232/87
Często pytają mnie ludzie, jak powstają fraszki? Oczywiście, mogę odpowiedzieć - jak ja je piszę. Budzą mnie po nocy, nie dają mi spać. O piątej, o czwartej rano, czasem o drugiej w nocy wstaję, otulam się ciepłym szlafrokiem i klnąc na czym świat stoi (sen jest cudowną rzeczą), notuję wszystko, co miprzyjdzie do głowy. Czasami struga fraszek sączy się wolno i opieszale, a czasami sypią się jak z rogu obfitości, jak lawa z wulkanu. Obok dobrych rodzą się złe, obok dowcipnych - niewypały. Jedne są jak pełne orzechy laskowe, inne jak puste. Najrozmaiciej. Czasem prawie całą produkcję trzeba wyrzucić, a kiedy indziej co trzecia, co piąta fraszka jest celna.
Pozwólcie, moi mili, że opowiem wam nie o tych fraszkach, które rodzą się przy biurku z zadumy i mozołu, ale o tych, które urodziły się sytuacyjnie w danej chwili i które swą błyskawicznością i spontanicznością sprawiły nieraz szczególną przyjemność zarówno tym, dla których je wymyśliłem, jak mnie samemu.
Pierwsza fraszka, jaką w życiu spłodziłem, była pozbawiona sensu. Wybiegłem, mając lat chyba osiem, na Planty w Krakowie, poniżej pomnika Jadwigi i Jagiełły, i na widok zielonej, soczystej trawy, która wyrosła w ciągu jednej, ciepłej nocy, oniemiałem z przejęcia wołając:
Trawka się zieleni
Dla skubania jeleni...
Pierwsza fraszka, już warta grzechu, już na pewnym poziomie urodziła się, gdy miałem lat 20. Zdecydowałem się skreślić cały poemat napisany oktawą à la Słowacki, a zostawić tylko zakończenie jednej ze zwrotek, które udało mi się jak ślepej kurze ziarno:
Cóż mi tam boskie najstraszniejsze gniewy,
Bóg Adamowi raj wziął, nie wziął Ewy...
Pewnego razu pani, z którą byłem w teatrze, upuściła torebkę. Skorzystałem z okazji, uklęknąłem u jej stóp i zaimprowizowałem:
Chcesz mieć mężczyznę u swych stóp,
Zawsze coś à propos - zgub!
Odtąd ta fraszka służy mi, wielekroć jakaś pani coś zgubi. Teraz inny wypadek: Na ulicy Wiejskiej w Warszawie, u samego jej wylotu, w czasie gołoledzi poślizgnęła się jakaś piękność i byłaby się rozciągnęła jak długa, gdyby nie to, że dałem olbrzymiego susa i chwyciłem ją pod łokieć. Wtedy jak błyskawica spadła mi z nieba fraszka:
Kiedy kobieta się chwieje,
Mężczyzna ma nadzieję...
I już, już chciałem jej to powiedzieć, ale nie wiedząc, czy trafię na osobę mającą poczucie humoru, zawstydziłem się, zacukałem i dałem sobie spokój.
Na wieczorze w Gliwicach jakaś starsza pani, nie do mnie, ale do słuchaczy, tak abym ja nie słyszał, rozpoczęła się wyzłaszczać: „Wciąż o kobietach, zawsze o kobietach, o kobietach, dlaczego nigdy o mężczyznach?” Przerwałem czytanie fraszek i po sekundzie zastanowienia odpowiedziałem:
Bo od kobiet na sercu noszą liczne blizny,
Nic złego nie doznałem nigdy od mężczyzny...
Szereg powiedzonek i utarczek z publicznością miałem we Wrocławiu. Może najzabawniejsze w szkołę plastycznej. Czytałem tam moje fraszki z działu „Różne”. Po pewnej fraszce, z dużym opóźnieniem, kiedy już sala w ciszy oczekiwała na następną, jedna z dziewcząt zaniosła się nagłe śmiechem, śmiała się jak zarzynane prosiątko. Sala zawtórowała jej. Odczekałem, jak się nieco uspokoją i tonem zatabaczonego, przemądrzałego belfra (a łatwo mi to przychodzi, bo uczyłem przez dobre kilka lat) wymądrzyłem się:
To są najlepsze żony,
Co mają zapłon spóźniony...
W Bytomiu, który tak lubią, bo w nim wiele ładnych kobiet i czarująco grzecznych ekspedientek, wstał po moim wieczorze pewien starszy pan. Zapowiedziano mi: Głos ma profesor Król! Wygłosił on wiersz, który schowałem sobie na pamiątką, ale niestety nie mam go pod ręką, a w którym zapytał: „Niech pan nam wyjaśni, jak pan tworzy te swoje cudowne fraszki, pytam w imieniu swoim, żony i córki”. Jak odpowiedzieć na takie pytanie? Czułem, że toną. I nagle zbawcza myśl, która skrapla sią w odpowiedzi:
Choć pański wierszyk mnie rozczula,
Ale poddany milczy wobec Króla...
Wyskandowałem króla i skłoniłem mu sią aż do ziemi.
Odetchnąłem - wyzwoliłem się od krępującej odpowiedzi. Dwie osoby zaatakowały mnie na wieczorze autorskim w Oświęcimiu. Najpierw wstała pani i zapytała nie bez cienia złośliwości: „Tyle pan pisze o kobietach, ale czy praktyka idzie w parze z teorią, czy pan kocha, czy pan umie kochać kobiety?” W odpowiedzi szeroko otwarłem ramiona i starając się nadać głosowi memu słowicze tony, odpowiedziałem
Rzecz zrobiona –
Niech się pani przekona...
Ot, zrobiłem wstyd niewieście - jak mówi Cześnik w „Zemście” - bo pani zaczerwieniła się, zamachała rękami i z okrzykiem: „Ja jestem za stara, za stara, za stara!” szybko uciekła z sali. Ale co zrobiłbym, gdyby uznała, że jest w sam raz? Po czym z kolei wstał jakiś pan i zapytał głosem konfidencjonalnie ściszonym: „A może teraz poczyta nam pan fraszki polityczne?” Nie wiedziałem, o co mu chodzi, przecież na wieczorze czytałem szereg fraszek politycznych, ściszyłem więc głos i odpowiedziałem mu równie konfidencjonalnie:
Umówmy się jak dobrzy sąsiedzi:
Ja poczytam - pan posiedzi...
a po chwili dodałem:
Są fryzjerzy między nami,
Którzy strzygą nas uszami.
Szczególnie przyjemnie wspominam dwa spotkania z czytelnikami. W Gdyni, w Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki, po moim wieczorze podeszła do mnie z tomem „Piórek” młodziutka para. Wytworni, wysocy, oboje urodziwi i sympatyczni. Przynajmniej tak mi się wydali, gdy ich objąłem wstążką spojrzenia. Poprosili o dedykacją. Zapytałem o nazwisko. Mrozowscy. Wpadła mi do głowy fraszka, jak spada szyszka z sosny:
Gdy mróz chodzi po kości,
To też rodzaj miłości...
I wtedy padli sobie w ramiona, uściskali się i ona wyszeptała: Jacy jesteśmy szczęśliwi, będziemy mieli swoją własną fraszkę, swoją własną”. Byłem wzruszony, że udało mi się zrobić tym dwojgu przyjemność.
Ale większą jeszcze radość miałem w Klubie Oficerskim w Warszawie. Podszedł do mnie pewien młodzieniec ubrany po cywilnemu i poprosił, abym mu wpisał dedykację na książce. Zapytałem go o nazwisko. Powiedział. Wpisałem. Następnie o imię.
Zobaczyłem, że chłopiec ma kompleks swego imienia, więc napisałem mu fraszkę o tym imieniu, o smutnym świętym, który ma mało podopiecznych i dlatego sobie tak bardzo ceni, gdy ma jakiegoś pupila. Młody człowiek ze wzruszeniem dziękował:
I ja byłem wdzięczny panu Barnabie. Poczułem się w roli dobrej wróżki.
Na zakończenie fraszka, która także urodziła się sytuacyjnie. Byłem we Wrocławiu na uroczym, czteroosobowym kabarecie „Dymek z papierosa”. Potem wspólnie powędrowaliśmy na kolację do Klubu Dziennikarzy. W kabarecie tym występują dwie panie. Jednej z nich napisałem fraszkę na bibułce, wtedy druga upomniała się: „A dla mnie, czy dla mnie nie będzie fraszki?” Szkoda, że nie możecie jej zobaczyć. Nie tylko miło śpiewa, ale posiada trzy atuty: młodość, wdzięk niewinny i drapieżny uśmiech. Pomyślałem sobie: O nie, moja panno, dostaniesz fraszkę, ale będzie cię to drogo kosztować. I po chwili namysłu rąbnąłem:
Darmo fraszki rozdaję paniom obojętnym,
A ty mi zapłacisz całusem namiętnym...
Zapłaciła mi wprawdzie całusem dosyć czułym, ale nie na tyle czułym, by musiała protestować moja obok siedząca żona.
Moi znakomici poprzednicy i współcześnie żyjący koledzy fraszkopisarze wypuszczają fraszki jak osy i cieszą się, gdy która użądli. Ja oczywiście nieraz nie jestem lepszy, ale niektóre z moich fraszek są jak pszczoły - niosą kropelki miodu...
Wybrałem tylko niewielką część fraszek sytuacyjnych, wiele z nich urodziło się i zmarło wraz z chwilą, w której powstały.
JAN SZTAUDYNGER
Poszukiwania tych sytuacyjnych fraszek Ojca przyniosły bogaty plon, który chcę Państwu teraz przedstawić. Łatwość pisania fraszek i zdolność natychmiastowej rymowanej riposty była dla Ojca radością, ale i utrapieniem. We wspomnieniach opisywały że przekorne czy frywolne fraszki przychodziły mu do głowy w sytuacjach całkiem poważnych, kiedy właściwie licowała tylko zaduma czy powaga, a on krztusił się, powstrzymując śmiech. Nawet sprawy i rozmowy przykre dla Ojca znajdowały czasem nieoczekiwane rozwiązanie lub zakończenie w postaci rymowanej pointy. Seweryna Szmaglewska przypomniała mi, że kiedy w latach pięćdziesiątych nie umieszczono Ojca w antologii satyry, najpierw oburzony chciał napisać protest i wystąpić ze Związku Literatów, ale po chwili roześmiał się i powiedział: - Załatwię ich fraszką:
Nie ma mnie w antologii stu trzydziestu trzech,
Ach jaki to dla niej, a nie dla mnie pech.
Trudno jest dzisiaj ściśle ustalić, które utwory powstały w przypadkowych sytuacjach, a które są rezultatem poetyckiej zadumy Ojca. W tej książce postanowiłam jednak zgromadzić te wiersze i fraszki (w większości jeszcze nie drukowane), których okoliczności powstania dokładnie znam z własnej obserwacji lub z opowiadań znajomych czy przyjaciół. Ta „natarczywość” fraszek, która była dla Ojca często kłopotliwa czy nawet uciążliwa, zyskiwała mu chętnych słuchaczy zarówno w kręgach towarzyskich, jak i na wieczorach autorskich. Nigdy nie można było przewidzieć, jaka rymowana wypowiedź za chwilę padnie, jakie nieoczekiwane skojarzenie słów nastąpi. Oczywiście, wiele tych sytuacyjnych fraszek umknęło pamięci, ale kiedy zaczęłam szukać wspomnień o Ojcu, okazało się, że często fraszki te zostały zapamiętane lub są jednak zapisane np. w postaci dedykacji. I właśnie te sytuacyjne fraszki, które zwykle wymagają krótkiego choćby omówienia, chcę tutaj przedstawić. Może uda mi się w ten sposób utrwalić choć ułamek dowcipu, lekkości i wdzięku, jakie towarzyszyły rozmowom z Ojcem, aktóry Magdalena Samozwaniec nieco złośliwie wyraziła w dwuwierszu:
Sztaudynger wypuszcza dla wprawki
Raz fraszką z rękawa, drugi raz z nogawki.
ANNA SZTAUDYNGER-KALISZEWICZ
Najbardziej zapalonym kolekcjonerem sytuacyjnych fraszek i dedykacji Ojca okazał się zakopiański księgarz pan Stefan Gaspary. W wielkim pudełku po wedlowskich czekoladkach przechowuje on około dwustu karteczek z Ojca aforyzmami. Jest, to najweselsze pudełko czekoladek, jakie znam. Fraszki zebrane przez pana Stefana pochodzą z tak zwanych męskich rozmów i Ojciec większości tych fraszek nigdy by mi nie pokazał. Bawiliśmy się więc dodatkowo tym „owocem zakazanym”:
Od męża do żony
Wiedzie most zwodzony.
Miłość to potrawa jarska,
A nie sztuka kominiarska.
Dzieje miłości
Nie miałem –
Bo nie śmiałem ...
Ojciec często przychodził do księgarni i siadał w fotelu, aby odpocząć, niekiedy nawet zasypiał, co wiązało się z czerwienicą, na którą przez wiele lat chorował. Pewnego wiosennego dnia zasnął właśnie w księgarni, a po obudzeniu powiedział:
Oczy mi się kleją i głowa mi ciąży,
Sen i śmierć się ścigają, które pierwsze zdąży
a następnie zadedykował tomik Ballady i fraszki przytoczonym wyżej aforyzmem, dodając:
Panu Stefanowi Gaspary z przyjaźnią
Jan Sztaudynger, Zakopane 9 IV 1964