Five Nights at Freddy’s. Five Nights at Freddy's: Tales from the Pizzaplex. B7-2. Tom 8 - Scott Cawthon - ebook

Five Nights at Freddy’s. Five Nights at Freddy's: Tales from the Pizzaplex. B7-2. Tom 8 ebook

Scott Cawthon

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 238

Data ważności licencji: 12/31/2026

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


B7-2

Głosy były daleko, ale się zbli­żały. Brzmiały jak trzesz­czące zakłó­ce­nia czy­stej, dosko­na­łej melo­dii. Dopóki nie wtar­gnęły do jego świa­do­mo­ści, Billy uno­sił się w słod­kiej mgiełce bło­giego zapo­mnie­nia. Głosy bez­ce­re­mo­nial­nie wyrwały go z tego roz­kosz­nego stanu i wypchnęły pro­sto w zamęt hałasu i bólu.

Billy pod­niósł rękę, by ode­przeć inwa­zję nie­przy­jem­nych odczuć. To jed­nak zaowo­co­wało tylko kolejną falą bólu – ostrego, tną­cego. Sap­nął i otwo­rzył oczy.

Ośle­piły go punk­towe świa­tła. Ponow­nie zamknął oczy. To by było na tyle, jeśli cho­dzi o bło­gość.

Zmy­sły Billy’ego zalała teraz fala bodź­ców. Nawet przez zamknięte powieki widział włócz­nie jasnego świa­tła. Sły­szał gło­śne roz­mowy, dobie­gło do niego też kilka okrzy­ków; mie­szały się z natar­czy­wym, dokucz­li­wym popi­ski­wa­niem, stu­ko­tem kro­ków, a od czasu do czasu z meta­licz­nym brzę­kiem. Czuł ostre zapa­chy wybie­la­cza i środ­ków do dezyn­fek­cji, gry­zący odór moczu, mdlącą woń roz­go­to­wa­nych warzyw, może bro­ku­łów i kapu­sty. Poczuł, że coś go zakłuło w grzbiet dłoni, ale to był naj­mniej­szy pro­blem. Miał wra­że­nie, że każdy nerw w jego ciele eks­plo­duje, pul­suje, ćmi i się skręca. Wszystko go bolało. A smak w ustach…

Billy spró­bo­wał poru­szyć języ­kiem, aby pozbyć się gory­czy, tak inten­syw­nej, że przez moment wal­czył z tor­sjami. Wtedy jed­nak przy­po­mniał sobie, że nie­wiele mu zostało z języka. W jego ustach poru­szał się zale­d­wie skra­wek tkanki, który nie mógł w żaden spo­sób usu­nąć palą­cego smaku.

Znów otwo­rzył oczy. Odwra­ca­jąc głowę od świa­teł, zamru­gał kilka razy i się rozej­rzał. Tak, to był szpi­tal, nie­wąt­pli­wie. Ale dla­czego Billy się tu zna­lazł?

Marsz­cząc brwi, prze­ko­py­wał się przez stosy znie­kształ­co­nych wspo­mnień.

Zoba­czył sie­bie, patrzą­cego w lustro, wpa­tru­ją­cego się we wła­sną, nie­na­tu­ral­nie kwa­dra­tową twarz i oka­le­czone ciało. Zoba­czył pod­łogę w swoim domu; przy­po­mniał sobie, jak na niej leżał i pła­kał. Zoba­czył oko­licę, w któ­rej miesz­kał, i to, jak wlókł się uli­cami, idąc wciąż naprzód. Zło­mo­wi­sko, stare kombi – poczuł, jak wspina się na tylne sie­dze­nie. Zgnia­tarka – pomy­ślał. Ostat­nią rze­czą, jaką pamię­tał, było uczu­cie naci­sku i wszech­ogar­nia­jący ból, który przy­ćmił całe jego smu­tek i żal.

Wspo­mnie­nie zadzia­łało jak kata­li­za­tor i teraz umysł Billy’ego odtwa­rzał dokład­nie całą scenę; sły­szał dud­nie­nie wiel­kiej maszyny wbi­ja­ją­cej się w auto, w któ­rym się ukrył. Pul­su­jący w pamięci dźwięk jakimś cudem zwró­cił Billy’emu toż­sa­mość i męż­czy­zna w jed­nej chwili uświa­do­mił sobie wszystko: jed­no­cze­śnie zin­te­gro­wały się w nim oso­bo­wo­ści chłop­czyka, któ­rego zabawa zamie­niła się w trwa­jącą latami ilu­zję, i męż­czy­zny, który zdał sobie sprawę ze strasz­nych błę­dów, jakie popeł­nił, i musiał sta­wić czoła wyrzu­tom sumie­nia i nie­na­wi­ści do samego sie­bie.

Ta zgnia­tarka miała być spo­so­bem, żeby się od tego wszyst­kiego wyzwo­lić – kapi­tu­la­cją. Jak to moż­liwe…?

– Patrz­cie tylko, kto wró­cił do żywych! – roz­legł się ener­giczny głos.

Billy odwró­cił głowę w stronę drzwi, które oka­zały się otwarte. Do jego łóżka zbli­żała się drobna kobieta o krót­kich, tru­skaw­ko­wo­blond lokach i mocno pie­go­wa­tej, owal­nej twa­rzy. Miała na sobie jasno­nie­bie­ski baweł­niany uni­form; być może była pie­lę­gniarką. Spoj­rzała na pisz­czącą apa­ra­turę i poło­żyła cie­płe, gład­kie palce na grzbie­cie pra­wej dłoni Billy’ego. A on je poczuł.

Jak to moż­liwe, że czuje palce pie­lę­gniarki?

Rów­nie szybko, jak prze­mknęły mu przez pamięć obrazy ostat­nich chwil zapa­mię­ta­nych, zanim ock­nął się w tym pokoju, przy­po­mniał sobie całe swoje życie. Na przy­kład to, że ma pro­tezy koń­czyn. Wie­dział, że je ma, i cho­ciaż czę­sto myślał o nich jak o praw­dzi­wych nogach, nie był w sta­nie niczego nimi poczuć.

Pod­niósł głowę, żeby przyj­rzeć się swo­jemu pra­wemu ramie­niu. Mimo woli jęk­nął, gdy jego głowa dała znać zawro­tami i kłu­ją­cym bólem, przy­po­mi­na­ją­cym wbi­ja­nie noża, że nie podo­bają jej się tak gwał­towne ruchy.

– Ostroż­nie – napo­mniała go pie­lę­gniarka. – Masz za sobą trudne przej­ścia, długo byłeś nie­przy­tomny. Na razie na pewno będziesz odczu­wał dys­kom­fort i dez­orien­ta­cję.

Billy rozej­rzał się, mając nadzieję, że zoba­czy kom­pu­ter, za pomocą któ­rego komu­ni­ko­wał się z oto­cze­niem po usu­nię­ciu języka. Nie było go. Musiał spró­bo­wać mówić.

Otwo­rzył usta, ale nie umiał zmu­sić ich do ufor­mo­wa­nia słów, które chciał wypo­wie­dzieć.

– Pro­szę – powie­działa kobieta. – Musiało ci nie na żarty zaschnąć w gar­dle.

Się­gnęła ku szafce noc­nej, któ­rej Billy wcze­śniej nie zauwa­żył. Teraz sku­pił wzrok na sza­rym meta­lo­wym meblu i zoba­czył, że na bla­cie stoją musz­tar­do­wo­żółty pla­sti­kowy dzba­nek i kilka małych papie­ro­wych kub­ków. W jed­nym z nich było tro­chę wody oraz mała gąbka nabita na patyk. Pie­lę­gniarka poru­szyła nią, wycią­gnęła z kie­szeni słomkę i wło­żyła ją do kubka, a następ­nie przy­su­nęła koń­cówkę do ust Billy’ego.

– Tylko się nie spiesz – ostrze­gła.

Z waha­niem pod­niósł głowę. Tym razem pokój nie wiro­wał tak bar­dzo, a ból nie był tak dotkliwy. Zła­pał war­gami słomkę i zaczął zasy­sać wodę. Jed­no­cze­śnie zer­k­nął na białą pla­kietkę przy­piętą do uni­formu pie­lę­gniarki. „Glo­ria”, gło­sił iden­ty­fi­ka­tor.

Kiedy Glo­ria odsu­nęła słomkę od jego ust i odsta­wiła kubek na nocną szafkę, powie­dział:

– Dzię­kuję, Glo­ria.

A przy­naj­mniej pró­bo­wał. W rze­czy­wi­sto­ści wyszło bar­dziej jak:

– Eeeu­ueee, Oria.

Spół­gło­ska nie zabrzmiała wyraź­nie i czy­sto – raczej jakby coś utknęło Billy’emu w gar­dle.

– Nie­źle! – pochwa­liła go jed­nak Glo­ria. – Bez całego języka będziesz miał pro­blemy z wie­loma gło­skami, ale nie martw się, umó­wimy cię z logo­pedą. Pomoże ci.

Przy­tak­nął, choć w tej chwili zupeł­nie go to nie obcho­dziło. Miał tak wiele pytań, na które chciał odpo­wie­dzi.

– Jak? – zapy­tał. Chciał oczy­wi­ście powie­dzieć wię­cej: „Jak prze­ży­łem zmiaż­dże­nie we wraku samo­chodu?”, ale to było zbyt wiele słów.

– Wezwę dok­tor Her­rerę – oznaj­miła Glo­ria. – To ona pro­wa­dziła twoje kolejne ope­ra­cje i czuwa nad lecze­niem. Wszystko ci wyja­śni. Polu­bisz ją. Jest prze­miła.

Pochy­liła się i spraw­dziła wkłu­cie w grzbie­cie pra­wej dłoni pacjenta.

– Wygląda dobrze – powie­działa. – Gdyby wenflon zaczął ci prze­szka­dzać albo potrze­bo­wał­byś cze­go­kol­wiek, po pro­stu naci­śnij tutaj.

Wska­zała guzi­czek na małym pilo­cie dyn­da­ją­cym z końca bia­łego, gru­bego kabla prze­wie­szo­nego przez poręcz po pra­wej stro­nie łóżka. Billy wycią­gnął palce, żeby upew­nić się, że w razie czego dosię­gnie. Nie mógł wyjść z podziwu, że cią­gle miał palce.

Pie­lę­gniarka obe­szła łóżko i popra­wiła pościel. Potem pokle­pała lewą nogę pacjenta.

Billy zro­bił wiel­kie oczy. Pokle­pa­nie też poczuł. Jak to moż­liwe?

– Trzy­maj się – uspo­ko­iła go Glo­ria. – Dok­tor Her­rera zaraz się zjawi.

„Zaraz” oka­zało się ozna­czać około pół godziny. Billy zauwa­żył upływ czasu, bo widział wielki zegar z czar­nymi cyframi wiszący na ścia­nie nad sta­no­wi­skiem pie­lę­gnia­rek tuż za drzwiami jego małej salki. Kiedy Glo­ria wyszła, docho­dziła za pięt­na­ście druga (oczy­wi­ście po połu­dniu, bo za oknem świe­ciło słońce), a kiedy dok­tor Her­rera zja­wiła się w drzwiach, zegar wska­zy­wał czter­na­ście po dru­giej.

Choć lekarka miała na sobie wor­ko­waty biały far­tuch, narzu­cony na taki sam nie­bie­ski mun­du­rek jak ten, który nosiła Glo­ria, przy­po­mi­nała bar­dziej gwiazdę Hol­ly­wood niż pra­cow­nicę opieki zdro­wot­nej. Mogła mieć trzy­dzie­ści parę lat, miała ciemną skórę i czarne włosy, była wysoka, smu­kła, o dużych, głę­boko osa­dzo­nych i oko­lo­nych gęstymi rzę­sami oczach. Jej kości policz­kowe były wydatne, jak wyrzeź­bione, miała mocną szczękę i pełne usta, a w nich równe białe zęby. Była rów­nież naj­wy­raź­niej świetna w sztuce maki­jażu, bo ide­al­nie pod­kre­śliła nim swoją natu­ralną urodę. Oczy uma­lo­wane w stylu „smoky eye” i czer­wona szminka zda­niem Billy’ego spra­wiały, że wyglą­dała jak przed sesją zdję­ciową. Ni­gdy nie widział tak ude­rza­jąco atrak­cyj­nej kobiety, przy­naj­mniej na żywo – tylko na zdję­ciach albo w tele­wi­zji.

– Billy – powie­działa z uśmie­chem, zbli­ża­jąc się do jego łóżka. – Wspa­niale widzieć, że jesteś cał­ko­wi­cie przy­tomny.

Jej głę­boki, melo­dyjny głos był rów­nie cie­pły jak spoj­rze­nie. Billy jed­nak się spiął, gdy pode­szła, wycią­gnęła z kie­szeni ste­to­skop i wło­żyła jego koń­cówki do uszu. Pochy­liła się i roz­chy­liła wycię­cie paste­lo­wo­nie­bie­skiej, cien­kiej szpi­tal­nej koszuli, którą miał na sobie Billy, a on wstrzy­mał oddech. W jed­nej chwili zdał sobie sprawę, że strój zakrywa go tylko od przodu. Poczuł się obna­żony i bez­bronny i wzdry­gnął się, gdy lekarka przy­ło­żyła do jego nagiej piersi twardą, zimną koń­cówkę ste­to­skopu.

Choć kobieta wyda­wała się miła, biały far­tuch, ste­to­skop i tytuł dok­tora natych­miast przy­wo­łały wspo­mnie­nia o Docu, sta­rym, zrzę­dli­wym face­cie, który zmie­nił Billy’ego w potwora, z czego młody męż­czy­zna zdał sobie sprawę na kilka godzin przed wycieczką na zło­mo­wi­sko. Wpraw­dzie wie­dział, że Doc zro­bił po pro­stu to, co Billy mu zle­cił, ale ta świa­do­mość nie poma­gała; i tak koja­rzył go z dozna­wa­nym przez sie­bie bólem. Nie mógł znieść myśli, że znowu zna­lazł się w rękach medyka. Nie chciał, żeby jaki­kol­wiek lekarz miał nad nim wła­dzę.

– Serce brzmi dobrze – powie­działa dok­tor Her­rera, pro­stu­jąc się. Billy ode­tchnął z ulgą, gdy ode­szła od łóżka i przy­su­nęła sobie wyglą­da­jące na nie­wy­godne brą­zowe winy­lowe krze­sło o pro­stym opar­ciu. Usta­wiła je tak, że Billy nie musiał wykrę­cać szyi, by ją widzieć, po czym usia­dła. – No dobrze – ode­zwała się. – Myślę, że trzeba stre­ścić dla cie­bie ostat­nie wyda­rze­nia. Co ty na to?

Wciąż onie­śmie­lony i nieco zdy­stan­so­wany Billy ski­nął głową. Musiał wie­dzieć, co się stało, więc zro­bił wszystko, żeby zacho­wać spo­kój, i słu­chał.

Dok­tor Her­rera splo­tła duże dło­nie.

– Okej – zaczęła. Wymó­wiła „o” z naci­skiem, prze­cią­gle: „ooookej”. Otwo­rzyła usta, a potem je zamknęła. – Może naj­le­piej zacznijmy od tego, co sam pamię­tasz – zasu­ge­ro­wała.

Mimo zde­ner­wo­wa­nia Billy poczuł, że nieco się odpręża. Dok­tor Her­rera mówiła z deli­kat­nym obcym akcen­tem (Może hisz­pań­skim – pomy­ślał Billy) i rytm jej mowy był oso­bli­wie kojący.

Odchrząk­nął.

– Pamię­tam, że posze­dłem na zło­mo­wi­sko i wsia­dłem do sta­rego samo­chodu. Pamię­tam, że zgnio­tła go zgnia­tarka.

To przy­naj­mniej sły­szał w swo­jej gło­wie; to, co docie­rało do uszu, było zgoła inne. Bez języka mógł wyraź­nie wymó­wić tylko kilka gło­sek – A, B, E, F, I, M, O, P, R, W i Y. Nie­które były w miarę roz­po­zna­walne, choć nieco znie­kształ­cone – jak K czy U. Inne, te, które wyma­gały przy­ci­śnię­cia języka do pod­nie­bie­nia, były zupeł­nie poza jego zasię­giem. W efek­cie beł­ko­tał i trudno było go zro­zu­mieć. W jakiś spo­sób jed­nak dok­tor Her­rera wyda­wała się chwy­tać sens.

– Tak myśla­łam – powie­działa. – Kiedy cię zna­le­ziono, poli­cja z początku sądziła, że ktoś cię napadł i umie­ścił we wraku wbrew two­jej woli, żebyś został zgnie­ciony. Udali się do two­jego domu, żeby zba­dać sprawę. Wtedy poznali prawdę.

Zaci­snął usta. Abso­lut­nie nie podo­bała mu się myśl, że jacyś obcy grze­bali w jego rze­czach. Czuł, że serce mu przy­spie­szyło. Zmu­szał się, żeby oddy­chać powoli. Przy­naj­mniej nie musiał niczego wyja­śniać.

– Jak to moż­liwe, że żyję? – zapy­tał.

– Zacznijmy od tego – odparła dok­tor Her­rera – że naj­wy­raź­niej ci się poszczę­ściło. Nikt nie jest pewien, w jaki spo­sób prze­ży­łeś zgnia­ta­nie, ale tak się stało. A do tego zna­le­ziono cię w samą porę. Wła­ści­ciel zło­mo­wi­ska jest orni­to­lo­giem ama­to­rem. Jak opo­wie­dział, zauwa­żył, że na masce kombi przy­siadł jakiś rzadki ptak. Kiedy mu się przy­glą­dał, zoba­czył krew wypły­wa­jącą spod tyl­nych drzwi wozu. W ostat­niej chwili. Dozna­łeś poważ­nych obra­żeń. Mia­łeś pęk­nięte czaszkę, szczękę, oboj­czyk i mied­nicę, a także zła­mane prawą rękę i lewą nogę. Do tego obra­że­nia wewnętrzne: uszko­dze­nia wątroby, nerek, śle­dziony i pęche­rzyka żół­cio­wego. Kiedy cię przy­wieźli, mia­łeś też poura­zową jed­no­stronną odmę opłuc­nową. No i były jesz­cze mody­fi­ka­cje, któ­rym pod­da­łeś ciało, zanim tra­fi­łeś do zgnia­tarki. Zaję­li­śmy się tymi obra­że­niami i usu­nę­li­śmy z two­jego ciała wszyst­kie sztuczne mate­riały i ele­menty. Wyma­gało to sze­regu ope­ra­cji. Przez cały ten czas i kilka tygo­dni po ostat­niej ope­ra­cji utrzy­my­wa­li­śmy cię w sta­nie śpiączki far­ma­ko­lo­gicz­nej, aby dać two­jemu orga­ni­zmowi czas na rege­ne­ra­cję. – Przyj­rzała się twa­rzy Billy’ego. – Muszę przy­znać, że wyko­nał kawał dobrej roboty.

Billy nie był tego taki pewien, bio­rąc pod uwagę ból, jaki czuł. Nic jed­nak nie powie­dział. Nie docie­rało do niego to, co sły­szy – jak to, wszyst­kie dodatki i mody­fi­ka­cje, które wpro­wa­dził w swoim ciele, zostały usu­nięte? W takim razie jakim cudem tak wiele z niego zostało? Pamięć pod­po­wia­dała mu, że pra­wie całe ciało zastą­pił meta­lem, dru­tami i pla­sti­kiem.

Zer­k­nął na wyraź­nie ludzką prawą rękę; na jej widok musiał zakwe­stio­no­wać swoje prze­ko­na­nia o wszyst­kim, co sobie zro­bił. Najwyraź­niej się mylił. Ale jak to moż­liwe?

Lekarka poru­szyła się na brą­zo­wym krze­śle. Ponow­nie prze­niósł na nią wzrok.

– Efek­tów nie­któ­rych ope­ra­cji nie mogli­śmy cof­nąć – wyja­śniała dalej. – Twoja prawa noga i lewa ręka zostały ampu­to­wane. Usu­nięto zewnętrzną chrząstkę uszu, bra­kuje ci też więk­szej czę­ści języka. Ale reszta ciała została tylko zin­te­gro­wana ze sztucz­nymi ele­men­tami. Co dziwne, lewa noga została zmie­niona chi­rur­gicz­nie tak, aby wyglą­dała na ampu­to­waną, i do ciała doło­żono mate­riały pro­te­tyczne. Zgod­nie z doku­men­ta­cją, którą zna­la­zła u cie­bie w domu poli­cja, zle­ci­łeś leka­rzowi usu­nię­cie wszyst­kich koń­czyn, ale wygląda na to, że był leniwy, a może chciwy; wziął od cie­bie zapłatę, ale nie wyko­nał kolej­nych ampu­ta­cji. Doko­nał tylko powierz­chow­nych mody­fi­ka­cji, aby wyglą­dało, jak­byś fak­tycz­nie miał ampu­to­wane wszyst­kie koń­czyny. – Dok­tor Her­rera pokrę­ciła głową, po czym pod­jęła: – Poli­cja zro­biła nalot na stary szpi­tal psy­chia­tryczny, w któ­rym prze­pro­wa­dzał ope­ra­cje, i zna­leźli w zamra­żarce czę­ści ciała. Nie wszyst­kie były twoje, ale nie­które tak… w tym prawe ramię. Jeśli ist­nieje część ciała zacho­wana w odpo­wied­nio dobrym sta­nie, zazwy­czaj można ją doszyć z powro­tem.

Billy z podzi­wem spoj­rzał na swoje prawe ramię. Dok­tor Her­rera się uśmiech­nęła, zakła­da­jąc nogę na nogę.

– Jeśli cho­dzi o resztę… – kon­ty­nu­owała – kiedy już usu­nę­łam wszystko, czego tam być nie powinno, oka­zało się, że wyszedł z tego jeden spójny kawa­łek; wszyst­kie obce czę­ści trzy­mały się razem za pomocą dru­tów i two­jej wła­snej tkanki łącz­nej i ciała.

Billy skrzy­wił się na myśl o pro­ce­du­rach, które musiały zostać prze­pro­wa­dzone, aby usu­nąć obce czę­ści z jego ciała, i uświa­do­mił sobie, że stra­cił w tym pro­ce­sie jesz­cze wię­cej sie­bie. Jego żołą­dek bole­śnie się skrę­cił.

Dok­tor Her­rera pochy­liła się i dotknęła jego pra­wej dłoni. Przy­pusz­czał, że miało go to pokrze­pić, ale tylko żołą­dek znowu mu się wywró­cił na drugą stronę. Chciał wyrwać rękę, ale zbyt się bał. Na myśl, że ta kobieta roz­cięła go i wydłu­bała z niego coś, co było zasad­ni­czo pry­mi­tyw­nie poskła­da­nym ani­ma­tro­nicz­nym endosz­kie­le­tem, znowu napły­nęły mu do głowy wspo­mnie­nia czasu spę­dzo­nego w piw­nicy Doca. Prze­szedł go dreszcz, któ­rego nie był w sta­nie powstrzy­mać; dok­tor Her­rera naj­wy­raź­niej jed­nak niczego nie zauwa­żyła.

– Zabiegi prze­pro­wa­dzone na tobie – cią­gnęła – były oczy­wi­ście hor­ren­dalne, a ich liczba cał­ko­wi­cie prze­sadna. Ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam cze­goś takiego, więc kaza­łam umie­ścić wyjęte z cie­bie ele­menty w maga­zy­nie na dole.

Prze­chy­liła głowę na bok.

– Masz jesz­cze jakieś pyta­nia, Billy?

Miał ich wiele, ale żad­nego nie chciał zada­wać. Cią­gle nie mógł się nadzi­wić, że odzy­skał swoje prawe ramię. Wresz­cie udało mu się je pod­nieść. Cią­gnąc do góry wężyk pod­łą­czony do wenflonu, zbli­żył palce do twa­rzy. Nie był pewien, co poczuje, gdy z lekką obawą poło­żył je na policzku.

– Chciał­byś zoba­czyć się w lustrze? – zapy­tała lekarka.

Billy się zawa­hał, po czym ski­nął głową.

– Tak myśla­łam, że możesz go sobie zaży­czyć – sko­men­to­wała.

Się­gnęła do kie­szeni bia­łego far­tu­cha i wycią­gnęła lusterko. Wstała, pode­szła do wez­gło­wia łóżka i pod­su­nęła pacjen­towi lustro przed nos. Billy wziął głę­boki oddech i spoj­rzał na swoje odbi­cie.

To, co zoba­czył ostat­nim razem, gdy się sobie przy­glą­dał, w niczym nie przy­po­mi­nało tego, co widział teraz. Znik­nęły twarde kra­wę­dzie stwo­rzone przez meta­lowe płytki. Znik­nęły czarne oczy. Nie było gołej czaszki.

Ow­szem, na­dal nie miał uszu, ale poza tym wyglą­dał cał­kiem nor­mal­nie. W małych oczach i nosie, okrą­głych policz­kach i sze­ro­kich ustach dostrze­gał nawet pewne podo­bień­stwo do ojca.

Brą­zowe włosy Billy’ego ster­czały na wszyst­kie strony, tak jak w dzie­ciń­stwie. Były przy­dłu­gie – oczy­wi­ście, w końcu przez kawał czasu był pogrą­żony w śpiączce.

Gdyby one same nie były wystar­cza­ją­cym dowo­dem upływu czasu, resztę dopo­wia­dały bli­zny. Kiedy Billy myślał o tym, jak dok­tor Her­rera cięła jego ciało i wyj­mo­wała meta­lowe ele­menty, wyobra­żał sobie poszar­pane poope­ra­cyjne szramy pokryte zakrze­płymi reszt­kami krwi i ścią­gnięte surową czarną nicią. Zoba­czył jed­nak tylko czer­wo­nawe smużki prze­ci­na­jące policzki, czoło i żuchwę. Naj­wy­raź­niej jego rekon­wa­le­scen­cja szybko postę­po­wała.

Spró­bo­wał wyjąć lusterko z rąk dok­tor Her­rery, ale oka­zało się, że jego palce nie dzia­łają do końca tak, jak powinny. Lekarka odsu­nęła nieco przed­miot, drugą ręką wska­zu­jąc prawe ramię pacjenta.

– Będziesz tro­chę zesztyw­niały po tak dłu­gim cza­sie bez­czyn­no­ści – powie­działa. – Pod­da­wa­li­śmy cię pasyw­nej fizjo­te­ra­pii… to zna­czy ćwi­czy­li­śmy two­imi koń­czy­nami, żeby utrzy­mać spraw­ność mię­śni i zapo­biec utra­cie ich masy. Będziesz jed­nak potrze­bo­wał głęb­szej fizy­ko­te­ra­pii, aby nauczyć się korzy­stać z kuli za pomocą pra­wej ręki, dopóki twoja prawa noga nie będzie gotowa na nową pro­tezę…

Billy potrzą­snął gwał­tow­nie głową.

– Nie! – krzyk­nął. Słowo zabrzmiało gło­śno, prze­cią­gle.

– Och.

Billy wbił spoj­rze­nie w lekarkę.

– Żad­nych wię­cej pro­tez! – zapro­te­sto­wał. Zabrzmiało to jak: – Aaych eeej oes!

Dok­tor Her­rera jed­nak zda­wała się rozu­mieć. Zabrała lusterko i wło­żyła je z powro­tem do kie­szeni, uspo­ka­ja­jąc jed­no­cze­śnie pacjenta:

– W porządku, Billy. Nie zro­bimy niczego wbrew two­jej woli. – Deli­kat­nie poło­żyła mu dłoń na ramie­niu. Pomimo że czuł przed nią strach, dotyk był przy­jemny.

Cof­nęła się i ponow­nie usia­dła.

– Oczy­wi­ście wszystko do tej pory musie­li­śmy robić bez two­jej for­mal­nej zgody, bo nie byłeś w sta­nie jej udzie­lić – powie­działa i pochy­liła się nad Bil­lym. – Wśród moich kole­gów i kole­ża­nek nie wszy­scy wie­rzyli, że zdo­łamy cię ura­to­wać, ale ja wie­dzia­łam, że damy radę. I dali­śmy… a ty nam w tym bar­dzo pomo­głeś.

Wyko­nała nie­okre­ślony gest dło­nią, wska­zu­jąc w stronę wycią­gnię­tego na łóżku ciała.

– Twoje ciało wyka­zuje cał­kiem nie­zwy­kłe zdol­no­ści gre­ge­ne­ra­cyjne. Twoje rany zago­iły się w dużo więk­szym stop­niu i dużo szyb­ciej, niż kto­kol­wiek mógłby prze­wi­dzieć, i spo­dzie­wam się, że w mgnie­niu oka odzy­skasz peł­nię sił. My zro­bi­li­śmy, co do nas nale­żało. Od tego momentu to ty będziesz decy­do­wał, co robić dalej, jeśli cho­dzi o twoje lecze­nie. Pomi­ja­jąc oczy­wi­ście pewne wyjąt­kowe sytu­acje.

Billy zmarsz­czył czoło. Wyjąt­kowe sytu­acje? Otwo­rzył usta, pró­bu­jąc to powtó­rzyć.

Lekarka pod­nio­sła rękę.

– Wiem, o czym myślisz. „Jakie wyjąt­kowe sytu­acje, co to zna­czy?”. Prawda?

Billy ski­nął głową. Kobieta odpo­wie­działa tym samym. Wzięła długi wdech, po czym wypu­ściła powie­trze.

– Nie chcę cię zbyt­nio prze­cią­żać – powie­działa. – Wciąż jesteś w fazie lecze­nia, jesz­cze nie wyzdro­wia­łeś. Ale mogę ci zdra­dzić, że opieka spo­łeczna przy­dzie­liła ci adwo­kata-peł­no­moc­nika. Ze względu na mate­riały, które poli­cja zna­la­zła w twoim domu, wła­dze stanu zażą­dały, aby po wyj­ściu ze śpiączki pod­dać cię oce­nie psy­cho­lo­gicz­nej. Tego warunku nie da się omi­nąć. Jeśli zosta­niesz uznany za zdol­nego do samo­sta­no­wie­nia, będziesz mógł w przy­szło­ści decy­do­wać o sobie.

Decy­do­wać o sobie. Słowa lekarki brzmiały echem w gło­wie Billy’ego jesz­cze długo po tym, jak kobieta opu­ściła jego pokój.

Jak to będzie teraz wyglą­dało? – zasta­na­wiał się. Czy naprawdę będzie w sta­nie naprawdę podej­mo­wać decy­zje o wła­snym życiu?

Ostat­nim, co pamię­tał, zanim poczuł ból powo­do­wany przez miaż­dżącą go zgnia­tarkę, było doj­mu­jące poczu­cie straty. Wła­śnie z jego powodu tak chęt­nie pod­dał się szczę­kom maszyny; ich uścisk wyda­wał mu się tak… wła­ściwy, tak wycze­ki­wany.

Teraz Billy dostał drugą szansę. Mógł pod­jąć zupeł­nie nowe decy­zje. Zacząć nowe życie – życie, które, jak sądził, na zawsze stra­cił. Ta myśl eks­cy­to­wała go, ale i prze­ra­żała. Nie pamię­tał, aby kie­dy­kol­wiek zde­cy­do­wał o czym­kol­wiek, co nie byłoby czę­ścią jego ani­ma­tro­nicz­nego sza­leń­stwa, więc teraz nie wie­dział, co ma dalej ze sobą robić.

Ale na razie nie musiał sta­wiać temu czoła. Jesz­cze przez jakiś czas miał pozo­stać w szpi­talu. I za to był wdzięczny losowi.

Dopiero nie­dawno odzy­skał przy­tom­ność w tym jało­wym, gołym pomiesz­cze­niu, ale już poczuł się w nim jak w bez­piecz­nej przy­stani. Podo­bały mu się pozba­wione ozdób ściany i żalu­zje, które Glo­ria opu­ściła na jego prośbę, gdy wyszła dok­tor Her­rera. Mały pokój budził w nim miłe uczu­cia, za to z jakie­goś powodu prze­stwór błę­kit­nego nieba za oknem go prze­ra­żał. Cała ta otwarta, pełna słońca prze­strzeń wyda­wała mu się groźna.

Kilka godzin po wizy­cie lekarki miał oka­zję zjeść pierw­szy posi­łek jako „nowy Billy”. Przez więk­szość życia do tej pory jadał według opra­co­wa­nej przez sie­bie „ani­ma­tro­nicz­nej diety”, która skła­dała się tylko z bia­łych pokar­mów. Był bar­dziej niż chętny, by spró­bo­wać cze­goś nowego. Nie­stety na kola­cję podano kur­czaka i ryż z fasolką szpa­ra­gową. Kur­czak i ryż były czymś, co dosko­nale znał, a zatem nie­ko­niecz­nie go pocią­gały. Za to z wiel­kim zapa­łem zabrał się za fasolkę. Nie była tak smaczna, jak na to liczył, ale za to deser – czer­wona gala­retka – oka­zał się prze­pyszny. Billy zde­cy­do­wał, że na nowym eta­pie swo­jego życia spró­buje wielu czer­wo­nych pokar­mów.

Następ­nego dnia poznał Angie, swoją fizjo­te­ra­peutkę. Po jed­nej stro­nie głowy miała włosy zgo­lone pra­wie na zero; po dru­giej – dłu­gie i zaple­cione w skom­pli­ko­wany war­kocz. Nie wyglą­dała na bar­dzo silną, ale szybko się prze­ko­nał, że pozory mylą.

Weszła do pokoju, nio­sąc narę­cze ban­daży, szynę na nogę i kulę.

– No dobra, Billy – powie­działa, kiedy już mu się przed­sta­wiła. – Musimy posta­wić cię na nogi. A raczej nogę, w tym wypadku.

Uśmiech­nęła się sze­roko. Billy się zaśmiał, ale cały był spięty. Czy naprawdę chciał pró­bo­wać sta­nąć o wła­snych siłach?

Nie miał naj­lep­szych wspo­mnień o cho­dze­niu. Pamię­tał dosko­nale, jak kuś­ty­kał i się zata­czał, idąc chod­ni­kiem do zło­mo­wi­ska, gdzie miał zamiar umrzeć. A wtedy miał prze­cież obie pro­tezy. Teraz jedna noga goiła się po ope­ra­cjach, a drugą cał­kiem stra­cił. Jak miał więc sta­nąć?

– Wiem, o czym myślisz – ode­zwała się Angie.

– Nic nie mówi­łem – zdzi­wił się Billy.

– Nie musia­łeś. Obawę masz wypi­saną na twa­rzy.

– Obawa to dobre słowo – odparł.

– Cie­szę się, że ci się podoba.

Angie opu­ściła barierkę po lewej stro­nie łóżka.

Wcze­śniej tego ranka Glo­ria usu­nęła wszyst­kie rurki, które łączyły Billy’ego z apa­ra­turą przy łóżku.

– Para­me­try masz ide­alne – powie­działa. – Dok­tor Her­rera zade­cy­do­wała, że nie musisz już być moni­to­ro­wany.

Potem spoj­rzała na kro­plówkę.

– Jak tam ból? – zapy­tała.

Zasta­no­wił się nad tym. Z zasko­cze­niem zdał sobie sprawę, że bóle i pul­so­wa­nie, które odczu­wał tuż po prze­bu­dze­niu ze śpiączki, znacz­nie się zmniej­szyły. Był obo­lały, ale nie cier­piał katu­szy.

– Nie­źle – odpo­wie­dział zatem.

– To dobrze – sko­men­to­wała Glo­ria. – Od wczo­raj­szego wie­czoru nie dosta­wa­łeś żad­nych leków, tylko glu­kozę. Już jesz samo­dziel­nie, więc… wyj­mijmy z cie­bie te igły.

Zabrała się do usu­wa­nia wenflonu tkwią­cego w grzbie­cie pra­wej dłoni Billy’ego, który bar­dzo się ucie­szył, że się go pozbywa.

Skoro nie był już do niczego pod­łą­czony, mógł się swo­bod­niej poru­szać. Mimo to pozo­stał nie­ufny, gdy Angie pochy­liła się nad nim i zapro­po­no­wała:

– Obej­mij mnie za szyję. Śmiało.

Sama pro­po­zy­cja spra­wiła, że poczuł się nie­kom­for­towo. Nagle ogar­nęły go skrę­po­wa­nie i bole­sna świa­do­mość nie­do­stat­ków swo­jego ciała.

– No, dalej – pona­gliła. – Nie wstydź się. Jestem twarda.

Uśmiech­nęła się do niego sze­roko, poka­zu­jąc zęby. Odpo­wie­dział uśmie­chem i zro­bił, jak kazała.

Przez następną godzinę udało jej się dopro­wa­dzić go do pozy­cji sie­dzą­cej, zaban­da­żo­wać mu nogę i zamknąć ją w sko­ru­pie czar­nej, wyście­ła­nej ortezy, a potem zacząć naukę cho­dze­nia o kuli, dzier­żo­nej pozo­stałą Billy’emu ręką. Dzięki kuli i usztyw­nio­nej nodze Billy nie tylko sta­nął, ale nawet wyszedł z sali i prze­szedł kawa­łek kory­ta­rzem.

– Nie­sa­mo­wity jesteś! – pochwa­liła go Angie, gdy fizjo­te­ra­pia dobie­gła końca. – Dok­tor Her­rera wspo­mi­nała, że nie­zwy­kle szybko wra­casz do zdro­wia. Miała rację.

Pomo­gła Billy’emu wró­cić do łóżka. Poło­że­nie się było trud­niej­sze, niż prze­wi­dy­wał. Może dziś prze­sa­dzi­łem – pomy­ślał. Powró­cił ból, jaki odczu­wał poprzed­niego dnia.

– Pew­nie będziesz tro­chę obo­lały – uprze­dziła fizjo­te­ra­peutka. – Cho­dze­nie o kuli to nie bułka z masłem. Łatwiej ci się będzie ruszać, kiedy dosta­niesz nową pro­tezę.

Natych­miast poczuł to samo prze­ra­że­nie, które go dopa­dło, gdy o pro­te­zach wspo­mniała dok­tor Her­rera. Gwał­tow­nie potrzą­snął głową.

– Nie chcę nowej pro­tezy – oznaj­mił.

Angie skrzy­żo­wała ramiona na piersi odzia­nej w jaskra­wo­ró­żowy baweł­niany mun­du­rek.

– A to dla­czego? Poprawi ci jakość życia.

Billy cały czas krę­cił głową. Zdzi­wił się, czu­jąc, że nawet łzy napły­nęły mu do oczu.

Fizjo­te­ra­peutka przy­sia­dła na skraju łóżka. Oparła deli­kat­nie dłoń na piersi pacjenta.

– W porządku – powie­działa łagod­nie. Jej głos zabrzmiał znacz­nie cie­plej niż wcze­śniej, gdy komen­de­ro­wała nim, wska­zu­jąc, jak ma uży­wać kuli. – Rozu­miem to. Sły­sza­łam, co ci się przy­tra­fiło. Prze­sze­dłeś praw­dziwe pie­kło. Na twoim miej­scu mia­ła­bym takie same opory przed domon­to­wa­niem znowu cze­goś do ciała. Ale, Billy… – Głos Angie jesz­cze bar­dziej zła­god­niał. – Wcze­śniej uży­wa­łeś pro­tez, bo pró­bo­wa­łeś stać się czymś, czym nie jesteś. Teraz dosta­niesz je po to, żeby znowu być sobą.

Ścią­gnął usta. Rozu­miał, co kobieta chce przez to powie­dzieć, ale myśl, że miałby znowu pozwo­lić sobie coś takiego zro­bić, była potworna.

– Oczy­wi­ście na razie nie musisz nic robić – dodała. – Ale na twoim miej­scu pozo­sta­wi­ła­bym sobie tę opcję. Pomy­ślisz o tym znowu, gdy poczu­jesz się lepiej.

Billy ski­nął głową. Był zbyt roz­trzę­siony, by mówić.

Angie zesko­czyła z łóżka, pod­no­sząc kciuk do góry.

– No, wrócę tu jutro rano na kolejną sesję tor­tur.

Mru­gnęła do Billy’ego. Jej słowa i gest go roz­ba­wiły i zde­cy­do­wał, że weź­mie sobie do serca to, co suge­ro­wała. Może w przy­szło­ści prze­my­śli kwe­stię pro­tez.

Trzeci dzień nowego życia Billy’ego roz­po­czął się od kolej­nej sesji spa­ce­ro­wej z Angie. Pomo­gła mu się oswoić z kulą, a także poka­zała, jak pod­no­sić i opusz­czać porę­cze na łóżku. Kazała mu aż trzy razy prze­ćwi­czyć prze­miesz­cza­nie się z łóżka do łazienki, aby mógł korzy­stać z toa­lety. Billy był zasko­czony i zado­wo­lony, gdy zdo­łał wyko­nać to zada­nie.

Nie­długo po wyj­ściu Angie cze­kała go ocena psy­cho­lo­giczna, o któ­rej wspo­mi­nała dok­tor Her­rera. Testy prze­pro­wa­dził łysy męż­czy­zna o ponu­rym wyra­zie twa­rzy, nie­jaki dok­tor Cole­man, który zupeł­nie się Billy’emu nie spodo­bał. I, jak sądził, z wza­jem­no­ścią. Lekarz zada­wał obce­sowe, krót­kie pyta­nia i cały czas gapił się na uszy Billy’ego – a raczej na to, co z nich zostało. Gdy wyszedł, Billy ode­tchnął z ulgą. Póź­niej zaj­rzała do niego Glo­ria. Widząc, że młody męż­czy­zna dotyka pozo­sta­ło­ści po uszach, spoj­rzała mu w oczy.

– Wszystko w porządku?

– Dok­tor Cole­man brzy­dził się moimi uszami – wyznał Billy. – Widzia­łem to.

Glo­ria prze­wró­ciła oczami.

– Nawet mi nie mów o Cole­ma­nie.

– Ale ma rację – zaopo­no­wał Billy. – Mam brzyd­kie uszy.

– Nie brzyd­kie – zapro­te­sto­wała Glo­ria. – Po pro­stu inne.

– Muszę nosić czapkę – oznaj­mił.

Zaprze­czyła. Billy skrzy­żo­wał ramiona i ski­nął głową. Glo­ria wzru­szyła ramio­nami.

– Zoba­czę, co da się zro­bić.

Mru­gnęła do niego i wyszła z pokoju.

Godzinę póź­niej przy­nio­sła Billy’emu lunch – kanapkę z pum­per­ni­kla z szynką i sto­sik suro­wych mar­che­wek z dipem ran­czer­skim. Billy znał ten dip, ale szynka i pum­per­ni­kiel były dla niego nowo­ścią. Sma­ko­wały mu. Podob­nie jak mar­chewki. Zacho­wał nikłe wspo­mnie­nie o ich jedze­niu w dzie­ciń­stwie, ale zapo­mniał, jakie są słod­kie. Doszedł do wnio­sku, że poma­rań­czowe jedze­nie rów­nież włą­czy do diety. A brą­zowe już obo­wiąz­kowo – na deser dostał tym razem pud­ding cze­ko­la­dowy, naj­lep­sze, czego do tej pory spró­bo­wał w swoim nowym życiu. Uwiel­biał cze­ko­ladę. Kiedy tylko jej skosz­to­wał, zaraz przy­po­mniał sobie, jak jadł lody cze­ko­la­dowe w dzie­ciń­stwie. Jak mógł tak długo się bez niej oby­wać? Trudno było to sobie wyobra­zić.

Po obie­dzie Glo­ria przy­szła po tacę. Ale zanim ją zabrała, powie­działa:

– Zamknij oczy.

Billy zamru­gał zdzi­wiony, ale posłu­chał. Gdy tylko jego powieki opa­dły, poczuł na gło­wie cie­płe dło­nie Glo­rii. Na cie­mię opa­dło mu coś mięk­kiego. Potem ręce znik­nęły.

– No dobrze – ode­zwała się Glo­ria. – Otwórz oczy!

Tak zro­bił. Pie­lę­gniarka pod­su­nęła mu przed nos małe lusterko. Zoba­czył w nim swoją głowę odzianą w wie­lo­ko­lo­rową, pasia­stą czapkę.

– To cza­peczka rasta – oznaj­miła Glo­ria. – Jedna z moich kole­ża­nek z pracy robi takie na szy­dełku.

Billy obró­cił głowę w jedną stronę, a potem w drugą. Uśmiech­nął się.

– Jest świetna – powie­dział. I rze­czy­wi­ście tak było. Czapka, wyko­nana z cien­kiej włóczki, lekka i nie­zbyt gruba, tak że głowa się nad­mier­nie nie nagrze­wała, ukry­wała brak uszu, a wesołe kolory spra­wiały, że Billy wyglą­dał, jakby czuł się o wiele lepiej niż w rze­czy­wi­sto­ści. – Dzię­kuję.

Glo­ria pokle­pała go po ramie­niu.

– Nie ma za co.

Pod­nio­sła tacę, poma­chała mu i wyszła z pokoju.

Po jej wyj­ściu Billy co i rusz pod­no­sił rękę, żeby dotknąć nowej czapki. Miał ochotę się uśmie­chać.

Czapka była ogromną nie­spo­dzianką, ale nie­długo poja­wiła się jesz­cze więk­sza: Billy’ego zaczęli odwie­dzać goście.

Zanim jego życie ani­ma­tro­nika się skoń­czyło, przez trzy lata po śmierci matki pro­wa­dził dość samot­ni­czą egzy­sten­cję. Pra­wie z nikim nie miał kon­taktu, pomi­ja­jąc Maliah, poznaną w inter­ne­cie dziew­czynę, z którą połą­czyła go krótka rela­cja, i przy­cho­dzą­cych od czasu do czasu kurie­rów. Przy­ja­ciół i zna­jo­mych po pro­stu nie miał.

Nowy Billy chciał jed­nak mieć kon­takt z ludźmi. Zde­cy­do­wał o tym, stwier­dziw­szy, że dzień wypeł­niony kolej­nymi nie­za­po­wie­dzia­nymi wizy­tami jest bar­dzo przy­jemny.

Pierw­szą osobą, która go odwie­dziła, była dok­tor Ling­strom. Billy nie widział jej od śmierci mamy. Lekarka przez te lata nie­wiele się zmie­niła. Wciąż miała wiel­kie oku­lary i cze­sała kasz­ta­nowe włosy w duży kok na czubku głowy. Wpa­dła do pokoju Billy’ego z sze­ro­kim uśmie­chem i pode­szła do łóżka, żeby go uści­skać.

– Tęsk­ni­łam za tobą – powie­działa, pochy­la­jąc się ku niemu.

Nie mógł objąć jej w odpo­wie­dzi, bo zablo­ko­wała swoim cia­łem jego jedyne ramię, przy­ci­ska­jąc je do jego kor­pusu. Uśmiech­nął się jed­nak i powie­dział naj­wy­raź­niej, jak tylko potra­fił:

– Ja za panią też.

Zdał sobie sprawę, że to prawda. Cho­ciaż ni­gdy nie prze­pa­dał za sesjami z nią, a jej chyba ni­gdy nie podo­bało się nic, co robił i mówił, czuł dziwne przy­wią­za­nie do tej kobiety, która wypy­ty­wała go swego czasu, dla­czego chce być robo­tem. Teraz oczy­wi­ście rozu­miał, że pró­bo­wała pomóc mu otrzą­snąć się z uro­je­nia, które nim zawład­nęło. Nie mógł mieć jej za złe, że nie potra­fiła tego sku­tecz­nie zro­bić. Intu­icyj­nie rozu­miał, że będzie potrze­bo­wał pomocy, żeby z powo­dze­niem zaan­ga­żo­wać się w nowe życie. Cie­szył się, że może będzie przy nim wtedy dok­tor Ling­strom i go wes­prze. Tak bar­dzo się cie­szył, że jej to powie­dział.

– Chcę być nowym czło­wie­kiem – oznaj­mił, kiedy lekarka usia­dła na brą­zo­wym krze­śle. – Czy może mi pani pomóc, dok­tor Ling­strom?

Przez brak języka jej nazwi­sko wyszło z jego ust znie­kształ­cone, ale sta­rał się, jak mógł.

Uśmiech­nęła się sze­roko.

– Chcia­ła­bym, Billy. Ale nie tytu­łuj mnie „panią dok­tor”. Nie mogę ci poma­gać jako lekarka, bo wyro­słeś już z wieku, w któ­rym mógł­byś być moim pacjen­tem. Jestem psy­cho­lo­giem dzie­cię­cym. Za to chęt­nie pomogę ci jako życz­liwa przy­ja­ciółka. Mów mi po imie­niu. Jestem Alice.

Zmarsz­czył brwi. To będzie trudne. Nie był w sta­nie wymó­wić dwóch naj­waż­niej­szych gło­sek imie­nia.

Zauwa­żyła jego minę.

– Oj – zmar­twiła się. – Co ja sobie myśla­łam? – Mach­nęła ręką ze śmie­chem. – Głup­tas ze mnie. Możesz mówić mi Aji. Taki przy­do­mek.

Billy się uśmiech­nął. Ni­gdy wcze­śniej nie nada­wał nikomu przy­dom­ków.

Następna godzina była chyba naj­szczę­śliw­szą, jaką pamię­tał od cza­sów dzie­ciń­stwa, i żało­wał, gdy się skoń­czyła. Ale gdy dok­tor Ling­strom – nie, Aji! – wyszła, usły­szał zasko­czony, że już cze­kają kolejni goście.

Słońce za oknem prze­sło­niły spo­kojne szare chmurki, gdy w otwar­tych drzwiach poka­zało się dwóch mło­dych męż­czyzn, zapewne w wieku Billy’ego (tym praw­dzi­wym, nie ani­ma­tro­nicz­nym). Chętny, aby poznać kogoś nowego, Billy spoj­rzał na nich wycze­ku­jąco. Nie sądził, że ich zna.

Nie, momen­cik. Ow­szem, znał.

– Clark? – zwró­cił się do niż­szego. Zabrzmiało to bar­dziej jak „Ark”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki