Felietony - Marek Hłasko - ebook

Felietony ebook

Marek Hłasko

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Publikowane w polskiej i zagranicznej prasie, pisane na zlecenie, teksty nie są rewolucyjne, nie ruszają z posad bryły świata, ale z pewnością zasługują na upamiętnienie. Głównie dlatego, że (poza niewielkimi fragmentami) nie ulegają przedawnieniu. Hłasko posiadał zdolność tworzenia materiału uniwersalnego, broniącego się również bez kontekstu historycznego, a może ponad nim. Warto zatem przypominać niefikcjonalną aktywność autora „Pięknych dwudziestoletnich” i przekraczać granice popkulturowej legendy literackiej. (ze Wstępu)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 201

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 
 
 
WARSZAWA 2025

Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki

Tłumaczenie z hebrajskiego: Katarzyna Christianus-Gileta

Tłumaczenie z niemieckiego felietonów Straszni i śmieszni

i Powojenny film w Polsce: Krzysztof Bodanko

 

Opieka redakcyjna: Monika Dziel, Magdalena Partyka

Korekta: Monika Dziel

 

Zdjęcie na okładce: iStock

 

Copyright © by Agnieszka Czyżewska-Stampa, Małgorzata Wolf

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2025

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

ISBN: 978-83-244-1214-3 (EPUB), 978-83-244-1214-3 (MOBI)

 

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

SPIS TREŚCI

Wstęp

Lis Przechera – Kątna

Niedaleko Wrocławia

Podróż w krainę nieporozumień

Na marginesie opowieści Hemingwaya, czyli o pięknie pracy

Okrutna wojna

W dwadzieścia lat później

O niespokojnych sercach

W pogoni za szczęściem

Sherlock Holmes potrzebny od zaraz

Podróż do kresu szmiry. List szaleńca do redaktora „Po Prostu”

Trzy wygrane i trochę marzeń

B-Pictures

Dopóki żyje człowiek

Mordercy są wśród nas, czyli o obojętności

Rio Bzduro

Rzeka cierpienia

Bohaterowie są znużeni

Do diabła z mitami!

Pięć rubli i Kozak z riazańskiej guberni. Stracone szanse polskiej literatury

Od Ikara do Jamesa Bonda. Mit wyzwolonego człowieka

Straszni i śmieszni

Powojenny film w Polsce

Felietony publikowane w dzienniku „Maariv”

Dlaczego wracam do mojej ojczyzny

Hotel z „nieograniczonym wstępem”

Bezwarunkowa kapitulacja

Nie przegap okazji

Przypisy

 
Wstęp
 
 

Prawdziwym debiutem Marka Hłaski nie była Baza Sokołowska, a cztery korespondencje terenowe dla „Trybuny Ludu”. To na łamach dziennika po raz pierwszy nazwisko aspirującego pisarza ukazało się drukiem. W krótkich tekstach trudno co prawda wypatrzyć zalążek geniuszu, niemniej przygodę dziennikarską, czy raczej – reporterską – zaczynał Hłasko już jako osiemnastolatek i konsekwentnie prowadził swoją karierę dwutorowo. W „Sztandarze Młodych” i „Po Prostu” ukazywały się zarówno opowiadania, jak i felietony, prezentujące wszechstronne umiejętności pisarza. I bardzo od siebie różne.

CZWARTA WŁADZA

W Pięknych dwudziestoletnich Hłasko określa siebie mianem redaktora najbardziej bojowego pisma w Polsce. Rzeczywiście, zespół Eligiusza Lasoty w latach 1955–1957 grywał na nosie oficjalnej wizji rzeczywistości, punktował raz po raz deklaracje władzy i obnażał mit planu sześcioletniego. Jednak opinia medium buntowniczego wydaje się nieco nad wyraz. Nie każdy artykuł prowokował, nie wszystkie szpalty zaglądały za fasadę socjalizmu. Istotne rozliczenia przeprowadzano raczej między wierszami, niż na rozkładówce, a sposób przedstawienia spraw potencjalnie kontrowersyjnych bardzo często bywał mało ostentacyjny, delikatnie sprawę ujmując. Nie oznacza to bynajmniej, że należy „Po Prostu” dyskredytować, była to bowiem bezsprzecznie najodważniej redagowana gazeta w powojennej Polsce. Warto jednak uważniej przejrzeć artykuły tam zamieszczane, szczególnie z perspektywy współczesnej humanistyki i historiografii. Może się bowiem okazać, że treści zgodnych z oficjalną linią partii jest tam wiele, w warstwie zarówno ideologicznej, jak i językowej. Podobnie zresztą jak u samego Hłaski.

Rozdźwięk pomiędzy twórczością fabularną a reporterską Hłaski jest dobrym odzwierciedleniem odmiennego stosunku władzy do różnych form pisarstwa. Cenzura, choć bacznie przyglądała się wszystkiemu, co trafić miało do prasy drukarskiej, teksty dziennikarskie traktowała z większą ostrożnością niż beletrystyczne. Powodu, nie jedynego, ale bodaj najbardziej oczywistego, szukać należy w opiniotwórczej roli mediów. W przypadku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej rozszerzyć to można również na funkcję światopoglądową czy nawet światotwórczą. Wszak powojenna prasa stanowiła przede wszystkim narzędzie propagandy partii, naturalne forum do prezentowania haseł, idei i definicji rzeczywistości. Każda informacja podlegała swego rodzaju (choć nie ściśle określonej) lekturze krytycznej i przetworzeniu. W rezultacie bliżej socjalistycznej prasie do faktografii niż rzetelnych reportaży. Nie dość bowiem, że informacje traktowano selektywnie, to jeszcze podawano w odpowiednim kontekście, za pomocą ostrożnie dobieranej formy.

POCZĄTKUJĄCY DZIENNIKARZ PROWINCJONALNY

Powyższe uwagi dotyczą oczywiście gazet ogólnoinformacyjnych, których szpalty przeznaczone były raczej na informacje niż felietony. W przypadku dziennikarskich potyczek Marka Hłaski mówić należałoby o wynajdywaniu pretekstów do tworzenia materiałów przekrojowych, typowo reporterskich. Pominąć tu można korespondencje terenowe dla „Trybuny Ludu”, których atrybucja pozostaje wątpliwa, bo ze względu na zbliżoną formę wszystkich publikowanych w dzienniku donosów z rzeczywistości, można wysnuć hipotezę, nie tak znowu trudną do wybronienia, że autorskie wersje podlegały redaktorskiej standaryzacji bądź różnym formom zjawiska, które dzisiaj nazywamy ghostwritingiem. Materiały z Kątnej i Bystrzycy to studia przypadku, opowieści o konkretnych wycinkach rzeczywistości, dość często spotykane w powojennej prasie. Hłasko, wykorzystując jednostkowe historie małych ośrodków, a nawet poszczególnych grup i indywidualności, stawia diagnozy społeczne odnoszące się do całego kraju. To iście demokratyczne podejście: problemy wiejskie odzwierciedlają globalne i odwrotnie – to, że coś nie działa w Bystrzycy, oznacza błąd organizacyjny na szczeblu centralnym. Pisarz przyjmuje perspektywę odpowiedzialności kolektywnej, nie podejmując nawet próby publicznej krytyki. Skąd u reportera miejskiego, wychowanego w Warszawie i Wrocławiu, tyle wyrozumiałości dla prowincji?

Powody mogły być dwa. Pierwszy: Hłasko zazwyczaj odnosił się do małych miast dość przychylnie. Chętnie lokalizował opowiadania z dala od stolicy, by wymienić choćby Amor nie przyszedł dziś wieczorem, Stację czy Umarli są wśród nas. I choć nie można go określić piewcą prowincji na miarę Kornela Filipowicza czy Wiesława Myśliwskiego, ignorancją i pretensjonalnością z pewnością się nie skalał. Autor Brudnych czynów zachował w pamięci przestrzenie podwarszawskich wsi i miejscowości, w których spędzał wakacje podczas wojny. Maria Hłasko miała zwyczaj zabierania syna do Falenicy, Józefowa czy rodzinnej posiadłości w Szczakach-Złotokłosie, by kilkulatek odpoczął od okupacyjnej codzienności. Zdarzało się, że dołączali do nich znajomi i rodzina. Nie dziwią zatem dobre skojarzenia przyszłego pisarza z prowincją. Dla chłopca wychowanego na ulicach poprzecinanych posterunkami, nawykłego do widoku niemieckich żołnierzy i odgłosów cierpienia dochodzącego zza muru getta, tereny oddalone od stolicy stanowiły zapewne oazę spokoju.

Obraz wspomnianej posiadłości w Szczakach powrócił zresztą, tragicznie niestety, w emigracyjnym opowiadaniu Szukając gwiazd. Maria Hłasko od 1940 roku pomagała Żydom ukrywającym się przed okupantem. Poza opieką w granicach miasta, za murami getta, używała letniego domu jako kryjówki dla całych rodzin, którym udało się wydostać z Warszawy. Historia opisana w noweli wydarzyła się naprawdę, mały Marek naprawdę zaprzyjaźnił się z żyjącą w ukryciu dziewczynką, w Szczakach naprawdę doszło do wsypy, z tym że ofiarami padli nie Hłaskowie, lecz ich sąsiedzi, rozstrzelani razem z rodziną, której pomagali. Być może to wydarzenie sprawiło, że czasem widać ciemniejsze strony prowincji w twórczości pisarza: zawiść i dwulicowość mieszkańców, graniczące niekiedy z bezwzględnością i okrucieństwem, innym razem zaś z otępieniem.

Drugim powodem salomonowego bądź co bądź traktowania prowincji mogła być obawa przed zapalczywością, charakteryzującą polskie reportaże pierwszej połowy lat 50. Hłasko wydawał teksty publicystyczne jako artysta na dorobku, co w ówczesnych warunkach politycznych stanowiło położenie dość skomplikowane. Z jednej strony warunkiem drukowania opowiadań było zadowolenie cenzury, a najlepiej – pozostawanie poza zainteresowaniem Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Należało więc pisać w określony, nieskomplikowany sposób, aby uniknąć zarzutów o formalizm, a także nie podejmować zagadnień imperialistycznych i jednocześnie wplatać w oś fabularną schematyzmy produkcyjno-robotnicze. Z drugiej strony zaś, Hłasko już od Bazy Sokołowskiej, co potwierdził Szkołą, Złotą jesienią i Nocą nad piękną rzeką, traktował z dystansem wytyczne stawiane pisarzom przez władze, adaptując w ramach obowiązującej doktryny własną koncepcję literatury. Skoro zatem zezwolono na publikację prozy w takiej formie, jaką wówczas uznawał za najbardziej odpowiednią, być może próbował odwdzięczyć się aparatowi państwowemu rzetelną, podług standardów, pracą dziennikarską. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie przepracował narzuconego modelu. Dzięki odniesieniu mikrohistorii do ogólnokrajowego kontekstu uniknął Hłasko oskarżycielskiego tonu, a reportaże terenowe nie przyjęły postaci donosów.

REPORTAŻE TERENOWE

Lis Przechera – Kątna i Niedaleko Wrocławia to teksty zagadkowe, w żadnej z dotychczasowych edycji zbiorowych dzieł Hłaski nieprzedrukowane. Sytuacja to nieczęsta, zakłada się przecież, że poprzedni wydawcy prowadzili rzeczowe kwerendy w prasie, by w kolejnych edycjach dzieł zebranych zawrzeć wszystkie dokonania publicystyczne pisarza. A jednak dwa reportaże terenowe umknęły edytorom, można więc je określić mianem odnalezionych, mimo że nigdy przecież nie zostały zagubione. To akurat dla czytelników niniejszego tomu przypadek dość atrakcyjny.

Reportaże dzieli pół roku (październik 1954–luty 1955). Pisarz pracował wówczas nad Wilkiem, Oknem, Listem, Robotnikami i Żołnierzem. Okoliczności ich powstania są dość zagadkowe. Nie ma dokładnych śladów biograficznych wskazujących na jakąś formę podróży zawodowej, delegacji, w którą wysłałaby go redakcja „Sztandaru Młodych”. Nie zachowały się materiały warsztatowe, rękopisy czy archiwalne fragmenty. W dwóch tylko listach do Jerzego Andrzejewskiego wspomina Hłasko, że w celu poprawy zdrowia udaje się w delegację do Wrocławia, a następnie melduje napisanie „malutkiego artykuliku dla «Sztandaru»”. Trudno jednak domniemywać, czy chodzi dokładnie o ten reportaż, ponieważ pisarz na Dolnym Śląsku bywał często: odwiedzając rodzinę i piękną sekretarkę miejscowego oddziału ZLP, Hannę Kruszewską-Kudelską, z którą łączył go dłuższy romans.

Brak bezpośrednich źródeł spisać można na karb bałaganiarstwa Hłaski, nierzadko wyrzucającego listy i telegramy. Ten swoisty rodzaj dezynwoltury nad wyraz często mylił biograficzne tropy, skutecznie utrudniając ustalenie chronologii poszczególnych utworów. Zostawiając jednak historiograficzne dociekania, warto skoncentrować się na innym aspekcie: drogi twórczej młodego reportera felietonisty. Na podstawie pierwodruków wyznaczyć można pokrótce ewolucję, jakiej podlegała publicystyka pisarza, od pochodzącej z 1951 roku Warszawy, stolicy radości, przez sprawozdania z Kątnej i Bystrzycy, po felietony dla „Po Prostu”.

Nigdy niewysłany manifest do redaktora jednej ze stołecznych gazet to pean ku czci powstającego z popiołów miasta, imponująco sprawnie budowanych domów, wytyczanych ulic i przerzucanych mostów. To zachwyt nad klasą robotniczą, działającą ramię w ramię dla wspólnego dobra. Warszawa, stolica radości przepełniona jest optymizmem Polskiej Kroniki Filmowej, złożona z fraz niemal żywcem wyciętych z codziennych gazet (wysoce prawdopodobne, że możliwe byłoby odnalezienie całych fragmentów tekstu na szpaltach „Trybuny Ludu” czy „Życia Warszawy” i skomponowanie z wycinków rodzaju mozaiki).

Opublikowane w „Sztandarze Młodych” reportaże są dojrzalsze i o wiele bardziej świadome, choć daleko im do chłodnego dystansu tekstów Jerzego Rosa. Hłasko uprawia publicystykę niemal społeczną, zaangażowaną, zwracając uwagę na problemy grupy wykluczonej. Jeśli krytykuje, to niedostateczny wysiłek, jeśli wytyka braki, to wskazuje rozwiązania stosowane w innych miejscach, jeśli apeluje, to nie do mieszkańców i działaczy kulturalnych PGR-ów, tylko do niesprecyzowanego podmiotu wykonawczego, w domyśle omnipotentnego aparatu państwowego. Reportaże Hłaski pisane są z pozycji outsidera, człowieka, który, przyjeżdżając na prowincję, nie ma pojęcia o problemach, z jakimi borykają się jej mieszkańcy. Widząc obrazek nieprzystający do własnego wyobrażenia, próbuje naprostować środowisko do modelowego przykładu z socjalistycznej czytanki. Hłaski nie interesują przyczyny wykoślawionej rzeczywistości, co nie najlepiej świadczy o jego warsztacie dziennikarskim.

Protekcjonalny stosunek do mas pracujących należał do standardów reporterskich epoki. Gazety, radio i Polska Kronika Filmowa kreowały powojenną rzeczywistość, wyznaczały kierunki rozwoju każdej dziedziny życia w Polsce. Władze wymagały od mediów kategorycznego tonu i bezkompromisowości, a nie pogłębionej diagnozy społecznej. Problemy i ich przyczyny były z góry wyznaczone: nuda, kułactwo, pijaństwo, burżuazyjne podszepty, nieświadomość klasowa... Można by długo wymieniać terminy ze słowniczka przykładnego socjalisty. W istocie reportaże terenowe Hłaski wypełniają zadanie stawiane wszystkim reporterom w latach 50. Trudno wypatrywać w nich prześwitów indywidualizmu, którymi charakteryzować się będą już wkrótce felietony dla „Po Prostu”. Nicią łączącą oba rodzaje aktywności twórczej pisarza jest natomiast krytyczny stosunek do rzeczywistości, jednak nie kontestujący ją, lecz naznaczony malkontenctwem.

ZRZĘDA

Reporter najbardziej bojowego pisma w Polsce to termin, który obrósł legendą. Pochodzący z Pięknych dwudziestoletnich passus przywarł do Hłaski (zgodnie zresztą z intencją autora) i, dość bezrefleksyjnie, powtarzany jest we wszelkich omówieniach publicystycznej twórczości pisarza. Nader często tę rewolucyjność przypisuje się samemu pisarzowi, przez co w zbiorowej świadomości począł przerastać swoimi tekstami tygodnik. Historia „Po Prostu” wciąż czeka na komplementarne opisanie, tymczasem rzekoma bezkompromisowość felietonów Hłaski jest czymś z pozoru oczywistym. Tylko czy na pewno są one takie kontestatorskie?

Pisarz grzmi ex cathedra, adresując serię zażaleń wobec rozmaitych aspektów rzeczywistości: zachowania młodzieży, błędów wychowawczych, wypaczeń literatury powojennego dziesięciolecia, międzywojnia i europejskiej, jakości reportaży kolegów po fachu, właściwego rozumienia marksizmu przez społeczeństwo. Hłasko karci jak demiurg, jak przedstawiciel starszego pokolenia, które rości sobie prawo do wyznaczania standardów życia. Najbardziej zżyma się na nieznajomość realiów przekazywaną przez twórców w dziełach fikcji artystycznej. Hiperbolizując własne doświadczenie życiowe – pracę przy zwózce węgla i w bazach transportowych – niemal wyszydza czy to Ferdydurke, czy powieści sensacyjne (milicyjne), czy też twórczość STS-u. Uwagi te bardzo interesująco korelują z opowiadaniami, które wówczas pisał. W Na marginesie opowieści Hemingwaya domaga się wielkiej powieści o pracy, nienudzącej czytelników technikaliami, przekazującej prawdę o trudzie ludzkiego wysiłku, jednocześnie tworząc Most i Robotników. Felieton O niespokojnych sercach to apel do bohaterów stawianych w sytuacjach skrajnych, zmuszanych do tragicznych wyborów, nieukrywających własnych przemyśleń i motywacji – postaci na miarę Ryśka z Wilka, Kuby z Pętli czy Agnieszki z Ósmego dnia tygodnia. W pogoni za szczęściem, w końcu, jest wezwaniem do codziennej walki o wartość absolutną – komunizm, co nie brzmi jak fraza skomponowana przez najbardziej bojowego reportera w Polsce.

Spośród oparów malkontenctwa i utyskiwania warto wydobyć jeszcze jedną rzecz. Podróż do kresu szmiry sprawozdaje wędrówkę między kolejnymi lokalami buzującej zabawą Warszawy. Hłasko zwraca uwagę, że ludzie pracy, którzy odbudowywali kraj przez ostatnich dziesięć lat, zasługują na poważną rozrywkę, a nie szmirę i kicz, oferowane przez stołeczne lokale. Postulat to o tyle interesujący, że samemu Hłasce niemal od debiutu zarzucano efekciarstwo i – właśnie – kicz. Oskarżano o tani dramatyzm, sztuczne upadlanie bohaterów, przejaskrawianie prawdziwego życia. Jeśli więc, odnosząc się do wcześniejszych zarzutów Hłaski stawianych kolegom po piórze, literatura inteligencka jest oderwana od realiów i przez to nieznośna, a twórczość autora Cmentarzy, zdaniem wielu krytyków, jest z kolei aż nazbyt życiowa, to po czyjej stronie leży racja?

CI STRASZNI NIEMCY

Współpraca Hłaski z dziennikiem „Maariv” nie różniła się od innych relacji pisarza z prasą: ambitne plany, deklaracja regularnego dostarczania tekstów i ledwie kilka publikacji. Sumiennej pracy z pewnością nie pomagała atmosfera popularności, jaką wokół niego roztoczono. Chętniej, niż jego twórczością, lokalni dziennikarze interesowali się nimbem przybysza zza Żelaznej Kurtyny, polskiego emigranta wygnanego z ojczyzny, a przy okazji skandalisty i donżuana. Warto zwrócić uwagę, że od zakończenia działań wojennych trwała wzmożona emigracja ocalonych z Zagłady do Palestyny i później do Izraela, zintensyfikowana po dojściu Władysława Gomułki do władzy. Nie dość zatem, że publiczność znała twórczość Hłaski tłumaczoną na hebrajski, to jeszcze znaczna część czytelników przyswajała ją w oryginale.

Trudno orzec, czy pisarz bardziej popularny był wśród rodaków, czy diaspory mieszkającej w Izraelu, na pewno korzystał z gościnności kibuców, w których mniej lub bardziej znaczące role pełnili imigranci z przedwojennej i powojennej Polski. Z pewnością figura popularnego pisarza, łączącego dwa oblicza polityczne Europy, stanowiła nie lada atrakcję dla miejscowej opinii publicznej.

Tyle że atmosfera nowości dość szybko opadła i można to wiązać również z wytracającą impet współpracą z „Maarivem”. Zafascynowany Izraelem Hłasko podróżował po kraju, zbierając inspirację do pokonania blokady twórczej. Aktywność publicystyczna, która miała stanowić dla pisarza narzędzie wyrazu, szybko stała się tylko źródłem utrzymania, mocno zresztą nadwyrężanym. Jak wspomina Filip Ben, redaktor izraelskiego dziennika, w liście do „Kultury” z grudnia 1965 roku, początkowy entuzjazm i plany cotygodniowych felietonów szybko zastąpiło wyłudzanie zaliczek i niemal siłowe wyrywanie Hłasce maszynopisów. Nie miało to nic wspólnego z (i tak wątpliwą) dyscypliną twórczą z czasów „Po Prostu”. W efekcie czytelnicy otrzymali tylko cztery teksty, z którymi, niniejszym, polscy odbiorcy mogą zapoznać się po raz pierwszy.

W pierwszym felietonie adresowanym do izraelskiego czytelnika, Hłasko kłamie. Nie jest do końca jasne, czy oszukuje opinię publiczną, czy siebie, łudząc się, że dane mu będzie powrócić do ojczyzny. Fakty temu przeczyły: odmowa przedłużenia paszportu, obojętność berlińskiego konsula, informacje od matki i Agnieszki Osieckiej.

Bardziej precyzyjnym określeniem niż repatriacja byłoby zresztą opuszczenie Zachodu. Co znamienne, w tekstach dla „Maarivu” pisarz skupia się na Niemczech, pomijając zupełnie Francję czy Włochy, miejsca, które również miał okazję nieźle poznać. Szczególnie interesujące jest, że brakuje w twórczości Hłaski wspomnień i nawiązań do pobytu w okolicach Paryża. Poza kilkoma śladami w korespondencji nie zachowała się żadna bezpośrednia refleksja dotycząca kraju, w którym nastroje społeczne kształtowały relacje z Algierią, przez który przeszła fala imigracji z Afryki Północnej, gdzie trwały rozliczenia kolaboracyjne z czasów drugiej wojny światowej, a pojawiały się pierwsze zwiastuny nadchodzącej rewolucji kulturowej, której jaskółkami były Simone de Beauvoir i Françoise Sagan. Są więc izraelskie felietony festiwalem żalu i pogardy wobec niemieckiej mentalności, konsumpcjonizmu i braku wrażliwości, co jest o tyle ciekawe, że, jak można przypuszczać, taki rodzaj treści musiał być mile widziany wśród społeczności hebrajskojęzycznej.

Niemieckie społeczeństwo jest u Hłaski z jednej strony sztuczne, otumanione, pogrążone kapitulacją 1945 roku, narzucone zbiorowej podświadomość jako mantra unikania konfliktu. Z drugiej jednak strony – bezwzględne, pogodzone z fasadowością świata i powierzchownością uczuć. Doświadczenie kontaktu z sąsiadami zza Odry okazało się jałowe i bezwartościowe. Pisarz poszukiwał innego spojrzenia, rozumienia rzeczywistości, lecz to, z czym się zetknął, nie poszerzyło jego horyzontów, nie nastąpiło cudowne przemienienie. Wręcz przeciwnie, choć Hłasko starannie unika deklaracji zawodu, to trudno znaleźć lepsze określenie na poczucie, z jakim wyjechał do Izraela, niż rozczarowanie.

Bardziej nawet niż ludzie, rozczarowało autora Cmentarzy otoczenie. Z felietonów wyłania się obraz zniesmaczonego konsumpcjonizmem socjalisty, zaskoczonego niemieckim kapitalizmem zbudowanym zaledwie kilkanaście lat po wojnie. Hłasko kilkukrotnie wspomina o cudzie, gospodarczym i kulturowym, jaki dokonał się w kraju, który teoretycznie poniósł klęskę. Nie zdradza jednak podziwu, lecz prezentuje perspektywę cynika, bez najmniejszego trudu odszyfrowującego grę prowadzoną przez Niemców zarówno ze sobą, jak i z otoczeniem. Kakofonia sloganów reklamowych, pierwsze kampanie marketingowe, nocne życie tworzone przez starszych mężczyzn i młode nimfetki – wszystko to, w oczach polskiego pisarza, fałsz.

Przekracza Hłasko granice malkontenctwa w jednym tylko, ostatnim tekście, przywracającym pamięć o felietonach publikowanych w „Po Prostu” – quasi-fabularnym, anegdotycznym Nie przegap okazji. Pomijając chaotyczność narracji i nadużywanie nawiązań biblijnych (które pochodzą, prawdopodobnie, od hebrajskiego tłumacza z „Maarivu”), jest to kwintesencja maniery publicystycznej Hłaski. Poza główną, wielką sprawą, występuje w tekście spora ilość kwestii pobocznych, wrzucanych gdyby od niechcenia, mimochodem, rozbijających skupienie odbiorcy (jak choćby bałamucone przez bohatera młode dziewczęta czy, w podobnym stopniu instrumentalizowane, kobiety z obozu dla dipisów). Nadaje to tekstowi aury opowieści knajpianej, a z autora czyni pabitela, zahaczającego każdego, kto zechce słuchać. Ostatecznie jednak wszystko i tak kończy się wśród rozbestwionych, zaślepionych konsumpcjonizmem Niemców.

EUROPA POZNAJE POLSKĄ KULTURĘ

Szwajcarski okres życia Marka Hłaski nie należał do najszczęśliwszych. Postępujący rozpad małżeństwa z Sonią Ziemann, kolejne kryzysy psychiczne i chroniczny brak pieniędzy przeplatały się z wytężoną pracą, nie zawsze dobrowolną. Po wydaniu Wszyscy byli odwróceni zapragnął pisarz powrotu do rodzimych inspiracji. Przyjechał w związku z tym do Maisons-Laffitte, aby, korzystając z archiwum „Kultury”, gromadzić dokumentację do Sowy, córki piekarza. Nostalgię pisarza wykorzystał Jerzy Giedroyć, namawiając go do przelania na papier wspomnień ze złotych, warszawskich lat, kiedy pisanie przychodziło mu łatwo i każde drzwi stały przed nim otworem. Tak rozpoczął się cykl Piękni dwudziestoletni, publikowany sukcesywnie na łamach emigracyjnego pisma. Honoraria nie były jednak wystarczające, a Hłasko, mocno nadwyrężywszy stosunki z utrzymującą go do tej pory żoną, potrzebował pieniędzy. Podjął więc współpracę z wychodzącym w Zurychu tygodnikiem „Die Weltwoche”, by pokazać, jak się później okazało, niemieckojęzycznemu czytelnikowi dorobek polskiej kultury powojennej.

W listach do Mieczysława Grydzewskiego, które przytacza Krzysztof Bodanko, pierwszy tłumacz niemieckojęzycznych tekstów, Hłasko stanowczo dykredytuje cztery opublikowane w Szwajcarii felietony. Określa je jako niewarte uwagi, pisane tylko dla pieniędzy, dla pozbawionych kulturalnego zaplecza mas. To oczywiście kokieteria. Pisarz przykładał ogromną wagę do swoich publikacji, walczył z Giedroyciem o każde słowo drukowane w Bibliotece Kultury, nie wypuściłby więc materiału kompromitującego. Być może wstydził się zlecenia typowo zarobkowego, być może linię pisma, wówczas mocno liberalnego, proamerykańskiego, uznał za potencjalnie kontrowersyjną. Felietony są przekrojowe, można dostrzec wyraźne skróty, wymuszone zapewne pojemnością szpalt, nie znaczy to jednak, że należy je dyskredytować. Wręcz przeciwnie: z perspektywy polskiego czytelnika, felietony Hłaski, publikowane w poczytnym szwajcarskim tygodniku, prezentujące zarówno dorobek rodzimej kultury, jak i przemyślenia trzydziestoletniego pisarza zmuszonego do bezterminowej emigracji, stanowią intrygujący punkt odniesienia.

Pięć rubli i Kozak... to przegląd powojennej literatury polskiej, przegląd o tyle znaczący, że Hłasko stosuje bardzo subiektywne kryteria wyboru. Na wyróżnienie zasłużyli przede wszystkim Tadeusz Borowski i Jerzy Andrzejewski. Ten pierwszy, jako świetnie piszący o strachu i prześladowanych ludziach, porównany został do Louisa-Ferdinanda Céline’a i Ernesta Hemingwaya. Drugi zaś, napisawszy Popiół i diament, „opowieść o ostatnich trzech dniach młodego terrorysty”, stał się podmiotem nadmiernego zainteresowania Partii i wstąpił do niej z idiotycznym gestem złożenia przysięgi, że będzie pisał w sposób lepiej odpowiadający obowiązującym standardom. Ostatecznie przypłacił ów akces blokadą twórczą, zakończoną powieścią Ciemności kryją ziemię, będącej w istocie alegorią śmierci Partii. Trzeba przyznać, że profile stworzone przez Hłaskę są bardzo rzeczowe i korzystne, choć dziwić może brak emocji, z jakim odnosi się do dawnego przyjaciela, z którym łączyła go przecież silna zażyłość. Z drugiej jednak strony, po objęciu emigranta państwową ekskomuniką Andrzejewski niespecjalnie szukał kontaktu, nie wzywał władz do zezwolenia powrotu synowi marnotrawnemu. Nie miał co prawda Hłasko dawnemu wielbicielowi tego za złe, mając w pamięci własne przewiny, jednak w felietonie można znaleźć kilka złośliwości, na jakie sobie pozwolił.

Konkludując rozważania o dorobku pisarstwa polskiego po hekatombie wojennej, wspomina Hłasko jeszcze Adolfa Rudnickiego i Stanisława Dygata, pisarzy, zdawać by się mogło, diametralnie różnych, a jednak w oczach publicysty równie znakomitych warsztatowo. Przez ograniczenia objętości tekstu nie mógł sobie autor pozwolić na głębszą analizę twórczości wybranych kolegów po piórze, domagał się jednak tłumaczeń, by zachodnioeuropejska publiczność również mogła zaznać przyjemności lektury. Pozostaje tylko ubolewać nad brakiem wyróżnień dla piszących kobiet, co w przypadku Hłaski dziwić nie powinno, choć uwierać – owszem.

Kolejne teksty dla szwajcarskiego tygodnika mają zadziwiająco popkulturowy charakter. Autor analizuje granice wolności i groteski, przywołując przykłady z rozmaitych dyscyplin sztuki i epok, na tyle jednak rozpoznawalne, że zapewne nietrudne do odczytania dla odbiorcy „Die Weltwoche”. Niezwykle interesująco wypada felieton o micie wyzwolonego człowieka, w którym Hłasko przeprowadza linię między: samobójczymi zamachami (także w okupowanej Polsce), Jamesem Deanem (tu szczególnie: Buntownik bez powodu) i Jamesem Bondem, prawdziwym symbolem niezależności, archetypiczną figurą, która może zabić, opluć, ocalić i pokochać – wedle własnego uznania. Pisarz widzi w Bondzie nie bohatera, lecz syntezę wolnościowych dążeń; nie kicz czy groteskę, a nieskrępowany konsekwencjami autentyzm. Agent 007 rozpisany jest ponad światem, jego czyny nie mają wpływu na koleje rzeczy: cokolwiek by uczynił i tak zawsze zwycięży.

Opublikowany po półrocznej przerwie, ostatni etap przygody Hłaski z „Die Weltwoche”, Powojenny film w Polsce, podobnie jak tekst o rodzimej literaturze, stanowi przegląd twórczości artystów, których pisarz znał bliżej lub dalej. To kolejna próba przedstawienia, czy może raczej: polecenia, zagranicznemu czytelnikowi twórczości kolegów, znajomych, współpracowników. Próba, warto nadmienić, równie sprawna, co, jak się wydaje, obiektywna. Hłasko tworzy rewers do Pięknych dwudziestoletnich, zastępując anegdotyczne kąski rzetelną oceną dorobku filmowców doświadczonych i debiutujących.

Nie najlepszą ocenę otrzymuje pierwszy powojenny film pełnometrażowy, legendarne dziś Zakazane piosenki, określone – ni mniej, nie więcej – głupimi. Hłasko gani „hurapatriotyczny” wydźwięk obrazu, wyśmiewając sztuczność podejścia twórców do oswajania traumy ofiar i zniszczeń. Zadziwiająco pochlebnie traktuje natomiast Ulicę Graniczną, mimo pewnej dozy propagandy wpisanej w historie bohaterów. Docenia humanistyczny wymiar dzieła, ludzkie braterstwo i zorientowanie na niuanse realiów wojennej codzienności. Interesujące, czy niemiecki czytelnik równie pozytywnie odebrałby film Forda, wziąwszy pod uwagę nikły wymiar rozliczeń winowajców w latach 60.?

Najwięcej uwagi poświęca Hłasko Andrzejowi Wajdzie, omawiając całą znaną sobie twórczość reżysera. Ocenia wszystkie obrazy, myląc przy okazji kolejność powstawania. Palmę pierwszeństwa przypisuje Niewinnym czarodziejom, a więc swoistemu eksperymentowi z mentalnością ówczesnych trzydziestolatków, ukłonowi w stronę jazzu i prostych uczuć, w którym odnaleźć można wiele punktów wspólnych z twórczością samego pisarza. Świetną opinię o dziełach Wajdy utrzymał Hłasko przez niemal dekadę od niezrealizowanego pomysłu ekranizacji Następnego do raju.

Kończąc felieton, publicysta ogłasza Andrzeja Munka najbardziej oryginalnym i indywidualnym głosem polskiego kina, a Nóż w wodzie – obrazem najwybitniejszym. Wypada postawić pytanie, czy opinia o filmie Romana Polańskiego była szczera, czy dyktowana nadzieją na przyszłą współpracę z reżyserem, który zdobywał wówczas międzynarodową renomę dzięki produkcjom realizowanym w Wielkiej Brytanii. Oczywiście nie sposób na nie jednoznacznie odpowiedzieć, choć wydaje się mało prawdopodobne, by pisarz myślał tak dalekosiężnie. Tym bardziej wziąwszy pod uwagę, że obaj twórcy znali się z Polski przelotnie, a zanim Polański wyjechał do Stanów, nie mieli nawet zbyt wielu wspólnych znajomych. Hipoteza zatem, choć kusząca, jest, delikatnie rzecz ujmując, naiwna.

Pisząc dla „Die Weltwoche”, uczynił Hłasko polskiej kulturze przysługę. Nie wiadomo oczywiście, ilu czytelników sięgnęło po tłumaczenie Jeziora Bodeńskiego czy wybrało się na seans Kanału. Biorąc jednak pod uwagę nakłady tygodnika w latach 60., felietony trafiły do niemal 100 000 odbiorców. Nawet jeśli uznamy, że są omówieniami subiektywnymi, to przecież zadaniem felietonisty jest przedstawianie czytelnikowi własnego punktu widzenia, a nie tworzenie monografii danego tematu. A z zadania skonstruowania sprawnych, świetnie napisanych tekstów, wywiązał się Hłasko niezgorzej.

RZECZY UNIWERSALNE

Publicystykę Marek Hłasko zawsze traktował dość instrumentalnie: początkowo była drogą do większego grona odbiorców, następnie elementem legendy kontestatora polskiej rzeczywistości, a w końcu źródłem utrzymania. Nad reportażami i felietonami pisarz nie pracował tak żmudnie, jak nad prozą, co stanowi dowód jego niewątpliwego talentu. Uważna lektura tekstów zamieszczanych w „Po Prostu” czy „Sztandarze Młodych” pozwala z nieco większym dystansem traktować nośną legendę zbuntowanego dziennikarza obnażającego słabości systemu. W rzeczywistości Hłasko powtarzał zarzuty starszych publicystów, którzy utyskiwali na kondycję współczesnego świata, niedostatecznie socjalistycznego, rozbisurmanionego, pornograficznego. Z tym, że czynił to z przynależną sobie dosłownością, czasem przykrytą sarkazmem, czasem ostentacyjnie brutalną. Szczególnie dotkliwe jest to wówczas, gdy uderza w rówieśników z STS-u czy kolegów z robotniczego fachu. Zrzuca wówczas Hłasko kożuch buntownika bez powodu i wchodzi w rolę nieznośnego kaznodziei, stojącego na straży moralności i produktywności.

Być może to ocena niesprawiedliwa, zbyt bezkompromisowa? Być może trzeba docenić te elementy publicystyki, które teksty Hłaski wyróżniały spośród potoku reportaży terenowych, relacji z budowy kolejnego osiedla robotniczego i doniesień o imperialnych zakusach Stanów Zjednoczonych? Być może odzieranie „Po Prostu” z legendy najbardziej bojowego pisma w Polsce jest nieprzyzwoite? Być może. Jednak siedemdziesiąt lat, które upłynęło od październikowej odwilży, to okres pozwalający na spojrzenie z odpowiednim dystansem, szerokim kontekstem i narzędziami krytycznymi. Nie warto zresztą traktować powyższych tez jak zarzutów: „Po Prostu” było produktem swojego czasu, tak jak i Hłasko funkcjonował w ściśle określonych warunkach. Wolność, jaką przemycał na szpaltach tygodnika, mogła iść tak daleko, jak daleko pójść mogła redakcja, by nie podzielić losu czasopisma „Europa”, skonfiskowanego zanim w ogóle trafiło do rąk czytelników.

***

Emigracyjnym felietonom towarzyszy rozgoryczenie emigranta, szczególnie widoczne w tekstach izraelskich. Hłasko opuścił Europę niewątpliwie na tarczy: więcej szumu informacyjnego generował jego status obywatelski niż twórczość, zablokowano mu powrót do ojczyzny, musiał szukać azylu i upokarzać się w konsulatach. Zestawiając publikacje w „Maarivie” ze szwajcarskimi, nasuwa się teza o pewnego rodzaju pogodzeniu z losem. Jakkolwiek wciąż w niepewnym położeniu, wykorzeniony i pozbawiony w pełni afirmowanego domu, nie utyskuje pisarz na warunki życia, tylko powraca w dobrze znane okolice polskiej sztuki, przywołując znajomych, przyjaciół, mistrzów. Tak jak pisanie dla izraelskiego odbiorcy było wyrzuceniem złych emocji, wrzaskiem zrozpaczonego bezpaństwowca, tak felietony z „Die Weltwoche” to swoista terapia, wyraz nostalgii i przepracowywania problemów codziennych: hipochondrii, uzależnień, samotności.

Publikowane w zagranicznej prasie, tworzone na zlecenie, teksty nie są rewolucyjne, nie ruszają z posad bryły świata, ale z pewnością zasługują na upamiętnienie. Głównie dlatego, że (poza niewielkimi fragmentami) nie ulegają przedawnieniu. Hłasko posiadał zdolność tworzenia materiału uniwersalnego, broniącego się również bez kontekstu historycznego, a może ponad/poza nim. Warto zatem przypominać niefikcjonalną aktywność autora Cmentarzy i przekraczać granice popkulturowej legendy literackiej.

SŁOWEM KOŃCA

Publicystyka kończy serię utworów wybranych Marka Hłaski w Wydawnictwie Iskry. Rozpoczęte w 2019 roku przedsięwzięcie przeobraziło się nieomal w utwory zebrane. Brak bowiem drukowanych w prasie fragmentów Wilka czy Listów z Ameryki. Biorąc jednak pod uwagę juwenilia, oficyna posiada najbardziej kompletne wydanie twórczości pisarza, w doskonałej oprawie graficznej. Pozostaje żywić nadzieję, że równie kompletna kolekcja zdobi półki rzeszy czytelników.

Ogromnym zaszczytem było przyglądanie się Hłasce na nowo, współcześnie, bardzo często krytycznie, ale nie bez nieustającego podziwu dla talentu pisarza. Rozpoczęte w Ossolineum badania, wybuch popularności Wilka i tryumfalny powrót autora Robotników na pierwsze strony gazet, możliwość prezentowania jego dorobku nowemu pokoleniu czytelników, dyskusje ze studentami z pozycji nie tylko literaturoznawcy, lecz także strażnika pamięci i spuścizny Hłaski – to wspaniała przygoda, która, na szczęście, zdaje się nie mieć końca.

Nie byłaby jednak możliwa, gdyby nie namaszczenie rodziny Czyżewskich i podejmowanie ryzyka wydawniczego przez Wiesława Uchańskiego, za co należą się im stokrotne pokłony.

 

Radosław Młynarczyk

 

[...]