Five Nights at Freddy’s. Czwarty schowek - Scott Cawthon, Kira Breed-Wrisley - ebook

Five Nights at Freddy’s. Czwarty schowek ebook

Scott Cawthon, Kira Breed-Wrisley

4,7

Opis

Co się stało z Charlie? Jak to możliwe, że jej koszmarna śmierć była jednak upozorowana? John pragnie odsunąć od siebie wspomnienie o Freddy Fazbear's Pizza, ale nie jest to takie proste. W Hurricane pojawia się nowa pizzeria, a wraz z nią kolejne porwania. John jest zmuszony współpracować z Jessicą, Marlą i Carltonem, aby rozwiązać sprawę i znaleźć zaginione dzieci. Grupa przyjaciół musi zmierzyć się z historią, która nie daje o sobie zapomnieć. Odkrycie pokręconej zagadki Charlie ponownie prowadzi do spotkania z jej ojcem — twórcą animatroników, olbrzymich pluszowych maskotek, a jednocześnie krwiożerczych bestii. OSTATNI TOM BESTSELLEROWEJ SERII FIVE NIGHTS AT FREDDY’S

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (39 ocen)
32
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monikadzs

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, polecam 😁
10
Granol

Nie oderwiesz się od lektury

Spoko, ale powinni stworzyć jeszcze jedną z tej serii, bo czuję pustkę po przeczytaniu ostatniej (tej) części. Według mnie, to przykre, że tak się książka kończy. Zbyt przykre...
00

Popularność



Podobne


ROZ­DZIAŁ 1

Char­lie! – John prze­dzie­rał się przez gruzy do miej­sca, gdzie się znaj­do­wała, krztu­sząc się pyłem pode­rwa­nym przez wybuch. Pozo­sta­ło­ści ścian prze­su­wały mu się pod sto­pami, a gdy nadep­nął na kawał betonu, zachwiał się i led­wie utrzy­mał na nogach. Zła­pał się poła­ma­nej nawierzchni i zdarł sobie ręce do krwi. Dotarł tam, do miej­sca, w któ­rym była ona – czuł pod zwa­łami jej obec­ność. Ujął olbrzymi kawa­łek betonu i zaczął go z całej siły cią­gnąć. Zdo­łał go unieść i prze­wró­cić na bok; beton zsu­nął się z hukiem, aż zatrzę­sła się zie­mia. Nad jego głową zgrzyt­nęła meta­lowa belka i zadrżała nie­po­ko­jąco.

– Char­lie! – John znów wykrzy­ki­wał jej imię, usu­wa­jąc kolejny kawa­łek betonu. – Char­lie, nad­cho­dzę!

Z tru­dem łapał powie­trze, roz­ko­pu­jąc resztki domu z despe­racką siłą, wzmoc­nioną przez adre­na­linę, ale i adre­na­lina już się koń­czyła. Zaci­snął zęby i parł naprzód. Ręce mu się pośli­zgnęły, gdy pró­bo­wał pode­rwać kolejny kawa­łek ściany, a gdy spoj­rzał w dół, uświa­do­mił sobie zszo­ko­wany, że wszę­dzie zosta­wia plamy krwi. Otarł dło­nie o dżinsy i spró­bo­wał jesz­cze raz. Tym razem odła­mek betonu poru­szył się, a on oparł go o uda, odsu­nął się o trzy kroki, po czym upu­ścił go na kupę gruzu. Upa­da­jąc na stertę, beton roz­bił leżące pod spodem kamie­nie oraz kawałki szkła, wywo­łu­jąc tym samym lawinę. Wtedy, ledwo sły­szalny przez cały ten hałas, roz­legł się szept:

– John…

– Char­lie. – Serce prze­stało mu bić, gdy ode­zwał się do niej, a gruz znów zadrżał mu pod sto­pami.

Tym razem się prze­wró­cił i upadł na plecy z takim impe­tem, że aż stra­cił oddech. Pró­bo­wał oddy­chać, ale płuca odma­wiały mu posłu­szeń­stwa. W końcu zdo­łał nabrać powie­trza. Usiadł. Krę­ciło mu się w gło­wie. I wtedy zoba­czył, co odsło­niło osu­wi­sko: był w małym ukry­tym pokoju w rodzin­nym domu Char­lie. Przed nim widać było gładką meta­lową ścianę. Pośrodku znaj­do­wały się drzwi. Widział tylko ich obrys, bez zawia­sów i klamki, ale wie­dział, co to było, ponie­waż wie­działa o tym Char­lie. Pamię­tał, że pod­czas ich ucieczki zatrzy­mała się w tym miej­scu i przy­ci­snęła poli­czek do ściany, woła­jąc do kogoś – albo cze­goś – w środku.

– John… – Znów wyszep­tała jego imię, a dźwięk ten zda­wał się docho­dzić ze wszyst­kich stron jed­no­cze­śnie, odbi­ja­jąc się od ścian pomiesz­cze­nia.

John pode­rwał się na równe nogi i przy­ci­snął ręce od drzwi. Były zimne w dotyku. Przy­ło­żył do nich poli­czek, dokład­nie tak, jak wcze­śniej Char­lie, a one stały się jesz­cze zim­niej­sze, jakby wysy­sały cie­pło z jego skóry. Odsu­nął się i roz­tarł zmar­z­niętą twarz, wciąż wpa­tru­jąc się w lśniący metal, który na jego oczach zaczął sza­rzeć. Kolor drzwi bladł, a następ­nie one same zaczęły się robić coraz cień­sze. Zani­kały i zani­kały, aż wresz­cie zaczęły wyglądać jak matowe szkło. Za nimi John ujrzał cień, jakąś postać, która się przy­su­nęła, a drzwi zro­biły się tak prze­źro­czy­ste, że pra­wie mógł ją zoba­czyć. Pod­szedł bli­żej, podob­nie jak postać z dru­giej strony drzwi. Miała gładką i lśniącą twarz, a oczy niczym posąg, wyrzeź­bione, ale nie­wi­dzące. John popa­trzył przez drzwi, na któ­rych od jego odde­chu zro­biła się led­wie widoczna mgiełka. I nagle te oczy się otwo­rzyły.

Postać stała przed nim spo­koj­nie, wpa­tru­jąc się w prze­strzeń. Jej oczy były zamglone i nie­ru­chome – mar­twe. Ktoś roze­śmiał się gwał­tow­nie, ponuro, a odgłos ten odbił się echem po nie­du­żym zaplom­bo­wa­nym pomiesz­cze­niu. John rozej­rzał się wokół, szu­ka­jąc źró­dła dźwięku. Śmiech sta­wał się coraz gło­śniej­szy. John nie mógł go już dłu­żej znieść i zasło­nił uszy rękami.

– CHAR­LIE! – krzyk­nął znowu.

* * *

John pode­rwał się na łóżku. Serce mu waliło – śmiech sły­chać było dalej, jakby podą­żył za nim ze snu. Zdez­o­rien­to­wany chło­pak rozej­rzał się po pokoju, aż spoj­rzał na tele­wi­zor, któ­rego ekran wypeł­niała wyma­lo­wana twarz klauna, śmie­ją­cego się do roz­puku. John wstał i roz­tarł poli­czek w miej­scu, gdzie doty­kał do niego zega­rek. Spoj­rzał na godzinę i ode­tchnął – miał aku­rat tyle czasu, by zdą­żyć do pracy. Usiadł z powro­tem i nabrał tchu. Na ekra­nie tele­wi­zora dzien­ni­karz miej­sco­wej tele­wi­zji kie­ro­wał mikro­fon w stronę męż­czy­zny prze­bra­nego za cyr­ko­wego klauna, z wyma­lo­waną twa­rzą, czer­wo­nym nosem i peruką we wszyst­kich kolo­rach tęczy. Klaun miał na szyi koł­nierz, który wyglą­dał, jakby pocho­dził z rene­san­so­wego obrazu. Miał też żółty kostium, z czer­wo­nymi pom­po­nami zamiast guzi­ków.

– Pro­szę mi powie­dzieć – ode­zwał się wesoło dzien­ni­karz. – Miał pan już ten kostium, czy zro­bił go pan spe­cjal­nie na wiel­kie otwar­cie?

John wyłą­czył tele­wi­zor i poszedł pod prysz­nic.

Był tu już cały dzień, ale wciąż nie mógł znieść tego hałasu – stu­ka­nie i dzwo­nie­nie prze­ry­wane krzy­kami, a od czasu do czasu jesz­cze wstrzą­sa­jący stu­kot mło­tów pneu­ma­tycz­nych. John zamknął oczy, pró­bu­jąc się od tego odciąć – w piersi czuł wibra­cje, które wprost go wypeł­niały. W pew­nej chwili wśród całego tego hałasu w uszach znów mu roz­brzmiał ten okropny śmiech. Przy­po­mniał sobie postać ze snu, tuż poza zasię­giem wzroku, i poczuł, że gdyby tylko odwró­cił w tym momen­cie głowę, zoba­czyłby twarz zza drzwi…

– John!

John odwró­cił się. O krok od niego stał Luis i patrzył na niego z nie­po­ko­jem.

– Woła­łem cię ze trzy razy – powie­dział.

John wzru­szył ramio­nami i wska­zał ręką na ota­cza­jący ich chaos.

– Słu­chaj, chło­paki idą póź­niej na mia­sto, dołą­czysz się? – zapy­tał Luis.

John się zawa­hał.

– No, dalej, dobrze ci to zrobi… nic tylko pra­cu­jesz i śpisz. – Roze­śmiał się dobro­dusz­nie i klep­nął Johna w ramię.

– Dobrze mi to robi – powtó­rzył John z uśmie­chem, po czym opu­ścił wzrok i spo­waż­niał. – Po pro­stu ostat­nio tyle się dzieje.

Pró­bo­wał mówić prze­ko­nu­jąco.

– Jasne, tyle się dzieje. Daj znać, jak­byś zmie­nił zda­nie. – Luis klep­nął Johna po ramie­niu i ruszył z powro­tem do wózka widło­wego.

John popa­trzył za nim. Nie po raz pierw­szy odrzu­cił jego pro­po­zy­cję. Ani nie drugi czy trzeci. I przy­szło mu do głowy, że w końcu prze­staną pró­bo­wać. W pew­nym momen­cie po pro­stu zre­zy­gnują. Może i lepiej.

– John! – roz­legł się inny głos.

Co tym razem?

To był maj­ster. Krzy­czał do niego z drzwi swo­jej kan­ciapy – przy­czepy, którą spro­wa­dzono na czas budowy i która stała nie­bez­piecz­nie bli­sko skraju sterty żwiru.

John powoli prze­szedł przez budowę i otwo­rzył siat­kowe drzwi przy­czepy. Chwilę póź­niej stał już naprze­ciw maj­stra, oddzie­lony od niego skła­da­nym sto­li­kiem. Pla­sti­kowa wykła­dzina naśla­du­jąca drewno pod ścia­nami odła­ziła od pod­łogi.

– Chło­paki mówią, że jesteś jakiś roz­ko­ja­rzony.

– Po pro­stu sku­piam się na pracy i tyle – odparł John, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu, by nie oka­zać fru­stra­cji.

Oli­vier uśmiech­nął się bez prze­ko­na­nia.

– Sku­piony – powtó­rzył.

Zasko­czony John prze­stał się uśmie­chać.

Oli­ver wes­tchnął.

– Słu­chaj, dałem ci szansę, ponie­waż twój kuzyn powie­dział, że jesteś dobrym pra­cow­ni­kiem. Zigno­ro­wa­łem to, że porzu­ci­łeś poprzed­nią pracę i ni­gdy do niej nie wró­ci­łeś. Wiesz, że ryzy­ko­wa­łem?

John prze­łknął z tru­dem ślinę.

– Tak, pro­szę pana. Wiem.

– Prze­stań z tym „pro­szę pana”. Po pro­stu mnie posłu­chaj.

– Prze­cież robię to, co mi się każe. Nie rozu­miem, w czym jest pro­blem.

– Wolno reagu­jesz. Wyglą­dasz tak, jak­byś śnił na jawie. Nie jesteś czę­ścią zespołu.

– Co?

– To jest praca na budo­wie. Jeśli bujasz w obło­kach i nie myślisz o bez­pie­czeń­stwie innych, komuś może stać się krzywda, ktoś może nawet zgi­nąć. Nie mówię, że macie sobie nawza­jem opo­wia­dać swoje sekrety czy zapla­tać war­ko­czyki. Mówię, że masz być czę­ścią zespołu. Muszą ci ufać, że nie zawie­dziesz ich w potrze­bie.

John ze zro­zu­mie­niem ski­nął głową.

– John, to dobra praca. I myślę, że oni są dobrymi face­tami. Ostat­nimi czasy o pracę nie jest łatwo i musisz się na niej sku­pić. Bo jeśli znów zoba­czę, że bujasz w obło­kach… cóż, po pro­stu nie sta­wiaj mnie w podob­nej sytu­acji. Jasne?

– Tak, jasne – wydu­kał John.

Nie poru­szył się. Stał tak na wyświech­ta­nej brą­zo­wej wykła­dzi­nie, jakby cze­kał, aż zosta­nie odpra­wiony.

– Dobra, wyno­cha.

John wyszedł. Bura zajęła ostat­nie minuty jego dnia pracy. Pomógł Sier­gie­jowi uprząt­nąć jakiś sprzęt, po czym rzu­cił cicho „na razie” i ruszył do swo­jego samo­chodu.

– Hej! – zawo­łał za nim Sier­giej.

John się zatrzy­mał.

– Ostat­nia szansa!

– Ja… – John zamilkł, gdy kątem oka zauwa­żył Oli­vera. – Może następ­nym razem.

Sier­giej był jed­nak uparty.

– No weź, to moja wymówka, żeby nie musieć iść do tego nowego miej­sca dla dzie­cia­ków, córka prosi mnie o to od tygo­dnia. Zabiera ją tam Lucy, ale mnie te roboty prze­ra­żają.

John się zatrzy­mał. Wokół zapa­dła cisza.

– Jakie miej­sce? – zapy­tał.

– To co, idziesz? – powtó­rzył Sier­giej.

John cof­nął się o kilka kro­ków, jakby pod­szedł za bli­sko prze­pa­ści.

– Może innym razem – powie­dział i sta­now­czym kro­kiem udał się do samo­chodu.

Auto było stare, brą­zo­wo­czer­wone, i może za cza­sów liceum byłoby fajne. Teraz tylko mu przy­po­mi­nało, że wciąż jest dzie­cia­kiem, który nie ruszył naprzód, było oznaką sta­tusu, która w ciągu ostat­niego roku zamie­niła się w powód do wstydu. Usiadł ciężko, a z boków sie­dze­nia uniósł się obło­czek kurzu. Ręce mu się trzę­sły.

– Ogar­nij się! – Zamknął oczy i zaci­snął ręce na kie­row­nicy, by się uspo­koić. – Życie toczy się dalej i dasz sobie radę – wyszep­tał, po czym otwo­rzył oczy i wes­tchnął. – Zabrzmiało jak kiep­ski tekst mojego taty.

Odpa­lił auto.

Drogę do domu powi­nien poko­nać w dzie­sięć minut, ale wybrał trasę, która zajęła mu pra­wie pół godziny, jako że omi­jała mia­sto. W ten spo­sób nie ryzy­ko­wał spo­tka­nia z ludźmi, z któ­rymi nie chciałby roz­ma­wiać. A co waż­niej­sze z tymi, z któ­rymi by chciał. Bądź czę­ścią zespołu. Nie potra­fił zmu­sić się do nie­chęci wobec Oli­vera. John nie był czę­ścią zespołu, już nie. Przez pra­wie sześć mie­sięcy poru­szał się na tra­sie praca–dom, niczym pociąg na szy­nach, cza­sem tylko zba­czał po jakieś zakupy spo­żyw­cze, ale nie­wiele wię­cej. Odzy­wał się wyłącz­nie wtedy, kiedy musiał. Uni­kał kon­taktu wzro­ko­wego. Pod­ska­ki­wał, gdy ktoś się do niego ode­zwał, bez względu na to, czy to jego współ­pra­cow­nicy mówili mu cześć, czy obcy pytali o godzinę. Odpo­wia­dał, ale coraz lepiej szło mu mówie­nie i odcho­dze­nie w tym samym momen­cie. Zawsze był grzeczny, a zara­zem dawał do zro­zu­mie­nia, że gdzieś się śpie­szy, a jeśli zaszła taka potrzeba, nagle odwra­cał się w prze­ciwną stronę. Cza­sami miał wra­że­nie, że znika, a gdy ktoś mu przy­po­mi­nał, że na­dal go widać, ogar­niały go zawód i iry­ta­cja.

Skrę­cił na par­king przed swoim domem, pię­tro­wym budyn­kiem, tak naprawdę nie­prze­zna­czo­nym na dłu­go­ter­mi­nowy wyna­jem. W biu­rze zarządcy świe­ciło się świa­tło – przez mie­siąc pró­bo­wał usta­lić godziny otwar­cia, aż w końcu zre­zy­gno­wał, docho­dząc do wnio­sku, że po pro­stu nie ma żad­nych zasad.

Zła­pał kopertę ze schowka na ręka­wiczki i ruszył w stronę drzwi. Zapu­kał, ale nie dostał odpo­wie­dzi, cho­ciaż w środku wyraź­nie sły­chać było jakiś ruch. Znów zapu­kał. Tym razem drzwi się uchy­liły. Wyj­rzała star­sza kobieta o cerze zapa­mię­ta­łej palaczki.

– Cześć, Delio. – John się uśmiech­nął.

Nie odpo­wie­działa uśmie­chem.

– Czek z czyn­szem. – John podał jej kopertę. – Wiem, że się spóź­ni­łem. Byłem wczo­raj, ale nikogo nie było.

– Pod­czas godzin urzę­do­wa­nia? – Delia ostroż­nie zaj­rzała do koperty, jakby się bała, co odkryje w środku.

– Świa­tło się nie paliło, więc…

– Więc to nie były godziny urzę­do­wa­nia. – Delia poka­zała zęby, ale nie był to praw­dziwy uśmiech. – Widzia­łam, że powie­si­łeś roślinę – dodała gwał­tow­nie.

– A tak. – John spoj­rzał przez ramię w stronę swo­jego miesz­ka­nia, jakby mógł je dostrzec z miej­sca, w któ­rym stali. – Miło jest się czymś opie­ko­wać, prawda?

John znów pró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale szybko zre­zy­gno­wał, przy­tło­czony oce­nia­ją­cym spoj­rze­niem.

– Tak można, prawda? Mieć roślinkę?

– Możesz mieć roślinkę. – Delia cof­nęła się o krok i wyglą­dało na to, że zamie­rza zamknąć drzwi. – Po pro­stu ludzie zwy­kle tu nie osia­dają. Zwy­kle jest dom, potem żona, a dopiero potem roślinka.

– Jasne. – John spu­ścił wzrok. – To był po pro­stu ciężki… – zaczął, ale drzwi zatrza­snęły mu się przed nosem – …rok.

John zapa­trzył się przez chwilę na drzwi, po czym ruszył do miesz­ka­nia znaj­du­ją­cego się na par­te­rze z przodu budynku, będą­cego jego wła­sno­ścią przez następny mie­siąc. Apar­ta­ment skła­dał się z sypialni, pokoju dzien­nego połą­czo­nego z anek­sem kuchen­nym i łazienki. Kiedy wycho­dził, zosta­wiał odsło­nięte okna, by poka­zać, że nic nie posiada – w oko­licy czę­sto docho­dziło do wła­mań, więc wyda­wało mu się, że dobrze będzie poin­for­mo­wać, iż nie ma tu czego ukraść.

Kiedy wszedł, sta­ran­nie zamknął za sobą drzwi i zasu­nął łań­cuch. W środku było chłodno, ciemno i cicho. Wes­tchnął i roz­tarł skro­nie. Wciąż bolała go głowa, ale zaczął się do tego przy­zwy­cza­jać.

Miesz­ka­nie było słabo ume­blo­wane – tak je zastał – a jedyne, co dodał od sie­bie, to cztery kar­tony pełne ksią­żek, sto­jące przy ścia­nie pod oknem. Spoj­rzał na nie z zawo­dem. Poszedł do sypialni i usiadł na łóżku, a sprę­żyny zgrzyt­nęły pod jego cię­ża­rem. Nie włą­czał świa­tła. Przez małe brudne okno nad jego łóż­kiem wpa­dało go wystar­cza­jąco wiele.

Popa­trzył w stronę komody i zoba­czył zna­jomą twarz – głowę plu­szo­wego kró­lika, pozba­wioną ciała.

– Co dziś robi­łeś? – zapy­tał John, wpa­tru­jąc się w oczy plu­szaka, jakby ten mógł go roz­po­znać.

Teo­dor patrzył tylko nie­wi­dzą­cymi oczami.

– Wyglą­dasz okrop­nie, gorzej ode mnie. – John się pod­niósł i pod­szedł do głowy kró­lika.

Nie był w sta­nie zigno­ro­wać zapa­chu naf­ta­liny i brud­nego mate­riału. Uśmiech znik­nął mu z twa­rzy. Zła­pał kró­lika za uszy i pod­niósł go do góry. Pora cię wyrzu­cić. Myślał o tym pra­wie codzien­nie. Zaci­snął zęby, po czym ostroż­nie odsta­wił głowę na komodę i odwró­cił się, nie chcąc już na nią patrzeć.

Zamknął oczy, nie ocze­ku­jąc snu, ale mając na niego nadzieję. Poprzed­niej nocy nie spał dobrze, wcze­śniej­szej też nie. Zaczął bać się snu. Odsu­wał go, jak tylko się dało – cho­dził na dłu­gie spa­cery, wra­cał późno i pró­bo­wał czy­tać albo tylko wpa­try­wał się w ścianę. Ten sche­mat był fru­stru­jący. Zła­pał poduszkę i poszedł z powro­tem do pokoju dzien­nego. Poło­żył się na kana­pie i prze­rzu­cił nogi przez pod­ło­kiet­nik, by się na niej zmie­ścić. Cisza w małym miesz­ka­niu zaczy­nała dzwo­nić mu w uszach, się­gnął więc po leżą­cego na pod­ło­dze pilota i włą­czył tele­wi­zor. Ekran był czarno-biały, a odbiór okropny. Z tru­dem roz­po­zna­wał twa­rze przez zakłó­ce­nia, ale roz­mowa, która wyglą­dała na talk show, była szybka i wesoła. Ści­szył, oparł się wygod­nie i tkwił tak, wpa­tru­jąc się w sufit i jed­nym uchem słu­cha­jąc tele­wi­zora, aż zasnął.

Jej ramię było bez­władne – to była jej jedyna część wysta­jąca z poskrę­ca­nego meta­lo­wego kadłuba. Krew spły­wała stru­mycz­kami po jej skó­rze i two­rzyła na ziemi małe jeziorko. Char­lie ode­szła. Gdy o tym pomy­ślał, wciąż mógł usły­szeć jej głos:

– Nie pusz­czaj! John! – zawo­łała moje imię.

A potem to coś… zadrżał, przy­po­mi­na­jąc sobie dźwięk zatrza­sku­ją­cego się i miaż­dżą­cego swoją zawar­tość ani­ma­tro­nicz­nego kadłuba. Wpa­try­wał się w pozba­wione życia ramię Char­lie tak, jakby świat wokół nich znik­nął, a gdy powta­rzał te odgłosy w gło­wie, jego myśli zeszły na nie­pro­szony tor – odgłosy miaż­dże­nia to były jej kości. A roz­ry­wa­nia wszystko pozo­stałe.

John nagle otwo­rzył oczy. Kilka metrów od niego widow­nia w stu­diu śmiała się. Spoj­rzał na tele­wi­zor, a jego obraz i dźwięk przy­wró­ciły go do przy­tom­no­ści.

Usiadł i pokrę­cił głową, by roz­pro­sto­wać kark – kanapa była za mała, więc musiał kulić plecy. Bolała go głowa, był wyczer­pany, ale nie­spo­kojny, a zastrzyk adre­na­liny wciąż pły­nął w jego żyłach. Wyszedł na dwór, sta­ran­nie zamknął za sobą drzwi i ode­tchnął noc­nym powie­trzem.

Ruszył wzdłuż drogi, w stronę mia­sta i tego, co jesz­cze będzie w nim otwarte. Latar­nie przy szo­sie były rzadko roz­sta­wione i nie było chod­nika, a tylko wąskie bite pobo­cze. Mijało go nie­wiele samo­cho­dów, ale gdy jakieś się poka­zy­wały, wyska­ku­jąc zza zakrę­tów lub pagór­ków, ośle­piały go świa­tłami i prze­my­kały z taką pręd­ko­ścią, że cza­sem z tru­dem utrzy­my­wał rów­no­wagę. Zauwa­żył, że pod­cho­dzi coraz bli­żej drogi, mało entu­zja­stycz­nie gra­jąc w cykora. Gdy scho­dził z pobo­cza zbyt daleko na drogę, zawsze z roz­my­słem wra­cał na nie znowu i za każ­dym razem czuł skryty zawód, że to robi.

Kiedy zbli­żał się do mia­sta, w ciem­no­ści znów roz­bły­sły świa­tła, a on osło­nił oczy i odsu­nął się od szosy. Ten samo­chód, mija­jąc go, zwol­nił, po czym nagle się zatrzy­mał. John odwró­cił się i ruszył w jego stronę, gdy otwo­rzyło się okno kie­rowcy.

– John? – zwo­łał ktoś ze środka.

Kie­rowca wrzu­cił wsteczny i samo­chód na chy­bił tra­fił zaczął się cofać na pobo­cze. John odsko­czył na bok. Z auta wysia­dła kobieta i zro­biła w jego stronę kilka kro­ków, jakby chciała go uści­skać, ale on ani drgnął. Stał z rękami opusz­czo­nymi wzdłuż ciała, dopóki się nie zatrzy­mała.

– John, to ja! – Uśmiech na twa­rzy Jes­siki szybko zni­kał. – Co ty tu robisz?

Miała na sobie koszulkę z krót­kim ręka­wem i zaczęła roz­cie­rać zmar­z­nięte ramiona, roz­glą­da­jąc się po pra­wie pustej dro­dze.

– Cóż, mógł­bym spy­tać o to samo – odparł, jakby go o coś oskar­żała.

Jes­sica wska­zała na coś nad jego ramie­niem.

– Ben­zyna. – Uśmiech­nęła się do niego pro­mien­nie, a on nie mógł się powstrzy­mać i odpo­wie­dział tym samym. Pra­wie zapo­mniał o tej jej umie­jęt­no­ści, pole­ga­ją­cej na roz­sie­wa­niu gej­ze­rów rado­ści.

– Jak się masz? – zapy­tała ostroż­nie.

– Dobrze. Głów­nie pra­cuję. – Ski­nął głową na swoje zaku­rzone ubra­nie, któ­rego nie chciało mu się zmie­nić. – A co nowego u cie­bie? – zapy­tał i nagle uświa­do­mił sobie absur­dal­ność tej roz­mowy przy mija­ją­cych ich samo­cho­dach.

– Naprawdę muszę lecieć, dobra­noc. – Odwró­cił się i zaczął odcho­dzić, nie dając jej czasu na odpo­wiedź.

– Tęsk­nię za tobą – zawo­łała Jes­sica. – I ona też.

John zatrzy­mał się i zaczął kopać zie­mię czub­kiem buta.

– Słu­chaj… – Jes­sica pode­szła do niego szybko. – Carl­ton przy­jeż­dża na kilka tygo­dni. Są ferie wio­senne. Spo­ty­kamy się wszy­scy razem.

Jes­sica cze­kała z nie­cier­pli­wo­ścią, ale nie odpo­wie­dział.

– Nie może się docze­kać, aż pokaże nam swój nowy wiel­ko­miej­ski styl – dodała wesoło. – Kiedy roz­ma­wia­łam z nim przez tele­fon w zeszłym tygo­dniu, uda­wał bro­okliń­ski akcent, by spraw­dzić, czy zauważę.

Zmu­siła się do śmie­chu. John uśmiech­nął się słabo.

– Kto jesz­cze będzie? – zapy­tał, patrząc wprost na nią po raz pierw­szy, od kiedy wysia­dła z samo­chodu.

Jes­sica zmarsz­czyła brwi.

– John, musisz z nią kie­dyś poroz­ma­wiać.

– A to czemu? – zapy­tał gwał­tow­nie i znów odszedł na parę kro­ków.

– John, zacze­kaj! – Usły­szał, jak zaczyna za nim biec.

Szybko go dogo­niła i zrów­nała z nim krok.

– Mogę tak cały dzień – ostrze­gła, ale nie odpo­wie­dział. – Musisz z nią poroz­ma­wiać.

Spoj­rzał na nią z ukosa.

– Char­lie nie żyje – odparł ostro, a słowa te dła­wiły go w gar­dle.

Wiele czasu minęło, od kiedy wypo­wie­dział to na głos. Jes­sica zatrzy­mała się. On szedł dalej.

– To cho­ciaż poroz­ma­wiaj ze mną!

Nie odpo­wie­dział.

– Krzyw­dzisz ją – dodała.

Zatrzy­mał się.

– Nie rozu­miesz, co jej robisz? Po tym, przez co prze­szła? John, to sza­leń­stwo. Nie wiem, co ta noc zro­biła z tobą, ale wiem, co zro­biła z Char­lie. Nie sądzę, aby cokol­wiek bolało tak bar­dzo jak to, że nie chcesz z nią roz­ma­wiać. I mówisz, że ona nie żyje.

– Widzia­łem, jak umie­rała. – John zapa­trzył się na świa­tła mia­sta.

– Nie­prawda – odparła Jes­sica, po czym się zawa­hała. – Słu­chaj, mar­twię się o cie­bie.

– Jestem po pro­stu zagu­biony. – John odwró­cił się do niej. – I po tym, przez co prze­sze­dłem, po tym, przez co prze­szli­śmy, to wcale nie jest nie­ty­powa reak­cja.

Pocze­kał chwilę na jej odpo­wiedź, po czym odwró­cił wzrok.

– Rozu­miem to, naprawdę. Też myśla­łam, że ona nie żyje. – John otwo­rzył usta, by coś powie­dzieć, ale Jes­sica mówiła dalej. – Myśla­łam, że nie żyje, a ona poja­wiła się, żywa!

Jes­sica pocią­gnęła Johna za rękę, aż w końcu spoj­rzał jej w oczy.

– Widzia­łam ją – powie­działa łamią­cym się gło­sem. – Roz­ma­wia­łam z nią. To ona. A to… – Puściła jego ramię i mach­nęła na niego ręką, jakby rzu­cała czar. – To, co robisz, to wła­śnie ją zabija.

– To nie ona – wyszep­tał John.

– Dobra – wark­nęła Jes­sica i odwró­ciła się na pię­cie.

Wró­ciła do samo­chodu i kilka chwil póź­niej znów wyje­chała na drogę i zawró­ciła z piskiem opon. John ani drgnął. Jes­sica minęła go z rykiem sil­nika, po czym zatrzy­mała się gwał­tow­nie i cof­nęła do niego.

– Spo­ty­kamy się w domu Claya w sobotę – powie­działa zmę­czo­nym gło­sem. – Pro­szę.

Spoj­rzał na nią. Nie pła­kała, ale oczy jej lśniły, a twarz miała czer­woną. Ski­nął głową.

– Może.

– Tyle mi wystar­czy. Do zoba­cze­nia! – zawo­łała i odje­chała, nie mówiąc nic wię­cej, a sil­nik jej auta ryczał w noc­nej ciszy.

– Powie­dzia­łem „może” – wymam­ro­tał w ciem­no­ściach John.

ROZ­DZIAŁ 2

Ołówek zgrzy­tał o papier, gdy męż­czy­zna przy biurku sta­ran­nie wypeł­niał for­mu­larz. Zatrzy­mał się nagle, czu­jąc, jak zaczyna mu się krę­cić w gło­wie. Litery na stro­nie roz­ma­zały się, popra­wił zatem oku­lary do czy­ta­nia. Nic to nie dało, więc je zdjął i potarł oczy. A potem, rów­nie nagle, jak się poja­wiły, zawroty głowy znik­nęły. Pokój znów stał pro­sto, a słowa na stro­nie były ide­al­nie czy­telne. Podra­pał się po bro­dzie, wciąż zanie­po­ko­jony, po czym zaczął pisać. Roz­legł się dzwo­nek i ktoś otwo­rzył fron­towe drzwi.

– Słu­cham pana? – rzu­cił, nie pod­no­sząc wzroku.

– Chcia­ła­bym się rozej­rzeć po zło­mo­wi­sku – roz­legł się deli­katny kobiecy głos.

– Och, prze­pra­szam panią. – Męż­czy­zna pod­niósł wzrok i uśmiech­nął się, po czym wró­cił do wypeł­nia­nia for­mu­la­rza. – Złom jest po pięć­dzie­siąt cen­tów za funt – mówił, nie prze­sta­jąc pisać. – Jeśli znaj­dzie pani kon­kretną część, to cza­sem wię­cej, ale to się zoba­czy, jak pani wróci. Pro­szę się rozej­rzeć. Musi pani mieć wła­sne narzę­dzia, ale możemy pomóc przy łado­wa­niu, jak będzie pani gotowa.

– Szu­kam cze­goś kon­kret­nego… – kobieta spoj­rzała na niego z góry, przy­glą­da­jąc się pla­kietce z imie­niem – …Bob – dodała po chwili.

– Cóż, nie wiem, co pani powie­dzieć. – Odło­żył ołó­wek, odchy­lił się na fotelu i zało­żył ręce za głowę. – To śmiet­nik. – Roze­śmiał się. – Sta­ramy się przy­naj­mniej oddzie­lić resztki samo­cho­dów od puszek, ale widzi pani, jak to wygląda.

– Bob, przy­ję­li­ście tu kilka cię­ża­ró­wek meta­lo­wego złomu tego dnia, z tego miej­sca. – Kobieta poło­żyła na for­mu­la­rzu Boba kartkę papieru.

Bob wziął ją, popra­wił oku­lary, po czym spoj­rzał znad szkieł na kobietę.

– Cóż, jak już mówi­łem, to śmiet­nik – powie­dział powoli, z każdą chwilą coraz bar­dziej zanie­po­ko­jony. – Może będę mógł pani wska­zać odpo­wiedni kie­ru­nek. To zna­czy… nie kata­lo­gu­jemy towaru.

Kobieta obe­szła biurko i sta­nęła obok Boba, a on wypro­sto­wał się z nie­po­ko­jem.

– Sły­sza­łam, że mie­li­ście tu wczo­raj jakieś kło­poty – powie­działa od nie­chce­nia.

– Żad­nych kło­po­tów. – Bob zmarsz­czył brwi. – Jakieś dzie­ciaki się zakra­dły. To się zda­rza.

– Sły­sza­łam co innego. – Kobieta przyj­rzała się zdję­ciu na ścia­nie. – Twoje córki?

– Tak, dwu- i pię­cio­latka.

– Są śliczne. – Zamil­kła na chwilę. – Dobrze je trak­tu­jesz?

Bob się wzbu­rzył.

– Oczy­wi­ście, że tak – odparł, sta­ra­jąc się zapa­no­wać nad zde­ner­wo­wa­niem.

Nastała dłuż­sza cisza. Kobieta prze­chy­liła głowę, wciąż wpa­tru­jąc się w zdję­cie.

– Sły­sza­łam, że zadzwo­ni­łeś po poli­cję, bo wyda­wało ci się, że ktoś jest uwię­ziony pod jedną ze stert złomu – ode­zwała się.

Bob nie odpo­wie­dział.

– Sły­sza­łam – mówiła dalej, nachy­la­jąc się bli­żej zdję­cia – że wyda­wało ci się, iż sły­szysz krzyki, odgłosy nie­po­koju i paniki. Coś było uwię­zione. Myśla­łeś, że dziecko. Może nawet kil­koro.

– Pro­szę posłu­chać, mamy tu porządną firmę o dobrej repu­ta­cji.

– Nie pod­wa­żam waszej repu­ta­cji. Wręcz prze­ciw­nie. Uwa­żam, że to, co zro­bi­łeś, było hono­rowe, tak pobiec na ratu­nek w środku nocy, kale­cząc sobie nogi o ostre kawałki metalu, gdy bie­głeś na oślep przez zło­mo­wi­sko.

– Skąd… – Bobowi zadrżał głos.

Zamilkł. Scho­wał też nogi pod biurko z nadzieją, że ukryje ban­daże, któ­rych obrys widać było pod jego nogaw­kami.

– Co zna­la­złeś? – zapy­tała kobieta.

Nie odpo­wie­dział.

– Co tam było? – naci­skała. – Kiedy upa­dłeś na kolana i czoł­ga­łeś się pomię­dzy bel­kami i dru­tem? Co tam było?

– Nic – wyszep­tał. – Nic nie było.

– A poli­cja? Zna­leźli coś?

– Nie, nic. Nic nie było. Posze­dłem tam dziś jesz­cze raz, by się… – Roz­ło­żył ręce na biurku, sta­ra­jąc się nad sobą zapa­no­wać. – Mamy tu porządny biz­nes – powie­dział sta­now­czo. – Nie chcę o tym roz­ma­wiać. Jeśli wpa­ko­wa­łem się w jakieś pro­blemy, to myślę…

– Nie będzie żad­nych pro­ble­mów, Bob, o ile tylko wyświad­czysz mi jedną przy­sługę.

– To zna­czy?

– To pro­ste. – Kobieta nachy­liła się do Boba, opie­ra­jąc obie ręce o jego krze­sło, tak że jej twarz pra­wie doty­kała jego twa­rzy. – Zabierz mnie tam.

* * *

John skrę­cił na par­king przy budo­wie, na któ­rej pra­co­wał, i natych­miast zauwa­żył Oli­vera, sto­ją­cego przed bramą wień­czącą ogro­dze­nie z siatki. Ramiona skrzy­żo­wał na piersi i prze­żu­wał coś z ponurą miną. Kiedy John się zorien­to­wał, że Oli­ver nie zamie­rza się ruszyć, zatrzy­mał samo­chód i wysiadł.

– Co się dzieje? – zapy­tał.

Oli­ver dalej żuł coś, co miał w ustach.

– Muszę cię zwol­nić – powie­dział w końcu. – Znów się spóź­ni­łeś.

– Nie spóź­ni­łem się. – John zapro­te­sto­wał, po czym spoj­rzał na zega­rek. – To zna­czy nie bar­dzo – dodał. – Oj, Oli­ver, to się już nie powtó­rzy. Przy­kro mi.

– Mnie też – odparł Oli­ver. – Powo­dze­nia, John.

– Oli­ver! – zawo­łał John.

Oli­ver wszedł przez bramę i po raz ostatni spoj­rzał za sie­bie, po czym odszedł.

John opie­rał się przez chwilę o samo­chód. Kilku współ­pra­cow­ni­ków wpa­try­wało się w niego, ale gdy tylko na nich spoj­rzał, odwra­cali wzrok. Wsiadł więc do samo­chodu i odje­chał tą samą drogą.

Kiedy wró­cił do swo­jego miesz­ka­nia, usiadł na brzegu łóżka i ukrył twarz w dło­niach.

– I co teraz? – zaczął się gło­śno zasta­na­wiać.

Rozej­rzał się po pokoju. Jego wzrok tra­fił na jedyną ozdobę tego wnę­trza.

– Na­dal wyglą­dasz okrop­nie – zwró­cił się do pozba­wio­nej tuło­wia głowy. – I na­dal jesteś w gor­szym sta­nie ode mnie.

Znów naszła go chęć, by pójść na przy­ję­cie. Myśl o tym przy­pra­wiała go o skurcz żołądka, ale nie był pewien, czy to ze stra­chu, czy z pod­nie­ce­nia.

– Też myśla­łam, że ona nie żyje – powie­działa poprzed­niego wie­czoru Jes­sica. – Widzia­łam ją. Roz­ma­wia­łam z nią. To ona.

John zamknął oczy.

– A co, jeśli to jest ona? – Znów to zoba­czył, ten moment co zawsze: drżący kadłub, Char­lie uwie­zioną w środku, gdy się zaci­skał i szar­pał, a potem jej dłoń i krew. Nie mogła tego prze­trwać. Ale potem zupeł­nie nie­pro­szony poja­wił się drugi obraz. Dave, który stał się Spring­tra­pem. On prze­trwał to, co spo­tkało Char­lie. Nosił żółty strój kró­lika, jakby to była jego druga skóra, i zapła­cił za to dwu­krot­nie: bli­zny pokry­wa­jące jego tułów niczym koszula z upior­nymi fal­ban­kami opo­wia­dały histo­rię jed­nej ucieczki, a druga… Char­lie zabiła go, gdy uru­cho­miła zamki zatrza­skowe, a przy­naj­mniej tak im się zda­wało. Nikt nie mógł prze­żyć tego, co ujrzeli. John przez moment wyobra­żał sobie Char­lie, pora­nioną i poła­maną, a jed­nak, jakimś cudem, żywą.

– Ale to nie brzmi jak osoba, którą widziała Jes­sica – zwró­cił się John do Teo­dora. – Ktoś poła­many i pora­niony. Nie taką osobę opi­sy­wała Jes­sica. – Potrzą­snął głową. – To nie tę osobę widzia­łem w tam­tej restau­ra­cji.

Następ­nego dnia wyglą­dała, jakby wła­śnie wyszła z bajki. John opa­no­wał się i potrzą­snął głową, pró­bu­jąc sku­pić się na teraź­niej­szo­ści. Naprawdę nie wie­dział, co się stało z Char­lie. Poczuł, że zaczyna nabie­rać nadziei.

Może się myli­łem. Może nic jej nie jest. Tego wła­śnie pra­gnął, tego pra­gną wszy­scy, któ­rzy są w żało­bie: Może to się nie wyda­rzyło. Niech wszystko będzie dobrze. Nie­pew­ność zamie­niła się w solidną pod­stawę, a John poczuł, jak cię­żar znika mu z ramion, szyja i ramiona pro­stują się z pozy­cji, któ­rej nawet nie był świa­dom. Nagle dopa­dło go całe zmę­cze­nie wywo­łane tyloma mie­sią­cami cięż­kich snów.

Spoj­rzał na Teo­dora. Ści­skał głowę kró­lika tak mocno, że aż mu pobie­lały knyk­cie. Powoli roz­pro­sto­wał palce i oparł zabawkę na poduszce.

– Nie idę – powie­dział. – Tak naprawdę ni­gdy tego nie pla­no­wa­łem. Chcia­łem po pro­stu, by Jes­sica zosta­wiła mnie w spo­koju.

Na chwilę wstrzy­mał oddech.

– Jasne? – ode­zwał się pode­ner­wo­wany. – I co miał­bym powie­dzieć tym ludziom?

Teo­dor patrzył na niego nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

– Cho­lera – wes­tchnął John.

* * *

Skrę­ca­jący się żołą­dek dawał się we znaki coraz bar­dziej, im bli­żej był domu Claya. Spoj­rzał na zega­rek na desce roz­dziel­czej. Była dopiero szó­sta.

Może jesz­cze nikogo nie będzie – pomy­ślał, ale gdy jechał krętą drogą pro­wa­dzącą do ich domu, ujrzał po obu stro­nach uliczki mnó­stwo samo­cho­dów. Wci­snął swoje auto pomię­dzy pic­kupa i zardze­wia­łego sedana, pra­wie tak znisz­czo­nego jak jego wła­sny, a potem wysiadł i ruszył w stronę domu.

Wszyst­kie okna dwu­pię­tro­wego domu były roz­świe­tlone i odci­nały się od drzew niczym latar­nia mor­ska. John zatrzy­mał się poza krę­giem świa­tła. Z wnę­trza dobie­gała muzyka. I śmiech, odgłos, który przy­pra­wiał go o dresz­cze. Zmu­sił się, by podejść do drzwi, ale przed nimi znów się zatrzy­mał. Wej­ście do środka wyda­wało mu się nie­zwy­kle poważną decy­zją, czymś, co zmieni wszystko. Z dru­giej strony tak samo poważne byłoby odej­ście.

Uniósł rękę, by zadzwo­nić, po czym się zawa­hał. Zanim zdą­żył się zde­cy­do­wać, drzwi się otwarły. Zamru­gał ośle­piony i stwier­dził, że stoi twa­rzą w twarz z Clayem Burke’em, który wyda­wał się rów­nie zasko­czony jak on sam.

– John! – Clay zła­pał Johna w obję­cia, wcią­gnął do środka i uści­snął, a następ­nie ode­pchnął go w to samo miej­sce i pokle­pał po ramio­nach.

– Dobra, wchodź! – Clay cof­nął się, by zro­bić mu miej­sce, a John ruszył za nim, ostroż­nie roz­glą­da­jąc się po pokoju.

Ostat­nim razem, gdy tu był, cały dom wyglą­dał niczym pobo­jo­wi­sko, dowód na to, że miesz­ka­jący tu czło­wiek jest w roz­sypce. Teraz brudne ubra­nia i teczki z dowo­dami znik­nęły. Kanapy i pod­łoga były czy­ste, a Clay uśmie­chał się szcze­rze. Zauwa­żył spoj­rze­nie Johna i spo­waż­niał.

– Wiele się zmie­niło. – Uśmiech­nął się, jakby odczy­tał myśli Johna.

– Czy Betty… – John ugryzł się w język. Potrzą­snął głową. – Prze­pra­szam, nie chcia­łem…

– Nie, na­dal jej nie ma – odparł spo­koj­nie Clay. – Chciał­bym, aby wró­ciła, może tak zrobi, ale póki co, życie toczy się dalej – dodał z uśmie­chem.

John ski­nął głową, nie wie­dząc, co na to odpo­wie­dzieć.

– John! – Marla poma­chała mu ze scho­dów i natych­miast pod­bie­gła do niego z typo­wym dla sie­bie zapa­łem. Zła­pała go w obję­cia, zanim jesz­cze zdą­żył się przy­wi­tać.

Z kuchni wyszła Jes­sica.

– Cześć, John – ode­zwała się spo­koj­nie, ale uśmie­chała się sze­roko.

– Tak się cie­szę, że znów cię widzę, minęło tyle czasu – powie­działa Marla i w końcu wypu­ściła go z uści­sku.

– Tak – odparł. – Za dużo.

Pró­bo­wał wymy­ślić, co jesz­cze powie­dzieć, gdy Marla i Jes­sica wymie­niły spoj­rze­nia.

Jes­sica otwo­rzyła usta, by coś powie­dzieć, ale prze­rwał jej Carl­ton, który rado­śnie zbiegł po scho­dach.

– Carl­ton! – zawo­łał John i po raz pierw­szy tego wie­czoru szcze­rze się uśmiech­nął.

Carl­ton uniósł dłoń i zbiegł do grupy.

– Cześć – powie­dział.

– Cześć – powtó­rzył John, gdy Carl­ton zmierz­wił mu włosy.

– Co to, zosta­łeś nagle moim dziad­kiem? – John od nie­chce­nia pró­bo­wał zapa­no­wać nad fry­zurą, roz­glą­da­jąc się przy tym wokół.

– Dzi­wię się, że przy­sze­dłeś. – Marla dała Joh­nowi kuk­sańca.

– To zna­czy, no jasne, że przy­sze­dłeś! – popra­wił się Carl­ton. – Po pro­stu wiem, że byłeś zajęty! Za dużo dziew­czyn, prawda?

– Jak tam Nowy Jork? – zapy­tał John, szu­ka­jąc jakie­goś tematu i popra­wia­jąc ubra­nie.

– Świet­nie! Uni­we­rek, mia­sto, nauka, przy­ja­ciele. Byłem w sztuce o koniu. Jest świet­nie. – Zaczął szybko kiwać głową.

– Marla też się uczy.

– W Ohio – włą­czyła się Marla. – Na kur­sach przy­go­to­wu­ją­cych do stu­diów medycz­nych.

– Świet­nie. – John wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Ow­szem, kosz­to­wało mnie to mnó­stwo pracy, ale było warto – odparła wesoło, a John zaczął się odprę­żać, czu­jąc, jak wcho­dzą w zna­jome tryby przy­jaźni. Marla wciąż była Marlą. Carl­ton wciąż był nie­prze­nik­niony.

– Jest gdzieś Lamar? – zapy­tał Carl­ton, roz­glą­da­jąc się wokół.

Marla potrzą­snęła głową.

– Zadzwo­ni­łam do niego, gdy… kilka mie­sięcy temu – odparła. – Pra­cuje nad tym, by wcze­śniej skoń­czyć stu­dia.

– Ale nie przy­je­dzie? – naci­skał Carl­ton.

Marla uśmiech­nęła się lekko.

– Powie­dział „ni­gdy, przeni­gdy nie poja­wię się znów w tym mie­ście, tak długo jak żyję, a wy też nie powin­ni­ście”. Ale powie­dział, że wszyst­kich nas zapra­sza do sie­bie.

– Do New Jer­sey? – Carl­ton skrzy­wił się i odwró­cił głowę do Jes­siki. – Jes­sica, a co ty teraz pora­biasz? Sły­sza­łem, że masz cały pokój w aka­de­miku dla sie­bie.

John zesztyw­niał, uświa­da­mia­jąc sobie nagle, o co tak naprawdę pytał Carl­ton. Świa­tła zaczęły go ośle­piać, a hałas zro­bił się trud­niej­szy do znie­sie­nia. Jes­sica spoj­rzała na niego, ale on nie zare­ago­wał.

– Tak – odparła i odwró­ciła się do pozo­sta­łych. – Nie wiem, co się stało, ale pew­nego dnia wró­ci­łam do sie­bie, zaraz po… jakieś pół roku temu, a ona pako­wała to, co była w sta­nie zabrać ze sobą. Zosta­wiła mnie i Johna, byśmy uprząt­nęli resztę. Gdy­by­śmy nie weszli, pew­nie nawet nie powie­dzia­łaby nam, że wyjeż­dża.

– Powie­działa, dokąd się udaje? – zapy­tała Marla, marsz­cząc brwi.

Jes­sica potrzą­snęła głową.

– Uści­snęła mnie i powie­działa, że będzie tęsk­nić, ale stwier­dziła tylko, że musi wyje­chać. Nie mówiła gdzie.

– Cóż, zawsze możemy ją spy­tać – ode­zwał się Carl­ton.

John spoj­rzał na niego zasko­czony.

– Widzia­łeś ją?

Carl­ton potrzą­snął głową.

– Jesz­cze nie. Wylą­do­wa­łem dzi­siaj, ale przyj­dzie tu. Jes­sica mówi, że wygląda dobrze.

– Jasne – odparł John.

Wszy­scy spoj­rzeli na niego, jakby wie­dzieli, co on myśli: Wygląda dobrze, ale nie wygląda jak Char­lie.

– John, chodź pomóc mi w kuchni! – zawo­łał Clay, więc John z ulgą zosta­wił przy­ja­ciół. Ale też zda­wał sobie sprawę, że nie jest w sta­nie pomóc w kuchni.

– Co tam? – zapy­tał.

Clay oparł się o zlew i zmie­rzył go wzro­kiem.

– Chcesz, żebym otwo­rzył butelkę z ket­chu­pem? – zapy­tał coraz bar­dziej zde­ner­wo­wany John. – Coś z wyso­kiej półki?

Clay wes­tchnął.

– Chcia­łem się tylko upew­nić, że radzisz tam sobie.

– Co masz na myśli?

– Pomy­śla­łem, że możesz być zde­ner­wo­wany. Wiem, że minęło tro­chę czasu, od kiedy roz­ma­wia­łeś z Char­lie.

– Od roz­mowy z tobą też minęło tro­chę czasu – odparł John, nie mogąc ukryć napię­cia w gło­sie.

– To co innego i wiesz o tym – ode­zwał się sucho Clay. – Pomy­śla­łem, że przyda ci się poga­danka.

– Poga­danka? – prych­nął John.

Clay wzru­szył ramio­nami.

– To jak? – Clay popa­trzył na Johna poważ­nie, ale cie­pło, co go uspo­ko­iło.

– Jes­sica ci mówiła? – zapy­tał, a Clay odchy­lił na bok głowę.

– Tro­chę. Pew­nie nie wszystko. Masz. – Clay otwo­rzył lodówkę, o którą się opie­rał, i podał Joh­nowi napój. – Spró­buj się roz­luź­nić, jesteś tu z przy­ja­ciółmi. Ci ludzie cię kochają. – Uśmiech­nął się.

– Wiem – odrzekł John i odsta­wił puszkę na blat obok.

Przez moment na nią patrzył, ale jej nie pod­no­sił, bo czuł, że jeśli się napije, to się podda, zaak­cep­tuje wszystko, co mu powie­dziano. Zupeł­nie jakby wziął tę tabletkę, którą wszy­scy inni już połknęli.

Popa­trzył na drzwi.

– Nawet o tym nie myśl – zawo­łał gwał­tow­nie Clay.

John nie pró­bo­wał uda­wać, że o tym nie myśli. Clay wes­tchnął.

– Wiem, że to musi być dla cie­bie trudne.

– Naprawdę? – odparł ostro John, ale mina Claya się nie zmie­niła.

– Zostań i poroz­ma­wiaj z nią. Myślę, że jesteś jej to winien. I sobie też.

John wciąż wpa­try­wał się w drzwi.

– Cały ten ból, który sobie spra­wiasz… Prze­cież nie tego chcesz. – Clay odchy­lił się i zasło­nił Joh­nowi widok.

– Masz rację – odparł John.

Wypro­sto­wał się i spoj­rzał Clay­owi w oczy.

– Nie tego chcę.

Pod­szedł do tyl­nych drzwi, otwo­rzył je i zbiegł po beto­no­wych scho­dach tak szybko, jakby Clay miał go gonić, po czym ruszył na przód domu w kie­runku swo­jego samo­chodu. Serce mu waliło. Czuł lek­kie zawroty głowy i wcale nie wie­dział, czy pod­jął słuszną decy­zję.

– John! – zawo­łał ktoś za nim.

Zna­jomy głos przy­pra­wił go o dreszcz, więc zatrzy­mał się i na moment zamknął oczy.

Sły­szał, jak jej obcasy stu­kają o kamienny chod­nik. Uci­chły, gdy weszła na traw­nik, by do niego podejść. Otwo­rzył oczy i odwró­cił się w stronę głosu. Stała kilka kro­ków od niego.

– Dzię­kuję, że się zatrzy­ma­łeś – powie­działa Char­lie.

Patrzyła na niego z nie­po­ko­jem. Opla­tała się ramio­nami, jakby zmar­zła, cho­ciaż powie­trze było dość cie­płe.

– Sze­dłem tylko po kurtkę – ode­zwał się John, sta­ra­jąc się, by to kłam­stwo zabrzmiało natu­ral­nie.

Zmie­rzył ją wzro­kiem, a ona nie ruszała się, jakby wie­działa, co on robi i dla­czego. Wyglą­dała jak jakaś prze­piękna kuzynka Char­lie, ale nie ona sama. Nie ta nie­zdarna dziew­czyna o okrą­głej twa­rzy i kędzie­rza­wych wło­sach, którą znał przez pra­wie całe życie. Była wyż­sza, szczu­plej­sza, miała dłuż­sze i ciem­niej­sze włosy. Jej postawa, nawet gdy opla­tała się rękami z nie­po­koju, była ele­gancka. Gdy tak na nią patrzył, pierw­szy szok minął i ogar­nęła go odraza. Cof­nął się odru­chowo.

Jak kto­kol­wiek może sądzić, że to ona? – pomy­ślał. – Jak ktoś może myśleć, że to moja Char­lie?

Przy­gry­zła wargę.

– John, powiedz coś – ode­zwała się bła­gal­nie.

Wzru­szył ramio­nami i uniósł zre­zy­gno­wany dło­nie.

– Nie wiem co – przy­znał.

Ski­nęła głową. Roz­pro­sto­wała ręce, jakby dopiero uświa­do­miła sobie, jak je trzy­mała, i zaczęła sku­bać paznok­cie.

– Tak się cie­szę, że cię widzę. – Brzmiało to tak, jakby zaraz miała się roz­pła­kać.

John zaczął łagod­nieć, ale zdu­sił to uczu­cie.

– Ja też – powie­dział bez prze­ko­na­nia.

– Tęsk­ni­łam za tobą – zaczęła, patrząc na niego wycze­ku­jąco.

John nie miał poję­cia, jak teraz wygląda, ale czuł się jak kamień.

– Ja em… musia­łam na tro­chę wyje­chać – mówiła dalej nie­pew­nie. – Tej nocy, John, myśla­łam, że umrę.

– Myśla­łem, że umar­łaś – odparł, pró­bu­jąc prze­łknąć rosnącą mu w gar­dle gulę.

Zawa­hała się.

– Uwa­żasz, że to nie ja? – zapy­tała w końcu cicho.

Spu­ścił na chwilę wzrok, nie mogąc oznaj­mić jej tego w twarz.

– Jes­sica mi powie­działa. Nie szko­dzi, John – rze­kła. – Chcę, żebyś wie­dział, że nie szko­dzi.

Oczy lśniły jej od łez.

Serce mu się ści­snęło i nagle cały świat ujrzał z innej per­spek­tywy.

Popa­trzył na kulącą się przed nim, pró­bu­jącą opa­no­wać łka­nie kobietę. Zde­cy­do­wane róż­nice, które w niej widział, nagle wydały mu się tak łatwe do wytłu­ma­cze­nia. Była w butach na obca­sie, więc wyda­wała się wyż­sza. Miała pod­kre­śla­jącą kształty sukienkę, zamiast typo­wych dla niej dżin­sów i koszulki, więc wyda­wała się szczu­plej­sza. Była ele­gancko ubrana, a jej ruchy były pew­niej­sze, wyra­fi­no­wane, ale wszystko to było niczym sty­li­za­cja, którą Jes­sica gro­ziła jej od dawna. Jakby Char­lie po pro­stu doro­sła.

Wszy­scy musie­li­śmy doro­snąć.

John pomy­ślał o tym, jak jeź­dził z pracy do domu i o tym, jak – aż do tego ranka – uni­kał nawet oko­lic jej domu i miej­sca, gdzie był Freddy Fazbear. Może Char­lie też miała sprawy, któ­rych sta­rała się uni­kać? Może chciała po pro­stu stać się inna?

Może pra­gnęła zmiany, tak jak ty. Kiedy myślisz o tam­tym momen­cie, o tym, co ci zro­bił – a co musiał zro­bić jej? Char­lie, jakie ty mie­wasz kosz­mary?

Nagle ogar­nęło go instynk­towne pra­gnie­nie, by ją o to spy­tać, i po raz pierw­szy pozwo­lił sobie na to, by spoj­rzeć jej w oczy. Kiedy to zro­bił, żołą­dek mu się skur­czył, a serce zaczęło walić jak osza­lałe. Uśmiech­nęła się do niego nie­pew­nie, a on odpo­wie­dział tym samym, nie­świa­do­mie naśla­du­jąc ją, ale coś lodo­wa­tego ści­skało mu wnętrz­no­ści.

To nie są jej oczy.

John odwró­cił wzrok i ogar­nął go spo­kój. Char­lie poczuła się zdez­o­rien­to­wana.

– Char­lie – ode­zwał się ostroż­nie. – Pamię­tasz ostat­nią rzecz, jaką ci powie­dzia­łem, zanim ty… zosta­łaś uwię­ziona w tym stroju?

Popa­trzyła mu w oczy, po czym potrzą­snęła głową.

– Prze­pra­szam, John – powie­działa. – Wielu rze­czy z tam­tej nocy nie pamię­tam, bra­kuje całych kawał­ków. Pamię­tam, że byłam w kostiu­mie… zemdla­łam, chyba na wiele godzin.

– Więc nie pamię­tasz? – powtó­rzył ponuro. Wyda­wało się nie­moż­liwe, by mogła to zapo­mnieć. Może mnie nie usły­szała.

– Byłaś ranna? – zapy­tał szorstko.

W mil­cze­niu ski­nęła głową, a oczy znów wypeł­niły jej się łzami i oplo­tła się ramio­nami. Tym razem nie wyglą­dała na zmar­z­niętą, ale jakby cier­piała. Może tak było. John zro­bił krok w jej stronę, pra­gnąc nagle, bez­na­dziej­nie, obie­cać jej, że wszystko będzie dobrze. Ale wtedy znów spoj­rzał jej w oczy i zatrzy­mał się. Cof­nął się o krok. Wycią­gnęła rękę, ale nie przy­jął jej, więc znowu oplo­tła się ramio­nami.

– John, spo­tkał­byś się ze mną jutro? – zapy­tała poważ­nie.

– Po co? – odpo­wie­dział pyta­niem, nim zdo­łał się poha­mo­wać, ale nie zare­ago­wała.

– Chcę poroz­ma­wiać. Daj mi szansę. – Głos jej zadrżał, a on ski­nął głową.

– Jasne. Pew­nie, spo­tkamy się jutro. – Zamilkł na chwilę. – To samo miej­sce, dobra? – Dodał ostroż­nie, cze­ka­jąc, jak zare­aguje.

– Wło­ska knajpka? Nasza pierw­sza randka? – odparła z pro­stotą i uśmiech­nęła się cie­pło. Łzy chyba prze­stały lecieć. – Około szó­stej?

John wes­tchnął głę­boko.

– Dobra. – Znów spoj­rzał jej w oczy i tym razem nie odwró­cił wzroku, po raz pierw­szy tej nocy sku­pia­jąc się na nich. Ona także patrzyła na niego, bez ruchu, jakby się bała, że go spło­szy.

Ski­nął głową, po czym odwró­cił się i odszedł bez słowa. Powę­dro­wał szybko do swo­jego samo­chodu, z tru­dem utrzy­mu­jąc równy krok. Czuł się tak, jakby zro­bił coś wspa­nia­łego, a także popeł­nił jakiś straszny błąd. Czuł się dziw­nie, ogar­nięty adre­na­liną, gdy jechał przez ciemne mia­sto, a przed oczami sta­nęła mu jej twarz.

To nie były jej oczy.

Char­lie patrzyła, jak odcho­dził, przy­kuta do miej­sca, jakby to był jedyny punkt, w jakim kie­dy­kol­wiek stała. On mi nie wie­rzy. Jes­sica nie chciała jej mówić o tym dziw­nym, ale zde­cy­do­wa­nym prze­ko­na­niu Johna, ale jego odmowa, by teraz poroz­ma­wiali, jego nie­chęć, by choćby przy­jąć do wia­do­mo­ści jej obec­ność tam­tego dnia w restau­ra­cji, była taka dziwna. Zbyt dziwna, by ją zigno­ro­wać. Jak może myśleć, że ja to nie ja?

Tylne świa­tła samo­chodu Johna znik­nęły za zakrę­tem.

Char­lie wpa­try­wała się w ciem­ność, nie chciała wra­cać do jasnego, gwar­nego domu. Carl­ton powie­działby jej dow­cip. Jes­sica i Marla pocie­sza­łyby tak, jak wtedy w restau­ra­cji, gdy przy­szła im poka­zać, że w jakiś nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób prze­trwała. Droga od jej samo­chodu – a tak naprawdę poży­czo­nego od ciotki Jen – do restau­ra­cji zda­wała się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność. Żołą­dek skrę­cał jej się ze stra­chu, cho­ciaż oczy­wi­ście wie­działa, że ucie­szą się na jej widok. Bo jakże by nie? Każdy krok był sztywny, nie­pewny. Za każ­dym razem, gdy się ruszała, bolało; całe jej ciało było obo­lałe z powodu wyda­rzeń poprzed­niego dnia, ale nie było na nim żad­nych śla­dów, które by to potwier­dzały.

Nawet oddy­cha­nie było wymu­szone i obce, i wciąż miała wra­że­nie, że jeśli o nim zapo­mni, to prze­sta­nie oddy­chać i umrze z braku tlenu tam, na chod­niku, dla­tego wciąż sobie przy­po­mi­nała weź oddech. Widziała ich przez okno, gdy szła do drzwi, a serce jej waliło. A oni dostrze­gli ją i wyda­rzyło się wszystko to, na co miała nadzieję: Marla i Jes­sica pobie­gły do drzwi, prze­py­cha­jąc się, by ją uści­skać i pła­cząc na widok jej żywej osoby. Pozwo­liła się oto­czyć ich poczu­ciu ulgi, ale zanim jesz­cze wyplą­tała się z ich objęć, roz­glą­dała się za Joh­nem. Kiedy go zoba­czyła, odwró­co­nego ple­cami do drzwi, pra­wie zawo­łała jego imię, ale coś ją powstrzy­mało. Powie­dział coś, czego nie usły­szała, i patrzyła z nie­do­wie­rza­niem, że on zaci­ska dłoń na łyżce niczym na jakimś orężu, ale do niej nie pod­cho­dzi.

– John! – zawo­łała w końcu.

Ale się nie odwró­cił. Marla i Jes­sica wycią­gnęły ją z restau­ra­cji i zaczęły wyda­wać pocie­sza­jące dźwięki, które musiały być sło­wami, a Char­lie pró­bo­wała go dostrzec przez okno – nie poru­szył się. Jak może uda­wać, że mnie tu nie ma?

Nagle prze­szy­wa­jący ból przy­wró­cił ją do rze­czy­wi­sto­ści. Objęła się mocno rękami, cho­ciaż to tak naprawdę nie poma­gało. Był wszę­dzie, ostry i pie­kący. Zaci­snęła zęby, nie chcąc wydać żad­nego dźwięku. Cza­sami łagod­niał i mogła go zepchnąć gdzieś na skraj świa­do­mo­ści. Cza­sami zni­kał na całe dnie, ale zawsze wra­cał.

Byłaś ranna? – Zapy­tał ją o to John i był to pierw­szy i jedyny znak, że na­dal może mu zale­żeć, a ona nie zdo­łała mu odpo­wie­dzieć.

Tak – mogła odpo­wie­dzieć. – Byłam i na­dal jestem. Cza­sami myślę, że od tego umrę, a to, co czuję teraz, to led­wie cień tego, co było wcze­śniej. Czuję się, jakby poła­mało mi wszyst­kie kości. Jakby moje wnętrz­no­ści poskrę­cano i porwano. Jakby moja głowa została roz­łu­pana, jakby mi wszystko wypły­nęło ze środka i tak w kółko.

Zaci­skała zęby, z roz­my­słem oddy­cha­jąc głę­boko, aż ból zaczął powoli słab­nąć.

– Char­lie, wszystko w porządku? – zapy­tała cicho Jes­sica, pod­cho­dząc do niej chod­ni­kiem przy domu Claya.

Char­lie ski­nęła głową.

– Nie sły­sza­łam, kiedy przy­szłaś – wydu­siła z tru­dem.

– On nie chce cię skrzyw­dzić. Ma po pro­stu…

– Traumę – wark­nęła Char­lie. – Wiem.

Jes­sica wes­tchnęła, a Char­lie potrzą­snęła głową.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łam być nie­grzeczna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki