Five Nights At Freddy's Klify Tom 7 - Scott Cawthon - ebook + książka

Five Nights At Freddy's Klify Tom 7 ebook

Scott Cawthon

4,9
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 207

Data ważności licencji: 9/17/2026

Oceny
4,9 (8 ocen)
7
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joemonster

Nie oderwiesz się od lektury

⬜🟥⬜⬜⬜🟥⬜ 🟥🟥🟥⬜🟥🟥🟥 🟥🟥🟥🟥🟥🟥🟥 ⬜🟥🟥🟥🟥🟥⬜ ⬜⬜🟥🟥🟥⬜⬜ ⬜⬜⬜🟥⬜⬜⬜
20


Podobne


Klify

Tyler zrzu­cił z kuchen­nego stołu swój kubek nie­ka­pek.

Znowu.

– Ostroż­nie, kolego – powie­dział Robert, pod­no­sząc naczynko, po czym znów posta­wił je przed synem. Jego mocno już wysłu­żony egzem­plarz „Wycho­wa­nia malu­cha… dla opor­nych” – publi­ka­cji, którą żar­to­bli­wie zwykł nazy­wać „instruk­cją obsługi” – pró­bo­wał prze­ko­ny­wać, że to nor­malne u dzieci w tym wieku: prze­wra­cają kubki, rzu­cają jedze­niem i wyka­zują się, gene­ral­nie rzecz bio­rąc, ogromną emo­cjo­nalną nie­sta­bil­no­ścią. Robert sta­rał się tym pocie­szać. Ale to, że coś jest nor­malne, nie staje się z tego powodu od razu łatwiej­sze do znie­sie­nia.

– Tele­fon bawić? – zapy­tał Tyler, łypiąc w stronę leżą­cej na stole komórki ojca.

Robert posta­wił przed nim zamiast tego miskę płat­ków z bana­nem.

– Póź­niej poba­wisz się tele­fo­nem taty. Teraz zjedz śnia­da­nie i szy­ku­jemy się do żłobka.

Na szczę­ście Tyler zaczął bez sprze­ciwu i z ape­ty­tem zaja­dać – miska zbo­żo­wych kółe­czek Che­erios, do któ­rych Robert wkroił banana, i mleko w kubku nie­kapku, sku­tecz­nie odwró­ciły jego uwagę. „Oto wła­śnie sta­ty­styczny dwu­la­tek” – pomy­ślał Robert. „W jed­nej chwili zmiana nastroju o sto osiem­dzie­siąt stopni”. Kiedy ostat­nio poszli do leka­rza, poża­lił się pedia­trze na chwiej­ność syna. Lekarka tylko się zaśmiała i powie­działa: „Witamy w klu­bie rodzi­ców”. Potem zapew­niła, jak zawsze, że będzie łatwiej, kiedy Tyler pod­ro­śnie.

Ale kiedy kon­kret­nie? Kiedy chło­piec skoń­czy trzy lata? Kiedy pój­dzie do szkoły? Na stu­dia?

Dla Roberta naj­trud­niej­szą kwe­stią w rodzi­ciel­stwie było to, że wszystko musiał robić sam. Nie pla­no­wał samot­nego wycho­wy­wa­nia syna, ale skoro zabra­kło Anny, nie miał wyboru.

Poznali się na pierw­szym roku col­lege’u. Robert ni­gdy nie wie­rzył w teo­rię „dru­giej połówki” – na całym świe­cie musia być prze­cież wię­cej niż jedna osoba, która do nas pasuje, prawda? – a jed­nak mię­dzy nim a Anną od pierw­szego spoj­rze­nia powstała wyjąt­kowa więź. Uwiel­biali te same filmy i książki, a kiedy ich roz­mowy stały się poważ­niej­sze, odkryli, że podzie­lają także głęb­sze war­to­ści. Spo­ty­kali się przez całe stu­dia, a zaraz po dyplo­mie zarę­czyli się, usta­la­jąc jed­no­roczny okres narze­czeń­stwa, żeby przed ślu­bem oswoić się z doro­sło­ścią i tym, że teraz każde z nich ma praw­dziwą pracę.

Robert „osiadł” na sta­bil­nej, choć nie­zbyt eks­cy­tu­ją­cej posa­dzie w redak­cji lokal­nego maga­zynu life­style’owego, Anna zaczęła uczyć w pierw­szych kla­sach. Wzięli ślub na plaży, na bosaka, a obie pary rodzi­ców syp­nęły gro­szem, żeby pomóc im z wkła­dem wła­snym na zakup domu. Mały par­te­rowy budy­nek naj­lep­sze czasy miał już za sobą, ale na­dal ema­no­wał uro­kiem, szcze­gól­nie w oczach mło­dych, ener­gicz­nych ludzi, po raz pierw­szy kupu­ją­cych wła­sne lokum i goto­wych zaka­sać rękawy, żeby je odpo­wied­nio wyszy­ko­wać.

W oczach Robert jedyną wadą ich nowego domu była jego loka­li­za­cja: po sąsiedzku mieli bowiem naj­bar­dziej znane miej­sce w mie­ście – tak zwane Klify. Choć ich ska­li­ste zbo­cza miały w sobie surowe piękno, ota­czała je dość maka­bryczna legenda. Naj­wyż­szy z nich miej­scowi nazy­wali Kli­fem Skocz­ków, bo od poko­leń upodo­bali go sobie samo­bójcy.

Wyda­wało się, że wręcz każdy sły­szał o kimś, kto wybrał to miej­sce, żeby skoń­czyć z życiem. Porzu­cona przez chło­paka kró­lowa balu matu­ral­nego z poko­le­nia matki Roberta, biz­nes­men, który uto­pił mają­tek w kiep­skich inwe­sty­cjach, bab­cia z dia­gnozą nie­ule­czal­nego nowo­tworu. O Kli­fach krą­żyły różne histo­rie, zarówno oparte na fak­tach, jak i będące cał­ko­witą fik­cją, ale – praw­dziwe czy nie – spra­wiały, że ludzie przy­glą­dali się ska­łom z mie­szanką zachwytu i lęku, szcze­gól­nie wła­śnie Kli­fowi Skocz­ków. Zbie­rały się tam star­sze dzie­ciaki, żeby stra­szyć się nawza­jem mrocz­nymi opo­wiast­kami. Młod­sze szep­tały mię­dzy sobą, że duchy wszyst­kich, któ­rzy tam zgi­nęli, cią­gle nawie­dzają miej­sce wybrane przez sie­bie na ostatni skok.

Nasłu­chał się tego wszyst­kiego, dora­sta­jąc, więc Klify wywo­ły­wały w nim nie­przy­jemny dreszcz. Anna za to twier­dziła, że choć samo­bój­stwa były tra­giczne, to same Klify są po pro­stu ska­łami i nic wię­cej się w nich nie kryje. Poza tym to wła­śnie dzięki temu, że dom znaj­do­wał się tak bli­sko nich, był wyjąt­kowo tani. Dopa­try­wa­nie się w Kli­fach jakiejś mrocz­nej tajem­nicy to zabo­bon, ot co.

Robert wie­dział, że miała rację. A kiedy wpro­wa­dzili się do domu, był tak szczę­śliwy ze swoją młodą żoną w ich nowym życiu, że pra­wie zupeł­nie prze­stał myśleć o Kli­fach. Wspo­mi­na­jąc teraz pierw­szy rok ich mał­żeń­stwa, pamię­tał tylko spo­wi­ja­jącą wszystko roz­koszną mgiełkę miło­ści i śmie­chu.

Odtwa­rzał w myślach sceny z tego okresu niczym mon­taż obra­zów, które mogłyby poja­wić się w fil­mie o miło­ści: ich dwoje na rowe­rach, przy wspól­nym goto­wa­niu kola­cji, przy­tu­leni przed tele­wi­zo­rem, a mię­dzy nimi upchnięta wielka micha popcornu. Jasne, nie­kiedy któ­re­muś zda­rzał się kiep­ski dzień w pracy albo przy­tra­fiało się prze­zię­bie­nie, ale to były drob­nostki w porów­na­niu z ogro­mem szczę­ścia, które czer­pali nawza­jem ze swo­jej obec­no­ści.

Choć pierw­szy rok ich mał­żeń­stwa był wspa­niały, naj­szczę­śliw­szy czas w życiu Roberta nastał, kiedy Anna zaszła w ciążę z Tyle­rem. Byli już wtedy dwa lata po ślu­bie i kiedy odkryli, że ocze­kują dziecka, nie posia­dali się z rado­ści. Było coś fascy­nu­ją­cego – pra­wie magicz­nego – w fak­cie, że udało im się z miło­ści stwo­rzyć nową istotę ludzką. Choć byli szczę­śliwi jako para, wie­dzieli, że jako rodzina będą jesz­cze szczę­śliwsi.

Anna przez całą ciążę dosłow­nie lśniła, ema­no­wała wewnętrz­nym bla­skiem jak jakaś sta­ro­żytna, mityczna Bogini–Matka. Rober­towi też udzie­lił się ten blask, bo miłość prze­peł­niała go tak bar­dzo, że aż nie wie­dział, co z nią robić. Maso­wał obo­lałe stopy żony, gdy wra­cała zmę­czona po cało­dzien­nej pracy w szkole. Wycho­dził, żeby kupić dla niej mię­towe lody z kawał­kami cze­ko­lady, kiedy mówiła, że to jedyna rzecz na świe­cie, na którą ma w tej chwili ochotę. Przez całą ciążę pano­wała mię­dzy nimi ide­alna har­mo­nia, byli jak dwoje ogrod­ni­ków w pełni sku­pio­nych na roz­woju owocu ich miło­ści.

Potem jed­nak wszystko się popsuło.

Dwa mie­siące przed ter­mi­nem porodu Anna zaczęła się uskar­żać na puch­nące dło­nie i stopy. Kiedy zadzwo­niła do swo­jej położ­nej, usły­szała, że ma się tym nie mar­twić, że w ciąży to nor­malne, szcze­gól­nie pod­czas let­nich upa­łów. Uspo­ko­jona kupiła buty w więk­szym roz­mia­rze, moczyła stopy w roz­two­rze gorz­kiej soli i igno­ro­wała dal­sze kło­po­tliwe objawy. Ale na okre­so­wej kon­troli oka­zało się, że ciśnie­nie krwi ma tak wyso­kie, że lekarz uparł się, aby natych­miast poło­żyć ją w szpi­talu.

Od tego momentu dla Roberta zaczął się jeden wielki kosz­mar: kro­plówki, które leka­rze pom­po­wali w Annę, sta­ra­jąc się bez­sku­tecz­nie obni­żyć jej ciśnie­nie; decy­zja o cesar­skim cię­ciu, żeby ciążę przed ter­mi­nem i rato­wać życie matki; roz­le­gły udar, któ­rego Anna doznała na stole ope­ra­cyj­nym i przez który Robert został samot­nym ojcem. Męż­czy­zna długo był zupeł­nie otę­piały. Jakby to wszystko działo się we śnie.

Tyler był wcze­śnia­kiem, malut­kim i nie­zdol­nym do spraw­nego samo­dziel­nego oddy­cha­nia. Musiał zostać kilka tygo­dni w szpi­talu, żeby nabrać wagi i żeby jego płuca się roz­wi­nęły. Cią­gle oszo­ło­miony Robert odwie­dzał swo­jego synka na oddziale inten­syw­nej tera­pii nowo­rod­ków. Szo­ro­wał ręce i zakła­dał maseczkę, a potem wcho­dził do jasno oświe­tlo­nego bia­łego pomiesz­cze­nia, mię­dzy rzędy pla­sti­ko­wych inku­ba­to­rów, w któ­rych leżały wręcz nie­wia­ry­god­nie maleń­kie dzieci. Sta­wał przy inku­ba­to­rze synka i patrzył na Tylera, na jego chu­dziut­kie ciałko owi­nięte pie­luszką roz­miaru ser­wetki z baru szyb­kiej obsługi. Rodzice innych leżą­cych tam dzieci zawsze wyglą­dali na zmę­czo­nych i zmar­twio­nych, tak samo jak Robert, ale oni przy­cho­dzili w odwie­dziny parami, mieli więc przy­naj­mniej sie­bie nawza­jem.

Robert patrzył z prze­ra­że­niem na synka i myślał: Jestem wszyst­kim, co masz na tym świe­cie, mały.

Nie był to naj­lep­szy start w życie – bez matki, z ojcem, który nie mógł jeść, spać ani wytrzy­mać godziny bez pła­czu. Per­ma­nent­nie wyczer­pany i zała­many Robert na pewno wie­dział tylko dwie rze­czy:

Był wszyst­kim, co miał Tyler.

Nie był wystar­cza­jący.

Przez ostat­nie dwa lata jakoś sobie radził, udało mu się zacho­wać pracę i zapew­nić Tyle­rowi jedze­nie, ubra­nie i dach nad głową. Odsu­nął się od przy­ja­ciół, nie chciał bowiem ich lito­ści, a do tego jako samotny ojciec nowo­rodka nie mógł prze­cież sobie pozwo­lić, żeby po pracy wysko­czyć z kum­plami do restau­ra­cji. Musiał wycho­dzić z redak­cji punkt piąta, żeby ode­brać Tylera ze żłobka. Potem trzeba było pędzić do domu i podać mu kola­cję. Następ­nie zabawa, kąpiel i – jeśli Robert miał szczę­ście i Tyler zde­cy­do­wał się zasnąć – spa­nie. „Instruk­cja obsługi” dzieci wyraź­nie stwier­dzała: w życiu malu­cha musi pano­wać usta­lona struk­tura, ina­czej zapa­nuje chaos. Robert miał już w życiu dość cha­osu, sta­rał się więc nie zabu­rzać codzien­nej rutyny.

Kiedy Tyler wresz­cie zasy­piał, Robert sur­fo­wał bez­myśl­nie po kana­łach TV albo grał na lap­to­pie w Poje­dy­nek wojow­ni­ków. Cza­sem towa­rzy­szył mu Bar­tho­lo­mew, rudy kocur, ale to była rzad­kość. Bar­tho­lo­mew kie­dyś, jesz­cze przed ślu­bem, nale­żał do Anny. Nazy­wała go w żar­tach swoim pierw­szym mężem, bo zazdro­śnie jej pil­no­wał i ni­gdy nie prze­ko­nał się do Roberta. Teraz, kiedy jej zabra­kło, kocur przyj­mo­wał od niego jedze­nie i pozwa­lał się od czasu do czasu pogła­skać, ale nie dawał mu zapo­mnieć, że nie ma mowy o niczym ponad tole­ro­wa­nie go z uwagi na jego rolę dostawcy karmy.

Czy Robert czuł się samotny? O tak, do bólu. Ale był też zbyt zajęty i zmę­czony, żeby cokol­wiek z tym zro­bić. Kiedy poło­żył już Tylera do łóżka, pozwa­lał sobie na dwie–trzy godzinki bez­myśl­nego gapie­nia się w ten czy inny ekran, aż sam padał wresz­cie na łóżko, wie­dząc, że kiedy się obu­dzi, czeka go kolejny nie­mal iden­tyczny dzień, w któ­rym jedyną nie­prze­wi­dy­walną zmienną będą humory Tylera – ich rodzaj i czas trwa­nia.

W tej chwili jed­nak Tyler, kiedy tak z zado­wo­le­niem napy­chał buzię płat­kami, był uro­czy. Miał orze­chowe oczy – takie same jak Anna – oko­lone dłu­gimi, smo­li­ście czar­nymi rzę­sami. Krę­cone czarne włosy ota­czały jego głowę jak aure­ola, a usteczka przy­po­mi­nały pączek róży, niczym u che­ru­binka z obra­zów. W tym też był podobny do mamy. Tyler w rze­czy samej wyka­zy­wał do niej tak wiel­kie podo­bień­stwo, że Rober­towi pękało serce. Patrząc na syna, czuł, że prze­peł­nia go miłość, ale i strach. Co, jeśli straci Tylera, tak jak stra­cił Annę? Przez głowę stale prze­wi­jały mu się roz­ma­ite sce­na­riu­sze, niczym zwia­stuny fil­mów, któ­rych nikt nie miałby ochoty oglą­dać.

Choć nie mógł spo­koj­nie patrzeć na syna, nie myśląc o Annie, ni­gdy mu o niej nie mówił. Tyler był jesz­cze za mały, żeby rozu­mieć poję­cie śmierci, a Robert w tej chwili też nie­spe­cjal­nie dobrze je poj­mo­wał. W głębi serca wie­dział, że byłoby pew­nie dobrze zacząć poka­zy­wać Tyle­rowi zdję­cia mamy i opo­wia­dać mu to i owo o niej, o tym, jaką osobą była, co mawiała, co robiła, jak bar­dzo cie­szyła się, że zosta­nie mamą. Ale nie był w sta­nie się prze­móc, żeby wyjąć któ­re­kol­wiek spo­śród zdjęć pocho­wa­nych na stry­chu. Kiedy pró­bo­wał o niej mówić, słowa wię­zły mu w gar­dle i mil­czał. Nawet wyma­wia­nie jej imie­nia było zbyt bole­sne, bo kiedy patrzył na Tylera, patrzył zara­zem w oczy Anny.

Prze­łknął smu­tek, popi­ja­jąc czarną kawą jak każ­dego powsze­dniego dnia, po czym zawiózł Tylera do żłobka, pozwa­la­jąc synowi po dro­dze bawić się swoim tele­fo­nem. Odwió­zł­szy go, udał się do pracy, gdzie na każde „dzień dobry” kole­gów i kole­ża­nek odpo­wia­dał tylko ski­nie­niem głowy. Nie chciał wyjść na gbura, ale nie miał zamiaru też wda­wać się w poga­wędki. Ni­gdy nie wie­dział, jak zare­aguje. Co miałby powie­dzieć? Czy nie roz­klei się na oczach nie­zbyt dobrze zna­nej mu osoby? Może kom­plet­nie się zała­mie? A jeśli się zała­mie – co, jeśli się nie pod­nie­sie?

Robert wie­dział, że nie­za­leż­nie od tego, jak źle by się czuł, musiał utrzy­mać posadę. Tylko w ten spo­sób mógł zapew­nić Tyle­rowi jaki­kol­wiek poziom życia. Sie­dział więc dziś, jak każ­dego innego dnia, przy swoim biurku i pra­co­wał jak maszyna, sta­ra­jąc się wyrzu­cić z myśli wszystko poza aktu­al­nym zada­niem. W połu­dnie zro­bił sobie prze­rwę i wyjął kanapkę, którą zjadł tak machi­nal­nie, że chwilę póź­niej nie wie­dział już, z czym wła­ści­wie była. Poszedł do łazienki, potem do dys­try­bu­tora z wodą. Napeł­nia­jąc butelkę, usły­szał za sobą głos:

– Cześć.

Pod­sko­czył prze­stra­szony, jakby zasko­czyło go, że nie jest sam w budynku. Odwró­cił się i zoba­czył Jess, sym­pa­tyczną korek­torkę w oku­la­rach, która sama sie­bie okre­ślała jako pasjo­natkę gra­ma­tyki i pra­co­wała w redak­cji dokład­nie tak długo jak on. Zda­rzało im się cza­sem roz­ma­wiać, zanim Anna zmarła. Zanim roz­padł się na kawałki.

– Cześć, Jess – odparł, odsu­wa­jąc się, żeby zro­bić jej miej­sce przy dys­try­bu­to­rze i, jak liczył, wró­cić bez prze­szkód do biurka. Odwró­cił się, by odejść.

– Pocze­kaj chwilkę – powstrzy­mała go.

– Ja? – zapy­tał, choć oczy­wi­ście musiała mówić do niego. Z waha­niem znowu się odwró­cił.

– Widzia­łam, jak jadłeś przy biurku tę smętną kanapkę. – Jess napeł­niła wodą robiący za kubek tek­tu­rowy cylin­der. Kto uznał to coś za akcep­to­walny sub­sty­tut naczy­nia? Wyszcze­rzyła zęby w uśmie­chu. – To zna­czy, może była pyszna, ale jak dla mnie wyglą­dała smęt­nie. Pomy­śla­łam sobie, że… Wiem, nie możesz wyjść po pracy, bo musisz ode­brać małego, ale sporo ludzi od nas cho­dzi w środy na lunch na pro­mo­cyjne sushi. Może kie­dyś się z nami wybie­rzesz?

Sushi było ulu­bio­nym daniem Roberta i Anny. Nauczyli się je jadać i wiel­bić jesz­cze na stu­diach, razem uczyli się też, jak uży­wać pałe­czek, pod­no­sić kawałki sushi, zanu­rzać je w sosie sojo­wym, a potem wkła­dać do ust – sobie nawza­jem. Wiele par przy spe­cjal­nych oka­zjach wycho­dziło na steki, owoce morza czy do „Wło­cha”, a oni – zawsze na sushi.

W jaki spo­sób prze­ce­nione sushi spo­ży­wane z przy­pad­kową zbie­ra­niną kole­gów z pracy mogłoby dorów­nać roman­tycz­nym kola­cjom z Anną? To pro­ste: nie było w sta­nie.

Mogło co naj­wy­żej przy­wo­łać wspo­mnie­nia i jesz­cze bar­dziej go przy­gnę­bić.

Mimo wszystko miło ze strony Jess, że go zapy­tała. Że się zli­to­wała.

– Jasne, może kie­dyś dołą­czę – odparł, nie siląc się nawet na prze­ko­nu­jący ton. – Dzięki za zapro­sze­nie.

– Nie ma sprawy – odpo­wie­działa Jess, w jej gło­sie zabrzmiało nie­spo­dzie­wane roz­cza­ro­wa­nie. – Robert?

– Tak? – Nie wie­dział, do czego to zmie­rza, ale już zaczął zda­wać sobie sprawę, że mu się to nie podoba. Czy nie byli w pracy? Czy nie powinni pra­co­wać?

Na chwilę spu­ściła wzrok, jakby pró­bu­jąc zebrać myśli.

– Wiesz – zaczęła – zanim u cie­bie wszystko się tak posy­pało, byli­śmy kole­gami, ty i ja. Roz­ma­wia­li­śmy. Jestem tu, gdy­byś chciał kie­dyś poroz­ma­wiać.

Robert zda­wał sobie sprawę, że grozi mu nagły wybuch emo­cji, a na to sobie nie mógł pozwo­lić. Nie mógł zyskać w pracy opi­nii świr­nię­tego. Musiał wyplą­tać się z tej sytu­acji i wró­cić do biurka.

– To bar­dzo miłe…

Jess prze­wró­ciła oczami.

– Nie pró­buję być miła, kre­ty­nie! Lubię cię. Zawsze faj­nie mi się z tobą gadało. I też sama wycho­wuję dziecko. Wpraw­dzie nie z tego samego powodu co ty, ale założę się, że mamy podobne pro­blemy. Może, jeśli wyrzu­cimy to z sie­bie, dobrze nam to zrobi na głowę. Jeśli coś jesz­cze da się tam ura­to­wać.

Robert poczuł, że lekko się uśmie­cha. Mimo woli przy­po­mniał sobie, dla­czego lubił Jess.

– Cienko przędę, muszę przy­znać – powie­dział. Żar­to­wał, ale jak czę­sto bywa z żar­tami, ten też zawie­rał ziarno prawdy.

– Rozu­miem to. Kto wie? Może nasze dzieci mogłyby się ze sobą cza­sem poba­wić? Mogli­by­śmy pod­rzu­cać sobie nawza­jem nasze pocie­chy, żeby od czasu do czasu mieć wolny wie­czór.

– Nie spiesz się z dekla­ra­cjami, nie pozna­łaś jesz­cze mojego mło­dego – odparł Robert. Co to? Czyżby wła­śnie dwa razy z rzędu rzu­cił żar­tem?

– Ma dwa latka, prawda?

– Tak.

– No to może powin­nam pocze­kać rok czy dwa, zanim zaofe­ruję się jako opie­kunka. – Uśmiech­nęła się do niego cie­pło i ser­decz­nie. – Słu­chaj, w tym tygo­dniu ci odpusz­czę, ale w przy­szłą środę idziesz z nami na pro­mo­cyjne sushi. Ni­gdy wię­cej smęt­nych kana­pek.

Robert poma­chał do niej.

– Roz­ważę to. Dzię­kuję za zapro­sze­nie.

Odwró­cił się, żeby wró­cić do biurka.

– To nie zapro­sze­nie! – zawo­łała za nim Jess. – To roz­kaz! Obli­ga­to­ryjne sushi! Swoją drogą, dobra nazwa dla kapeli!

Robert usiadł z powro­tem przy biurku. Był pewien, że roz­mowa, którą wła­śnie odbył z Jess, była naj­dłuż­szą od mie­sięcy kon­wer­sa­cją z nie­spo­krew­nioną osobą. Czuł się wyczer­pany, jak ktoś, kto od lat nie ćwi­czył i nagle zna­lazł się znowu na bieżni. Dość na dziś poga­wę­dek. Nie opusz­czał wię­cej sta­no­wi­ska pracy i aż do pią­tej pra­co­wał bez wytchnie­nia. Kiedy przy­szła pora, by opu­ścić biuro, nie poczuł ulgi. Z jed­nego kie­ratu miał prze­cież tra­fić wprost do dru­giego, w innym miej­scu. Służ­bową czapkę gra­fika zmie­niał teraz na służ­bową czapkę taty na pra­wie pełen etat.

Wje­chał na par­king Aka­de­mii Malu­cha i wszedł do spra­wia­ją­cego rado­sne wra­że­nie budynku z czer­wo­nym dachem, żeby ode­brać syna. Wkro­czył do sali, któ­rej drzwi opa­trzone były wiel­kim czer­wo­nym nume­rem dwa. Ściany upstrzone były tu wyci­nan­kami z kolo­ro­wego papieru i abs­trak­cyj­nymi bazgro­łami wyko­na­nymi kred­kami. Robert zoba­czył ener­giczną młodą wycho­waw­czy­nię grupy Tylera, Lau­ren. Sie­działa wśród malu­chów bawią­cych się roz­ma­itymi wie­lo­barw­nymi zabaw­kami, któ­rych pełno leżało na pod­ło­dze. Rober­towi obco­wa­nie z przy­tła­cza­jącą liczbą nie­sta­bil­nych emo­cjo­nal­nie małych ludzi­ków wyda­wało się ist­nym hor­ro­rem; Lau­ren jed­nak była w swoim żywiole i uśmiech­nęła się do niego na powi­ta­nie. Wstała, żeby móc sta­nąć pra­wie oko w oko z Rober­tem.

– Przez więk­szość dnia był wesoły – powie­działa. – Ale jest jeden dro­biazg, o któ­rym muszę wspo­mnieć.

Przy­go­to­wał się psy­chicz­nie na złe wie­ści. Miał nadzieję, że Tyler nie pobił innego dziecka. Albo go nie pogryzł. Miał wra­że­nie, że w żłobku codzien­nie któ­reś dziecko musi kogoś pogryźć. Nikt nie chciał być za to rodzi­cem gry­zo­nia.

Lau­ren znowu się uśmiech­nęła.

– Bez obaw. Nikogo nie ude­rzył ani nic z tych rze­czy.

Robert lekko ode­tchnął.

Lau­ren odgar­nęła krę­cone ciemne włosy i zało­żyła je za uszy.

– Po pro­stu dziś popro­si­łam dzieci, żeby nary­so­wały swoje rodziny i powie­działy coś o nich. To dwu­latki, więc więk­szość nary­so­wała jakieś bąble albo bazgroły, ale potem usie­dli­śmy w kółku i każdy mówił o rodzi­nie i tym, kto jest na obrazku. Noah, kolega Tylera, zauwa­żył, że Tyler nie nary­so­wał mamy i zapy­tał go o to. Tyler tro­chę się zestre­so­wał, chyba głów­nie dla­tego, że ktoś zwró­cił mu uwagę na tę róż­nicę w sto­sunku do innych rodzin.

Robert nie mógł znieść myśli, że jego syn zna­lazł się na celow­niku z powodu dozna­nej przez nich straty. Czy naprawdę takie zacho­wa­nia musiały zaczy­nać się tak wcze­śnie?

– Czy to nie za małe dzieci, żeby w ogóle zauwa­żać coś takiego? – zapy­tał. Powiódł wzro­kiem po malu­chach w sali, bawią­cych się kloc­kami czy lal­kami. Toż to jesz­cze prak­tycz­nie nie­mow­laki.

Lau­ren znowu się uśmiech­nęła.

– Byłby pan zasko­czony, jakie potra­fią być spo­strze­gaw­cze. Pro­szę mi wie­rzyć, że nie­wiele im umyka. Wyja­śni­łam Noahowi i pozo­sta­łym, że nie wszyst­kie dzieci mają mamę i tatę, że bywają różne rodziny, i opo­wie­dzia­łam o tym, jak mogą one na przy­kład wyglą­dać. Wyja­śni­łam im, że jedyne, czego potrzeba, żeby mówić o rodzi­nie, to ludzie i miłość. Można zatem uznać, że wyko­rzy­sta­łam ten incy­dent, żeby cze­goś je nauczyć.

Robert zesztyw­niał. Odrzu­cała go myśl, że mała, oka­le­czona rodzina jego i Tylera miała słu­żyć za mate­riał poglą­dowy, aby dzieci „cze­goś uczyć”, zresztą po co? Żeby inni mogli Tylera poża­ło­wać, a nie tylko się z niego nabi­jać? Nie chciał, żeby jego syna wyśmie­wano, ale też nie potrze­bo­wał dla niego lito­ści.

Nie miało jed­nak sensu czy­nie­nie Lau­ren wyrzu­tów. Przed­szko­lanka była taka młoda, pełna opty­mi­zmu i ide­ałów, że skry­ty­ko­wa­nie jej byłoby jak kop­nię­cie przy­ja­znego szcze­niaczka.

– Dzię­kuję za infor­ma­cję. – Usły­szał wresz­cie wła­sny głos. Zabrzmiał bar­dziej for­mal­nie i sztywno, niż było to konieczne, ale przy­naj­mniej jego odpo­wiedź była grzeczna.

– Nie ma za co – odparła Lau­ren. – Pomy­śla­łam, że dam panu znać, na wypa­dek gdyby, no wie pan, chciał pan o tym z Tyle­rem poroz­ma­wiać w domu.

– No tak – bąk­nął Robert. Nie chciał o tym roz­ma­wiać ani z synem w domu, ani tym bar­dziej tu, z prak­tycz­nie obcą sobie osobą.

– Hej, kolego, gotowy do wyj­ścia? – zawo­łał do syna na dru­gim końcu pstrzą­cej się jaskra­wymi kolo­rami sali.

Tyler pod­niósł głowę znad pla­sti­ko­wej wywrotki, którą prze­su­wał tam i z powro­tem, po czym powie­dział:

– Tato!

Wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu, zerwał się na równe nogi i pod­biegł do Roberta, sze­roko roz­po­ście­ra­jąc ramiona.

– Widzi pan? – ode­zwała się Lau­ren. – Wesoły chłop­czyk.

Rober­towi trudno było doszu­kać się w jej sło­wach pocie­chy. Jeśli Tyler był wesoły, to tylko dla­tego, że jesz­cze nie rozu­miał, czego mu w życiu zabra­kło.

Wła­ści­wie nie chciało mu się po dro­dze do domu robić przy­stanku w super­mar­ke­cie, ale nie było wyj­ścia. Robert nie­spe­cjal­nie przej­mo­wał się jedze­niem, ale wie­dział, że musi zaspo­koić przy­naj­mniej pod­sta­wowe potrzeby syna. Przy­piął Tylera bez­piecz­nie w fote­liku samo­cho­do­wym i oznaj­mił mu:

– Musimy po dro­dze wstą­pić do sklepu, kolego. Nie mamy już w domu ani soku, ani mleka.

Dla dzieci w tym wieku te dwa płyny zda­wały się być tym, czym paliwo dla samo­chodu. Musiały regu­lar­nie je otrzy­my­wać i kon­su­mo­wały je nie­po­ko­jąco i kosz­tow­nie dużo.

– Mleko! Okej! – zgo­dził się Tyler.

– Wła­śnie. Kupimy jedno i dru­gie po dro­dze. Będziesz mógł wybrać, na jaki sok masz ochotę.

– Apko! – zain­to­no­wał Tyler. Pró­bu­jąc wyma­wiać „jabłko”, kom­plet­nie pomi­jał pierw­szą literę.

– Jabłko? Chcesz sok jabł­kowy? – powtó­rzył Robert. W taki spo­sób „instruk­cja obsługi malu­cha” zale­cała trak­to­wać nie­do­cią­gnię­cia dzie­cię­cej wymowy: nie komen­to­wać ich i nie zawsty­dzać dzieci, ale koniecz­nie popraw­nie powtó­rzyć źle wymó­wione słowo.

– Tak! Ok apkowy! – zgo­dził się entu­zja­stycz­nie Tyler.

– Jasna sprawa, kolego. – Robert skrę­cił na par­king super­mar­ketu All­Mart, szy­ku­jąc się psy­chicz­nie na ciężką prze­prawę, jaką miały być zakupy.

Tyler posia­dał wpraw­dzie jedną koszulkę z wize­run­kiem Freddy’ego Fazbe­ara, ale Robert ni­gdy nie podej­rze­wałby, że jego syn jest fana­tycz­nym fanem Freddy’ego. Przede wszyst­kim był na to za mały. Kiedy jed­nak ojciec pchał wózek skle­powy z usa­do­wio­nym w nim Tyle­rem mię­dzy pół­kami z zabaw­kami, chłop­czyk nagle wycią­gnął rączkę i wska­zu­jąc coś pal­cem, krzyk­nął, ile sił w małych płu­cach:

– Fledi!

– Co takiego, kolego? – zapy­tał Robert, roz­glą­da­jąc się, żeby dostrzec, co zauwa­żył Tyler. Przez chwilę myślał, że może chło­piec roz­po­znał jakie­goś innego dzie­ciaka ze żłobka.

– Fledi! Fledi! – krzy­czał Tyler, a oczy miał z eks­cy­ta­cji wiel­kie jak spodki.

Robert powiódł wzro­kiem w kie­runku, w któ­rym wska­zy­wał palec synka – ku półce, na któ­rej stał sze­reg iden­tycz­nych plu­szo­wych miś­ków, brą­zo­wych, sze­roko uśmiech­nię­tych, o gru­bych czar­nych brwiach i w czar­nych cylin­drach na gło­wach. Napisy na opa­ko­wa­niach zaba­wek gło­siły, że to, co zwró­ciło uwagę jego syna, to „Kum­pel Freddy”. Ale skąd Tyler mógł to wie­dzieć?

W nagłym przy­pły­wie wyrzu­tów sumie­nia Robert uświa­do­mił sobie, skąd. Kiedy był wyjąt­kowo zmę­czony albo zbyt smutny, żeby być zdol­nym do dzia­ła­nia – a zda­rzało się to czę­ściej, niż miał ochotę przy­znać – sadzał Tylera przed tele­wi­zo­rem. Pozwa­lał mu oglą­dać tylko sto­sowne do wieku kanały, a wyświe­tlane na nich kre­skówki, choć nie­wąt­pli­wie sta­no­wiły mie­niącą się ośle­pia­ją­cymi bar­wami wizu­alną papkę, przy­naj­mniej pró­bo­wały spra­wiać wra­że­nie, że chcą widza cze­goś nauczyć.

Ale były jesz­cze reklamy. Okropne reklamy, któ­rych kon­cep­cje powsta­wały na posie­dze­niach cynicz­nych waż­nia­ków w gar­ni­tu­rach gdzieś na Man­hat­ta­nie i które obli­czone były wyłącz­nie na to, aby wywo­łać w dzie­ciach ape­tyt na grudki cukru w jaskra­wych kolo­rach, uda­jące zdrowe płatki śnia­da­niowe i zawie­siny z syropu glu­ko­zowo-fruk­to­zo­wego, uda­jące napoje z praw­dzi­wym sokiem, a także chęć posia­da­nia naj­now­szych zaba­wek pro­du­ko­wa­nych z wyko­rzy­sta­niem naj­go­ręt­szych w danej chwili tren­dów popkul­tury.

– Chcesz obej­rzeć Freddy’ego? – zapy­tał Robert.

Tyler poki­wał głową, wycią­ga­jąc rączki.

Robert podał mu zabawkę, a usta Tylera roz­cią­gnęły się w prze­pięk­nym uśmie­chu, w jed­nej chwili przy­wo­łu­jąc jak żywy obraz jego matki. Choć miś był zapa­ko­wany w kar­ton, chło­piec mocno go przy­tu­lił.

– Ofam – oznaj­mił.

Cho­libka – wes­tchnął w myślach Robert. Z „ofa­niem” trudno było się spie­rać.

– Ostroż­nie z tym miś­kiem – ostrzegł. – Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­li­śmy, że go kupimy.

Spoj­rzał na pla­kietkę z ceną i zasko­czyło go, jak droga jest zabawka.

– Auć – syk­nął pod nosem.

– Kupis? – zapy­tał Tyler, tuląc cią­gle pudełko do piersi. – Mój?

– Niech no zer­knę na opa­ko­wa­nie i spraw­dzę, czy to w ogóle zabawka dla dzieci w twoim wieku – odparł Robert. Zdjął z półki kolej­nego misia i odwró­cił kar­ton. Umiesz­czone na odwro­cie zdję­cia poka­zy­wały, jak roze­śmiane malu­chy bawią się z Kum­plem Fred­dym, a do tego, co naj­cie­kaw­sze, kobietę ubraną w biu­rowy strój, która zer­kała na zega­rek na ręku i uśmie­chała się, jakby nie miała w życiu żad­nych zmar­twień. Robert prze­czy­tał tekst:

KUM­PEL FREDDY TO NAJ­LEP­SZY PRZY­JA­CIEL DZIECKA ORAZ JEGO RODZI­CÓW! FREDDY TOWA­RZY­SZY TWO­JEMU MALU­CHOWI NA KAŻ­DYM KROKU I WYSYŁA NA TWÓJ KUM­PLOW­SKI ZEGA­REK (w zesta­wie) AKTU­ALI­ZA­CJE, DZIĘKI KTÓ­RYM MASZ PEW­NOŚĆ, ŻE POCIE­CHA JEST CAŁA I ZDROWA! NIE­WAŻNE KIEDY – ZAWSZE JEST FREDDY!

Robert pomy­ślał o wszyst­kich chwi­lach, gdy musiał pobiec po coś do kuchni albo ode­brać ważny tele­fon i zosta­wić Tylera samego. Nie­sa­mo­wite, ile złych rze­czy mogło się zda­rzyć w ciągu zale­d­wie paru sekund. Przy­po­mniał sobie, jak kie­dyś wyszedł z salonu aku­rat na tak długo, żeby zdą­żyć zamie­szać w garnku na kuchence, a kiedy wró­cił, Tyler wspi­nał się na biblio­teczkę jak King Kong wdra­pu­jący się na Empire State Buil­ding. Mógł sobie wyobra­zić uży­tecz­ność Kum­pla Freddy’ego, szcze­gól­nie dla takiego jak on samot­nego ojca.

Jeśli wziąć się pod uwagę, że zabawka speł­niała także funk­cję moni­to­ringu i alarmu, cena nie wyda­wała się już tak wygó­ro­wana.

– Tyler – zwró­cił się do syna. – Chciał­byś, żeby Freddy poje­chał z tobą do domu?

Twarz chłopca ponow­nie opro­mie­nił prze­śliczny uśmiech.

– Tak, tato! Dziem­kuje!

Lau­ren ze żłobka powie­działa Rober­towi wpraw­dzie, że ćwi­czyli mówie­nie „pro­szę” i „dzię­kuję”, ale po raz pierw­szy fak­tycz­nie usły­szał, jak jego syn mówi „Dzię­kuję”, choć nikt nie zachę­cił go do tego, pod­po­wia­da­jąc: „Co się mówi?”.

– Nie ma za co, kolego. Jestem pod wiel­kim wra­że­niem two­ich dobrych manier.

Syn­chro­ni­za­cja i przy­go­to­wa­nie misia i zegarka do pracy były nieco uciąż­liwe, ale mogło być gorzej. Po jakimś kwa­dran­sie łama­nia głowy nad instruk­cją i bate­riami Rober­towi udało się wszystko usta­wić. Podał misia Tyle­rowi i powie­dział:

– Może pój­dziesz się poba­wić z Fred­dym, a ja tym­cza­sem zacznę szy­ko­wać kola­cję?

– Fledi! – ucie­szył się Tyler, tuląc plu­szaka.

Robert tym­cza­sem poszedł do kuchni, wsta­wił na kuchenkę gar­nek wody, a potem wrzu­cił do ron­delka zawar­tość sło­ika z sosem do spa­ghetti. Wła­śnie wyj­mo­wał z lodówki sałatę, mar­chewkę i ogórki na surówkę, kiedy zawi­bro­wał jego Kum­plow­ski Zega­rek. Na ekra­nie zoba­czył napis: WIA­DO­MOŚĆ OD FREDDY’EGO. Stuk­nął w niego i poja­wił się tekst: WSZYSTKOWPORZĄDKU. BAWIĘ SIĘZMOIM NAJ­LEP­SZYM KUM­PLEM!

Uro­cze. Robert nie mógł powstrzy­mać uśmie­chu.

Pociął mar­chewkę i ogórki na surówkę, a następ­nie wrzu­cił maka­ron do gotu­ją­cej się wody. Kiedy wszedł do salonu, żeby dać znać Tyle­rowi, że kola­cja gotowa, zastał chłop­czyka z Fred­dym na kola­nach, „czy­ta­ją­cego” mu jedną ze swo­ich ksią­że­czek o twar­dych stro­ni­cach, „Moje pierw­sze słówka: kolory”.

Zawsze, kiedy synek robił coś tak uro­czego, Robert żało­wał, że Anny tu nie ma, żeby mogła to zoba­czyć. Ale kogo pró­bo­wał okła­my­wać? Zawsze żało­wał, że Anny tu nie ma.

– Fledi, mój synek! – oznaj­mił Tyler.

– Serio? No to faj­nie – sko­men­to­wał Robert. – Jeste­ście z Fred­dym gotowi na kola­cję?

Spo­dzie­wał się przy­naj­mniej sym­bo­licz­nego oporu, bio­rąc pod uwagę, że Tyler „czy­tał”, ale mały odparł:

– Okej, tato.

Chło­piec wziął następ­nie misia pod pachę i poma­sze­ro­wał za Rober­tem do kuchni.

Ojciec pomógł Tyle­rowi zająć miej­sce przy stole, a Tyler posa­dził Freddy’ego na krze­śle obok i zażą­dał:

– Fledi talez!

– Chcesz, żeby Freddy miał swój talerz? – upew­nił się Robert.

– Yhm! – potwier­dził mały, kiwa­jąc głową, jakby była to naj­po­waż­niej­sza na świe­cie kwe­stia.

Robert czuł się bar­dziej niż idio­tycz­nie, ukła­da­jąc na stole przed maskotką talerz i kubek. Potem usta­wił przed Tyle­rem por­cję spa­ghetti i miskę sałatki, a do tego kubek nie­ka­pek napeł­niony mle­kiem.

– Freddy musi nie­stety jeść uda­wane jedze­nie, żeby się nie upa­prać – wyja­śnił. – Uda­wane spa­ghetti. Freddy-spa­ghetti – dodał, odpo­wied­nio akcen­tu­jąc, bo wie­dział, jak bar­dzo jego synka bawi rymo­wa­nie.

Tyler istot­nie zachi­cho­tał, jakby ojciec wła­śnie popi­sał się naj­za­baw­niej­szym na świe­cie żar­tem.

– Fledi-skedi! – zawo­łał, znowu się zaśmiał i pac­nął rącz­kami w stół z roz­ba­wie­nia.

– Tak, jest gotowy na Freddy-spa­ghetti – powtó­rzył Robert, wyci­ska­jąc żart jak cytrynę. To ide­alna tak­tyka dla publicz­no­ści zło­żo­nej z dwu­latka. Trudno było tu wzno­sić się na wyżyny sub­tel­nego dow­cipu.

Zje­dli z Tyle­rem spa­ghetti i sałatkę, okra­sza­jąc posi­łek dużą ilo­ścią śmie­chu. Nawet Robert musiał przy­znać, że dobrze się bawili.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki