Cmentarze, Drugie zabicie psa, Nawrócony w Jaffie - Marek Hłasko - ebook

Cmentarze, Drugie zabicie psa, Nawrócony w Jaffie ebook

Marek Hłasko

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Elementem wspólnym dla Cmentarzy, Drugiego zabicia psa i Nawróconego w Jaffie jest na pewno opór recepcyjny. Z jakiegoś powodu nie należą bowiem do najgłośniejszych utworów Marka Hłaski. Cmentarze ukazały się tylko za granicą, co, paradoksalnie, zawężało krąg odbiorców. Większość czytelników pisarza pozostała bowiem w Polsce, gdzie powieść objęto zakazem powielania. Drugie zabicie psa i Nawrócony w Jaffie zebrały bardzo dobre recenzje i zostały przez krytyków emigracyjnych okrzyknięte najlepszą prozą Hłaski po jego wyjeździe z Polski. Jednak dość szybko zapomniano o dyptyku. Dopełniając więc koncepcję wydawania dzieł zebranych Marka Hłaski, publikujemy te trzy utwory. Nie w tym jednak rzecz, by realizować edytorskie ambicje, lecz by prezentować prozę Hłaski pokoleniu, które nie miało okazji się z nią zetknąć na swej drodze czytelniczej.

Ze Wstępu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 478

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WARSZAWA 2025

Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki

Opieka redakcyjna: Magdalena Partyka

Korekta: Magdalena Wołoszyn-Cępa, Sandra Popławska

Zdjęcie na okładce: Henryk Giedroyc

Copyright © by Agnieszka Czyżewska-Stempa, Małgorzata Wolf

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2025

Wydanie elektroniczne 2025

ISBN: 978-83-244-1209-9 (EPUB), 978-83-244-1209-9 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

WstępUTWORY NIESZCZĘSNE

Czytelnikom i czytelniczkom serii Utworów wybranych, miłośnikom i miłośniczkom prozy Marka Hłaski, przypadkowym przechodniom, którzy pochwycili niniejszy tom z półki księgarskiej lub zobaczyli go na bookstagramie – należą się wyjaśnienia.

Nie jest wyborem oczywistym umieszczenie w jednym wolumenie Cmentarzy, Drugiego zabicia psa oraz Nawróconego w Jaffie. Jakże bowiem zestawić powieść-legendę, której publikacją skazał się Hłasko na emigrację, za którą znienawidził go aktyw partyjny oraz starsi i młodsi koledzy po piórze, za który przetoczyła się przez Polskę kampania nienawiści, skutkująca kulturową banicją pisarza tak głęboką, że przez kilkadziesiąt lat w ojczyźnie nie wymawiano oficjalnymi kanałami jego nazwiska, z opowieściami drogi skonstruowanymi w sposób oczywisty, a jednocześnie nierozczarowujący, demitologizującymi Ziemię Obiecaną, sprowadzoną do okrutnie spalonej słońcem Ziemi Niczyjej, locus horridus pozbawionego choćby jednego szlachetnego człowieka, zapisanymi w konwencji niemal sensacyjnej, choć mozolność akcji zaprzecza tejże?

Oczywiście odpowiedź mogłaby być wymijająca i rozbrajająco formalna: utwory te dotychczas się po prostu w serii Iskier nie ukazały. Dopełniając więc niejako koncepcję wydawania dzieł Marka Hłaski, przemieniając Utwory wybrane w (prawie) zebrane, zachowana zostanie naturalna konsekwencja procesu wydawniczego. Do skompletowania dorobku pisarza brakuje bowiem tylko felietonów oraz fragmentów Wilka publikowanych w prasie w latach 1954–1956. Nie w tym jednak rzecz, by realizować edytorskie ambicje, lecz by prezentować prozę Hłaski pokoleniu, które nie miało okazji się z nią zetknąć na swej drodze czytelniczej lub zaczęło swoją przygodę od Wilka.

Elementem wspólnym dla Cmentarzy, Drugiego zabicia psa i Nawróconego w Jaffie jest na pewno opór recepcyjny. Z jakiegoś powodu nie należą bowiem do najgłośniejszych utworów Marka Hłaski. Cmentarze ukazały się tylko za granicą, co, paradoksalnie, zawężało krąg odbiorców. Większość czytelników pisarza pozostała bowiem w Polsce, gdzie powieść objęto zakazem powielania. Z drugiej strony u podstaw braku popularności mogła leżeć tematyka rozliczeniowa, odległa od scenek obyczajowych, którymi Hłasko zasłynął. Kiedy więc do oficjalnego obiegu trafiła już cała twórczość autora Zbiega, przyzwyczajona do legendy publiczność nie okazała wielkiego zainteresowania utworowi, który może i jako jeden z pierwszych obnażał kłamstwa systemu, bo z perspektywy czasu ten pionierski aspekt tracił na znaczeniu.

Natomiast historia dwójki kanciarzy zebrała bardzo dobre recenzje i została przez krytyków emigracyjnych okrzyknięta najlepszą prozą Hłaski po jego wyjeździe z Polski. Dlaczego zatem tak szybko zapomniano o dyptyku? Po pierwsze wydaje się, że padł ofiarą najbardziej ikonicznego z utworów pisarza – Pięknych dwudziestoletnich. Odcinki quasi-autobiografii drukowano w „Kulturze” w tym samym czasie, w którym ukazało się Drugie zabicie psa, a tom Nawrócony w Jaffie i Opowiem wam o Esther oraz książkowe wydanie „prawdziwego zmyślnia” dzieli zaledwie kilka miesięcy. Choć niesamowitą płodność pisarza uznać można za okres szczęśliwy, to, paradoksalnie, sukces jednej pozycji przyćmił pozostałe.

Po drugie, brak należytej uwagi stanowić może pokłosie koncepcji Brudnych czynów i Wszyscy byli odwróceni, mianowicie izraelskiego genotypu. Co prawda wzbogaconego o elementy kryminalne czy szyderczo-komediowe, jednak uwaga krytyków zwrócona była głównie na sposób operowania przez Hłaskę nowym otoczeniem, rozpychania się w obcej kulturze z własną wizją świata i pomysłem na literaturę. Taka generalizacja często sprawiała, że utwory izraelskie zestawiano w cykl, nie odmawiając może oryginalności, ale z mniejszą uwagą jej poszukując.

Nie ma już domów, są tylko cmentarze

Marek Hłasko był w latach 50. pisarzem niezwykle płodnym. Potrafił jednocześnie pracować nad dwoma lub nawet trzema utworami, nierzadko znacząco różnymi od siebie. W 1955 roku uparcie szlifował Wilka, z którego nie potrafił zrezygnować, rozciągając akcję do czasów powojennych, doskonalił krótkie formy (jak choćby Okno czy Śliczna dziewczyna) i jednocześnie zaczął pisać tekst, który w zachowanej, kilkustronicowej wersji, uznać należy za pierwszą przymiarkę do Cmentarzy.

Rękopis zatytułowany Zamordowany (cóż za wspaniały, sugestywny, niepozostawiający żadnych wątpliwości zabieg; może niezbyt finezyjny, ale, biorąc pod uwagę znajomość ostatecznego tekstu, niejednoznaczny; przy tym mocny, oskarżycielski, emocjonalny, wszak nie: zabity, zmarły, zastrzelony – brutalnie, z premedytacją bądź w afekcie, z silną emocją – lecz zamordowany!) urywa się po czwartym rozdziale, w zbliżonym, choć, naturalnie, wariantywnym do tekstu kanonicznego kształcie. Z tego etapu twórczego pochodzi opowiadanie Mokra po deszczu ulica, będące najpewniej fragmentem tej pierwotnej wersji historii Franciszka Kowalskiego. Kluczowe dla Zamordowanego jest to, że różnice w stosunku do Cmentarzy nie są zniewalająco znaczące. To z kolei prowadzi do wniosku, że Hłasce bardzo szybko przeszło zauroczenie ustrojem (zakładając, że było autentyczne) znane z Warszawy, stolicy radości czy Burzliwej pogody. Oczywiście można założyć, że pierwotny pomysł na Cmentarze był inny: pijany partyjniak błądzi w chwili słabości, ale koledzy pomagają mu dostrzec rzeczywistość jedynie słuszną. Byłaby to jednak próba niezwykle naiwna, zważywszy choćby na to, że w tym okresie Hłasko już współpracował z „Po Prostu”, „najbardziej bojowym pismem w Polsce” – wykorzystując słowa samego pisarza – napisał króciutki Most (Robotników), w którym drwił z socjalistycznego etosu pracy, i był już pisarzem – by tak rzec – etatowym, a nie kierowcą piszącym po fajerancie, a więc jednostką wyswobodzoną z codziennych apeli zakładowych szczekaczek. Jeśli nawet zmiana w myśleniu Hłaski nastąpiłaby nagle, na przestrzeni kilku miesięcy 1955 roku, to musiałoby to być „zdzieranie katarakty” – posługując się terminem Anny Bikont i Joanny Szczęsnej, a biorąc pod uwagę fakt, że pisarz nie miał wychowania ideologicznego, nie podlegał kształtowaniu spod znaku ZMP, nie czytywał wykładni teoretyków marksizmu-leninizmu, a więc – nie rozważał porządku rzeczywistości pozjednoczeniowej ontologicznie, trudno mówić o drastycznym, przełomowym i w istocie tragicznym rozczarowaniu systemem. Czym można zatem wytłumaczyć tę rozbieżność w symultanicznie tworzonych tekstach? Po trosze wyrachowaniem, po trosze oportunizmem.

Cmentarze to diagnoza i operacja na otwartym sercu, to pozbawiona zbędnych ozdobników podróż przez kręgi piekielne nie tylko państwa, lecz także człowieka socjalistycznego. Trudno niestety orzec, czy Hłasko zaczął prace przed lekturą Poematu dla dorosłych Adama Ważyka czy po niej, bezapelacyjnie inspiracją był natomiast film Carola Reeda Niepotrzebni mogą odejść. Do znajomości obrazu przyznawał się pisarz w listach i treści Pętli, a zaczerpnął z niego przede wszystkim schemat fabularny: wędrówkę znajdującego się w potrzebie bohatera przez miasto i rozczarowanie każdym kolejnym spotkaniem. Co do istoty jednak konstrukcja i istota dramatu są odmienne. Grana przez Jamesa Masona postać od dawna jest w Belfaście persona non grata, stąd tak niechętne do pomocy otoczenie. Poparcie uciekiniera jest obciążeniem i niepotrzebnym narażaniem życia. Przystojny, choć ranny i nie do końca bohaterski Johnny może liczyć tylko na pomoc zakochanej kobiety, co wydaje się uproszczeniem, ale kulturowo absolutnie wytłumaczalnym. Historia Franciszka Kowalskiego wymyślona jest kompletnie inaczej: dla odwiedzanych gości jest echem przyszłości lub niewiele znaczącym „bladym krętkiem” z wiersza Andrzeja Bursy. Jego dramatem nie jest w największej mierze rozczarowanie ludźmi, lecz „sprawą” i systemem, w który od lat wierzył. Nie jest również rozrysowany jak filmowy amant, najdelikatniej rzecz ujmując. Kwestia inspiracji, co nie brzmi zaskakująco w kontekście twórczości Hłaski, to raczej szereg luźnych nawiązań i motywów, przedzierzgniętych w historię pasującą do miejsca i czasów, w których pisarzowi przyszło żyć. Tak ewidentna kopia pomysłu, jak Dwaj mężczyźni na drodze – Myszy i ludzie Steinbecka nie przydarzała się mu zbyt często.

***

Akcja Cmentarzy jest wyjątkowo precyzyjnie określona: zatrzymanie Franciszka Kowalskiego odbyło się 28 marca 1952 roku, a więc w samym środku szalejącego stalinizmu, w okresie działania bezwzględnej machiny terroru. Sam bohater mieszka na Muranowie, musiał więc należeć do pierwszych mieszkańców osiedla-pomnika. To dość znaczące, że ideowy socjalista mieszka w jednej z najbardziej ambitnych i monumentalnych powojennych inwestycji. Osiedle było ogromnym przedsięwzięciem logistycznym i propagandowym, nie dziwi zatem, że zamieszkane zostało w pierwszej kolejności przez zasłużonych działaczy. Co prawda nie prominentnych – ci swoje miejsce mieli w willach Mokotowa i wysokich kamienicach Południowego Śródmieścia – ale szeregowych, ciężko pracujących i wywiązujących się ze swoich obowiązków wobec partii i ojczyzny, co wpisywało się w etos pracy i model awansu społecznego współczesnej Polski. Musiał zatem sobie Franciszek, były partyzant z Armii Ludowej, na mieszkanie zasłużyć. Jak wynika z tekstu, zasługi te nie należały do wyjątkowych, trudno w bohaterze dopatrywać się przykładnego tropiciela dywersantów i amerykańskich agentów, donosiciela czy innowatora metod produkcji. Pozytywnie zweryfikowany po leśnym epizodzie, udzielał się przykładnie w zakładowej komórce i nowiutkie mieszkanie stanowiło zapewne nagrodę za umiarkowaną usłużność.

Do interesujących wniosków prowadzi natomiast zestawienie tytułu utworu z rzeczonym Muranowem. Padające w końcowych partiach utworu słowa: „Nie ma już domów, są tylko cmentarze”, pozostają w bezpośrednim związku z historycznym kontekstem miejsca. I choć w całym utworze nie ma przestrzeni na konkretne nawiązania do dzielnicy żydowskiej, niedawnej historii, Zagłady i anihilacji tkanki miejskiej, nie sposób nie podążyć tym tropem. Pomimo braku obecności tematyki Shoah w oficjalnym przekazie (projektant zabudowy, Bohdan Lachert, pisał o „bohaterstwie powstańców” i „wyzwoleniu narodowym”, anektując, zgodnie zresztą z propagandowymi wytycznymi, opór i tragedię getta) nie można zaprzeczyć, że (od) budowa Muranowa, narodowa w formie i socjalistyczna w treści, odbywała się na ruinach i – dosłownie – z ruin. Wszak opracowany tuż po wojnie gruzobeton stanowił absolutną innowację i jednocześnie odpowiedź na potrzeby kraju. Zupełnie pomijano w szumnych hasłach planu sześcioletniego symboliczny charakter urządzania nowego życia na pogorzelisku tysięcy domów i setek tysięcy istnień. Co więcej, jedno wielkie cmentarzysko, jakim była – i do dziś jest – dzielnica, rozgrzebano i wyniesiono kilka pięter ku niebu. Bezimienne groby stanowiły podglebie, ściany i stropy powojennego Muranowa.

Oczywiście przywołane wcześniej słowa Kowalskiego odnoszą się bezpośrednio do tkanki utworu, a więc do rozerwanej przez system rodziny, do odwiedzanych przez niego kolegów z partyzantki, którzy swoje ideały złożyli na grobach rojeń o socjalistycznym społeczeństwie, do zniszczonego marzenia Franciszka o lepszym jutrze, lepszym człowieku, lepszym świecie. Nie można jednak pominąć związku z samym Muranowem, z genotypem nowej dzielnicy wznoszonej na ruinach – cmentarzach – starego świata. Choćby dlatego, że ten szerszy kontekst dyskredytuje system władzy w nadrzędnym porządku semiotycznym. Zgliszcza i to, co pod nimi pogrzebane, zawsze będą pierwotne wobec pagórków, ulic i placów na nich wytyczonych. Jak zatem można tworzyć nowy świat, jeśli buduje się go na ciałach zamordowanych mieszkańców getta? I szerzej: jak utrzymać cały system wykreowany na spalonej, zrujnowanej ziemi? Odpowiedź przychodzi z każdym kolejnym punktem wędrówki Franciszka. Stalinizm jest iluzją, dla której pojedyncze istnienie jest niczym wobec utrzymania władzy przez jej mocodawców. Partia zabiła wartości międzyludzkie i więzi rodzinne. Wyrzucony poza socjalistyczny algorytm Franciszek traci godność, syna, córkę, pracę i pozycję. Ceną za odkrycie prawdy jest roztrzaskana iluzja dążenia do lepszego jutra. Pogrzebanych ideałów nie da się zasypać, uformować na nowo i zabudować rękami przodowników pracy. Nie ma już domów, są tylko cmentarze.

Natychmiastowy canceling

Traktując Cmentarze jak utwór, który pozbawił Marka Hłaskę możliwości powrotu do ojczyzny, nieodzownie nasuwa się pytanie: co tak strasznego i niewybaczalnego w tym tekście popełnił? Dlaczego sam Gomułka rozkazał wszystkim swoim podwładnym – w kraju i za granicą – „uznać sprawę Hłaski za zamkniętą”? Oczywiście nie chodziło li tylko o samą powieść czy nawet fakt publikacji w znienawidzonej „Kulturze”. Hulaszcza legenda pisarza, która przysporzyła mu sławy, działała również na jego niekorzyść. Powszechne uwielbienie nie mogło przydarzyć się jednostce w systemie totalitarnym. Takie przywileje zarezerwowane były dla aktualnych (!) sekretarzy Partii, bezterminowo dla Lenina, Stalina i może Dzierżyńskiego – i tyle, ściśle zamknięty krąg. Przodownicy pracy zmieniali się sezonowo, poza tym wzór stanowili tylko dla robotników. Ponadczasowo doceniać warto było także pisarzy radzieckich, np. Gorkiego czy Majakowskiego, ale oni przecież nie porywali tłumów, chyba że wesoło deklamujące zastępy ZMP. Tymczasem Hłasko budził emocje wśród wszystkich profesji i klas społecznych, ale jego wizerunek publiczny odbierany był dwojako: zarówno z zachwytem, jak i z odrazą. I właśnie ta druga perspektywa dominowała w szeregach partyjnych na początku 1958 roku. Dygnitarze byli oburzeni, krytycy karnie przyklaskiwali odgórnym wytycznym i aktyw partyjny wykorzystał Cmentarze jako pretekst do nagonki na pisarza. Dopisując absurdalne i nieprawdziwe pogłoski o niemoralnym trybie życia na Zachodzie, przypuszczono bezprecedensowy atak na Hłaskę i rozpoczęto proces nagłego, ale bardzo skutecznego wymazywania go ze świadomości społecznej i pamięci czytelniczej. Utwór dyskredytujący system, „szkalujący Polskę”, posłużył jako idealne narzędzie. Oddać zatem wypada socjalistycznym władzom, że, mając niepodzielną władzę nad każdą dziedziną życia ludu, uprawiali inżynierię społeczną nad wyraz umiejętnie.

Teatr jednego reżysera

Opowieść o Robercie i Jakubie wyznacza nowy etap w twórczości Hłaski, otwierając odbiorcę na doświadczenie niełatwej do zrozumienia i okiełznania teatralizacji światów nierzeczywistych. Począwszy od Drugiego zabicia psa, na Diabłach w deszczu kończąc, zgłębia pisarz zagadnienie inscenizacji wydarzeń, której reżyserem czyni konkretnego bohatera, co stanowi znaczące przesunięcie w stosunku do twórczości wcześniejszej. Dotychczas bowiem światami Hłaski rządziło nieidentyfikowalne fatum, przeznaczenie, siła, która definiowała początek i koniec każdej historii – źródło daremnych starań i fatalizmu, tak chętnie przypisywanego pisarzowi przez mniej sprawnych krytyków. Tym razem wydarzenia toczą się pod dyktando Roberta (Drugie zabicie psa) i Jakuba (Nawrócony w Jaffie), co jest o tyle ciekawsze, że w okresie powstawania obu utworów przeżywał Hłasko dość znaczący kryzys egzystencjalny skutkujący zwróceniem się do Absolutu. I pomimo obecności Boga na niespotykaną w dotychczasowej twórczości pisarza skalę – nie ma on władzy nad rzeczywistością, lecz istnieje w warstwie dialogowej jako zaledwie element rozważań bohaterów.

Izrael w ujęciu Hłaski to kraj wariatów, posttraumy i agresji. Brak reguł jest tylko pozorny, ponieważ światem rządzą siła i elastyczne podejście do moralności. W tym świecie doskonale odnajduje się Robert, anglista, który swoje ambicje reżyserskie i dramatopisarskie realizuje w rzeczywistości, w zastanym porządku. W Drugim zabiciu psa nie ma miejsca dla nikogo innego, poza nim, wszyscy muszą grać w układanym na bieżąco scenariuszu: młode dziewczyny zawsze szukają dramatu (miłości, gniewu lub pogardy), pies zawsze ginie od kuli, kobiety zawsze w końcu płacą. Robert kreślony jest jak figura demiurga, stwórcy znającego przeszłość i najbliższą przyszłość. W tej rozgrywce niemal zupełnie bezwolny jest Jakub: mimo przebłysków charakteru stanowi narzędzie w rękach reżysera. To bardzo intrygujące odwrócenie porządku konstrukcji dramatu w twórczości Hłaski. Kompozycja jest z góry zamknięta: czytelnik zna, przynajmniej w ogólnym zarysie, rozwiązanie akcji, zatem osią uwagi nie jest klasyczne odkrywanie fabuły. Istotą jest droga, jaką przebywają dwaj zdesperowani, pozbawieni innych perspektyw mężczyźni. Warto również zwrócić uwagę, jak daleki od typowego obrazu uwodziciela jest wizerunek Jakuba. Nie ma tu miejsca na luksusowe życie, na defraudowanie grubych sum, na korzystanie z uroków życia. Bohaterowie mieszkają w najpodlejszym motelu, korzystają z jednego ręcznika, wikłają się w skomplikowane gry tylko po to, by przeżyć. Znamienna wydaje się diagnoza Mary, porównująca ich działalność do stręczycielstwa. Czymże innym w rzeczywistości jest sterowanie słowami, mimiką i gestami Jakuba?

Do znaczącego, jeśli nie rewolucyjnego, odwrócenia ról dochodzi w Nawróconym w Jaffie. Wskutek ślepego pościgu Roberta za marzeniem bohaterowie tracą majątek, a w Jakubie zachodzi dość skrajna zmiana. Zyskuje podmiotowość, jak gdyby przebudził się z długiego snu. Być może dlatego, że staje się jeszcze wyraźniej niż w pierwszej powieści porte parole Hłaski. Historia o Esther, ciąży i porzuceniu, zwożeniu drewna na czeskiej granicy, w ogóle doświadczenie pracy fizycznej i więzienia – to przecież przepracowane elementy autobiograficzne. Zdanie: „To właśnie Esther dawała mi sen, a teraz nie mogę spać i muszę łykać proszki”, bardzo przypomina korespondencję pisarza z Zulą Dywińską. Wynikałoby z tego, że Hłasko, nadając Jakubowi niemal wprost własne rysy, rozpisał dla niego rolę bardziej bezwzględną, obojętną i pozbawioną emocji, niż pierwotnie. Skąd ta zmiana? Być może kolejne leczenie psychiatryczne przyniosło efekty. Drugie zabicie psa powstawało w zakładzie zamkniętym pod Monachium, Nawrócony w Jaffie już po zakończeniu leczenia – w tym kontekście praca nad postacią Jakuba byłaby swoistym eksperymentem terapeutycznym.

Intrygujący jest również inny nowo wprowadzony do twórczości Hłaski element, a mianowicie – świadomość starzenia. Bardzo wyraźnie podkreślany proces odnosi się nie tylko do wyglądu, ale i usposobienia Jakuba. Refleksja nad upływającym czasem jest o tyle zaskakująca, że kategoria obejmuje człowieka trzydziestokilkuletniego. Ciężko doświadczonego, ale bynajmniej nie stojącego nad grobem, nawet jeśli upalny klimat i fatalne warunki do życia Izraela negatywnie wpływają na zdrowie fizyczne i psychiczne. Tak jak Drugie zabicie psa pod płaszczykiem czarnego kryminału ukrywało projekt teatralizacji rzeczywistości, tak Nawrócony w Jaffie zwraca się w stronę refleksji nad doświadczeniem utraty – kobiety, młodości, a w konsekwencji życia. Pomimo całej sensacyjności fabuły, unurzany jest utwór w atmosferze schyłkowości, nieuniknionego przemijania, nadchodzącego wraz z kolejnym chamsinem – gwałtownym, suchym pustynnym wiatrem.

Radosław Młynarczyk

Cmentarze

Jeden u nas porządny człowiek – prokurator;

ale i ten, prawdę mówiąc, świnia...

GOGOL, MARTWE DUSZE

1

Franciszek Kowalski, czterdziestoośmioletni, szczupły, nieznacznie łysiejący mężczyzna o czerstwej cerze, kościstych policzkach i niebieskich oczach, wódkę pił niesłychanie rzadko, tylko przy nadzwyczajnych wprost okazjach, a nigdy nie zdarzało mu się, aby przebrał miarę i aby potem inni musieli go informować o tym, co mówił i jak się zachowywał. Był on jednym z niewielu ludzi, którzy budząc się rano, nigdy nie potrzebują się wstydzić swego poprzedniego wieczoru. Lecz pewnego dnia, wracając późnym wieczorem do domu z zebrania partyjnego, które ciągnęło się przez wiele godzin i na którym wielokrotnie musiał zabierać głos w sprawach ważnych dla niego i ludzi, z którymi pracował, spotkał swego serdecznego przyjaciela jeszcze z czasów partyzantki. Nie widział się z nim od roku czterdziestego piątego, kiedy to on sam pomaszerował na front, a jego przyjaciel, ciężko wówczas ranny, pozostał w szpitalu już do końca dni wojny. To spotkanie ucieszyło ich tak szalenie, że postanowili je uczcić kieliszkiem wódki i udali się do najbliższej restauracji. Przyjaciel zażądał od kelnera ćwiartki, a kiedy ukazało się dno, Franciszek przywołał kelnera i, aby jego przyjaciel nie pomyślał o nim, że od czasów partyzantki zdziadział zupełnie, polecił kelnerowi, aby podał następną. Ta ich tak rozochociła, gadało im się tak dobrze, wyblakły czas nabrał w ich oczach tak krwistych barw, że trzeciej zażądali nieomal jednocześnie, a już potem, czwartą, postawił im, o nic nie pytając, sam kelner. Kiedy wychodzili, dniało już, a na szarym niebie poczęły rysować się pierwsze pasma jasności. Pożegnali się czule, ściskając sobie przez długi czas dłonie, potem każdy z nich ruszył w swoją stronę.

Franciszek kroczył dzielnie, wpatrując się w linię chodnika, lecz czuł, że jakieś nieznane mu dotąd siły kołyszą go na boki, a linia trotuaru raz po raz wymykała się z jego pola widzenia. „Zdaje się – zamruczał – że trochę... tego... co u diabła...” – I nagle, niespodziewanie dla samego siebie, zaśpiewał tenorem:

Ty, polski lesie – dlaczego tak kochamy ciebie?

Że w gąszczu twym czujemy się jak gdyby

w niebie.

Spod skrzydeł twoich

Bezpiecznie kierujemy na wroga broń...

Jacyś ludzie w kombinezonach idący do pracy roześmiali się i obejrzeli za nim. To go tak rozzłościło, że również przystanął.

– Co, u diabła! – krzyknął. – Myślicie, że może jestem zalany?

Tamci przeszli, lecz Franciszek krzyczał dalej:

– Myślicie, że jestem zalany?! Kto jest zalany? Ja jestem zalany? Wszystko kłamstwo. Sami jesteście zalani, ot i tyle...

Nagle zobaczył przed sobą dwóch milicjantów. Patrzyli na niego zimno i ze skupieniem. Franciszek chciał powiedzieć coś do nich, lecz wciąż jeszcze miał przed oczami tamtych, którzy go zaczepili, i zamiast słów przeprosin po raz któryś krzyknął:

– Sami jesteście zalani!

Teraz milicjanci zbliżyli się o krok i nagle otrzeźwiony Franciszek zobaczył ich twarze zupełnie z bliska. Byli to młodzi ludzie, jeden w randze kaprala, drugi, z trzema paskami – plutonowego. Plutonowy był bardzo piegowaty i miał zadarty nos, a Franciszkowi zdawało się, że jego błękitne oczy patrzą spod okutego daszka z zimną groźbą.

– Dowód pozwólcie, obywatelu – powiedział plutonowy.

Sztywnym ruchem wyciągnął rękę i Franciszek się cofnął.

– Dowód? – wybełkotał ze zdumieniem. – Dlaczego?

– Proszę dowód – powtórzył plutonowy, a głos jego brzmiał odrobinę wyżej niż przed chwilą.

Franciszek sięgnął ręką do kieszeni, w której trzymał portfel, lecz kiedy dotknął chłodnej skóry, zatrzymał się.

– Ależ... – począł mówić.

Wtedy milicjant w randze kaprala, który stał dotychczas bez ruchu i słowa, bacznie śledząc każde poruszenie Franciszka, krzyknął, nachylając swoją twarz ku niemu:

– Dowód! Rozumiecie czy nie?

Teraz Franciszek wyciągnął portfel. Otworzył go drżącymi rękami i podał dowody plutonowemu. Ten obejrzał je, potem oparł swą skórzaną torbę o kolano i począł coś pisać w małej zatłuszczonej książeczce oprawnej w czarną ceratę.

– Cóż wy piszecie, jeśli można wiedzieć? – zapytał Franciszek, usiłując zajrzeć plutonowemu przez ramię.

Plutonowy nie odpowiedział; pisanie w tak niewygodnej pozycji szło mu ciężko i Franciszek widział, jak marszczy czoło i wysuwa koniuszek języka. Po chwili znów zapytał:

– Dlaczego spisujecie mój dowód?

– Co, może nie podoba się wam? – zapytał ostro kapral. – Milicja wam się może nie podoba, obywatelu?

– Nic takiego nie mówiłem – równie ostro odparł Franciszek. Spojrzał na pucołowate policzki kaprala i uczuł, że zaczyna się trząść ze złości. Alkohol wywietrzał mu już zupełnie.

– Teraz nie – powiedział kapral i wykrzywił swą dziecinną buzię w złośliwym uśmiechu. – Ma się rozumieć, że teraz nie. Ale przed chwilą to potrafiliście wyzywać milicję od pijaków.

– Kto? Ja?

– Nie. Pani Malinowska.

– No, no. Tylko nie tym tonem, proszę – powiedział z oburzeniem Franciszek.

– Teraz to nie tym tonem. Ale przedtem potrafiliście krzyczeć, że jesteśmy zalani. – Spojrzał na Franciszka z wyższością i powiedział dobitnie: – Obrażacie mundur, obywatelu.

– Kłamstwo! – krzyknął z pasją Franciszek.

Kapral zwrócił się do plutonowego, który przez cały czas pisał coś uparcie w swojej czarnej książeczce:

– Słyszysz? Ten obywatel powiada, że my kłamiemy. Zapisz to.

Franciszek raz jeszcze popatrzył na ich młode twarze i wstąpiła w niego furia. Podniósł obie ręce i potrząsając nimi dziko, zawył:

– A zapisz to, gówniarzu, zapisz. Zapisz i to, że mam cię w dupie, że na wszystko...

Stracił zupełnie przytomność ze złości. Jego własne słowa dochodziły do niego jak zza mgły; nie rozumiał ich i nie rozróżniał. Krzyczał bez sensu i związku, wymachując rozpaczliwie rękami. Kiedy wściekłość jego minęła, ocknął się i zobaczył, że plutonowy chowa jego dowód do swej skórzanej torby.

– Idziemy – powiedział krótko.

I zupełnie bezsilny Franciszek Kowalski udał się z nimi na pobliski komisariat.

2

Komisariat znajdował się niedaleko od ulicy, na której zatrzymano Franciszka; szli niecałe dziesięć minut i przez ten czas Franciszek, którego zupełnie opadły siły po wybuchu wściekłości, odzyskiwał stopniowo dobre samopoczucie. Po jakimś czasie usiłował nadrabiać miną, a nawet gwizdać. Był wściekły i oburzony, lecz chciał zachowywać się tak, jak zachowywać się powinien niewinny, do głębi obrażony człowiek. Głowę trzymał do góry, kroczył pewnie, a kiedy raz potknął się i napotkał szybkie spojrzenie jednego z milicjantów, uśmiechnął się z pełną ironii wyższością. Kiedy wchodzili już w ciemną i długą bramę komisariatu, pomyślał: „Niepotrzebnie się uniosłem. Wszystkiemu winne zmęczenie i wódka; diabli ją rzeczywiście nadali. Z tymi szczeniakami się nie dogadam. Może rzeczywiście wyrządziłem im przykrość? Muszę rozmawiać z kimś rozsądnym”.

Przeszli przez podwórko i weszli do dyżurki, a wejście to odbyło się w sposób szczególny; wszystko trwało moment, lecz wtedy dopiero, po raz pierwszy od chwili zajścia na ulicy, Franciszek poczuł się nieswojo; najpierw młodszy milicjant otworzył drzwi, następnie cofnął się, a kiedy Franciszek wszedł już do środka i postąpił kilka kroków – wtedy dopiero weszli obaj milicjanci, i zamknęli drzwi, które wydały szczególnie niemiły odgłos. „Ładne porządki – pomyślał machinalnie Franciszek. – Gdzie jak gdzie, ale tu właśnie powinien być porządek; mogliby je naoliwić. Teraz tylko muszę porozmawiać z kimś rozsądnym”.

Rozejrzał się uważnie, wciąż zachowując kamienny wyraz twarzy. Była to prosta izba o nieokreślonym kolorze ścian, przedzielona po środku barierą; mniej więcej na samym środku farba, którą niegdyś pomalowana została bariera, była wytarta i wyświecona; Franciszek pomyślał, iż przyczyną tego pewnie jest to, że ludzie zatrzymani opierają się o nią. Na ścianach wisiały portrety dostojników państwowych, nad nimi zaś orzeł. Pod jedną ze ścian stała drewniana ławka; spał na niej jakiś odwrócony tyłem mężczyzna. „Nie można powiedzieć, żeby było tutaj porządnie” – pomyślał raz jeszcze Franciszek i sprawiło mu to pewnego rodzaju złośliwą satysfakcję.

Milicjanci tymczasem zachowywali się tak, jakby Franciszek w ogóle nie istniał. Rozmawiali o czymś półgłosem z mężczyzną siedzącym za barierą; Franciszek słyszał jego nosowy głos, lecz twarzy nie mógł dostrzec; zasłaniały ją plecy stojących milicjantów. Stał bez ruchu około minuty, oczekując, że lada chwila poproszą go, aby przybliżył się i złożył zeznanie, lecz nic takiego nie nastąpiło. Przeciwnie; po chwili wsłuchiwania się w ich rozmowę Franciszek zrozumiał, że tamci wcale nie mówią o nim: przedmiotem rozmowy był jakiś skradziony przed tygodniem rower; jeden z milicjantów twierdził, iż ukradł go niejaki Pasterka; drugi – że właściciel sam przepił i boi się przyznać żonie. „Szlag niech to trafi – pomyślał Franciszek. – Sam im wobec tego powiem, co o tym myślę”. Przybliżył się do bariery i ze zdumieniem zobaczył, że siedzący za stołem milicjant również jest w randze kaprala. Zaskoczyło go to zupełnie; spodziewał się, że ci, którzy przyprowadzili go tutaj, rozmawiają z oficerem.

– Przepraszam – powiedział głośno i wystąpił na środek. – Czy mógłbym porozmawiać z kierownikiem komisariatu?

Milicjanci rozmawiali jeszcze przez chwilę z kapralem, potem dopiero się odwrócili.

– Chciałbym rozmawiać z kierownikiem komisariatu – powiedział głośno Franciszek.

– A właśnie – powiedział plutonowy. Zwrócił się do kaprala za stołem: – Tego obywatela chyba weźmiemy na przejściówkę. Jak tam dzisiaj jest?

– Trochę towarzystwa – powiedział siedzący za stołem. Popatrzył na Franciszka nie dłużej od mgnienia okiem. – Ale zmieści się.

– Na jaką przejściówkę? – zapytał Franciszek.

– Rozbierajcie się – powiedział plutonowy. Znów się odwrócił i Franciszek widział tylko jego szerokie plecy przecięte skórzanym paskiem na skos.

– Co takiego? – zapytał.

– Nie słyszycie, obywatelu? Proszę się rozebrać. Pasek, szalik, sznurowadła i dokumenty. Również przedmioty.

– Dokumenty już masz – powiedział kapral, który przyprowadził Franciszka z plutonowym.

– Ale dlaczego, u diabła? – zapytał Franciszek.

Plutonowy odwrócił się i popatrzył na Franciszka ze zniecierpliwieniem.

– Jak to dlaczego? Jesteście zatrzymani. – Powiedział to tonem wykluczającym dyskusję. – Myślicie, żeśmy was tu przyprowadzili, aby uścisnąć wam waszą szlachetną dłoń?

Wszyscy trzej roześmiali się głośno i hałaśliwie. Franciszek był tak zaskoczony, że śmiech ich uszedł jego uwagi.

– Zatrzymany? – powtórzył. – Za co?

– Nie wiecie?

– Nie – powiedział stanowczo Franciszek. Podszedł teraz zupełnie blisko do bariery i oparł o nią ręce. – Nie wiem. Pamiętam, że się uniosłem w jakiś sposób, ale wydaje mi się, że to jeszcze za mały powód, aby człowieka zatrzymywać przez całą noc w komisariacie.

– Za mały powód? – przeciągnął plutonowy. – A co żeście krzyczeli? Nie pamiętacie już, co żeście krzyczeli?

Popatrzyli na niego wszyscy trzej jednocześnie i Franciszek nagle się skulił. Chwilę trwało milczenie; mężczyzna śpiący na ławce sapał ciężko.

– Nie – powiedział po chwili Franciszek. Przesunął ręką po czole. – Nie pamiętam.

– Więc pogadamy wtedy, jak wytrzeźwiejecie i przypomnicie sobie wszystko dokładnie – powiedział plutonowy. – Wtedy podpiszecie zeznanie i puścimy was do domu.

– A czy nie można by teraz? – zapytał Franciszek.

Siedzący za stołem kapral roześmiał się.

– Jakże chcecie zeznawać – powiedział – kiedy sami mówicie, że nie przypominacie sobie niczego?

– Jak to niczego? Pamiętam wszystko.

– Wszystko? – zapytał drwiąco plutonowy.

Franciszek znów się zmieszał.

– Wszystko – powiedział niepewnym głosem, spoglądając na plutonowego takim wzrokiem, jakby chciał u niego szukać pomocy. – Wszystko... z wyjątkiem tych słów, które krzyczałem. Nie potrafię tego po prostu powtórzyć dokładnie, ale jeśli mi przypomnicie...

Wykonał nieokreślony ruch ręką.

– Przypomnimy wam jutro – powiedział plutonowy. – Nie chodzi nam o nic innego, jak właśnie o wasze słowa. A teraz koniec tej dyskusji, obywatelu. Proszę oddać pasek, sznurowadła, szalik i wszystko, co macie w kieszeniach... – Popatrzył na Franciszka jakby z wyrzutem i dodał łagodnie: – Nie utrudniajcie nam pracy, obywatelu.

[...]