Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 osób interesuje się tą książką
W kolejnych rozdziałach „Fotografa prezydenta” Jakub Szymczuk udowadnia, że potrafi opowiadać nie tylko obrazem. Ta książka to historia zdjęć, ale też szczery, osobisty zapis drogi – od młodego fotoreportera do fotografa prezydenta RP.
Zaraz po katastrofie smoleńskiej, fotografował ludzi gromadzących się przed Pałacem Prezydenckim i rodzące się tam społeczne podziały. W Rio de Janeiro biegł za papieskim samochodem, by przez uchylone okno uchwycić uśmiech Franciszka. Był na ukraińskim Majdanie, spływającym krwią nowych bohaterów Ukrainy, i na greckiej wyspie Lesbos – wśród imigrantów i uchodźców. W swoim studiu fotografował czołowych polskich polityków. Od 2017 roku, jako osobisty fotograf, towarzyszył Andrzejowi Dudzie. Fotografował najważniejsze wizyty zagraniczne, pracował podczas kampanii prezydenckiej i w czasach covidowej niepewności. Gdy wybuchła pełnoskalowa wojna w Ukrainie, był z prezydentem w Kijowie. Widział z bliska, jak wyglądał jego powrót do kraju w cieniu rosyjskiej inwazji.
– “Fotograf jest tym, kto czyta chaos. Wybiera z niego najbardziej harmonijne fragmenty i nimi opowiada historię. Czytelną i jasną. Uniwersalną i ponadczasową” – ta sentencja dobrze oddaje to, czym dla mnie była fotografia przez te wszystkie lata. Wiele z historii, które opowiadam w tej książce, nosiłem w sobie długo – jako obrazy, emocje, niedokończone zdania. Cieszę się, że mogłem je wreszcie uporządkować i zostawić po sobie coś więcej niż tylko zdjęcia. To dla mnie ważne podsumowanie pewnego etapu – i otwarcie nowego – mówi autor.
Jakub Szymczuk zabiera czytelnika za kulisy pracy w największym polskim tygodniku i w Kancelarii Prezydenta RP. Przywołuje niepublikowane dotąd historie, dzieli się osobistymi obserwacjami mediów i polityki od kuchni, a także refleksjami o odpowiedzialności za obraz w czasach powszechnej fotografii komórkowej. Szczerze, z bliska, bez retuszu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 234
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FOTOGRAF PREZYDENTA
Copyright © by Jakub Szymczuk 2025Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Niebieskie 2025
Redakcja – Miłosz KlubaKorekta – Przemysław Radzyński, Magdalena BiałekOkładka – Jakub Szymczuk, szymczuk.plZdjęcia na I stronie okładki – Jakub Szymczuk/KPRP, Grzegorz Jakubowski/KPRPRoma Szymczuk-Tran (portret autora)Redaktor prowadzący – Michał Chudziński
Autor i Wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do zdjęć zamieszczonych w książce.Osoby, których nie udało się nam ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.
Wszelkie prawa zastrzeżone.Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie lub elektronicznie, ani odczytywana w środkach masowego przekazu bez zgody wydawcy. W przypadku cytowania należy podać źródło pochodzenia oraz obowiązuje zakaz zmiany treści. Dziękujemy za uszanowanie pracy autora i zespołu redakcyjnego.
Wydanie IKraków 2025
ISBN: 978-83-971367-9-3
Wydawnictwo Niebieskie Sp. z [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Romci. Jak już dorośniesz i się zbuntujesz… może wtedy przeczytasz i będziesz choć trochę dumna z taty ❤
PS. Dzięki za mój portret na okładce!
Czasami zastanawiam się nad tym wszystkim, czego doświadczyłem. Byłem w miejscach, do których większość ludzi nigdy nie dotrze. Widziałem rzeczy, które znane są głównie z filmów. Przeżyłem tak wiele sytuacji, że – statystycznie – starczyłyby na kilka życiorysów. Nie piszę tego, żeby się chwalić, lecz by pokazać, jak wiele się tego we mnie zebrało. Jak bardzo jest to nieuporządkowane, skomplikowane, trudne do zebrania w jedną, spójną narrację.
Mówi się, że doświadczenia, wspomnienia, podróże ubogacają. Czy można być zbyt bogatym? Mam wrażenie, że czasami ocieram się o obłęd. Nie taki, w którym człowiek biega po ulicy i zaczepia przechodniów. Raczej taki, kiedy zamyka się w sobie tak bardzo, że ciężko mu wykonać najprostszą czynność. Często czuję się zagubiony w swoich wspomnieniach. Z moralnym poczuciem, że powinienem coś z tym zrobić, że to dar, który musi zostać wykorzystany. Bez motywacji, by te doświadczenia uporządkować. Bez narzędzi do przekucia ich w coś pożytecznego. Pytanie, co z tym wszystkim zrobić, pozostaje bez odpowiedzi.
Moi bliscy też to czują. Kiedy wracałem z miejsc, w których rozgrywała się historia świata – milczałem. Nigdy nie potrafiłem inaczej. Mój serdeczny przyjaciel, Franek Niemyski, po każdym moim wyjeździe dzwonił i mówił: „Dawaj, spotkajmy się jak najszybciej, bo za chwilę już w ogóle nie będziesz chciał nic opowiedzieć”. Strasznie mi przykro, gdy to wspominam – a jednocześnie bardzo to doceniam. Byli przy mnie nawet wtedy, gdy się zamykałem. Nie umiałem przekroczyć wewnętrznej bariery. Blog, czasem wywiady – tam potrafiłem się otworzyć. Przy bliskich szukałem spokoju. Chciałem po prostu być.
Były momenty, kiedy to wszystko mnie przerastało. Uciekałem, choć nikt o tym nie wiedział. Potrzebowałem przerw, ale po każdej z nich okazywało się, że nie umiem bez tego żyć. Z jednej strony marzę o odpoczynku. O ciszy, drzewach, słońcu, wietrze. O tym, żeby siedzieć w bezruchu całymi dniami. Z drugiej – wiem, że po piętnastu minutach zaczyna mnie nosić. Nie umiem odpoczywać. Umiem tylko uciekać w sen, ale on nie przynosi odpoczynku. Cisza mnie nie koi. Cisza mnie męczy.
Przerwa, zamiast leczyć, przytłacza jeszcze bardziej. Szukam oddechu, ale go nie znajduję. Łapię go, gdy coś się dzieje, w chaosie, trudnościach. Jednocześnie czuję, że mnie to niszczy, że wcale tego nie chcę. Chaos jest moim środowiskiem. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że go rozumiem. Potrafię go czytać, bo czuję się jego częścią.
To jak oglądanie horroru. Już masz dość, nie chcesz, ale ciśniesz dalej. Pełne wydarzeń, naładowane doświadczeniami życie jest jak narkotyk. Na początku – ekstaza. Potem – coraz mniej radości, coraz więcej marazmu, który boli, zwłaszcza jeśli patrzysz na to jak na wielki dar, którego nie doceniasz. Nie wierzę, że kiedykolwiek poczuję spokój. Nie wierzę, że to wszystko, co widziałem i przeżyłem, naprawdę mnie ubogaciło – nawet jeśli tak mówią. To nie bogactwo, tylko ciężar. Ciężar mózgu uzależnionego od bodźców. Ciężar deficytu zwanego ADHD.
Całą młodość chciałem być grafikiem. Nigdy nie miałem parcia na podróże. Aparat dostałem przypadkiem. Złapałem bakcyla. Zobaczyłem, że to moja przepustka do miejsc, które dostarczają bodźców. Okazało się, że ludzi to interesuje. Chcą to oglądać. Zastanawiałem się czasem: dlaczego ja? Może przez przypadek, ktoś przecież musi.
Czasem myślę, że to już koniec tej przygody. Z jednej strony bardzo tego nie chcę. Z drugiej – czekam na to. Wiem jedno: im dłużej uciekam od pierwszej linii wydarzeń – jakichkolwiek – tym jest mi trudniej.
Byłem z tym u różnych psychoterapeutów. Słuchałem podcastów. Czytałem porady: „Znajdź hobby”, „uprawiaj sport”, „zapal się do czegoś nowego”. Tylko że ja… ja jestem słaby. Kruchy. Tchórzliwy. Boję się dostać w gębę, ale nie miałem problemu z robieniem zdjęć, gdy wokół latały kule. Potrafiłem zwymiotować ze zmęczenia po ośmiu kilometrach biegu po lesie, ale miałem energię przez tydzień biegać ze sprzętem po Rio – w upale, w tłumie, robiąc dziesiątki kilometrów dziennie. Po meczyku piłki z kumplami przez miesiące leczyłem zbity palec, ale fotografowanie wizyty w Białym Domu z 38-stopniową gorączką, paraliżującą rwą kulszową i zapaleniem zatok nie stanowiło problemu.
Moja konstrukcja psychiczna nie pasuje do świata „zwyczajnego” funkcjonowania. Chciałbym być „normalny”, typowy, poukładany. Boję się jednak, że nie potrafię. Widzę, jak wielki to ciężar dla moich bliskich. Tę książkę dedykuję im, a także wszystkim, którzy jak ja zmagają się z ADHD.
Katastrofa smoleńska1 i wszystko, co wydarzyło się później, to było pierwsze wielkie, globalne wydarzenie, którego centrum znalazło się w Polsce – i które fotografowałem. Pół roku wypełnione emocjami, nieustannym biegiem za kolejnymi zdarzeniami, następnymi kadrami, ze świadomością, że jesteśmy w samym środku historii. Ludzie budzili się i włączali telewizory, żeby sprawdzić, co się dzieje. W serwisach informacyjnych i na ulicach mówiono tylko o tym, tak jak wcześniej o WTC czy śmierci Jana Pawła II, ale tym razem to wszystko działo się u nas.
Zaczęło się od… krowy.
Pracowałem wtedy w „Gościu Niedzielnym”. 9 kwietnia był dla mnie zwyczajnym dniem pracy fotoreportera katolickiego tygodnika. Żadna polityka, celebryci, „warszawka”. Polska B. Wieś, spokój, trochę błota. Robiliśmy materiał o rolniku. Nie o problemach, o zwyczajnym życiu. W pewnym momencie miałem takich tematów dość, doceniłem je dopiero później. Wtedy zaczynałem dzień od kilku kaw, byle nie usnąć, bardzo ciężko mi się do tego zbierało. Najważniejsze, że gdy już zaczynałem fotografować, trudno było mnie oderwać. Było tam takie ujęcie – rolnik w oborze dłonią gładzi kark zwierzęcia, przez szczeliny w deskach przeciska się światło. Sielanka. Wróciłem do domu, zgrałem pliki, poszedłem spać.
Miałem wtedy 25 lat i podskórnie marzyłem, by zaczęło się dziać coś wielkiego. Nie miałem pojęcia, jak takie marzenia mogą się zmaterializować. „Obyś żył w ciekawych czasach” – jak to zdanie może być przekleństwem? Zrozumiałem to tamtego poranka. W sobotę 10 kwietnia 2010 roku. Obudziłem się w innym świecie.
Stałem z rodziną jak wryty, gapiąc się w telewizor. Na „pasku” wiadomość o katastrofie prezydenckiego samolotu i śmierci głowy państwa polskiego. Nie miałem planu, ale złapałem aparat i pobiegłem przed Pałac Prezydencki. Zaczęli się tam zbierać ludzie. Czułem, że dzieje się historia.
Tede2 napisał o tym piosenkę:
„Od teraz nie jest już śmiesznie, nagle trzeźwieję i nie śpię.
Szukam pilota i nic już nie jest takie jak wcześniej.
Jestem Polakiem i łza po policzku mi cieknie”.
Zapamiętałem akurat jego tekst, bo tworzył, przyjmując maskę degenerata. Jeżeli tacy jak on zostali przez to wydarzenie wyrwani z letargu, to znaczy, że dotknęło to absolutnie wszystkich.
Przez pół roku, niemal dzień w dzień, od rana do nocy byłem w okolicach Pałacu Prezydenckiego, na Krakowskim Przedmieściu, wśród ludzi, zniczy i transparentów. W centrum wydarzeń. Uderzała mnie wtedy wielka, głęboka cisza. Kolejki jak na zdjęciach z PRL-u, ale nie do sklepu. Po łzy. Ludzie godzinami czekali, by zapalić znicz, dotknąć ogrodzenia, pomodlić się w miejscach związanych z ofiarami katastrofy. Nie tylko przed Pałacem Prezydenckim, ale na przykład przed siedzibą Narodowego Banku Polskiego. Prezes NBP Sławomir Stanisław Skrzypek też był na pokładzie prezydenckiego tupolewa. My, fotoreporterzy, przemykaliśmy w tym gęstym, skupionym tłumie jak duchy. Nikt nie krzyczał, nie pytał o poglądy, o redakcje. W tych pierwszych dniach byliśmy razem, bez podziałów, wspólnie przeżywaliśmy żałobę.
Nie trwało to jednak długo. Z dnia na dzień atmosfera gęstniała, coś zaczynało pękać. Pierwsze krzyki, transparenty. Ktoś przyniósł krzyż, ktoś inny – hasła. Próbowaliśmy z aparatami nadążyć za tą przemianą i sami też przestaliśmy opowiadać jedną historię. Każdy szukał swojej drogi.
W niedzielę 11 kwietnia na Lotnisku Wojskowym na Okęciu miał wylądować samolot z trumnami pary prezydenckiej. Dzień wcześniej wysłałem wniosek akredytacyjny, ale i tak martwiłem się, że go nie dostanę, że nie będę miał dobrego miejsca. Ledwo zaczynało świtać, było zimno, w powietrzu czuć było wilgoć, a ja już chodziłem po mieście. Zabrałem się z kolegą, który miał smarta. Dobry transport, bo łatwy do zaparkowania nawet w wiecznie zatłoczonych okolicach Okęcia. Stanęliśmy między jakimś śmietnikiem a latarnią. Pod bramą kłębił się już tłum dziennikarzy, a do dyspozycji była tylko mała zwyżka3 i wydzielony słupkami kawałek płyty lotniska. Nienawidziłem tego momentu niepewności – czy uda się zająć dobre miejsce, czy będzie się trzeba przepychać albo negocjować przesunięcie torby ze sprzętem chociaż o pięć centymetrów (tyle, żebym mógł wcisnąć tam stopę i stabilnie stanąć). Od tego zależało, czy uda się zrobić dobre zdjęcie. Dlatego zdarzali się i tacy, którzy na zwyżkę przychodzili ze składanymi drabinami.
Najwcześniej i tak byli zawsze operatorzy kamer. Rozstawiali statywy, podpinali kable, a później bez ogródek wrzeszczeli na każdego, kto choćby wyglądał, jakby mógł przypadkiem dotknąć ich sprzętu. W czasie transmisji na żywo często było słychać, jak w słuchawce rozlega się krzyk realizatora4 – bo ktoś trącił statyw albo wszedł w kadr. Każdy walczył o swoje. Wśród niepisanych zasad najważniejsza była jedna: kto pierwszy, ten lepszy.
Czekaliśmy w ścisku kilka godzin, zanim na horyzoncie pojawiła się wojskowa CASA5. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że osiem lat później na pokładzie takiego samego samolotu, jako członek delegacji prezydenckiej, ubrany w kamizelkę kuloodporną będę przeżywał start taktyczny nad zajętymi przez islamskich bojowników górami w Afganistanie – puknąłbym się w głowę. Samolot wylądował, a kiedy otwarto ładownię i na rampie pojawiła się trumna prezydenta, na lotnisku zapadła cisza. Kolejni oficjele podchodzili, by oddać hołd. Na dziennikarskiej zwyżce dziesiątki aparatów grzały się od serii zdjęć. Zobaczyłem wtedy Macieja Chojnowskiego, fotografa Lecha Kaczyńskiego. Przyklęknął przy trumnie i chwilę trwał w bezruchu. Modlił się. Rozmawialiśmy o tym dużo później, kiedy byłem już fotografem Andrzeja Dudy. Maciek opowiadał, że bardzo chciał lecieć do Smoleńska z prezydentem. Był wściekły, kiedy powiedzieli mu, że nie ma dla niego miejsca i pojedzie samochodem albo poleci później, drugim samolotem. Dla niego była to niemal zniewaga. Rozumiem to rozgoryczenie, bo dla osobistego fotografa bycie w czasie takiego wyjazdu jak najbliżej VIP-a to fundamentalna sprawa. Z tym wyjazdem od początku miał pod górkę, jakby ktoś próbował go zatrzymać. Ostatecznie nie zmieścił się do samolotu i dzięki temu dzisiaj żyje. Po tej rozmowie pomyślałem, że czasem lepiej posłuchać znaków i odpuścić – choć nie należę do tych, którym przychodzi to łatwo.
Moment, w którym osobisty fotograf prezydenta klęczał przy trumnie swojego szefa, pamiętam do dziś. To nie jest dla mnie zwykłe zdjęcie.
Byłem wtedy jeszcze świeżakiem. Usłyszałem, że wystarczy legitymacja prasowa, by wejść do Sali Kolumnowej Pałacu Prezydenckiego, gdzie stały trumny pary prezydenckiej. Bez kolejki, na pool6. Kolega ostrzegał, że muszę się najpierw przebrać, ale postanowiłem zaryzykować. Ochroniarz spojrzał na mnie i rzucił: „Garnitur albo chociaż marynarka”.
Moja pierwsza próba dostania się do Pałacu Prezydenckiego zakończyła się fiaskiem. Pędem wróciłem do domu, wyciągnąłem ciemne spodnie i pierwszą z brzegu marynarkę. Nie miałem zbyt dużego wyboru. W tej chyba jeszcze zdawałem maturę. Najważniejsze, że pasowała. Pobiegłem w stronę pałacu. Zdążyłem na ostatnią grupę wpuszczanych dziennikarzy, ale drogę zastąpił mi starszy fotoreporter z agencji fotograficznej (później bardzo go polubiłem). Zapytał, skąd jestem, a gdy odparłem, że z „Gościa Niedzielnego”, parsknął, że tu wchodzą tylko najważniejsze media. Przepchnąłem się, rzucając tylko, że to największy tygodnik w Polsce7.
Nie pamiętam, by kiedykolwiek później – także kiedy sam pracowałem w Kancelarii Prezydenta – zasady ubioru były tak egzekwowane. To był czas wyjątkowy pod każdym względem.
Naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego w knajpie „Przekąski i zakąski” powstało coś w rodzaju mikrocentrum prasowego. Siedzieliśmy tam godzinami. Dziennikarze, radiowcy, fotoreporterzy. Kiedy tylko coś zaczynało się dziać, mieliśmy blisko do miejsca wydarzeń, a potem – dobry punkt, by szybko napisać relację, wysłać dźwięk czy obrobić zdjęcia.
Fotografowaliśmy wtedy gromadzących się ludzi, pikiety, spontaniczne marsze. O narodowej żałobie opowiadały też przedmioty. Stawiane na szybko krzyże z gałęzi. Czarno-białe portrety pary prezydenckiej, wydrukowane na laserowej drukarce i przyklejane taśmą do witryn sklepowych. Transparenty, pisane na kartonach po telewizorach. Znicze, wymieniane w strugach deszczu przez umęczonych harcerzy. Skomplikowane wzory z setek litrów zaschniętego wosku na granitowym chodniku.
Szukałem obrazów, które zamkną całą historię w jednym kadrze. Do Polski przyleciały trumny pozostałych ofiar katastrofy. W wielkim kondukcie pogrzebowym przejeżdżały przez całą Warszawę. Ludzie czekali przy krawężnikach, inni po prostu zatrzymywali samochody na przeciwległym pasie i wychodzili na jezdnię. Niektórzy rzucali kwiaty, klękali. Ciszę przerywały jedynie długie dźwięki klaksonów. Karawany parkowały potem przy Torwarze8. Wewnątrz, z dala od ciekawskich obiektywów mediów, odbywały się nabożeństwa wyłącznie dla rodzin i bliskich. Wdrapałem się na jakiś wał przy tej trasie i zobaczyłem grupkę kibiców. Zrobiłem zdjęcie – na pierwszym planie biało-czerwona bluza z napisem „Polska”, w tle trumny wyciągane z karawanów. Dwa światy, przedzielone murem z graffiti, który dodał całej scenie nostalgicznego i trochę brutalnego charakteru.
Byłem tam z aparatem i choć starałem się trzymać dystans, sam stałem się częścią tej opowieści. Uczyłem się na nowo swojej ojczyzny, swoich rodaków, polityki. Poznawałem rolę mediów, które nie tylko relacjonują, ale współtworzą wydarzenia.
Czas przyspieszył, a otaczająca nas rzeczywistość stawała się coraz trudniejsza. 18 kwietnia relacjonowaliśmy pogrzeb Lecha i Marii Kaczyńskich na Wawelu. 27 czerwca byliśmy w studiu, w którym odbywała się debata kandydatów na prezydenta. Starcie Jarosława Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego. Gdybym miał wskazać moment, w którym cisza ustąpiła wrzawie, a żałoba zaczęła się zamieniać w politykę, to byłaby właśnie ta chwila.
Z grupą fotoreporterów przedzieraliśmy się krętymi i wąskimi korytarzami przy Woronicza9. Każdy pilnował swojego miejsca – nie wyprzedzał, ale też nie dawał się zostawić w tyle. Prowadził nas ochroniarz. „Zaraz nikogo nie wpuszczę” – straszył, kiedy ktoś próbował iść szybciej niż on. Pozycja w tej dziennikarskiej formacji przekładała się na miejsce w studiu. Kto ustawił się na środku, mógł liczyć na najlepsze zdjęcia.
Kiedy wparowaliśmy do studia, operatorzy kamer wtulili się w swoje statywy, pilnując, by żaden z nas nie zepsuł precyzyjnie przygotowanego ustawienia. Kandydaci byli jeszcze w trakcie przygotowań. Ostatnie poprawki, mikroporty10, puder na czoło. W tej krótkiej chwili można było zobaczyć najwięcej. Zimne światło lamp, wystudiowane uśmiechy głównych bohaterów. Wszystko w ciasnym wnętrzu. Na ekranie studio wygląda na dużo większe, wręcz monumentalne. Magia telewizji i szerokokątnych obiektywów, optycznie powiększających przestrzeń.
Równie ważne jak fizyczna walka o zajęcie najlepszego miejsca było pełne napięcia wyczekiwanie na decydujący moment. Kilka metrów kwadratowych, kilkunastu fotografów. Chwila nieuwagi i byłeś wypchnięty z dobrej pozycji, bez powrotu. Utrata koncentracji choćby na moment – i przegapiłeś minę, drobny gest, który mówił wszystko. Tak jest zawsze i wszędzie, gdzie dzieje się coś ważnego. Identycznie wygląda to na Woronicza i w Gabinecie Owalnym11.
Wylądowałem wtedy trochę z boku, nie udało się utrzymać miejsca na środku. Widok miałem wystarczająco dobry, by dostrzec, że to nie jest zwykła debata. Z jednej strony brat tragicznie zmarłego prezydenta. Z drugiej – marszałek sejmu, który po katastrofie stał się pierwszą osobą w państwie, pośpiesznie zajmując miejsce w Pałacu Prezydenckim. Wybuchowe połączenie emocji i strategicznej, politycznej gry.
Po zwycięstwie Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich podjęto pierwsze próby uporządkowania przestrzeni przed Pałacem Prezydenckim. Decyzja o usunięciu drewnianego krzyża wywołała falę emocjonalnego sprzeciwu. Zaczęły się pierwsze demonstracje. Zdjęcie, które pokazywało historię tego konfliktu, zrobiłem 3 sierpnia. Uchwyciłem moment, w którym strażnicy miejscy szarpią się z mężczyzną trzymającym krzyż – jednym z demonstrantów. To nie była tylko fizyczna konfrontacja. To był symbol. Za tę fotografię dostałem pierwszą w życiu prasową nagrodę: II miejsce w kategorii „Wydarzenia” w konkursie BZWBK Press Photo.
Po rozmowach z Episkopatem, który pełnił rolę mediatora, zdecydowano o przeniesieniu krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego do kościoła św. Anny. Mieli to zrobić księża. Najbardziej zaangażowani demonstranci z płaczem padali im do nóg, błagając, by nie zabierali im krzyża. Emocje były ogromne. Straż miejska utworzyła kordon. Doszło do szarpaniny. Wtedy z tłumu wyłonił się mężczyzna z ogromnym, drewnianym krzyżem. Przebił się przez strażników.
Widziałem to z drugiej strony i poczułem, że to ten moment. Byliśmy – dziennikarze – zepchnięci do narożnika. Może dla „telewizorów”12 widok był w porządku, ale nie dla fotografów, nie dla mnie. Musiałem podejść bliżej, być w środku, blisko, zrobić zdjęcie „na szeroko”13. Wyczekałem moment nieuwagi strażników i przemknąłem między nimi. Nie próbowali mnie zatrzymać. Wyglądało na to, że sytuacja ich przerosła. Znalazłem się w centrum akcji. Tam powstało zdjęcie, które miało się stać symbolem tego dnia. Widać na nim zwykłego mężczyznę, który krzyczy, kurczowo trzymając krzyż. Kilku strażników próbuje go przewrócić, podstawić mu nogę. Fizyczna walka, nie żaden teatr.
Walka o krzyż była czymś więcej niż starciem. Narodowy żal po katastrofie smoleńskiej zaczął się rozszczepiać. Żałoba przechodziła w politykę, a opór wobec tej żałoby – w drwinę. Na jednym ze zdjęć z tamtego czasu facet z piwem w ręku, roześmiany, wskazuje na tabliczkę z napisem „Uwaga! Obrońcy Krzyża”. Na innym manifestacja – zamiast transparentów krzyże z przybitymi do nich pluszowymi misiami. Absurd i kpina pomieszane z profanacją. Elity polityczne nie zdawały egzaminu, nie było widać woli rozwiązania tej sytuacji. Zrobił się z tego festyn lżenia krzyża. Nie Kościoła, ale właśnie samego krzyża. Widać było dwa światy. Cisza, modlitwa, marsze pamięci. Zaraz potem agresja, kpina, frustracja, prowokacje i szyderstwa.
Stałem tam. Fotografowałem. Dokumentowałem. Cały czas zadawałem sobie jedno pytanie: gdzie przebiega granica?
Wieczór jakich wiele – 5 sierpnia 2010 roku. Razem z Agatą Puścikowską14 robiliśmy kolejny materiał. Chcieliśmy pokazać sylwetki ludzi, którzy codziennie przychodzili składać znicze przed Pałacem Prezydenckim. Skończyliśmy, ale zostałem na Krakowskim Przedmieściu trochę dłużej. Usłyszałem najpierw szmer, potem podniesione głosy. Pobiegłem w ich stronę z aparatem. Zobaczyłem grupę młodych, roześmianych ludzi. Rozluźnionych, w imprezowych nastrojach. Nie wiem, czy byli pod wpływem alkoholu, ale każdy miał w dłoni plastikowy kubeczek. Wesoło nieśli… krzyż. Krzyż zrobiony z puszek po piwie Lech. Zmroziło mnie, ale podniosłem aparat do oka.
Fotografowałem ze ściśniętym gardłem. Robiłem zdjęcia z bólem. Nie z powodu presji, ale przez to, na co właśnie patrzyłem.
Postawili ten krzyż. Kilka osób próbowało go zabrać, wywiązała się szarpanina, krzyż wylądował na ziemi. Postawili go znowu. Tłum gęstniał. Z okolicznych knajp zaczęli dołączać pijani ludzie. Robili sobie zdjęcia. Krzyczeli. Ktoś udawał, że oddaje mocz. Widowisko robiło się coraz bardziej absurdalne. Krzyż był przerzucany jak piłka do gry. Najpierw za łańcuchy, odgradzające Pałac Prezydencki. BOR-owcy15 nie wiedzieli, co z nim zrobić. Wyrzucali go z powrotem na chodnik. Stawał się coraz bardziej zdeformowany, odarty z wszelkiej godności. Roześmiane dziewczyny pozowały przy nim z drinkami w rękach. Wszystko rozgrywało się w ciemności, przy punktowym, zimnym świetle lampy telewizyjnej kamery.
Miałem przed oczami sceny, które trudno wyrzucić z pamięci. Fotografowałem. Gdyby nie te zdjęcia, dziś nie uwierzyłbym, że tak to wyglądało.
Z tłumu wyszedł mężczyzna. Coś w nim pękło. Wyrwał krzyż, połamał go i rzucił pod śmietnik. Światło kamery zgasło. Wesołe towarzystwo, znudzone już tą zabawą, rozeszło się.
Zdjęcia, które wtedy zrobiłem, szybko obiegły Internet. W mediach zawrzało. Zadzwonił do mnie Jan Pospieszalski16, który chciał je pokazać w programie „Warto rozmawiać”. Zgodziłem się. Potem dostałem prośbę, by fotografie włączyć do materiału dowodowego – powstał wniosek do prokuratury. Instynktownie się zgodziłem. Chciałem, by te zdjęcia miały znaczenie, chciałem kary dla tych durnych dzieciaków. Gotowało się we mnie. Kilku starszych fotoreporterów, których ceniłem, patrzyło na to zupełnie inaczej. Rozmawialiśmy. „Dziennikarz – mówili – nie może być źródłem dowodowym. Ludzie przestaną widzieć w nas świadków, a zobaczą funkcjonariuszy. Wtedy aparat przestanie być narzędziem dziennikarskiej opowieści. Stanie się celem”. Dotarło do mnie – do młodego fotoreportera, który szukał tej cienkiej granicy między byciem obserwatorem a stroną.
W tym konkretnym przypadku było to dla mnie jako dla osoby wierzącej wyjątkowo trudne. Jednak wypracowany przez dziesiątki lat kodeks zawodowy był dla mnie ważny. Jestem fotoreporterem, muszę starać się trzymać dystans – powtarzałem sobie. Prawda się obroni.
Zdjęcia zrobiły swoją robotę. Krążyły po sieci, trafiły do prasy, do gazet lokalnych i ogólnopolskich, udostępniano je i komentowano. Pojawiały się wszędzie. Stały się czymś więcej niż tylko dokumentacją wieczoru przed Pałacem Prezydenckim – były świadectwem, sygnałem ostrzegawczym. Czy dzisiaj zgodziłbym się, żeby zdjęcia zostały dołączone do materiału dowodowego, przekazane prokuraturze? Nie. Już wiem, że ich największą siłą jest to, że są dokumentem, zapisem zewnętrznego obserwatora – a nie strony konfliktu.
Nie chcę oceniać, czy katastrofa smoleńska była efektem zamachu. Nie widziałem tego, nie mam tego na zdjęciach – a to o nich jest ta książka. Obserwowałem jednak to, co działo się na ulicach. Emocje łączące ludzi na ulicach zaczęły tworzyć zagrożenie dla ówczesnego układu politycznego. Potrzebna była neutralizacja. Dziś, patrząc z perspektywy czasu i mając większe doświadczenie, jestem przekonany, że działalność Janusza Palikota miała właśnie taki cel. Ośmieszyć wszystkich, którzy okazywali większą wrażliwość wobec tragedii i mniejszą ufność w stosunku do oficjalnych przekazów. Wyśmiać każdego, kto domagał się wyjaśnień, kto miał choć cień wątpliwości.
Swój udział miały w tym media. Wystarczyło obiektywy skierować na grupkę dziwaków biegających pod krzyżem, ignorując przy tym tłumy normalnych ludzi, którzy domagali się upamiętnienia ofiar czymś więcej niż małą tablicą na fasadzie Pałacu Prezydenckiego. W ślad za dziennikarzami poszli lubiący konformizm przedstawiciele inteligencji i ludzie kultury. Za nimi – młodzież i mieszkańcy dużych miast. Wszystko, co związane z katastrofą smoleńską, stało się obciachem i tematem tabu. Nastąpiła reakcja łańcuchowa, która swój finał miała 10 sierpnia.
Tłum młodych ludzi przyszedł przed Pałac Prezydencki, by wziąć udział w „Akcji Krzyż”. Lekko przerażeni prezenterzy największych stacji telewizyjnych próbowali tłumaczyć, że chodzi o sprzeciw wobec upolityczniania symboli religijnych. Media opisywały przyniesione transparenty: „Wykorzystanie krzyża do walki politycznej to dzieło szatana! Jarosławie Kaczyński, opamiętaj się”, „Zburzyć pałac prezydencki – zasłania krzyż”, „Precz z krzyżami, na stos z moherami”, „Chcemy kółko zamiast krzyża”, „Precz krzyżacy”. Uczestnicy manifestacji mieli też swoje krzyże – przytroczyli do nich puszki, przybili pluszowe misie. Akcja sprzeciwu zamieniła się w zbiorowe zawody – kto bardziej dowali tym zacofanym katolom. Studenci, licealiści śmiali się z kobiet w podeszłym wieku i starszych mężczyzn klęczących przy krzyżu. Ktoś wdrapał się na latarnię, wyłamując znak drogowy, ktoś inny rozbił butelkę wódki. Oliwy do ognia dolewał przemawiający przez megafon Dominik Taras, jeden z ludzi wykreowanych w tym celu przez Janusza Palikota.
W końcu każdy miał tego dość, ja na pewno. Poszło to za daleko, ale refleksja nie przyszła od razu. Katastrofa smoleńska stała się raną, którą zakleiliśmy plastrem i baliśmy się pod niego zaglądać. Przez wiele lat nikt, oprócz tych najbardziej zaangażowanych, przychodzących na miesięcznice smoleńskie, nie chciał do tego wracać. Dominowało podejście: zostawmy to, idźmy dalej. Każdy ma swoją opinię, nie ma sensu do tego wracać. Nic nie wyjaśnimy. Ruscy mają wrak i go nie oddadzą.
Ta rana nie została wyleczona, tylko zaklejona i zostawiona. Ten plaster nosimy do dziś. Wciąż nie wiemy, co się pod nim kryje.
Jesienią Kancelaria Prezydenta organizowała wyjazd prasowy z Pierwszą Damą Anną Komorowską. Miała spotkać się w Smoleńsku z żoną prezydenta Rosji Swietłaną Miedwiediewą. Planowano wspólną modlitwę, złożenie wieńców. Media miały dostać możliwość obejrzenia części lotniska. Na miejscu byliśmy 10 października. Markowi Borawskiemu z „Naszego Dziennika”, którego później ściągnąłem do pracy w Pałacu Prezydenckim, udało się wtedy zrobić zdjęcia wraku polskiego samolotu. Najpierw wszedł na dach pobliskiego postradzieckiego wieżowca i sfotografował wrak z daleka. Potem przeskoczył przez ogrodzenie i wykonał kilka ujęć z bliska.
Mnie udało się wejść jedynie na teren lotniska. Wrażenie było piorunujące. Trudno było w ogóle nazwać to lotniskiem, a jeszcze trudniej wyobrazić sobie, by w takim miejscu lądowała głowa państwa. Przypominało to raczej pole po wykopkach, porośnięte chwastami i przecięte błotnistą miedzą. Od strony czegoś, co wyglądało jak ogródki działkowe, szła starsza kobieta z reklamówką. Jak gdyby nigdy nic przechodziła przez środek pasa startowego. Stałem w miejscu naszej narodowej tragedii, a przed oczami miałem surrealistyczny obrazek rodem z dokumentów o transformacji z lat 90.
Chciałem zrobić kilka zdjęć. Zbliżyłem się do początku pasa startowego i próbując przeskoczyć kolejną hałdę… runąłem w dół. Potknąłem się o coś i wpadłem do rowu. Za plecami usłyszałem zabarwione śmiechem pytanie, czy nic mi się nie stało. Otrzepując się z piachu, w przypływie wściekłości złapałem za winowajcę mojego upadku – wystający z ziemi kabel. Szarpnąłem z całych sił i zobaczyłem, jak metr dalej od ziemi odrywa się zapyziałe żółte światełko. Ledwo trzymało się gruntu. Kabel, o który się potknąłem, okazał się częścią oświetlenia nawigacyjnego.
Fotografowałem lampy, betonowe słupy, drewniane budki, wieżę kontroli lotów, wyglądającą jak opustoszała buda na narzędzia. Wszystko zarośnięte chwastami. To był dla mnie ostatni akord żywej historii katastrofy smoleńskiej.
W 2010 roku media społecznościowe dopiero raczkowały. Całą przestrzeń informacyjną wypełniały gazety, radio, telewizja, duże portale. W przytłaczającej większości z nich obowiązywała jedna wersja wydarzeń. Na łamy i anteny niechętnie dopuszczano inną narrację, a jeśli już się pojawiała, była opatrzona „odpowiednim” komentarzem. Nie jestem zwolennikiem teorii o zamachu, ale nie godziłem się z tym, że w ogóle nie brano tego pod uwagę, a każdego, kto miał wątpliwości, natychmiast marginalizowano i wyśmiewano. Nazywano sektą smoleńską.
Wtedy zaczęła się historia mojego mikrobloga. Osobistego, internetowego dziennika. Czułem ogromną potrzebę dzielenia się tym, co widzę, nie tylko wysyłania zdjęć do gazety, ale dzielenia się swoim spojrzeniem. Pierwsze wpisy to obrazy z dni tuż po katastrofie smoleńskiej. Wyrzucałem z siebie emocje, które mnie przepełniały. Moje zdjęcia przełamywały tę „właściwą” narrację. Były dowodem na to, że rzeczywistość wygląda inaczej, niż pokazują ją media głównego nurtu.
Pod moim adresem pojawiało się bardzo dużo uwag i zarzutów. „Fotoreporter powinien się skupiać na fotografowaniu, a nie na komentowaniu”, „Ma opowiadać tylko obrazem”, „To niezgodne z zawodową etyką” – przekonywali krytycy. Czułem bunt i jednocześnie widziałem, że ludzie chcieli usłyszeć głos fotografa – tego, który był najbliżej. Zwykły chłopak z aparatem pokazywał rzeczywistość. Taką, jaką obserwował, a nie przefiltrowaną przez redakcje i ich interesy. Może moje teksty nie były profesjonalne, ale były szczere. Algorytmy Facebooka jeszcze nie tłumiły zasięgów – to, co było prawdziwe i poruszające, niosło się dzięki udostępnieniom. Trafiłem na idealny moment. Social media były już masowe, ale duże media nie traktowały ich jeszcze do końca poważnie. Technologiczni giganci jeszcze nie wpływali tak na algorytmy, regulujące przekaz.
Mój fanpage bardzo szybko rósł i coraz szerzej docierał do ludzi. Rozsmakowałem się w tym i stałem się częścią medialnej rewolucji. Uczyłem się świata mediów na żywym organizmie. Czułem sprawczość, kiedy cytaty z mojego bloga pojawiały się w największych ogólnopolskich tytułach. W ciągu kilku lat doświadczyłem każdej możliwej reakcji i zacząłem czuć odpowiedzialność. Widziałem, jakim zaufaniem wielu ludzi darzy moje zdjęcia i wpisy. Starałem się, aby zawsze było to spojrzenie reportera – fragment rzeczywistości, nie analiza, nie publicystyka.
Dalsza część w wersji pełnej
1 10 kwietnia 2010 roku w Rosji, w pobliżu lotniska wojskowego Smoleńsk-Siewiernyj rozbił się prezydencki samolot Tu-154M, na którego pokładzie podróżowali prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Lech Kaczyński z małżonką Marią, wysocy rangą dowódcy Wojska Polskiego, posłowie i senatorowie, przedstawiciele duchowieństwa, organizacji kombatanckich oraz rodzin katyńskich. Nikt z 96 pasażerów nie przeżył katastrofy.
2 Tede – właśc. Jacek Graniecki – polski raper, autor tekstów, producent muzyczny.
3 Zwyżka – specjalny podest dla dziennikarzy, fotoreporterów i operatorów kamer. Dzięki niemu można robić zdjęcia znad zgromadzonych ludzi.
4 Realizator – osoba odpowiedzialna za techniczną stronę przekazu telewizyjnego, na bieżąco koordynująca pracę wielu kamer.
5 CASA – samolot transportowy.
6 Pool – specjalna przepustka dla dziennikarzy i pracowników mediów.
7 W 2010 roku średnia sprzedaż „Gościa Niedzielnego” wyniosła 143,2 tys. egzemplarzy. Sprzedaż „Polityki” wyniosła 143,1 tys. egz., a tygodnika „Newsweek Polska” – 119,9 tys. egz. (Źródło: Sprzedaż tygodników opinii w 2010 roku, „Rzeczpospolita”, publikacja: 20.02.2011, https://www.rp.pl/media/art6808981-sprzedaz-tygodnikow-opinii-w-2010-roku).
8 Centralny Ośrodek Sportu „Torwar” w Warszawie – wielofunkcyjna hala widowiskowo-sportowa, wykorzystywana m.in. do organizacji koncertów, zawodów sportowych, wydarzeń kulturalnych i politycznych.
9 Ulica Jana Pawła Woronicza w Warszawie, gdzie mieści się siedziba Telewizji Polskiej.
10 Mikroporty – bezprzewodowe mikrofony, przypinane do ubrania osób występujących w telewizji.
11 Gabinet Owalny – gabinet prezydenta USA.
12 Telewizor – w medialnym żargonie określa się tak operatorów kamer telewizyjnych.
13 Zdjęcie „na szeroko” – zdjęcie wykonane obiektywem o krótkiej ogniskowej, charakteryzującym się szerokim kątem widzenia.
14 Agata Puścikowska – dziennikarka „Gościa Niedzielnego”, autorka książek.
15 BOR-owcy – funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu. Obecnie to Służba Ochrony Państwa (SOP).
16 Jan Pospieszalski – dziennikarz, prowadzący w tamtym czasie program Warto rozmawiać na antenie TVP.
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Spis treści
Wstęp
I. Smoleńsk
Szok
Powrót
Kondukt
Polityka
Krzyż
Puszki
Rana
Lotnisko
Blog
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
Dedykacja
Meritum publikacji