Five Nights at Freddy’s. Five Nights at Freddy's: Tales from the Pizzaplex. Submechanofobia Tom 4 - Scott Cawthon - ebook

Five Nights at Freddy’s. Five Nights at Freddy's: Tales from the Pizzaplex. Submechanofobia Tom 4 ebook

Scott Cawthon

4,4

Opis

Czy miałeś kiedyś niewytłumaczalne przeczucie, że wokół ciebie dzieje się coś dziwnego?

 

Caden podejrzewa, że podwodne animatroniki w parku wodnym Freddy’s Fantasy są czymś więcej niż bezmyślnymi robotami. Robbie jest pewien, że umysłami członków Fanklubu Fazbeara zawładnęła tajemnicza siła. Abe nie może oprzeć się wrażeniu, że animatroniczni asystenci z jego mieszkania w Fazplex Tower coś przed nim ukrywają…

 

Gdy w świecie Five Night’s at Freddy’s zorientujesz się, co jest nie tak, zwykle jest już za późno…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
4
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
justyna1506

Z braku laku…

no taka średnia ale zakończenie fajne szkoda że mało akcji na początku szerze to nawet polecam
00
ArturZurek

Nie oderwiesz się od lektury

FNAF
00

Popularność



Podobne


Submechanofobia

Bam, bam, bam.

– Hej, mały, nie powinno cię tu być.

Bam, bam.

– Pro­szę nie stu­kać w szybę – zawo­łał Caden Wykow­ski ze swo­jego sta­no­wi­ska nie­opo­dal głów­nej atrak­cji, zwa­nej przez wła­ści­ciela tego miej­sca Mor­skim Mecha­kwa­rium Freddy’ego. Tylko tu w całym parku wod­nym Freddy’ego znaj­do­wały się pod­wodne ani­ma­tro­niki. Sam Caden był zachwy­cony, gdy po raz pierw­szy zoba­czył te mecha­niczne stwo­rze­nia: mor­skiego smoka, dwa węże mor­skie, kilka reki­nów, różne ryby, syrenę i nurka w sta­ro­świec­kim kom­bi­ne­zo­nie. W akwa­rium była też sztuczna pod­wodna sce­ne­ria – kora­lowce, rośliny i muszle.

Maluch pew­nie chciał zoba­czyć ani­ma­tro­niki z bli­ska i musiał prze­do­stać się tu przez dział kon­ser­wa­cji. Mecha­kwa­rium jed­nak było prze­zna­czone do podzi­wia­nia wyłącz­nie z daleka, w trak­cie korzy­sta­nia z innych atrak­cji.

– Dla­czego smok na mnie nie patrzy? – maru­dził dzie­ciak. – Popatrz na mnie, smoku!

Miał na sobie czer­wone kąpie­lówki, żółtą koszulkę z logo parku wod­nego Freddy’s Fan­tasy i klapki. Naj­praw­do­po­dob­niej urwał się swoim opie­ku­nom.

– Nie patrzy, bo nie jest praw­dziwy, młody. To ani­ma­tro­nik, robot. Wra­caj do rodziny, na pewno się już zasta­na­wiają, gdzie się podzia­łeś.

– To miej­sce jest do bani! – Dzie­ciak ponow­nie ude­rzył w szybę otwartą dło­nią.

– Hej! – Caden pod­szedł do niego. – Dość tego.

Dzie­ciak wypluł gumę do żucia na szybę, obró­cił się na pię­cie i strze­lił Cade­nowi pro­sto w klatkę pier­siową z pla­sti­ko­wego pisto­letu na wodę – dwa razy – co zatrzy­mało męż­czy­znę w pół kroku. Potem pobiegł w stronę drzwi, przez które nie powi­nien był w ogóle wcze­śniej wejść.

Caden wes­tchnął i wytarł dłoń w mokre robo­cze polo, patrząc, jak pecyna różo­wej, prze­żu­tej gumy zsuwa się powoli po szy­bie zbior­nika. Wyjął z kie­szeni szmatkę, pochy­lił się i posprzą­tał. Następ­nie pochu­chał na szkło i spró­bo­wał naj­le­piej, jak mógł, doczy­ścić zabru­dze­nie.

– Hej, Wykow­ski! Jak tam leci?

Szybko się wypro­sto­wał, usły­szaw­szy głos Mar­tina Cop­pera. Mar­tin, wła­ści­ciel parku wod­nego, był jego nowym sze­fem.

Caden ski­nął głową i odchrząk­nął.

– Ekhm… Dobrze, panie Cop­per.

Mar­tin uśmiech­nął się i mach­nął ręką.

– Wystar­czy „sze­fie”, jasne?

Caden sta­rał się nie gapić na jego sze­roki uśmiech.

– Jasne, sze­fie.

Mar­tin Cop­per był prze­cięt­nie wyglą­da­ją­cym męż­czy­zną w śred­nim wieku, o śred­nim wzro­ście i takiejże wadze. Miał nieco już prze­rze­dzone włosy. Jego jedyną przy­ku­wa­jącą wzrok cechą był uśmiech, na który naj­wy­raź­niej wydał sporo pie­nię­dzy. Jego duże, ide­al­nie pro­ste zęby miały kolor jasnej kości sło­nio­wej. Kiedy się uśmie­chał, trudno było zigno­ro­wać ich błysk.

– Za mną, Wykow­ski – pole­cił i Caden posłusz­nie poszedł za nim wąską ścieżką wokół okrą­głego zbior­nika. Węże mor­skie, jeden w kolo­rze wybla­kłego fio­letu, a drugi – bla­dego różu, prze­śli­zgnęły się obok Mar­tina. Ich dłu­gie, reali­stycz­nie wyko­nane ciała wiły się tuż przy szy­bie. Roy, współ­pra­cow­nik Cadena, nadał im przy­domki Marco i Polo, ponie­waż czę­sto mysz­ko­wały po zaka­mar­kach zbior­nika jak praw­dziwi odkrywcy.

– Cza­sami potra­fią być tro­chę prze­ra­ża­jące, co? – powie­dział Mar­tin. Caden ski­nął głową z wymu­szo­nym uśmie­chem, odwra­ca­jąc wzrok od ani­ma­tro­ni­ków i roz­glą­da­jąc się po ota­cza­ją­cym ich parku wod­nym.

Jak na pią­tek nie było wiel­kiego tłumu, ale park dopiero tydzień wcze­śniej został otwarty po prze­rwie. Był zbu­do­wany na pla­nie ogrom­nego koła, któ­rego cen­trum sta­no­wiło mecha­kwa­rium. Po pół­noc­nej stro­nie znaj­do­wało się główne wej­ście i biuro admi­ni­stra­cyjne parku. W zachod­niej czę­ści usy­tu­owano stawy Bon­nie’s Sea Ponds z dwoma base­nami dla dzieci i głów­nym base­nem do nur­ko­wa­nia. Od połu­dnia zbu­do­wano kom­pleks skle­powo-restau­ra­cyjny Freddy’s Tre­asu­res and Eatery, a także pomost, z któ­rego star­to­wały łódki – Chica’s Fairy Boats. Wschod­nią część sta­no­wiła wyspa Foxy’ego ze zjeż­dżal­niami wod­nymi, a mię­dzy prze­zro­czy­stymi rurami zjeż­dżalni a salo­nem gier upchnięto pomiesz­cze­nia dla pra­cow­ni­ków i warsz­tat, gdzie doko­ny­wano kon­ser­wa­cji i napraw.

Łódeczki z nama­lo­waną Chiką pły­nęły małym stru­mie­niem, który oddzie­lał wodne atrak­cje od mecha­kwa­rium. W tej chwili było w nich kil­koro dzieci, które pró­bo­wały zna­leźć się jak naj­bli­żej ani­ma­tro­ni­ków. Caden wie­dział, że Mar­ti­nowi nie było to w smak i że chciał im to unie­moż­li­wić. Ani­ma­tro­niki były mocno zużyte, miały odpry­ski farb, plamy rdzy, a tu i ówdzie ich czę­ści były poła­mane. Nie było jed­nak tego widać, dopóki czło­wiek nie zna­lazł się naprawdę bli­sko nich. Park wodny swoje lata świet­no­ści prze­ży­wał dawno temu, potem przez długi czas pozo­sta­wał zamknięty, aż w końcu dwa mia­sta dalej otwo­rzył się Mega Piz­za­pleks Freddy’ego Fazbe­ara. Mar­tin miał nadzieję, że uda mu się wyko­rzy­stać suk­ces Piz­za­pleksu, ale nie zamie­rzał wkła­dać żad­nych pie­nię­dzy w reno­wa­cję Mecha­kwa­rium. Zada­niem Cadena było utrzy­ma­nie w ruchu cen­nych atrak­cji.

Co oka­zało się trud­niej­sze, niż się spo­dzie­wał.

Zarzą­dza­nie mecha­kwa­rium było jedyną przy­zwo­icie płatną pracą, jaką mógł zdo­być w mia­steczku Meadow Brook bez dodat­ko­wych szkół i kur­sów. A nie lubił się uczyć. Szkoły nie wspo­mi­nał dobrze, zresztą naj­le­piej zawsze mu szło zdo­by­wa­nie umie­jęt­no­ści w spo­sób prak­tyczny, kiedy mógł coś zro­bić wła­sno­ręcz­nie.

Mar­tin prych­nął i zła­pał się za nos.

– Wiem, że już to powie­dzia­łem, Wykow­ski, ale powta­rzam, akwa­rium musi być czy­ste. Bez jed­nej plamki.

Kiedy mówił, mocno gesty­ku­lo­wał. Pod­kre­śla­jąc coś waż­nego, dźgał pal­cem powie­trze albo machał dło­nią, jakby ciął coś przed sobą topo­rem. Caden nie­raz zasta­na­wiał się, czy szef wie, jakie wra­że­nie robi to na roz­mów­cach.

– To mecha­kwa­rium jest gwoź­dziem pro­gramu, z niego żyje cały park. Musi przy­nieść zysk.

Obna­żył zęby i wska­zał mie­dzia­nego koloru kieł.

– Te zęby się same nie spłacą. Praw­dziwa miedź, łapiesz?

Caden ski­nął głową.

– Nie­źle. Tak, pa… sze­fie. Spraw­dzam para­me­try wody co wie­czór, żeby upew­nić się, że wszystko działa bez zarzutu, podob­nie jak w innych base­nach.

– Dobrze, dobrze. A kiedy ani­ma­tro­nik się zepsuje, musisz go natych­miast napra­wić. Żad­nego guz­dra­nia i fuszerki. Zamknięta atrak­cja to mniej ludzi i mniej pie­nię­dzy. A mniej pie­nię­dzy to mniej pracy. Bez pie­nię­dzy nie będzie pracy dla nikogo. Jasne?

Caden znowu ski­nął głową w kie­runku wyce­lo­wa­nego w jego twarz palca.

– Zro­zu­mia­łem, sze­fie. Natych­miast napra­wić.

– Zatrud­ni­łem cię, bo masz wykształ­ce­nie mecha­niczne i doświad­cze­nie. Uczy­łeś się tego w szkole, prawda?

– Tak, mia­łem zaję­cia prak­tyczno-tech­niczne, a potem w lecie pra­co­wa­łem w piz­ze­rii Pen­guin i obsłu­gi­wa­łem minia­ni­ma­tro­niki. Dobrze sobie radzę z napra­wami. Już bab­cia mi to zawsze powta­rzała.

Caden zer­k­nął do akwa­rium, szybko prze­li­czył w myślach pły­wa­jące ani­ma­tro­niki i podra­pał się po gło­wie. Zdał sobie sprawę, że nie widzi syreny. Ups.

Mar­tin jakby czy­tał w jego myślach, bo zatrzy­mał się i też spoj­rzał na zbior­nik.

– Chwila moment. A syrena? Gdzie syrena?

Oparł pła­skie czoło o grubą szybę akwa­rium i spoj­rzał w dół. Caden podą­żył za jego wzro­kiem. Syrena leżała na dnie mechakwa­rium, na skale. Ramiona miała dziw­nie wykrzy­wione, oczy sze­roko otwarte, jedno czarne jak smoła, bo bra­ko­wało w nim gałki. Usta otwie­rała, jakby uto­nęła.

– Syrena padła, Wykow­ski, powta­rzam, syrena padła! – Mar­tin pokrę­cił głową, pocie­ra­jąc dło­nią kark. – Zamknij skle­pik i zaj­mij się nią, do dia­ska.

Nie­mal odbiegł, zaafe­ro­wany, wyma­chu­jąc rękami w powie­trzu.

– Im czę­ściej to zamy­kam, tym wię­cej tracę pie­nię­dzy – mam­ro­tał. – Napraw ją, Wykow­ski!

– Jasne, sze­fie – odparł cicho Caden. – Żaden pro­blem. Natych­miast.

– Dam radę – cicho mruk­nął do sie­bie, wspi­na­jąc się po dra­bi­nie na zamkniętą plat­formę, która ota­czała szczyt mecha­kwa­rium. – Jestem nie­ustra­szony.

Jego bab­cia zawsze mu powta­rzała, że sto­so­wa­nie afir­ma­cji może pomóc mu prze­trwać trudne chwile. Dzia­łało, kiedy był nasto­lat­kiem, ale teraz odkry­wał, że słowa nie były w sta­nie spro­stać wyzwa­niom sta­wia­nym przez nową pracę.

– Jestem odważny. – Spoj­rzał ponad par­kiem i dostrzegł Roya zamy­ka­ją­cego łódki i ofe­ru­ją­cego gościom dar­mowe kupony na gry. Caden się­gnął po pian­kowy kom­bi­ne­zon wiszący na kołku i zdał sobie sprawę, że trzę­sie mu się ręka. Zaci­snął dłoń w pięść i otwo­rzył ją, a następ­nie chwy­cił mokry kom­bi­ne­zon uży­wany do nur­ko­wa­nia w mecha­kwa­rium.

Obli­zał suche usta i spró­bo­wał zapa­no­wać nad odde­chem. Zamknął oczy i pokrę­cił głową.

– Oddy­cham bez pro­blemu. Dam radę. – Roze­brał się do kąpie­ló­wek, zało­żył obci­sły kom­bi­ne­zon i zapiął go. – Nie jestem już małym dziec­kiem.

Miał dzie­więt­na­ście lat i był samo­dzielny, tylko rachunki babci pię­trzyły się coraz wyżej. Wycho­wy­wała go, odkąd miał sześć lat i był zobo­wią­zany zadbać o jej dom, gdy poszła do domu opieki. Było to ostat­nie, co mu powie­działa, zanim zabrała ją karetka, gdy przy­pad­kowo zra­niła się w zamro­cze­niu wywo­ła­nym począt­ko­wym sta­dium cho­roby Alzhe­imera. Zacho­wać dom – to było dla niej ważne i nie zamie­rzał jej zawieść.

Potrze­bo­wał tej pracy. Musiał więc być w sta­nie ją wyko­ny­wać.

Pod­szedł do kon­tro­lek mecha­kwa­rium i prze­su­nął dźwi­gnię zasi­la­nia. Klik­nęło i umilkł syk elek­trycz­no­ści. Caden naci­snął przy­cisk, aby odsu­nąć nie­bie­ską pokrywę na górze zbior­nika. Usły­szał powolny szum cofa­ją­cej się mecha­nicz­nie ste­ro­wa­nej osłony. Spod pokrywy buch­nął odór sil­nych che­mi­ka­liów prze­sy­ca­ją­cych wodę.

Caden wsu­nął stopy w płe­twy do nur­ko­wa­nia, pod­niósł ciężką butlę z powie­trzem i zało­żył ją. Przy­piął torbę z narzę­dziami do kara­biń­czyka na ska­fan­drze i wsu­nął maskę na głowę. Spoj­rzał w dół, na wodę, na cie­nie nie­ru­cho­mych ani­ma­tro­ni­ków. Po ple­cach prze­biegł mu dreszcz. Stopy miał cięż­kie, jakby były przy­kle­jone do plat­formy. Pod­niósł jedną nogę, potem drugą, żeby je roz­ru­szać, i zato­czył kilka kółek zesztyw­nia­łymi bar­kami.

Kiedy wyłą­czał zasi­la­nie, ani­ma­tro­niczne mor­skie stwory zamie­rały w róż­nych miej­scach mecha­kwa­rium. Nie­które uno­siły się bli­sko powierzchni, inne zawi­sały gdzieś pośrodku, a jesz­cze inne opa­dały na sztuczne mor­skie dno.

To miało być jego dru­gie zej­ście do zbior­nika. Za pierw­szym razem zanur­ko­wał i pły­wał nad ani­ma­tro­ni­kami. Za bar­dzo się bał, by się do nich zbli­żyć. Nie miał pew­no­ści, czy uda mu się zejść głę­biej na dno. Ale tym razem musiał. Musiał.

Miał nadzieję, że to tylko pro­blem z sil­ni­kiem. Ich budowa była pro­sta: oka­blo­wa­nie i przy­cisk resetu, który można było wci­snąć na miej­scu, pod wodą. Gdyby coś było poważ­nie nie tak, ani­ma­tro­nika trzeba by wyło­wić i prze­nieść do warsz­tatu. Caden był pewien, że Mar­tin wyszedłby z sie­bie, gdyby ze zbior­nika miał znik­nąć kolejny robot.

Usiadł na kra­wę­dzi i wsu­nął upłe­twione stopy do wody.

– Dam radę. Będzie dobrze. Niech będzie dobrze.

Nasu­nął maskę na oczy, wziął w zęby ust­nik butli z tle­nem i szybko ześli­zgnął się do wody, zanim zdą­żył się roz­my­ślić. Opa­da­jąc pro­sto w dół, poczuł chłód wody…

I wylą­do­wał dokład­nie przed nosem rekina, a także przed jego sze­roko roz­wartą, pełną wiel­kich, ostrych i zardze­wia­łych zębów pasz­czą.

Otwo­rzył sze­roko oczy, czu­jąc ogar­nia­jącą go falę paniki.

Serce tłu­kło mu się w piersi i na chwilę zapo­mniał, gdzie jest. Widział tylko prze­ra­ża­ją­cego mecha­nicz­nego rekina i mrok zapo­mnie­nia, czy­ha­jący w głębi jego gar­dzieli. Zatrze­po­tał ramio­nami w pró­bie ucieczki.

Obró­cił się, ude­rzył w zabyt­ko­wego nurka i zaplą­tał się w jego koń­czy­nach.

Zła­pał go. Trzyma!

Aaaa! Caden otwo­rzył usta, by krzyk­nąć, i momen­tal­nie wypu­ścił ust­nik. Woda zalała mu gar­dło. Jed­nym pchnię­ciem wystrze­lił ku powierzchni, prze­bi­ja­jąc wodę i pospiesz­nie sunąc ku brze­gowi, na który się pod­cią­gnął.

Prze­wró­cił się na bok, krztu­sząc się i dła­wiąc wodą. Miał wra­że­nie, że zaraz mu pęk­nie klatka pier­siowa. Jego cia­łem wstrzą­sały drgawki. Zdjął maskę i dał sobie chwilę, żeby uspo­koić oddech, w miarę jak spły­wało z niego prze­ra­że­nie. Woda nalała mu się do oczu i zamru­gał. Nagle zdał sobie sprawę, gdzie jest i co robi.

Był w pracy, w parku wod­nym. Nur­ko­wał w mecha­kwa­rium, aby napra­wić syrenę. Nie było tam nic, co mogłoby go zra­nić.

Był bez­pieczny.

– Rany, stary – mruk­nął do sie­bie, zamy­ka­jąc oczy. – Ty głupku, głupi głupku.

Caden od wielu lat cier­piał na tak zwaną sub­me­cha­no­fo­bię.

Był to strach przed maszy­nami znaj­du­ją­cymi się pod wodą.

Jego rodzice zagi­nęli na morzu pod­czas dru­giego mie­siąca mio­do­wego. Caden tra­fił wów­czas na tera­pię. Zamiesz­kał z bab­cią, wró­cił do szkoły i wyda­wało się, że wszystko jest w naj­lep­szym porządku. Przez jakiś czas. Powoli wra­cał do nor­mal­no­ści, aż nad­szedł pamiętny dzień, który zapi­sał się jego w pamięci pod hasłem: „Druga klasa i feralna wycieczka szkolna”.

Oka­zało się, że śmierć rodzi­ców odbiła się na nim bar­dziej, niż myślał, i spra­wiła, że w jego gło­wie powstał nie­moż­liwy do prze­ła­ma­nia lęk przed pod­wod­nymi maszy­nami. Nie wie­dział, co dokład­nie stało się z jego rodzi­cami, ale jego mózg naj­wy­raź­niej zde­cy­do­wał, że w grę musiała wcho­dzić jakaś maszy­ne­ria w głę­bi­nach, i chło­piec ni­gdy nie zmie­nił na ten temat zda­nia. Po incy­den­cie na wycieczce kole­dzy doku­czali mu aż do końca szkoły. Bez względu na to, jak dobrze radził sobie w spo­rcie, czy był miły, czy opry­skliwy, nie zapo­mnieli tam­tego dnia i nie dali zapo­mnieć o nim rów­nież jemu.

Przez całe lata chciał wyje­chać, uciec, ale nie mógł tak po pro­stu zosta­wić babci. Trwał więc przy niej i pró­bo­wał sobie jakoś radzić.

Może nawet gdzieś w głębi ducha miał nadzieję, pra­gnął, marzył, że pew­nego dnia rodzice wrócą do domu.

A do tego wciąż się bał i nie rozu­miał, skąd się to bie­rze. Pod­czas napa­dów lęku miał wra­że­nie, że opusz­cza go zdrowy roz­są­dek. Był roze­dr­ga­nym, bez­rad­nym kłęb­kiem ner­wów. Dok­tor Marks, jego tera­peuta, stwier­dził, że praw­do­po­dob­nie tak pla­stycz­nie wyobra­ził sobie los, który spo­tkał rodzi­ców, że spo­wo­do­wało to u niego fobię. Dodał jed­nak, że to tylko robo­cza hipo­teza.

Robo­cza hipo­teza.

Trudno było wyle­czyć coś, czego przy­czyn się nie znało.

Cho­ciaż tera­pia nie dała mu odpo­wie­dzi, któ­rych potrze­bo­wał, nauczyła go kilku tech­nik, dzięki któ­rym mógł radzić sobie z fobią. Nauczył się uni­kać stra­chu.

Wie­dział o tym, że uni­ka­nie nie zawsze jest naj­lep­szym spo­so­bem roz­wią­za­nia pro­blemu, ale tylko to mu poma­gało. Dla­tego uwiel­biał kon­stru­ować i napra­wiać przed­mioty. Kiedy zagłę­biał się w pro­jekt, absor­bo­wał on jego uwagę, sku­tecz­nie odwra­ca­jąc ją od trud­niej­szych pro­ble­mów.

Caden sie­dział na kra­wę­dzi plat­formy, powoli wdy­cha­jąc i wydy­cha­jąc powie­trze, dopóki się nie uspo­koił. Zapla­no­wał w myślach całą drogę do znaj­du­ją­cej się po dru­giej stro­nie zbior­nika syreny, tak aby omi­nąć wszyst­kie inne mecha­niczne mor­skie stwo­rze­nia. Czy­ste wej­ście, czy­ste wyj­ście.

Tak przy­go­to­wany opa­no­wał swój strach i na powrót wśli­zgnął się do wody, zanim mózg miał szansę mu pod­po­wie­dzieć, by tego nie robił.

Opa­da­jąc, dostrzegł nie­opo­dal ogrom­nego, zie­lo­nego smoka mor­skiego. Był to naj­więk­szy z ani­ma­tro­ni­ków, wypo­sa­żony w prze­ra­ża­jące meta­lowe kolce na grzbie­cie i ogo­nie. Serce Cadena zatrze­po­tało. Zanur­ko­wał pro­sto w kie­runku syreny. Czuł wyrzut adre­na­liny, naka­zu­jący mu się spie­szyć, robić wszystko, by jak naj­szyb­ciej zna­leźć się z dala od ani­ma­tro­nika.

Uspo­kój się – powta­rzał sobie. Byle do przodu.

Nie wolno szybko nur­ko­wać. Musiał kon­tro­lo­wać oddech i ciśnie­nie. I posta­rać się oczy­ścić umysł.

Co dziwne, ile­kroć scho­dził pod wodę, jego głowę wypeł­niał nie­po­ko­jący sta­tyczny szum. Można by pomy­śleć, że pod wodą będzie cicho. Ten biały szum był jed­nak kolejną nie­zro­zu­miałą dla niego sprawą zwią­zaną z fobią.

Pły­nąc dalej, czuł, jak ści­ska mu się żołą­dek. Łyp­nął na ogo­nia­stego węża mor­skiego Marco, który wpa­try­wał się w niego z odle­gło­ści nie­ca­łych dwóch metrów. Ani­ma­tro­nik był wyłą­czony, ale utkwione w Cade­nie spoj­rze­nie węża spra­wiało tak nie­sa­mo­wite wra­że­nie, że chło­pa­kowi się wyda­wało, że śle­dził go praw­dziwy dra­pież­nik. Jakby zna­lazł się na celow­niku.

Przez moment zda­wało mu się, że w oku gada bły­snęło żółte świa­tełko.

Wyłą­czy­łem prąd – przy­po­mniał sobie, kiedy dotarł wresz­cie do syreny, któ­rej oczu na szczę­ście nie widział. Odblo­ko­wał pokrywę na ple­cach figury i popra­wił oblu­zo­wany prze­wód. Potem pstryk­nął prze­łącz­niki, żeby doko­nać resetu. Ramiona syreny nagle ożyły i ani­ma­tro­nik zaczął nimi machać dookoła. Caden wzdry­gnął się i odsko­czył, ude­rza­jąc butlą z tle­nem o szklaną ścianę.

Na chwilę zła­pała go w swoje szpony panika.

Kiedy syrena się uspo­ko­iła, on też zmu­sił się do tego samego i znowu się poru­szył. Spoj­rzał na szkło, żeby upew­nić się, że go nie uszko­dził. Zamknął klapkę osła­nia­jącą mecha­nizm, wsu­nął śru­bo­kręt do woreczka i tak szybko, jak tylko mógł, popły­nął w górę. Pły­nął, jakby ktoś albo coś poru­szało się za nim, żeby pochwy­cić jego płe­twę ostrymi meta­lo­wymi zębi­skami. Nie mógł pozbyć się wra­że­nia, że smok obser­wuje pil­nie wszystko, co robi. Wresz­cie jed­nym ruchem wysko­czył na brzeg plat­formy, zrzu­cił nie­wy­godny sprzęt i cią­gle ocie­ka­jąc wodą, pod­biegł do panelu zasi­la­nia.

– No dalej, dzia­łaj.

Pocią­gnął dźwi­gnię i odwró­cił się, by spoj­rzeć na zbior­nik. Oczy ani­ma­tro­ni­ków roz­bły­sły i figury powoli pod­jęły swój taniec w wodzie.

Caden odna­lazł wzro­kiem syrenę, która pły­wała przy samym dnie, poru­sza­jąc ramio­nami i ogo­nem. Jej wybla­kłe czer­wone włosy falo­wały w wodzie.

Spięte barki chło­paka opa­dły z ulgą.

Udało się.

Prze­tarł dło­nią twarz i mokre włosy. Następ­nie roze­brał się do kąpie­ló­wek, wysu­szył i zaczął porząd­ko­wać sprzęt do nur­ko­wa­nia.

Mar­tin nie udzie­lił mu wska­zó­wek, jak dbać o wszystko, ale Caden zawsze utrzy­my­wał porzą­dek w warsz­ta­cie i wokół niego. Dowie­dział się, jak kon­ser­wo­wać sprzęt do nur­ko­wa­nia i jak wła­ści­wie go użyt­ko­wać. Każde narzę­dzie, każdy ele­ment wypo­sa­że­nia, miały wyzna­czone miej­sce, więc gdy ich potrze­bo­wał, wie­dział, gdzie się znaj­dują.

Zawsze uzu­peł­niał zbior­nik powie­trza, bez względu na to, ile z niego ubyło. Zro­bił to i tym razem. Wytarł maskę, po czym odwie­sił płe­twy i saszetkę na narzę­dzia na wła­ściwe miej­sce na ścia­nie. Ust­nik butli uło­żył w czy­stym pudełku. Kiedy już się ubrał i upo­rząd­ko­wał wszystko, wyszedł, by powia­do­mić Evę, kie­row­niczkę biura, że mecha­kwa­rium i łodzie już dzia­łają.

Punkt dla Wykow­skiego.

Był jed­nak tak wyczer­pany, że nie czuł zbyt wiel­kiej rado­ści.

– Hej, Caden!

Odwró­cił się i zoba­czył idą­cego w jego stronę Roya, kolegę z pracy. Pra­wie pół­to­rej dekady star­szy od niego Roy zawsze wyglą­dał tak, jakby dopiero co wstał z łóżka. Jego ciemne włosy ster­czały na wszyst­kie strony. Uni­form miał przy­cia­sny i pomięty.

Wygląd męż­czy­zny na to nie wska­zy­wał, ale Roy był praw­dziwą gwiazdą wśród pra­cow­ni­ków parku wod­nego. Wie­dział, jak uru­cho­mić i obsłu­gi­wać każdą kabinę do gier oraz jak przy­go­to­wać nie­sa­mo­wi­tego hot doga na patyku, a także peł­nił obo­wiązki dozorcy. Kiedy Caden zapy­tał go, jak mu się to wszystko udaje, ten odparł, że już za dzie­ciaka przy­cho­dził tutaj i od zawsze uwiel­biał każdy skra­wek tego miej­sca. To była jego wyma­rzona praca.

– Tak, Roy? – Caden zawi­ro­wał pro­bówką z wodą z base­ni­ków dla dzieci. Spraw­dzał, czy ma odpo­wiedni skład che­miczny, co było konieczne, by móc dopu­ścić malu­chy do zabawy w wodzie.

Roy wska­zał kciu­kiem przez ramię.

– Hank chyba padł.

Caden wes­tchnął znu­żony i wlał zawar­tość pro­bówki z powro­tem do basenu. Hank był mecha­nicz­nym reki­nem z przy­po­mi­na­jącą młot plamą rdzy na ogo­nie. Hank Młot, tak lubił go nazy­wać Roy. Nazwał też pozo­stałe dwa rekiny: Mac Mię­śniak i Sly Spry­ciarz – ten drugi zawsze się ukry­wał wśród sztucz­nych skał i roślin.

Zeus to był oczy­wi­ście smok mor­ski, syrena otrzy­mała imię Deli­lah, nurek został nazwany Fran­kiem, a węże to Marco i Polo.

– Jasne. Dzięki.

Roy podra­pał się po zaro­ście na pod­bródku.

– Jedyna robota, do jakiej nie udało mi się tutaj zała­pać, to wła­śnie posada tech­nika. Nie jestem naj­moc­niej­szy w łami­głów­kach. I chyba bym nie mógł nur­ko­wać w akwa­rium.

Caden wzru­szył ramio­nami.

– Robisz tu pra­wie wszystko, Roy. Zostaw tro­chę pracy dla innych.

Roy uśmiech­nął się, poka­zu­jąc żółte zęby, i par­sk­nął cha­rak­te­ry­stycz­nym śmie­chem.

– Taa, fakt, chyba coś ci musia­łem zosta­wić. Ale co ja bym oddał za twoją robotę. Popły­wać sobie z Zeu­sem i Deli­lah. To by było nie­sa­mo­wite!

Caden zaśmiał się ner­wowo.

– Tak…

– Dobra, kolego, rób swoje. Ja nadam komu­ni­kat, że mecha­kwa­rium i łódki będą jakiś czas nie­czynne. Postaw Hanka na płe­twy, niech pływa z całą resztą.

– Dzięki, już się robi.

Caden poka­zał wycią­gnięty w górę kciuk, odło­żył zestaw do testo­wa­nia wody i ruszył w kie­runku mecha­kwa­rium. Po dro­dze minął kilku gości parku.

Dzień był nieco pochmurny, ale w porze lun­chu poka­zało się słońce i wypa­liło resztki chmur. Dookoła bie­gały dzieci z jaskra­wymi balo­ni­ka­mii. Rodzice besz­tali je, żeby były grzeczne. Powy­żej uno­siło się kilka mew, które wypa­try­wały porzu­co­nych resz­tek jedze­nia, a gołę­bie gru­chały tak gło­śno, że ich głosy prze­bi­jały się przez muzykę gra­jącą z radio­wę­zła.

– Ja nie mogę. Caden Wykow­ski, tutaj?

Caden zamarł. O nie. Nie­stety znał ten głos. Odwró­cił się i zoba­czył daw­nego kolegę z klasy, Dar­ryla Cun­nin­ghama, Yasmine Men­dozę i małą dziew­czynkę.

Minął rok, odkąd ukoń­czyli szkołę, i Caden miał nadzieję, że już ni­gdy nie zoba­czy swo­jej neme­zis. Jed­nak w Meadow Brook nie spo­sób było kogo­kol­wiek unik­nąć.

Uśmiech­nął się sztucz­nie i prze­cze­sał ner­wowo ręką włosy.

– Dar­ryl. Hej, Yasmine. Jak leci?

– Cześć, Caden, nie wie­dzie­li­śmy, że tu pra­cu­jesz – powie­działa Yasmine, odrzu­ca­jąc falu­jące czarne włosy. – Faj­nie.

– Żar­tu­jesz sobie? – wypa­lił Dar­ryl. – Park wodny to ostat­nie miej­sce, w któ­rym spo­dzie­wał­bym się Wykow­skiego.

Dar­ryl nie zmie­nił się ani tro­chę. Mio­do­wo­blond włosy, szczu­pły i dobrze ubrany. Na pierw­szy rzut oka nie­stety nie było widać tego, co naj­waż­niej­sze, czyli jego wred­nego cha­rak­terku. Był pro­wo­dy­rem wielu sesji wyzwisk, popy­cha­nia i bicia, któ­rych Caden doświad­czał przez lata. Wszystko z powodu głu­piej fobii, która ujaw­niła się tylko na tej jed­nej wycieczce.

Dzie­ciaki ni­gdy nie zapo­mi­nały takich rze­czy.

Caden spoj­rzał na dziew­czynkę, która ssała lizaka.

– A to kto?

Yasmine poło­żyła rękę na jej ramie­niu.

– Moja młod­sza sio­stra, Marie. Zabra­li­śmy ją do parku, żeby zoba­czyła mor­skie stwo­rze­nia, ale wygląda na to, że aku­rat zamy­ka­cie to, co nas inte­re­so­wało.

– No jasne – odparł Dar­ryl z szy­der­czym uśmie­chem. – To miej­sce to straszna nora. Po co w ogóle je na nowo otwie­rali? Mega Piz­za­pleksy to co innego. Cho­dzi­łem do jed­nego przy naszej szkole… To miej­sce może się scho­wać.

Dar­ryl chark­nął i splu­nął na zie­mię.

– Tak, cóż – powie­dział Caden. – Miejmy nadzieję, że to nie potrwa długo. Muszę tylko dostać się do zbior­nika i zre­star­to­wać jed­nego z ani­ma­tro­ni­ków.

Spoj­rzał na Marie.

– Wtedy będziesz mogła zoba­czyć, jak pły­wają, wiesz?

Oczy Dar­ryla roz­sze­rzyły się, a usta wykrzy­wiły w gry­ma­sie.

– Cze­kaj, co? Jesteś tutaj tech­ni­kiem? Jasna cho­lera. Ja chyba naprawdę śnię. Sły­szysz to, Yasmine? Caden wcho­dzi do wody, żeby napra­wiać ani­ma­tro­niki. Czy masz już kałużę pod nogami?

Par­sk­nął, wypi­na­jąc chudą klatkę pier­siową, jak wtedy, kiedy naśmie­wał się z Cadena w szkole.

– Musie­li­śmy się dziś obu­dzić w alter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści. Opo­wiem wszystko chło­pa­kom!

Caden skrzy­żo­wał ramiona i z fru­stra­cji zaci­snął pię­ści.

– Tak, cóż, ludzie się zmie­niają. Trzeba jakoś zacząć zara­biać na życie. A ty, czym się teraz zaj­mu­jesz, Dar­ryl?

Dar­ryl wypro­sto­wał się i lekko nadął.

– Przy­je­cha­łem tu na długi week­end, mam teraz prze­rwę na uczelni. Dosta­li­śmy się z Yasmine na ten sam uni­we­rek. Stu­diu­jemy, żeby potem mieć praw­dziwą pracę.

Caden wzru­szył ramio­nami.

– Nie każdy chce iść na stu­dia.

– Raczej nie każdy jest na tyle bystry. Nie, Wykow­ski?

Caden zmarsz­czył brwi.

– Sły­sza­łam o two­jej babci, Caden, przy­kro mi – wtrą­ciła się Yasmine. Spoj­rze­nie jej brą­zo­wych oczu było szczere. Nale­żała do garstki uczniów, któ­rzy byli dla niego mili, ale zawsze trzy­mała się z Dar­ry­lem i jego grupą palan­tów, tak więc to Caden jej uni­kał.

– Dzięki, teraz ma się dobrze. Ma cało­do­bową opiekę.

Spoj­rzał w dal i udał, że dostrzegł Mar­tina.

– Oj, mój szef na hory­zon­cie. Muszę wra­cać do pracy.

– Miło było cię zoba­czyć – powie­działa Yasmine, a Caden odda­lił się naj­szyb­ciej, jak mógł.

– Niech cię nie zeżre żaden robot! – zawo­łał Dar­ryl, chi­cho­cząc. – I pamię­taj, naj­pierw sko­rzy­staj z łazienki! Ha, ha, ha, ha, ha!

Caden tylko pokrę­cił głową, kipiąc z iry­ta­cji.

Potarł pod­bró­dek, przy­glą­da­jąc się mecha­kwa­rium z zewnątrz. Tak, to z Han­kiem Mło­tem były kło­poty. Ani­ma­tro­nik uno­sił się do góry brzu­chem pośrodku zbior­nika niczym praw­dziwa mar­twa ryba.

Jak, do cho­lery, to się stało? – pomy­ślał. I jak ma prze­wró­cić Hanka na brzuch?

Prze­tarł twarz dło­nią.

Wziął kilka dużych odde­chów i wspiął się po dra­bi­nie na plat­formę. Wdech, wydech. Rany, na myśl o ponow­nym wej­ściu do wody już czuł mdło­ści. Nawet zaczęły mu się pocić dło­nie.

Ale to była jego praca!

Praca, któ­rej praw­do­po­dob­nie by się nie pod­jął, gdyby wie­dział, jak czę­sto te mecha­niczne stwo­rze­nia będą się psuć. Ale nie było też zbyt wielu ofert dla świeżo upie­czo­nych mecha­ni­ków w naj­bliż­szej oko­licy domu babci, tak żeby mógł bez pro­blemu każ­dego dnia do nich dojeż­dżać. Wziął więc to, co się tra­fiło, i miał nadzieję, że codzienne sta­wia­nie czoła naj­głęb­szym lękom pomoże mu w jakiś spo­sób prze­zwy­cię­żyć fobię.

Jak dotąd jed­nak było coraz gorzej.

Wszedł na plat­formę i zbli­żył się do dźwi­gni, aby wyłą­czyć główne zasi­la­nie. Usły­szał, jak wibra­cje zbior­nika zamie­rają. Gdy umil­kły, naci­snął przy­cisk, aby otwo­rzyć plan­dekę. Zaczął zakła­dać sprzęt do nur­ko­wa­nia.

Prze­szedł się wokół mecha­kwa­rium, pró­bu­jąc zna­leźć naj­lep­szą trasę na dół, która pozwo­li­łaby mu unik­nąć innych ani­ma­tro­ni­ków. Nie­stety, tym razem maszyny były chyba wszę­dzie, usta­wione pod każ­dym moż­li­wym kątem. Musiał opły­nąć przy­naj­mniej jedną z nich, by dostać się do Hanka.

Świet­nie.

Ode­tchnął sfru­stro­wany.

– Daj spo­kój, dasz radę. Nie ma się czym mar­twić.

Uznał, że naj­le­piej będzie prze­pły­nąć do Hanka trasą pro­wa­dzącą przez małą grupę przy­pad­ko­wych ryb. Usiadł na kra­wę­dzi w peł­nym rynsz­tunku, zało­żył maskę, ust­nik i zsu­nął się do zim­nej wody. Naj­pierw prze­pły­nął tuż nad pozo­sta­łymi dwoma reki­nami. Mac Mię­śniak był ciem­no­nie­bie­ski i naj­więk­szy z całej trójki.

Kiedy Caden prze­pły­wał nad jego wiel­kim cia­łem, poczuł na ple­cach dreszcz. Sly był jasno­nie­bie­ski i mniej­szy, miał pacior­ko­wate oczy i mały ogon. Hank był po pro­stu szary.

Caden wypchnął nogi ener­gicz­nie do tyłu, kie­ru­jąc się ku ławicy i przedarł się przez nią. Za każ­dym razem, gdy ocie­rał się o rybę, czuł się, jakby raził go prąd. Wresz­cie z walą­cym ser­cem pod­pły­nął do Hanka.

Nie­stety rekin leżał na grzbie­cie, przez co Caden nie mógł dosię­gnąć panelu ste­ro­wa­nia. Musiał pod­pły­nąć pod ani­ma­tro­nika, żeby go napra­wić.

Raju, jakby za każ­dym razem, kiedy musiał się zanu­rzyć, spe­cjal­nie działo się coś, co mu utrud­niało pracę.

Pod­pły­nął do rekina od dołu i, jak praw­dziwy tchórz, prędko się wyco­fał. Oddy­chał szybko, ury­wa­nie. Wiszący nad nim kor­pus mecha­nicz­nego rekina prze­ra­żał go.

Oddy­chaj. Wdech, wydech – powta­rzał sobie w gło­wie, pró­bu­jąc się uspo­koić. Wyj­rzał przez szybę mecha­kwa­rium i stwier­dził, że odwie­dza­jący nie zwra­cają więk­szej uwagi na zbior­nik. Na szczę­ście. Dostrzegł coś kątem oka i prędko się odwró­cił. Zoba­czył Zeusa, mor­skiego smoka. Był o nie­całe dwa metry od niego i lekko otwie­rał pasz­czę.

Skąd się tu wziął, do licha?

Smok mor­ski był nie tylko naj­więk­szym, ale i naj­strasz­niej­szym z ani­ma­tro­ni­ków. Miał wiel­kie ciel­sko i małe, szpo­nia­ste łapy. Z boków gada wyra­stały skrzy­dła. Wielka szczęka jeżyła się zębi­skami. Wystar­czyło, że Caden przy­glą­dał mu się o moment za długo z zewnątrz akwa­rium, by poczuł zbli­ża­jący się atak paniki.

Nie przy­po­mi­nał sobie, by widział Zeusa w pobliżu Hanka. Ale był tak zaab­sor­bo­wany tym, aby dotrzeć do niego bez kom­pli­ka­cji, że może po pro­stu go nie zauwa­żył. Kto wie? Był kom­plet­nie roz­ko­ja­rzony!

Rób swoje, i tyle.

Szybko wpły­nął pod Hanka, otwo­rzył śru­bo­krę­tem panel i sku­pił się na roz­wią­za­niu pro­blemu.

Spraw­dził prze­wody. Pomaj­stro­wał przy nich, upew­nia­jąc się, że nic się nie polu­zo­wało, po czym naci­snął przy­cisk resetu. Hank zadrżał i szarp­nął ogo­nem. Caden cof­nął się, cze­ka­jąc, aż rekin się uspo­koi, a następ­nie pospiesz­nie zamknął i uszczel­nił panel. Odwró­cił się, by wypły­nąć na powierzch­nię, ale zamarł.

Zeus uno­sił się teraz w wodzie tuż przed nim.

Caden szybko odpły­nął w tył, żeby uciec od ani­ma­tro­nika, ale zde­rzył się z czymś twar­dym. Obej­rzał się za sie­bie. Była to mor­ska skała. Odwró­cił się na powrót do Zeusa. Prze­ra­ża­jący smok w jakiś spo­sób zna­lazł się jesz­cze bli­żej i Caden zadrżał na całym ciele.

Jak?

Prąd był wyłą­czony. Nie było moż­li­wo­ści, by robot poru­szał się bez zasi­la­nia. Wszystko tu było z metalu. Gdyby miał się w ogóle prze­mie­ścić, to jedy­nie na dno, i to tylko wtedy, gdyby pękł kabel.

Jak to się stało, że jest tak bli­sko?

Co się tu, do cho­lery, dzieje?!

Caden obser­wo­wał smoka mor­skiego.

Ten zbli­żył się jesz­cze bar­dziej.

O nie!

Caden rozej­rzał się, szu­ka­jąc drogi ucieczki.

Smok zatrzy­mał się gwał­tow­nie tuż przy gło­wie chło­paka, przy­gważ­dża­jąc go do ściany. Czu­bek łusko­wa­tego pyska zna­lazł się o cen­ty­me­try od twa­rzy Cadena. Ogromne, ostre zęby były wystar­cza­jąco bli­sko, by go ugryźć.

Caden chciał krzy­czeć!

Jego klatka pier­siowa uno­siła się i opa­dała. Ple­cami przy­warł do skal­nej ściany. Pró­bo­wał nie wcią­gać zbyt dużo tlenu naraz, żeby nie dostać zawro­tów głowy.

Umrę tu!

Był cał­ko­wi­cie spa­ra­li­żo­wany stra­chem.

Niech ktoś mi pomoże!

Pró­bo­wał spoj­rzeć gdzie­kol­wiek indziej, ale jego wzrok wra­cał do otwar­tej pasz­czy smoka. Nie wyglą­dała naj­le­piej. Nie­które zęby były poła­mane. Zie­lona farba na łuskach pokry­wa­ją­cych głowę starła się tu i ówdzie. Plama na jego pysku, powstała od wycie­ka­ją­cego przez lata czar­nego oleju, w ciem­no­ści zbior­nika, przy­po­mi­nała Cade­nowi zaschniętą krew.

Nie wie­dział, jak długo trwał tak spa­ra­li­żo­wany, przy­party do skał przez ani­ma­tro­nika.

W końcu zauwa­żył brudne prze­wody zwi­sa­jące z dol­nych zębów smoka.

Skup się na prze­wo­dach. Skup się na tech­nicz­nych kwe­stiach – powta­rzał sobie. – Możesz to napra­wić.

Wpa­try­wał się w kabel, kon­cen­tru­jąc na nim uwagę, aż prze­ra­że­nie ści­ska­jące go za serce nieco zwol­niło uścisk zim­nych pazu­rów.

Jego puls jed­nak cią­gle trze­po­tał, a żołą­dek się wywra­cał.

Napraw to teraz, żeby nie trzeba było tu wra­cać póź­niej.

Przez chwilę nie mógł się ruszyć. Zaczął więc wyobra­żać sobie pla­stycz­nie mecha­nizm, który wpra­wiał w ruch ani­ma­tro­niki. Prze­ko­ny­wał sie­bie, że to naprawdę tylko maszyny. Bez­silne. Drżącą ręką się­gnął po zwi­sa­jący, uno­szony przez wodę kabel. Mate­riał oka­zał się miękki, giętki, jak… sznu­rek. Pocią­gnął moc­niej, ale to coś utkwiło mocno mię­dzy zębami smoka. Zamknął oczy i szarp­nął z całej siły. Coś wysko­czyło z wnę­trza pasz­czy i popły­nęło w jego stronę.

Caden zdał sobie sprawę, że to, co zła­pał, nie było prze­wo­dem, ale sznu­rówką. Wycią­gnął z ogrom­nej pasz­czy Zeusa pokryty czar­nym ole­jem mały, dzie­cięcy but.

Tej nocy Cade­nowi śniło się, że jest znowu w dru­giej kla­sie i poje­chał na wycieczkę do parku roz­rywki. Przy­dzie­lono go razem z Dar­ry­lem, Pete­rem, Sally i Tonym do grupy pod opieką pani Thomp­son. Z początku, gdy dotarli do parku, było cał­kiem faj­nie. Prze­je­chali się na kilku karu­ze­lach, pojeź­dzili kolej­kami, pograli w różne gry. Cade­nowi spodo­bała się karu­zela z wiru­ją­cymi fili­żan­kami. Jego kolega Dar­ryl wolał tę z dłu­gimi łań­cu­chami. Wszy­scy kupili sobie watę cukrową i hot dogi. Caden nie mógł się docze­kać, aż opo­wie babci, jak dobrze się bawił.

Następ­nym punk­tem pro­gramu była prze­jażdżka łodzią pod­wodną. Tak naprawdę nie była to żadna łódź pod­wodna, ale zwy­kły jacht, gdzie scho­dziło się pod pokład i przez prze­szklone ściany oglą­dało dno wiel­kiego stawu, po któ­rym żeglo­wał.

Z gło­śni­ków grała muzyka w jakby bla­sza­nej tona­cji. Wcho­dząc na pokład, Caden czuł lek­kie pode­ner­wo­wa­nie. Prze­wra­cało mu się w żołądku, jakby czymś się struł. Gdy spoj­rzał na zie­lon­kawą, mętną wodę ota­cza­jącą łódź, zaczęły mu się pocić dło­nie. Nie czuł się tu dobrze, ale musiał trzy­mać się grupy.

Chciał do domu.

Łódź koły­sała się pod jego sto­pami. W wodzie uno­siły się fał­szywe wodo­ro­sty, dry­fu­jąc to tu, to tam. Toń za szkla­nymi ścia­nami nie była jed­nak przej­rzy­sta, a mętna. Pły­wały w niej grudy ziemi.

– Ale faj­nie! – zawo­łał Dar­ryl, wska­zu­jąc ręką dookoła. – Super, co nie?

Pozo­stałe dzieci zgo­dziły się z nim i z okrzy­kami zachwytu obser­wo­wały małe rybki prze­pły­wa­jące obok łodzi.

Caden nie widział w tym nic faj­nego.

Dar­ryl chwy­cił go za ramię i przy­cią­gnął do szyby.

– Zobacz, Caden, eks­tra, co nie? Jak­by­śmy byli pod wodą! Kiedy doro­snę, zamiesz­kam w łodzi pod­wod­nej! Będzie super. Też chcesz miesz­kać w łodzi pod­wod­nej?

– Hm… – bąk­nął Caden, który wła­śnie zauwa­żył coś w męt­nej wodzie. Zmru­żył oczy. Obser­wo­wał, jak wodo­ro­sty prze­su­wają się tam i z powro­tem. Coś się… poru­szało, a łódź się do tego zbli­żała.

Poczuł, że serce wali mu jak mło­tem. Wska­zał na szybę.

– Eee… – wybeł­ko­tał.

Opu­ścił ręce wzdłuż ciała, a dło­nie zaci­snął w pię­ści.

Spo­mię­dzy dłu­gich pasm wodo­ro­stów wysko­czył nagle ogromny wie­lo­ryb, otwie­ra­jąc sze­roko pasz­czę. Jego zęby były brą­zo­wa­wo­czarne, a gar­dło ziało ciemną cze­lu­ścią i wyda­wało się wystar­cza­jąco duże, by połknąć Cadena w cało­ści.

Cade­nowi aż oddech uwiązł w gar­dle.

Dar­ryl pocią­gnął go jesz­cze bli­żej szyby, a on wyrwał mu się i odsko­czył.

Wstrzy­mał oddech na tak długo, że myślał, iż zemdleje. Wypu­ścił go wresz­cie, nabrał duży haust powie­trza i wrza­snął tak gło­śno, jak jesz­cze ni­gdy w życiu.

Wrzesz­czał, jakby ktoś go zaata­ko­wał.

Tor­tu­ro­wał. Mor­do­wał. Poże­rał żyw­cem.

Pani Thomp­son, Dar­ryl i inne dzieci pró­bo­wali go uspo­koić, ale Caden miał przed oczami tylko jedno: mecha­nicz­nego wie­lo­ryba, który tak go prze­ra­ził.

Pani Thomp­son chwy­ciła go za ramiona. Była blada i miała sze­roko otwarte oczy.

– Caden! Prze­stań natych­miast!

Caden szarp­nął się, krzy­cząc. Ude­rzył w jakiś prze­łącz­nik awa­ryjny na ścia­nie łodzi i głowy wszyst­kich prze­szyło gło­śne wycie alarmu.

Dzieci poza­kry­wały uszy, by ochro­nić się przed hała­sem.

Łodzią szarp­nęło tak, że się zatrzy­mała. Wie­lo­ryb zamarł z otwartą pasz­czą tuż obok.

Pani Thomp­son ponow­nie chwy­ciła Cadena i zasło­niła mu widok na wodę.

– Caden, pro­szę, prze­stań! Nic ci nie jest! Prze­stań krzy­czeć! Pro­szę, niech ktoś wyłą­czy ten alarm!

Caden w końcu ucichł. Całe jego ciało się trzę­sło. Klatka pier­siowa chłopca pod­no­siła się i opa­dała poru­szana cięż­kimi odde­chami. Gar­dło paliło go od krzyku. Łzy spły­wały mu po twa­rzy, a z nosa cie­kły smarki. Powoli odzy­ski­wał zmy­sły i zaczął przy­po­mi­nać sobie, gdzie jest i co się dzieje.

A działo się to, że Dar­ryl wyty­kał go pal­cem.

– Patrz­cie! Caden zsi­kał się w spodnie! Ha, ha, ha, ha, ha!

Dzieci zaczęły skan­do­wać:

– Caden zsi­kał się w spodnie! Caden zsi­kał się w spodnie!

Chło­piec spoj­rzał w dół i zoba­czył u swo­ich stóp kałużę, a w uszach brzmiał mu szy­der­czy śmiech kole­gów.

Ha, ha, ha, ha, ha!

Caden obu­dził się w swoim łóżku pokryty war­stewką potu. Poszewka przy­kle­iła mu się do skóry, więc odrzu­cił koł­drę i usiadł. Upew­nił się, że nie zmo­czył się naprawdę, a następ­nie prze­tarł twarz. Dzięki Bogu, im był star­szy, tym lepiej kon­tro­lo­wał swoje funk­cje fizjo­lo­giczne.

Spoj­rzał na zega­rek. Była trze­cia trzy, więc wstał, omi­nął stertę ubrań na pod­ło­dze i wyszedł z sypialni, kie­ru­jąc się wąskim kory­ta­rzem do kuchni. Wyko­nał parę krą­żeń głowy, żeby roz­luź­nić sztywny kark, i prze­cią­gnął się, zie­wa­jąc. Stara drew­niana pod­łoga skrzy­piała pod jego sto­pami. W domu babci były dwie sypial­nie, a na ścia­nach – różowa tapeta w malut­kie kwia­tuszki. Meble – brą­zo­wo­po­ma­rań­czowa kanapa i fotel z odchy­la­nym opar­ciem do kom­pletu – pocho­dziły jesz­cze z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Przy­kry­wały je szy­deł­kowe ser­wety. Na pod­ło­dze i sto­liku do kawy pię­trzyły się gazety i cza­so­pi­sma. Cały salon zasta­wiony był koszy­kami z włóczką i nie­do­koń­czo­nymi robót­kami. W kuchni blaty w kolo­rze awo­kado gry­zły się z żół­tym lino­leum pod­łogi. Nawet naczy­nia w szaf­kach były stare.

Cza­sami Caden czuł się, jakby miesz­kał w muzeum.

Przy­ja­ciele ni­gdy do niego nie przy­cho­dzili, więc nie musiał czuć się zakło­po­tany z powodu prze­sta­rza­łego wystroju. Prawda była taka, że dom babci sta­no­wił dla niego wygodną i bez­pieczną przy­stań, gdzie mógł się schro­nić przed doku­cza­ją­cymi mu dziećmi i gdzie nie czuł się wyrzut­kiem. Kiedy wcho­dził do środka, świat zewnętrzny zni­kał. Następ­nego dnia jed­nak musiał znów wyjść na zewnątrz i zmie­rzyć się ze szkolną rze­czy­wi­sto­ścią.

Przez lata zawarł jakieś przy­jaź­nie, zawsze z nowymi uczniami w szkole, ale jeden z jego przy­ja­ciół się wypro­wa­dził, a drugi prze­szedł w końcu na stronę opraw­ców.

Caden nauczył się po pro­stu zni­kać. W gim­na­zjum i liceum zna­lazł w końcu swoje bez­pieczne prze­strze­nie w warsz­ta­cie spa­wal­ni­czym i salach do zajęć tech­nicz­nych. Były to miej­sca, do któ­rych mógł uciec przed Dar­ry­lem i jego bandą, gdzie cho­wał się w prze­rwach mię­dzy lek­cjami i po szkole, dopóki dzie­ciaki nie roze­szły się do domów.

Ni­gdy nie czuł się samotny.

Samot­ność stała się jego drugą naturą, podob­nie jak napra­wia­nie róż­nych urzą­dzeń.

Otwo­rzył drzwi lodówki i wziął schło­dzoną butelkę wody. Wypił pra­wie połowę zawar­to­ści. Zamknął lodówkę i odwró­cił się, by spoj­rzeć na ciem­ność spo­wi­ja­jącą dom. Zabawne, że bycie samemu w ciem­no­ści nie prze­ra­żało go ani tro­chę, a prze­by­wa­nie pod wodą z maszy­nami nawet w biały dzień było w sta­nie dopro­wa­dzić go do łez.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki