Fabryka jutra. Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki - Szymon Hołownia - ebook

Fabryka jutra. Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki ebook

Szymon Hołownia

0,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza książka Szymona Hołowni po życiowej rewolucji

Znany publicysta i działacz społeczny w bardzo osobistym tonie opowiada o kulisach swojego wejścia w politykę.

Dlaczego zdecydował się kandydować na prezydenta RP? Jak możliwa jest kampania bez partyjnego zaplecza i finansowania? Jaką Polskę zobaczył z okien kampera, którym zjeździł ją wzdłuż i wszerz? Czego nauczyły go te miesiące, w których odbył setki spotkań i rozmów, doświadczył niesłychanej mobilizacji tysięcy ludzi odkrywających, że są wspólnotą – ale też zderzył się z brutalnymi realiami politycznego światka?

I najważniejsze pytanie: co dalej? Jaki ma dziś program dla Polski?

Wyrosłem w Polsce przemawiającej, chcę Polski rozmawiającej – w której atrybutem przywódców nie jest mównica, ale stół. A przy tym stole rozmawiamy nie o tym, w czym się nie zgadzamy, lecz o tym, gdzie jest pierwsza rzecz, co do której możemy się zgodzić. Chcę Polski rozmawiającej także poza granicami, nie Polski stale udowadniającej coś całemu światu. Chcę Polski, w której wszyscy przestrzegamy reguł. W której nikomu, nawet prezydentowi, nie wolno chodzić na skróty przez trawnik. W której partie polityczne – potrzebne, bo stanowiące naturalną emanację naszych różnych interesów – ktoś jednak powstrzyma przed wyciąganiem ręki po to, co wspólne: media publiczne, spółki skarbu państwa, samorządy, sądy, historię i Kościół.

(Fragment książki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 260

Data ważności licencji: 12/3/2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładka

Karta tytułowa

Uli i Mani – które to wszystko wytrzymują. Kocham Was.

ZWIASTUN

Pamiętam dobrze, z jak głębokim niedowierzaniem przyjmowałem wypowiedziane chyba w sierpniu czy wrześniu 2019 roku słowa profesora Rafała Matyi, politologa, autora Wyjścia awaryjnego, jednej z najciekawszych książek o kondycji i (bez)nadziei polskiej polityki ostatnich lat, mówiącego mi, że… kocha kampanie. Ja właśnie od kampanii zaczynałem swoją przygodę z polityczną rzeczywistością, nie znałem więc innej dynamiki. A ta kampanijna jest przecież naprawdę mordercza. Prezydencka szczególnie, bo zdecydowaną większość kluczowych decyzji – których codziennie bywa co najmniej kilkanaście – musi podjąć sam kandydat. Trzy, cztery wiece w ciągu jednego dnia, podróże między kilkoma miastami, przygotowanie się do minimum jednej konferencji prasowej, dwa albo trzy wywiady, odprawy ze współpracownikami, czytanie ton spływających od doradców opracowań, dwie godzinne transmisje na Facebooku – sam narzuciłem sobie ten rytm i ani przez chwilę tego nie żałowałem.

Dziś, gdy kampanijny rwetes się skończył, maszyna napędzająca ruch, który z tej kampanii się wyłonił, nie zwolniła, przerabiając hasło „Hołownia 2020” na „Polskę 2050”. A ja, na progu pierwszej rocznicy swojej obecności w polityce, postanowiłem podsumować (osobiście, nigdy nie korzystałem i nie umiem, pisząc, korzystać z pomocy ghostwriterów) ten rok, rozpoczęty z takim hukiem. Polityczne zaangażowanie zacząłem bowiem – z czego wielu robiło mi wyrzut – od najgrubszej „rury”, od razu od najtrudniejszego wyścigu. I niezależnie od tego, na jak długo w polityce zostanę, nigdy więcej nie będę już miał pierwszej kampanii. Tak świeżego, zupełnie z zewnątrz spojrzenia. Takich zdziwień, takich emocji, takiej wiary w polityczne cuda. Teraz rozumiem, co miał na myśli Rafał Matyja: ja też kocham kampanie. To czas aktywnej nadziei, czas otwartego na chwilę okna, powietrza, które pachnie zmianą, to moment sięgania po długopis, by we frazie „alternatywna rzeczywistość” skreślić pierwsze słowo.

Rok temu podjąłem dobrą decyzję, choć bez cienia wątpliwości przyniosła mi ona najbardziej pokręcony rok w całym moim dotychczasowym, wcale nieszczególnie nudnym, życiu.

Profesor Matyja wśród wielu innych mądrych rzeczy, którymi się ze mną podzielił, zmieścił i tę jedną, z której postanowiłem zrobić szkielet tej podsumowująco-otwierającej książki. Stwierdził, że w społeczeństwie formowanym nie przez długie wieczory spędzane na lekturze, lecz przez pochłaniane seriale polityka jest jak Netflix: musi non stop dostarczać odbiorcy kolejne odcinki historii, która go wciągnie, poruszy emocje i zmusi do myślenia, zachęci do oglądania dalej. To on uświadomił mi, że w świecie telewizji (i polityki) na żądanie nie ma przerw między sezonami, urlopów, wakacji. Gdy kończysz pierwszy sezon, zaraz musisz być gotowy pokazać pierwszy odcinek sezonu drugiego.

SEZON I KĄPIEL W RUBIKONIE, CZYLI BURZLIWE NARODZINY POLITYKA(LIPIEC 2019–STYCZEŃ 2020)

ODCINEK 1PO PROSTU: DOŚĆ

Przeżycie połowy tego, co – zdaniem GUS-u – przeciętny polski mężczyzna ma w sumie do przeżycia, daje już chyba prawo do formułowania tak zwanych życiowych mądrości, wszak po ponad czterdziestu latach przepłukiwania życia coś tam jednak zawsze zostaje na sitku. Mnie zostało: miałem co robić i robiłem (choć nie zawsze) to, co robić miałem. To dobry moment, bym pokrótce przedstawił się tym, z którymi dotąd nie mieliśmy okazji się poznać.

Z zawodu wykonywanego przede wszystkim byłem pisarzem. Radość z napisania dwudziestu książek (trzech jestem współautorem) opierała się głównie na tym, że każda z nich była okazją do spotkania z czytelnikami. Ponieważ tworzyłem tylko trochę mniej niż Tomasz Terlikowski (najbardziej zapamiętały ze znanych mi fanów pisarskiej wielodzietności), w ciągu ostatnich dziesięciu lat odwiedziłem setki polskich bibliotek: wojewódzkich, powiatowych, miejskich, gminnych. Spotkałem na żywo w różnych zakątkach Polski kilkadziesiąt tysięcy wspaniałych, ciekawych świata, mądrych, wrażliwych ludzi.

Moim drugim zajęciem, dającym mi ogromną satysfakcję, była praca w dwóch założonych przeze mnie kilka lat temu (a obecnie działających już w czternastu krajach) fundacjach: Kasisi i Dobrej Fabryce. Tu znów źródłem spełnienia było nie tyle ogarnianie z sukcesem kwestii logistycznych: zakup szpitalnego sprzętu czy leków, dostarczanie dobrego jedzenia, organizowanie edukacji, ile patrzenie na to, co dzięki tym działaniom działo się w życiu ludzi, obserwowanie na żywo, jak zmieniają się w oczach. Kto widział dziecko umierające na chorobę głodową typu kwashiorkor, a trzy miesiące później to samo dziecko, które odzyskało swoje rysy twarzy, biega, bawi się – będzie wiedział, o czym mówię. Ta zasada sprawdza się i w przyjaźni, i w miłości, i w działalności pomocowej: nie ma fajniejszej roboty niż dawanie ludziom szans, by stawali się nie twoimi klonami, ale najlepszymi wersjami samych siebie, goniąc swoje, nie twoje, marzenia. Tysiące osób, którym udało się pomóc, dały mnie i moim współpracownikom (wśród których na szczególne „propsy” zasługuje mój niegdyś zastępca, a obecnie następca i spiritus movens obu fundacji Mateusz Gasiński) o całe niebo więcej, niż my daliśmy im: bezcenne lekcje o świecie, człowieku, cierpieniu, wartości pieniądza, o tym, że taka lub inna jakość polityki naprawdę kończy się życiem lub śmiercią. Często powtarzałem, że te fundacje dużo bardziej niż tym, na których rzecz zbieramy i wydajemy pieniądze, potrzebne są nam, pomagającym, bo nie ma takiego sklepu, w którym można by było kupić poszerzenie wrażliwości, wyostrzony wzrok – tego nie nauczysz się też z nawet najlepszych reporterskich książek, to może ci podarować tylko drugi człowiek.

I jedną, i drugą pracę łączyłem z trzecią, wykonywaną przez ponad dwadzieścia lat. Przyszło mi być dziennikarzem, a później publicystą w czasach bezprecedensowego w dziejach przyspieszenia historii – w „antropocenie”, w którym coraz częściej zadajemy sobie pytanie, czy tym, co nas zabija, nie bywa przypadkiem to, co miało nas zbawiać. Miałem szczęście pracować z najlepszymi, już od samego początku, gdy mając lat dziewiętnaście, niosłem swój pierwszy tekst (zuchwały paszkwil o środowisku literackim mojego rodzinnego Białegostoku) do „Kuriera Porannego”, gdzie pod skrzydła wziął mnie nieodżałowany Jerzy Nachiło, znakomity redaktor, poeta, człowiek, który nauczył mnie czytać (pisać uczył mnie Jan Kamiński, mój licealny polonista, a przy tym znany na lokalnym rynku artystycznym prozaik).

Później była „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Newsweek”, „Tygodnik Powszechny”… Przeżyłem wszystkie dziennikarskie epoki: zaczynałem pracę w erze wszechpotęgi druku z ważną rolą radia (moje pierwsze audycje w Polskim Radiu Białystok miały podobno kilku fanów, ja do tej pory mam rumieńce wstydu, gdy o nich pomyślę), wkrótce potem musiałem się nauczyć internetu oraz telewizji. Z tą ostatnią związałem na dobre kawał życia: najpierw jako dyrektor programowy telewizji Religia.tv, później – przez dwanaście lat – łącząc inne zajęcia ze współprowadzeniem (z Marcinem Prokopem, który zawodowego singla nauczył pracy w duecie) pierwszego i największego programu typu talent show w Polsce. Mam talent! to była dla mnie wisienka na torcie, deser dodawany dla smaku i odrobiny przyjemności. Praca z najlepszymi specjalistami od telewizyjnej techniki i dramaturgii, a przede wszystkim możliwość towarzyszenia w ważnej chwili tym, którzy zdecydowali się poddać swoje umiejętności pod publiczną ocenę, często po raz pierwszy w życiu. Lekcja tego, co może dać wiara w siebie i systematyczność, a przy tym okazja do spotkania ludzi, których w innych okolicznościach z pewnością w życiu bym nie spotkał.

Kiedy 30 listopada 2019 roku, jak zwykle po piętnastej, po raz ostatni przyjechałem do studia Transcolor w podwarszawskich Szeligach, wszyscy wiedzieli, że to nie tylko ostatni odcinek tego sezonu Mam talent!, ale i moje pożegnanie z programem. Po próbie generalnej koleżanki i koledzy przygotowali mi niespodziankę: na scenie czekał na mnie tort oraz standardowe w sytuacjach pożegnalnych upokorzenie, jakim była konieczność obejrzenia montażu wszystkich moich najbardziej żenujących momentów z ostatnich dwunastu lat. Po lampce szampana i feerii uścisków poprowadziliśmy z Marcinem program, a on na końcu (o czym wcześniej uprzedziliśmy reżysera) ustąpił mi miejsca. Pożegnałem się, równocześnie witając się z paroma milionami oglądających to rodaków w nowej roli, słowami: „Do zobaczenia w Polsce!”. Wiedziałem, że dokładnie za tydzień o tej samej porze stanę na innych deskach, gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, by skończyć publiczne hamletyzowanie i potwierdzić, że zamierzam wystartować w nadchodzących wyborach prezydenckich.

Wtedy nie byłem jeszcze świadom tego, że co najmniej pół Warszawy (oraz wcale nie mało mieszkańców innych polskich miast) skrycie marzy o tym samym. Jedni powiedzą to wprost, jak pewien znany prawnik, który miesiącami pisał do mnie na Facebooku zaczepne epistoły, zamieszczał zdjęcia oraz przekonywał, że zasługuje na to stanowisko ze względu na swoją reprezentacyjność oraz znajomość pracy biurowej. Inni – jak paru moich byłych kolegów z mediów – gotując się w środku, nigdy publicznie nie odsłonią kart. Skąd ten pomysł wziął się u mnie?

Moje zawodowe CV streściłem wyżej, by dać dowód, że nie cierpiałem na brak wrażeń, zawodowej satysfakcji ani ludzkiej sympatii. Do dziś słyszę zresztą od znajomych (i nieznajomych): „I po cholerę ci to było?”. Na przełomie lipca i sierpnia 2019 roku wyłożyłem to najbardziej precyzyjnie, jak umiałem, w parostronicowej deklaracji, którą wręczałem do przeczytania każdemu, z kim na tym przedwstępnym etapie dzieliłem się pomysłem. Dziś, gdy ją czytam (zapisany w komputerze dokument nosi datę 1 lipca), widzę, ile w niej jeszcze politycznej naiwności – ale też i zrozumiałej niewiedzy o tym, jak wyglądać może świat zanurzony w kataklizmie takim jak pandemia. Niektóre podstawowe założenia wciąż nie straciły jednak na aktualności, pozwolę więc sobie przedstawić skróconą wersję tej notatki.

Dlaczego?

– Bo polscy politycy ukradli wyborcom demokrację. Skutecznie – o czym przekonuję się rokrocznie na każdym ze stu spotkań w „Polsce powiatowej” – odebrali im poczucie obywatelskiej sprawczości. Przekonali do mechanizmu: „Sami korzystajcie, nam nie przeszkadzajcie”. Klasa polityczna zamknęła się w granicach kasty, przekonując za Bismarckiem, że jest jak rzeźnicy, którzy wykonują robotę niezbędną do tego, by dać ludziom kiełbasę, ale proces tworzenia tejże nie jest czymś, co powinno się oglądać. Politycy, paradoksalnie, chyba lubią, gdy ludzie mówią: „Polityka to bagno, syf, brudna gra. Dlatego uczciwi ludzie nie idą do polityki”. I dlatego właśnie wygląda ona jak bagno. Kółko się zamyka.

– Bo wojna domowa dwóch (o ironio – obu wyrosłych z Solidarności) frakcji politycznych zamieniła się w wojnę plemienną ze wszystkimi konsekwencjami. A to oznacza wypłukiwanie społecznych więzi, coraz głębszy rozpad wspólnoty. Widać to na poziomie zebrań szkolnych, wspólnot mieszkaniowych i u cioci na imieninach. W efekcie mamy coraz mniejszą zdolność do przetrwania w sytuacji kryzysu, który dziś – w dobie zmian klimatycznych, chimerycznej sceny międzynarodowej – może spaść nam na głowy dosłownie lada chwila. Super, jeśli nie spadnie. A jeśli spadnie? Znów będziemy śpiewać suplikacje i ścigać się o mistrzostwo w analizie przyczyn katastrofy?

Fajnie, że ludzie mają pieniądze, fajnie, że jesteśmy zdrowi. Ale właśnie wtedy, gdy wszyscy są zdrowi, trzeba budować szpitale. Kryzysu w związku nie naprawia się, gdy już wybuchnie, tylko pięć lat wcześniej, gdy wszystko jest dobrze. Wojny nie wygrywa się, gdy się już zacznie, ale dziesięć lat wcześniej, gromadząc zasoby. To nasza wspólnota, nasza polska solidarność powinna być podstawowym rezerwuarem siły państwa. Kto przy zdrowych zmysłach wierzy, że Donald Trump naprawdę będzie umierał za Suwałki?

– Bo rzygam już polityką rozumianą jako spektakl dla idiotów, w którym manipulacje na poziomie pierwszego roku studiów psychologicznych uznaje się za dogmaty komunikacji społecznej. Raz na jakiś czas strategicznie rzuca się na grilla coś, co spala 90 procent energii społecznej (aborcja, związki homoseksualne etc.). Polska przypomina tu kogoś, kto raz na jakiś czas samookalecza się, upuszczając sobie krwi, zamiast oddać ją w punkcie krwiodawstwa (stąd mój postulat „startowy”: wszystkie krytyczne kwestie światopoglądowe powinny być przedmiotem referendum; w sprawach tak tkliwych i osiowych dla każdego z nas powinien decydować cały naród, zamiast zostawiać je jako zabawkę w rękach swojej kulawej politycznej reprezentacji).

– Bo znana mi klasa polityczna sama z siebie nie wygeneruje żadnej nowej propozycji. Klincz, w którym znajdują się dwie obecnie główne siły, będzie trwał, a politycy – nawet ci namaszczani przez partie na liderów – są częścią problemu, nie jego rozwiązaniem. Wszystkie oferowane przez nich pomysły są „stare”, zakorzenione w myśleniu o świecie i polityce lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, gdy formowały się najsilniejsze osobowości polskiej sceny politycznej, formujące następne (dziś aktywne) pokolenia.

– Bo doskonale wiemy już (do wspomnianego wyrzygania), co nas różni. Teraz czas przypomnieć sobie, co nas jeszcze łączy. Odczarować pojęcie jedności, o którym genialnie mówił papież Franciszek: „Jedność to nie jednolitość. To pojednana różnorodność”.

– Bo już naprawdę przyszedł czas, by – że znów nawiążę do Franciszka (który w oryginale mówił o Duchu Świętym i Kościele) – wywrócić politykom stolik.

O co chodzi?

– O przejście od uprawianej przeze mnie (i nie tylko przeze mnie) fazy laboratoryjnych analiz do fazy leczenia apatii. Dość pogłębiania rozpaczy, trzeba dać porcję nadziei.

– O zaproponowanie powrotu do źródeł. Pokazanie polityki, która nie jest władzą, ale służbą. O odejście od przekonania, że polityka to przemysł obsługujący masy wyborcze wyrażane w procentach, na rzecz autentycznej radości z każdego człowieka, który dzięki nam będzie miał na kogo głosować. O podkreślenie, że nasza wspólnota jest tak silna jak najsłabszy z nas. O zarysowanie nowego modelu przywództwa, w którym lider nie jest partyjnym funkcjonariuszem, lecz producentem społecznego kleju, przekonującym w praktyce, że nawet jeśli mamy odmienne poglądy w sprawie aborcji czy żołnierzy wyklętych (co samo w sobie jest normalne, a nawet pożądane), spokojnie możemy żyć ze sobą, nie tylko obok siebie, a nawet coś wspólnie tworzyć; możemy toczyć spór, pytając nie o stanowiska, lecz o interesy (nie: „Popieram PiS”, ale: „Chcę, żeby Polska była lepsza”) – w taki sposób, by na koniec móc zawsze wypić razem herbatę.

– O to, by porzucić logikę demokracji jako naprzemiennej wzajemnej okupacji dwóch plemion. Nie można abstrahować od tego, że około 20 procent Polaków zawsze i wszędzie będzie kochać PiS. Nie można jednak oferować im jako alternatywnej opcji rekonkwisty („Odbijemy Polskę!”). Zmieścimy się wszyscy, damy radę, to naprawdę nie wymaga rezygnacji z własnej tożsamości (jak się nas okłamuje), tylko tego, by zwolnić centymetr miejsca obok siebie.

Jak to zrobić?

– W tej chwili – nie przez ubieganie się o przejęcie rządów. W tym projekcie chodzi o coś zupełnie innego: o pokazanie, że rząd może być raz taki, raz siaki, a wspólnotą mamy być mimo to. W polskim systemie politycznym do komunikowania tej prawdy i pilnowania wymiaru wspólnotowego w naturalny sposób nadaje się urząd Prezydenta RP. Należy go jednak wyjąć z partyjnej polityki, uwolnić od tego, co nazywano ostatnio „notariuszostwem” czy „długopisizmem”. Odmonarchizować – zrezygnować z ułanów towarzyszących limuzynie, inauguracji wzorowanych na koronacji, fanfar, mszy pontyfikalnych. Odejść od logiki: „Jestem prezydentem”, na rzecz „Pracuję jako prezydent”. Pokazać, że to nie są wybory na Prymasa, Pierwszego Ministranta RP ani na Wielkiego Nauczyciela Historii i „Chylenia Czoła Przed”. Zrobić z prezydenta już nie książątko krwi, lecz jednoosobową organizację obywatelską, pozarządową, z pałacem otwartym dla najsłabszych. I pokazać Polakom prawdę o nich – że już teraz (a nie dopiero jak zwalczą „dżendery”, problem uchodźców i seksualizację dzieci) potrafią być solidarni, wielkoduszni, zwyczajnie fajni.

Czy w związku z tym rezygnujemy z programu?

Nigdy w życiu! Program prezydenta nie powinien się jednak opierać na podtrzymywaniu fikcji, że głowa państwa zna się na wszystkim i ma a vista zdanie (najlepiej zgodne ze zdaniem większości) w każdej sprawie: od lotnictwa myśliwskiego do unasienniania bydła. To kuriozum („Zgadzam się z wami we wszystkim”) trzeba piętnować i obśmiewać wprost. Prezydent powinien natomiast skupić się wokół trzech obszarów, w mojej ocenie najważniejszych dziś z punktu widzenia przywracania wspólnoty.

1. Solidarność społeczna – zarówno wewnętrzna, jak i zewnętrzna. Wspieranie przedsiębiorców czytelnym, stabilnym i przewidywalnym prawodawstwem , ale i troska o tych, którzy nie odnajdują się w systemie, o ofiary transformacji. Dbałość o stwarzanie wszystkim równych szans bez względu na płeć, wiek, miejsce pochodzenia, majątek. Przeciwdziałanie wykluczeniu z każdego z tych powodów. Budowanie systemu bardziej sprawiedliwego społecznie (usługi publiczne, prawo pracy), ale i pokazywanie na przykładach, że włączanie słabszych do głównego obiegu to nie jest gest od wielkiego dzwonu, lecz norma. Niestety, ludzie pracujący z osobami w kryzysie bezdomności mówią, że nie tylko ich podopieczni, ale także oni sami nigdy nie przekroczyli progu pałacu mającego być sercem Rzeczypospolitej, bo ona ma ich raczej w innym miejscu.

2. Środowisko naturalne. Z każdym tygodniem upałów, powodzi, burz, susz rośnie organicznie grupa ludzi świadomych, że nie jest tak, jak zawsze było.

Na te kwestie wrażliwi są zwłaszcza ludzie młodzi, w znacznej części nie biorący udziału w wyborach. Położenie im na stole propozycji konkretnych działań w tym zakresie może się okazać drogą, którą (choćby w części, ale liczy się przecież każdy) wrócą do obywatelskiego obiegu.

Troska o środowisko – uwaga! – nie jest jednak wyłącznie domeną ludzi młodych. Coraz więcej osób starszych też jest zdania, że coś trzeba z tym zrobić, zupełnie ponad partyjnymi wojnami. Nie wiedzą jednak co, a nie czują, że ich osobiste decyzje w sprawie wymiany torby foliowej na płócienną coś znaczą. Potrzebują doświadczyć tego, że ich prywatne wysiłki mnożone są przez silny, jednoczący wokół sprawy centralny czynnik. Obecna władza nie robi w tej sprawie nic, co jest oburzające, zwłaszcza gdy idzie o ludzi wykluczonych ekologicznie: tych, których nie stać na ratujące życie nam wszystkim zachowania i którymi wobec tego powinna się zaopiekować wspólnota.

Ważnym elementem układanki może też być rzecz z pozoru trzeciorzędna: przywrócenie w prezydenckiej kancelarii działającego za czasów Lecha Kaczyńskiego stanowiska pełnomocnika prezydenta do spraw ochrony praw zwierząt. To kolejny temat, który mocno łączy Polaków ponad podziałami politycznymi; wystarczy zerknąć na zwierzęce strony, zbiórki, komentarze do informacji o przestępstwach w tym zakresie.

3. Samorząd. Polska lokalna ma wiele wad, ale z całą pewnością jest lepsza od centralnej. Na poziomie ulic dzieje się u nas dużo więcej dobrego niż na poziomie pałaców. Najgorzej jest tam, gdzie gospodarzy zastępują partyjni nominaci; gospodarze boją się tego, że pod rządami obecnej monopartii samorządy de facto znikną. Samorządy to doskonały poligon różnorodności: każde miasto, każdy region mają swoją specyfikę społeczną, światopoglądową, majątkową. Supertrafne było tu hasło stowarzyszenia Inkubator Umowy Społecznej (którego pomysł federalizacji Polski to jednak akademicka mrzonka): „Zgoda. Jesteśmy różni”.

Oczywiście prezydent powinien mieć też wizję i kompetentnych doradców w innych krytycznie ważnych obszarach, które roboczo nazwałem tak: „siła państwa”, „świat”, „gospodarka”, „duch i kultura”.

Jakie są główne zagrożenia?

– Podstawowe: choć zakładamy, że pewnej części ludzi zaczyna być z tym, co jest teraz, niewygodnie, może się okazać, że w rzeczywistości jest im z tym wygodnie. Pytanie, czy niewygodnie jest przynajmniej jednej trzeciej Polaków (tyle trzeba, by wygrać wybory prezydenckie).

A co, jeśli się nie uda?

– Z takim założeniem nie wygrało się jeszcze żadnej wojny, nawet Dawid nie wygrałby z Goliatem (i Jezus nie miałby dziadka). Ale jeśli nawet nie wygramy, wprowadzenie do debaty zupełnie nowego tonu i sposobu myślenia o wspólnocie, Polsce i świecie też będzie ogromną wartością. Czy przerodzi się to w ruch obywatelski, stowarzyszenie pracy organicznej jeżdżące po Polsce, telewizję internetową czy coś jeszcze innego – to się zobaczy, kiedy na stole będzie już leżała wiedza o tym, jak na pomysł zareagował jego potencjalny odbiorca. Czy istnieje realna potrzeba zmiany, na którą nasz projekt by odpowiadał? A jeśli nie jest wprost wyrażana – czy umiemy uświadomić ludziom, że w istocie ją mają?

To wszystko, co wyżej przytoczyłem, miało mi pomóc poukładać sobie motywacje na poziomie intelektu. Ale przecież był w tym wszystkim także inny poziom – trudnej do zwerbalizowania, popychającej do wyskoczenia z wygodnych kapci nadziei. Od dobrych paru lat pojawiała się na każdym z moich spotkań autorskich, gdy mówiłem o tym, że czas najwyższy przesiąść się z kanapy znowu na konia (nie ma nic smutniejszego niż widok husarii „spieszonej” – co pokazało ostatnio parę patriotycznych parad). Zamiast dawać politykom wirtualne kciuki w górę i w dół – odzyskać obywatelską sprawczość. Oczywiście na wielu z takich spotkań słyszałem: „Dlaczego pan nie pójdzie do polityki? Pan idzie, pan zrobi porządek!”, ale przecież słyszy to pewnie większość krytyków obecnej sytuacji, a każdy polityk powtarza później: „nie chcem, ale muszem”, klnąc się, że po prostu dał się ubłagać elektoratowi. Kwitowałem to więc tylko stwierdzeniem, że mam swoje zajęcia, uśmiechem albo wzruszeniem ramion. Do czasu.

Bo z czasem, mniej więcej na rok przed decyzją, niektóre z tych zdarzeń (a dokładnie: spotkań człowiek – człowiek) zaczęły wyraźniej zapadać mi w pamięć. Podczas wieczoru autorskiego w bibliotece w Mińsku Mazowieckim kobieta może ciut młodsza od mojej mamy, gdy podpisywałem jej książkę, wzięła mnie za ręce, mówiąc: „Niech pan coś zrobi, przecież my nie możemy tak dłużej, niech pan coś z tym zrobi…”. Na jednym ze spotkań na Śląsku mniej więcej mój rówieśnik, który zgłosił się z pytaniem jako pierwszy, lekko zniecierpliwiony, jakby od początku czekał, aż dane mu będzie przejść do rzeczy, wypalił: „Nie wiem, czy pan myśli o pójściu do polityki, ale jeśli pan myśli, to niech pan podejmie tę decyzję teraz, bo później pan jej już nie podejmie, zwyczajnie będzie za późno”, po czym – usprawiedliwiając się pilnymi sprawami – wyszedł. Po spotkaniu w ośrodku kultury w Czeremsze, na moim rodzinnym Podlasiu, tuż nad białoruską granicą, podszedł do mnie na oko dwumetrowy krewny mojego tutejszego znajomego i odbiwszy mi płuca uderzeniem potężnej dłoni, z uśmiechem kogoś, kto niejeden żywioł ujarzmił był w życiu, stwierdził: „Idź, chłopaku, nie bojsia, my pójdziem za tobą! My nie strachliwe, my na ogórkach i słoninie chowane, nie marmeladowe pokolenie!”.

Dwie godziny gadania (tyle zwykle trwały moje spotkania z czytelnikami) – i wychodząc od narzekania, przenosiliśmy się na chwilę do innego świata, w którym władza jest służbą, Kościół i państwo są na swoich miejscach, nie kwitnie polityczny nepotyzm ani korupcja, majątek państwowy nie pasie partyjnych kas, lecz służy ludziom, do świata, w którym pięćdziesiąt tysięcy Polaków nie umiera co roku tylko dlatego, że oddychało polskim powietrzem, a troska o potrzebujących nie kłóci się z wytwarzaniem zysku przez przedsiębiorców. Odkurzaliśmy nasze dawno uznane za utopię marzenia. Widzieliśmy kraj, w którym dyskusja o aborcji nie kończy się wzajemnym okładaniem się po głowach, lecz pytaniem, co możemy zrobić razem dla kobiet stających przed dramatycznymi wyborami – zanim dojdziemy do punktu, w którym nieuchronnie będziemy musieli się rozejść, mając skrajnie różną ocenę obu możliwych ostatecznie do podjęcia w tym zakresie decyzji.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

SEZON II NAJDZIWNIEJSZA KAMPANIA WOLNEJ POLSKI(LUTY–MAJ 2020)

Rozdział dostępny w pełnej wersji

SEZON III NAJKRÓTSZA KAMPANIA WOLNEJ POLSKI(CZERWIEC 2020)

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Projekt okładki

Michał Pawłowski

www.kreskaikropka.pl

Fotografie na okładce i w książce

Tomasz Kaczor

Opieka redakcyjna i adiustacja

Katarzyna Węglarczyk

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Copyright © by Szymon Hołownia

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2020

polska2050.pl

ISBN 978-83-240-6226-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Duchnik