Expeditionary Force. Tom 7. Renegaci - Alanson Craig - ebook + audiobook

Expeditionary Force. Tom 7. Renegaci audiobook

Alanson Craig

4,5

Opis

Zasłużony w boju lotniskowiec Sił Ekspedycyjnych ONZ „Latający Holender” wraca wreszcie na Ziemię, po szeregu wyjątkowo udanych misji, dzięki którym po raz kolejny udało się ocalić świat. Teraz okręt wymaga naprawy, a załoga marzy o chwili wytchnienia od tajnych operacji i zmagań z zaciekłym, potężnym nieprzyjacielem. Czy marzenia się spełniają? W przypadku Wesołej Bandy Piratów – niekoniecznie. 

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 30 min

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
4,5 (289 ocen)
181
70
34
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Georgalbert

Nie oderwiesz się od lektury

7 Tom samych fantastycznych przygód. Proszę o następny tom, a ten i poprzednie polecam z całego serca.
40
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

Uuu jeee baby , No to mój weekend jest od razu lepszy ☺️
30
leszko2

Całkiem niezła

Ok ale trochę męcząca
10
Speedway

Nie oderwiesz się od lektury

Super.. Czekam na następny tom.
10
Micmass

Nie oderwiesz się od lektury

Skippy kocha was wszystkich;)
10

Popularność




Tytuł oryginału: Expeditionary Force #7: RENEGADES

Text copyright © 2018 by Craig Alanson

All rights reserved

Warszawa 2022

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-67053-26-6ISBN MOBI: 978-83-67053-27-3

Rozdział 1

Gdy „Latający Holender”, nasz okręt Frankensteina, wlókł się niezdarnie do ruharskiej stacji przekaźnikowej, ściskałem dłonie, by nie dać po sobie poznać zdenerwowania. Nieobecność major Desai na stanowisku pilota wcale nie pomagała. Teraz fotele zajmowali dwaj Chińczycy. Byli kompetentni, wykwalifikowani, odbyli długie i intensywne szkolenie… ale nie byli Desai. Kiedy poprosiłem ją, żeby zasiadła za sterami w drodze do ostatniego przystanku przed obraniem kursu prosto na Ziemię, odmówiła, uprzejmie i z szacunkiem, ale zdecydowanie. Nie zawsze mogła być na pokładzie, a poza tym musiałem okazać zaufanie innym pilotom. Nie mogłem przekonać Desai do zmiany decyzji, nawet przypominając jej, że główny reaktor wyłączył się dwukrotnie w ciągu ostatnich pięciu dni, nowy system komputerowy napotykał trudności w regulowaniu cewek napędowych po każdym skoku, nie wspominając już o frustrującej, nawracającej usterce generatorów pola maskującego. Skippy nieustannie zapewniał, że panuje nad sytuacją i że ten zgrzyt tak naprawdę pomaga mu dostroić nową sztuczną inteligencję, która mogłaby za nas sterować okrętem. To wszystko brzmiałoby bardziej wiarygodnie, gdyby udało nam się odzyskać płynność lotu, jednak problemów wciąż przybywało.

Nie promieniałem więc pewnością siebie, gdy zbliżaliśmy się do stacji poza odosobnionym układem gwiezdnym. Planowaliśmy zrobić tam ostatni postój przed uprag­nionym powrotem do domu.

– Jesteś pewien, że dobrze robimy, Skippy?

– Tak, jestem pewien, histeryku. – Blaszak również był wyraźnie sfrustrowany. – Siedź w fotelu i, no nie wiem, pograj na telefonie albo coś. Pozwól dorosłym pracować. Już dawno mielibyśmy dane, gdybyś nie upierał się przy zupełnie niepotrzebnych środkach bezpieczeństwa.

Miał rację. Nie co do ostrożności. To była kwestia punktu widzenia. Rozkazałem zakończyć skok w odleg­łości pełnego dnia drogi do stacji przekaźnikowej, aby nasz rozklekotany reaktor miał dość czasu na naładowanie cewek napędu skokowego przed podejściem do stacji. W razie nieprzewidzianych problemów chciałem skoczyć kilka razy, nawet z wyłączonym reaktorem.

– Spędziliśmy poza Ziemią tyle czasu, że jeden dzień nie zrobi różnicy. Niech będzie, działaj.

– Dobrze – prychnął, dając do zrozumienia, że wcale nie czuje się z tym dobrze.

Dane, których potrzebowaliśmy, nie były zastrzeżone ani trudno dostępne. Powinny mieć najwyższy priorytet w ruchu wiadomości. Rzeczywiście tak było.

– Bingo! – wykrzyknął Skippy. – Mam! Sytuacja na Paradise to gorący temat. Danych będzie pod dostatkiem. Streszczę ci je na bieżąco. Skoro już tu jesteśmy, mogę równie dobrze pobrać wszystkie wieści.

– Są dobre? – Wzdrygnąłem się w obawie, że zapeszyłem.

– Jak byś to powiedział z tym swoim koszmarnym akcentem z Maine, „no jacha”. Rzeczywiście są dobre. Program szczepień i tworzenia zapasów leków ruszył pełną parą. Jedna trzecia ludzkiej populacji już się zaszczepiła. Ruharski rząd federalny nalega, żeby wszystkie tamtejsze chomiki przyjęły szczepionkę, trwa również debata nad udostępnieniem jej wszystkim planetom na terytorium Ruharów w ramach profilaktyki. Oczywiście znalazła się też zgraja oszołomów, którzy odrzucają szczepionkę, choć jednocześnie nie przeszkadzają im nanomaszyny medyczne pływające w ich krwi. Ale cóż, tym lepiej dla puli genów, prawda? Podsumowując, Joe, ludzie na Paradise są bezpieczni, a ograniczenia przemieszczania już się luzują, dzięki czemu będzie można wznowić handel. Pułkownik Perkins i jej zespół Mavericks właśnie wrócili na Paradise, a ich obecność przypomina Ruharom, że to ludzie od­kryli plan jaszczurów, którzy zamierzali zaatakować planetę bronią biologiczną. I że ta właśnie grupa Ziemian ocaliła okręt pełen kadetów. Społeczność Paradise po­woli oswaja się z myślą, że ludzie mogą nie być wrogami, a ofiarami Kristangów, tak samo jak Ruharowie.

– To świetna wiadomość… – Odetchnąłem z ulgą, kręcąc się w fotelu, by nie pokazać, jak bardzo byłem roztrzęsiony.

Stojący obok mnie Hans Chotek klasnął w dłonie z satysfakcją, zdobywając się nawet na nerwowy uśmieszek.

– Fakt. Same radosne nowiny – oznajmił Skippy. – Za kilka sekund skończę ściągać dane. Większość z nich to nudy na pudy, które i tak cię nie zainteresują. Jeszcze chwila i… Dobra, mam. Możemy ruszać. Posortuję i odszyfruję dane w drodze na Ziemię.

– Znakomicie. Pilot, skaczemy. Opcja Alfa. – Ponieważ te słowa brzmiały blado w tak wiekopomnej chwili, odchrząknąłem, by zwrócić na siebie uwagę. – Wracamy do domu.

*

To wszystko moja wina. Nie dość, że po skoku ze stacji przekaźnikowej paradowałem z głupim uśmiechem, to jeszcze podpowiedziałem Chotekowi, że warto zorganizować uroczystą kolację. Wszechświat w dalszym ciągu mnie nienawidził i uznał, że wyczerpałem dopuszczalny limit radości. Byłem w kabinie i oglądałem mundur galowy, który zamierzałem założyć na kolację, gdy na mojej koi pojawił się Skippy.

– Cześć, Joe – powiedział, poprawiając gigantyczny kapelusz.

– Cześć, Skippy… To znaczy wielmożny Lordzie Admirale. Słuchaj, wiem, że nie cieszysz się na myśl o powrocie na Ziemię, ale…

– Joe, musimy porozmawiać.

Cholera. Odwiesiłem bluzę na wieszak i skupiłem się na Skippym.

– Martwisz się, że dowództwo SEONZ nie będzie się spieszyło z wysłaniem „Holendra” na kolejną misję? Przecież upłynie prawie sześćdziesiąt lat, zanim promienie gamma…

– Nie, nie chodzi mi o kretyńskie decyzje wysoko postawionych małp. Ani nawet o to, że już wkrótce inne rasy dowiedzą się, że tunel w pobliżu Ziemi nie jest całkowicie uśpiony. Mam złe wieści.

– Jeśli chcesz powiedzieć, że szampan zamarzł, kiedy pozbywałeś się wirusa energetycznego, to żart ci się nie udał. Nie potrzebujemy szampana, żeby rozkręcić imprezę. I tak chętniej napiłbym się piwa.

– Nie mówię o dzisiejszej imprezie i nie żartuję. Lepiej usiądź.

Awatar unosił się nad koją i nie chciałem go przysiąść, więc Skippy rozwiązał ten problem, teleportując się nad szafkę.

– O co chodzi? – spytałem.

– W danych, które pobraliśmy ze stacji przekaźnikowej, znajdowały się złe wiadomości. Bardzo, ale to bardzo złe.

– I dopiero teraz mi o tym mówisz? – zapytałem, zerkając na zFona.

– Przecież to nie moja wina! W pierwszej kolejności odszyfrowałem i przeczytałem wszystkie utajnione dane, spodziewając się, że to tam znajdę najważniejsze informacje. Myliłem się, w tych nudnych plikach nie było nic, co mogłoby nas interesować. Kiedy jednak przejrzałem nieszyfrowane dane, znalazłem coś bardzo niepokojącego. Pamiętasz, jak mówiłem, że nie możemy wiecznie bawić się tunelami czasoprzestrzennymi, bo w końcu któreś ze szczytowych istot to zauważą i nabiorą podejrzeń?

– O kurwa…

– Właśnie. Chyba przegięliśmy, niszcząc tunel Pradawnych, choć nie wiem, czy miało to aż takie znaczenie. Maxolhxowie mogli być wystarczająco zafrapowani nietypowym zachowaniem tunelu. Teraz to już nieważne. Joe, Maxolhxowie postanowili wysłać dwie jednostki do tunelu blisko Ziemi. Tego, który zamknąłem.

Słowa uwięzły mi w gardle. Mogłem jedynie siedzieć i gapić się w podłogę.

– W danych znalazłem komunikat rządu federalnego Ruharów do floty i ruharskich układów, przez które mogą przelatywać Maxolhxowie. Rindhalu proszą, czy wręcz błagają, by umożliwić im swobodny przelot. Jeśli jakiekolwiek jednostki Ruharów zauważą siły zadaniowe Maxolhxów, mają to zgłosić, ale bez podejmowania wrogich działań.

– Rindhalu? Dlaczego pająki miałyby wpuszczać kocury na swoje terytorium?

– Ponieważ Maxolhxowie zamartwiają się sytuacją z tunelami Pradawnych tak bardzo, że zaproponowali Rindhalu wspólną misję. Dwa okręty, po jednym od każdej szczytowej rasy, miałyby się spotkać na drugim końcu tunelu i wspólnie go zbadać. Następnie przeleciałyby w stronę Ziemi, używając tunelu na terytorium Ruharów. Rindhalu są zaniepokojeni, ale nie na tyle, by dźwignąć leniwe dupska i coś z tym zrobić. Zamiast tego zbadają dane dostarczone przez Maxolhxów i zdecydują, czy konieczne są dalsze działania.

Wciąż milczałem.

– Joe? Powiedz coś…

– Już po nas… Rozumiesz?! – wrzasnąłem, gdy napięcie stało się nie do zniesienia. – Po nas! Mamy całkowicie i ostatecznie przesrane! To chciałeś usłyszeć?!

Hologram cofnął się o krok. Zauważyłem, że kapelusz zniknął w przepierzeniu. Najwyraźniej Skippy nie zaprogramował go tak, by zachowywał się jak prawdziwe nakrycie głowy.

– Wybacz, Joe. Chciałem raczej usłyszeć, że w twojej małpiej mózgownicy zrodzi się jakiś plan i że wszystko będzie dobrze.

– Nic z tego! Nie tym razem! Tylko nie to… Niech to szlag, nie dam rady, ja… – Głos mi się załamał i przeszedł w szept. – Nie mogę… Nie tym razem…

Wybuchnąłem płaczem i nie wstydzę się do tego przyznać. Wszystkie dokonania Wesołej Bandy Piratów poszły na marne. Co gorsza, nasze działania, mające chronić Ziemię przed pomniejszymi zagrożeniami pokroju Kristangów, zwróciły uwagę najgroźniejszych graczy w Galaktyce. To wszystko nasza wina. Moja wina.

*

Skippy albo zaczął poważnie traktować moje wykłady o empatii, albo był zażenowany, widząc, jak siedzę i ryczę na koi, w każdym razie milczał, dopóki nie odzyskałem mowy.

– Daj mi chwilę… – mruknąłem, a następnie podszed­łem do małej umywalki, żeby ochlapać twarz wodą. Gapiłem się w swoje odbicie w lustrze, w duchu dziękując Bogu, że wracamy na Ziemię, gdzie będę mógł usunąć się w cień i pozwolić, by ktoś inny zajął się tym problemem. Musiał to zrobić ktoś inny, bo ja najwyraźniej zdołałem wydostać nas z jednych tarapatów tylko po to, żeby wpakować w coś gorszego. Ludzkość potrzebowała szeroko zakrojonego planu. Hans Chotek miał rację, zarzucając mi, że reaguję na bezpośrednie kryzysy, zamiast opracować długofalową strategię.

Długofalową…

Wracamy na Ziemię…

Szlag. Czy w ogóle mieliśmy czas na cokolwiek?

– Skippy – wrzuciłem ręcznik do umywalki – ile czasu minie, zanim Maxolhxowie dotrą na drugi koniec tunelu?

– Tego nie wiem. W pliku nie było szczegółów ich planu lotu.

– Kurde, czyli…

– Wiem natomiast, Joe, że Maxolhxowie najprawdopodobniej nie rozpoczną kolejnej misji co najmniej przez najbliższy miesiąc. Przed wyprawą na Ziemię chcą zebrać dane z innych, lepiej dostępnych tuneli. Ma to sens. Byłoby dla nich kiepsko, gdyby pokonali taki szmat drogi i nie wiedzieli, czego mają szukać. Chcą opracować bazowy wzór zachowania tunelu, aby porównać korytarz przy Ziemi z innymi, które wykazywały anomalie. Czyli z takimi, które dziwnie się zachowywały.

– Wiem, czym jest anomalia, Skippy. Mogą to zrobić?

– Co? Dolecieć do Ziemi bez pomocy tunelu Pradawnych? Mogą. Nie zajmie im to tyle czasu co tamtemu thurańskiemu eksploratorowi, ale nie uwiną się też w mgnieniu oka. Maxolhxowie przywykli do działań w obszarach, gdzie ich okręty mogą polegać na kompleksowym zapleczu serwisowym. Aby ruszyć w samodzielną podróż na Ziemię, będą potrzebowali samowystarczalnych, zmodyfikowanych okrętów, na przykład lekkich krążowników.

– Dzięki, dobrze wiedzieć, ale nie o to pytałem. Czy Maxolhxowie mogą pozyskać te… Jak to nazwałeś? Bazowe pomiary z tuneli, przy których majstrowałeś?

– Hmmm… Właściwie to nie. Dobre pytanie, Joe. Dziwne, że sam o tym nie pomyślałem. Nie, nie mogą, ale jeszcze o tym nie wiedzą. Wszystkie tunele, którymi bawiłem się po drodze, zdążyły już wrócić do normalnych ustawień. Tyle tylko, że… Hmmm… Może być problem. Zauważyłem, że te tunele mają trochę mniej stabilne połączenie z siecią i że nawet inne lokalne korytarze straciły nieco na stabilności. Wspomniałem już o tym, pamiętasz?

– No tak. – Wbiłem wzrok w sufit, usiłując sobie przypomnieć, co wtedy mówił. – Twoim zdaniem właśnie dlatego nie możemy bez końca majstrować przy tych samych tunelach, nawet jeśli mają wygodne lokalizacje. Napomknąłeś o ryzyku wywołania przesunięcia w całej sieci.

– Otóż to. Jeśli się zastanowić, zaburzenia połączeń powinny naprawić się samoczynnie, zgodnie z logarytmiczną osią czasu, jednak wrażliwe przyrządy, jakimi dysponują Maxolhxowie, mogą być w stanie nawet teraz wykryć efekty szczątkowe. Kocury z pewnością zaangażują w to zadanie całą swoją najlepszą technologię czujnikową. Dobrze, że zapytałeś. Po raz kolejny zawstydziła mnie bezrozumna małpa.

– Mhm… Nie mówisz tak tylko dlatego, że wiesz, jak beznadziejnie się czuję?

– A niby z jakiej racji? – Awatar wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.

– Nie no, z żadnej. – Pokręciłem głową.

– Aha! Wiem! Chodzi o empatię?

– A jak myślisz?

– No dobra… Ekhm, zaraz skombinuję jakąś jałową gadkę na pocieszenie. Joe, wszystko będzie dobrze. I jeszcze… wyobraź sobie, że rzuciłem parę pustych komunałów, jakie ludzie rezerwują na takie okazje. Już ci lepiej?

Wiecie co? Rzeczywiście poczułem się lepiej. Nie dzięki słowom Skippy’ego, ale dlatego, że wyobraziłem sobie, jak skręcam mu ten jego chuderlawy kark.

– Jasne, naprawdę mi pomogłeś, dzięki.

– Punkt dla mnie! – Awatar podskoczył i udał, że przybija piątkę. – Ha! Empatia to bułka z masłem. Nie wiem, czemu wszyscy robią o nią takie afery. Wiesz, to, że Maxolhxowie mogą wykrywać zakłócenia w połączeniach tuneli, może tak naprawdę się nam przysłużyć. Czy raczej wam, małpom. Jeśli kocury natrafią na sporo ciekawych danych, badając tunele, które zmodyfikowałem, być może opóźnią misję na Ziemię i poświęcą więcej czasu na zbieranie i analizę informacji.

– Hmm… Racja, mielibyśmy więcej czasu na przygotowania.

– Jakie znowu przygotowania? – Zdjął absurdalny kapelusz i podrapał się po lśniącej glacy. – Może namalowalibyście na Ziemi wielką tarczę z celem, żeby ułatwić Maxolhxom robotę?

– To nie…

– Ups, sorki, to było chamskie. Przecież lubicie tę żałosną kulę błota. Hmm… Moglibyście zorganizować wielką ceremonię Zamknięcia Historii Ludzkości. Może w Hallmarku mają balony na taką okazję?

Pokazałem mu uniesiony palec, którym z całą pewnością nie był kciuk.

– Mówiłem o przygotowaniu do zniszczenia tych okrętów, zanim dotrą do Ziemi.

– Hahahahaha! Chciałbyś! A to dobre! Małpy miałyby zniszczyć dwa maxolhxańskie krążowniki? Hihihi!

– A jeszcze dwa tygodnie temu mówiłeś, że w starciu pomiędzy wszechświatem a bandą małp to wszechświat ma przerąbane.

– Ach, to. Niby tak, ale głównie wciskałem ten kit, żeby nie było ci smutno. Widzisz? Wtedy też spróbowałem empatii i zupełnie nam się to nie opłaciło.

W milczeniu stuknąłem głową o szafkę przy łóżku.

– A może na razie zostawimy temat Maxolhxów i tego, co można z nimi zrobić?

– Z chęcią, zwłaszcza że wszelkie takie rozważania to kompletna strata czasu.

– Świetnie.

Wstałem i wykonałem kilka wymachów ramionami, żeby pobudzić krążenie krwi. Już za kilka minut miałem przekazać Hansowi Chotekowi druzgocące wieści. Wiedziałem, że zrzuci winę na mnie i, co gorsza, będzie miał rację. Podczas naszej drugiej misji przyszło mi do głowy, że Skippy mógłby trochę pobawić się tunelami Pradawnych i pozmieniać ich połączenia. Nie wziąłem pod uwagę konsekwencji. Ot, kolejny przykład braku perspektywicznego myślenia z mojej strony.

– Maxolhxowie zaproponowali Rindhalu wspólną misję? Tak sami z siebie? Nie wymagał tego od nich jakiś stary pakt?

– Nie ma żadnego paktu. Kiedy Rindhalu odmówili dostarczenia jednostki, Maxolhxowie zaoferowali nawet, że przewiozą na swoim okręcie przedstawiciela pająków. Rindhalu od razu odrzucili propozycję. Nie mają do Maxolhxów krzty zaufania.

– Czyli Maxolhxowie złożyli ofertę, licząc, że pająki jej nie przyjmą?

– Nie. Parszywe kociaki chciały zabrać ze sobą pająka, by uzyskać dostęp do wiedzy, którą nie dysponują. Liczą, że gdyby nie udało im się rozgryźć problemów z siecią tuneli, dane będą zrozumiałe dla Rindhalu.

Na myśl o współpracy dwóch wrogich frakcji potrząs­nąłem głową w zdumieniu.

– Wyjaśnij mi jedno. Dlaczego Rindhalu mieliby nie angażować się w misję Maxolhxów? Wszelkie potencjalne kłopoty z siecią tuneli Pradawnych muszą mocno niepokoić pająki. Niemożliwe, żeby Rindhalu byli aż tak ­leniwi!

– Cóż, rzeczywiście są wyjątkowo opieszali. Ale masz rację, nie tylko dlatego odrzucili ofertę. Są również nieznośnie aroganccy, Joe. Przez długi czas pozostawali sami w Galaktyce, dopóki Maxolhxowie nie opracowali technologii pozwalającej na loty kosmiczne. Pająki wciąż postrzegają Maxolhxów jako prymitywnych gówniarzy, którzy przez zwykły fart dostali w swoje ręce technologię Pradawnych, przydatną jako broń. Gdyby nie mieli tyle szczęścia, Rindhalu odesłaliby ich z powrotem do epoki kamiennej po pierwszym ataku. Obecnie Maxolhxowie zdążyli już wykraść albo skopiować kluczową technologię Rindhalu, więc pająki nie mają tak miażdżącej przewagi. Jednak w swej odwiecznej arogancji Rindhalu uważają, że wiedzą w zasadzie wszystko, co można wiedzieć o sieci tuneli czasoprzestrzennych. A jeśli czegoś nie wiedzą, zakładają, że kocury i tak tego nie zrozumieją. Dlatego sądzą, że badanie tunelu w pobliżu Ziemi to strata czasu.

– Hmmm… Czyli Rindhalu są prastarymi, aroganckimi istotami, które przez długi czas były samotne… – Urwałem, chcąc sprawdzić, czy Skippy załapie aluzję. Nic z tego. – I uważasz, że ta ich arogancja odbije się im czkawką.

– I to jak, Joe. Rindhalu są tak butni, że aż mnie to wkurza.

– Nie lubisz konkurencji?

– Bardzo śmieszne, mądralo. Nie, wkurza mnie to, bo pająki, z całą swoją wiedzą o wszechświecie, dotarły zaledwie do podstaw. Nie mają pojęcia o prawdziwej naturze rzeczywistości.

– Mhmmm… Nie zechciałbyś mi przedstawić tej natury, prawda?

– Nie. Nie mogę o tym z tobą rozmawiać, bo… ekhm… bo mam powody, które muszę zachować dla siebie. Takie trochę błędne koło, ale tak to właśnie wygląda.

– Jasne. Cóż, doktor Friedlander mówił, że objaśniłeś mu zasadę działania thurańskich klamek, więc robimy małe postępy w poznawaniu technologii z twoją pomocą. Możemy poczekać. Taką mam nadzieję. Dobra, teraz muszę przekazać radosne nowiny Chotekowi.

– Hm, może lepiej się wstrzymaj, Joe. Hrabia Cmokula jest teraz z, ekhm, koleżanką, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Postanowili zacząć świętować trochę wcześniej…

– Po prostu super! Jasne, niech się bawi! Wszyscy się cieszą z powrotu do domu, a ja tkwię w kabinie z Doktorem Doomem!

– Nie zdemontowałem jeszcze seksbota, Joe. Może pomogłoby, gdyby…

– Żadnych seksbotów!

*

Gdybym miał do wyboru, czy przekazać złe wieści Hansowi Chotekowi, czy ogolić sobie łeb zardzewiałą tarką do sera, zawsze wybrałbym tę drugą opcję. Minęły dwie godziny, zanim Skippy oznajmił, że Chotek wrócił do gabinetu. Facet miał krzepę. A może Cmokula i jego koleżanka postanowili uciąć sobie drzemkę po… no, wiecie, po zabawie. Bardzo chciałem w to wierzyć. Gdy zapukałem w futrynę, dyplomata uśmiechnął się i gestem zaprosił mnie, bym usiadł. Oczywiście był w doskonałym nastroju.

Pięć minut później jego nastrój był już daleki od doskonałości. Postanowiłem się pokajać, zanim dobierze mi się do tyłka.

– Sir, to moja wina. Nie myślałem o ryzyku, gdy prosiłem Skippy’ego o te modyfikacje. Kiedy dotrzemy na Ziemię, poniosę pełną odpowiedzialność.

– Nic podobnego. Nie tylko pan jest za to odpowiedzialny.

Rozdziawiłem gębę. Wiele cech Hansa Choteka doprowadzało mnie do szału. Najbardziej frustrujące było to, że niemal nigdy nie mogłem przewidzieć, jak zareaguje w danej sytuacji. Facet był wziętym dyplomatą, a przecież zaplanował operację rozpętania kosmicznej wojny domowej.

– Jak to, sir? – zapytałem.

– Skippy zaczął zmieniać połączenia tuneli podczas pańskiej drugiej misji, kierując się pańskim pomysłem, prawda? Nie miał pan możliwości skonsultować się z władzami ziemskimi na temat tej koncepcji, zanim trzeba było wprowadzić myśl w czyn. Jednakże… – uniósł palec – po pańskim powrocie nikt na Ziemi nie zgłosił sprzeciwu.

– Ależ zgłaszano go, i to niejednokrotnie – przypomniałem.

– Owszem, ale dotyczył on ryzyka, jakie podjął pan, lądując na planecie Newark. – Uśmiechnął się. Z pewnością, kiedy pracował w siedzibie ONZ w Nowym Jorku, miał przyjemność odwiedzić piękne miasto, od którego wzięła nazwę wspomniana planeta. – Żaden z rzekomych ekspertów nie zwrócił wówczas uwagi, że przestawienie tuneli może stanowić potencjalny problem. Przypomnę im o tym, jeśli zaczną protestować po naszym lądowaniu. Pułkowniku Bishop – spojrzał mi prosto w oczy – nie lubię, gdy ludzie, jak to się mówi, mądrzy po szkodzie, kwestionują moje działania.

– Tak jest.

– Pańskie wieści są… – zastanowił się nad właściwym słowem po angielsku – deprymujące. Znaczyłoby to, że misja w Pułapce na Karaluchy – nie krzywił się już, wypowiadając nazwę, za którą nie przepadał – była stratą czasu i wysiłku. Zaryzykowaliśmy i udaliśmy się tam, chcąc uratować Skippy’ego, by mógł dalej pomagać nam w obronie Ziemi. A skoro Maxolhxowie zmierzają ku naszej planecie, będziemy mogli jedynie przeciwstawić najwyższym istotom w pełni sprawnego Skippy’ego. I to tyle, jeśli chodzi o nasze osiągnięcia.

– Ja… Nie myślałem o tym w ten sposób, sir.

– Schofelkatzen nie są najbardziej palącym problemem – użył niemieckiego określenia oznaczającego „parszywe kocury”. Jego zdanie o Maxolhxach uległo zmianie po nieudanej próbie rozmów i negocjacji z Panem Puszkiem w Pułapce na Karaluchy. „Rozmowy” to chyba za duże słowo, bo Puszek ograniczył się do wywrzaskiwania obelg i gróźb wymierzonych w nas wszystkich, a przede wszystkim w Choteka.

– Nie rozumiem, sir… – Zbił mnie z tropu. Co mogło być większym i istotniejszym zagrożeniem niż dwa potężne okręty lecące w stronę Ziemi?

– Pierwszym problemem, jakiemu będziemy musieli stawić czoła po powrocie do domu, są nasi rządzący. Zanim wylecieliśmy na misję, by upewnić się, że Thuranie nie wyślą w kierunku Ziemi kolejnego eksploratora… – Przewrócił oczami. Pierwszy raz widziałem, by to robił. – Wydaje się, że od tamtego czasu minęły wieki, prawda? Założenie, że wyprawa po informacje będzie szybką i łatwą operacją, okazało się naiwne w swym optymizmie. – Westchnął i parsknął śmiechem, kręcąc głową. – Teraz orientuję się w tym o wiele lepiej. Pułkowniku Bishop, przed naszym wylotem z Ziemi w SEONZ, a także w ONZ, między krajami znającymi prawdę, wywiązała się debata. Jedna frakcja chciała dalej strzec naszej tajemnicy, druga zaś była zdania, że lepiej będzie rozpocząć negocjacje z jedną lub kilkoma obcymi rasami. Wybrano mnie do tej misji w ramach kompromisu, jednak jak już mówiłem, zdecydowanie sprzeciwiam się ujawnieniu prawdy obcym pokroju Ruharów. Zwłaszcza teraz, gdy odbyłem podróż po Galaktyce, jestem przekonany, że zdradzając informacje o „Latającym Holendrze” i Skippym, skazalibyśmy ludzkość na niechybną śmierć.

– Byłem zaskoczony, słysząc te słowa z pańskich ust. Szczerze mówiąc, spodziewałbym się, że jako dyplomata będzie pan optował za negocjacjami.

– Jako dyplomata osobiście poznałem granice negocjacji. Nie mamy możliwości negocjować. Gdy tylko kosmici dowiedzą się o Skippym i module kontrolera tuneli, który nazwaliście magiczną fasolą, po prostu odbiorą nam te zdobycze. Jeśli powiadomimy ziemskie rządy o dwóch maxolhxańskich okrętach zmierzających ku naszej planecie, wiele osób uzna, że jak najszybsze wyciągnięcie ręki do koalicji Rindhalu da nam najlepsze szanse na przeżycie. Musimy jednak przekonać kraje członkowskie ­SEONZ, że to nierozsądny pomysł.

– Ale jak? Na co innego mogą liczyć?

Spojrzał na mnie z uśmiechem. Nie z wyćwiczonym, kontrolowanym uśmiechem dyplomaty, ale mdłym i strach­liwym grymasem kogoś, kto nie do końca wierzy we własne słowa.

– Możemy dać im nadzieję na cud. – Uniósł dłonie. – Ta załoga regularnie dokonuje cudów. Jak powiedział Skippy, małpi spryt nie ma granic.

– O w mordę – powiedziałem na głos, zanim zdążyłem ugryźć się w język. Szlag… Żadnej presji! – Sir, sądzę, że pierwszym cudem, jakiego musimy dokonać, jest sprzedanie tego kitu rządom na Ziemi.

Roześmiał się. Szczerze i serdecznie. Hans Chotek trochę się wyluzował. Pewnie zepsuło go towarzystwo piratów. Następnie zaskoczył mnie ponownie, wyciągając rękę do piątki. Przybiłem, choć poczułem się trochę niezręcznie.

– Gdy tu wchodziłem, sądziłem, że będzie pan bardziej przybity wieściami.

– Pułkowniku, już i tak lecimy do domu z informacją, że za sześćdziesiąt lat nasza tajemnica tak czy inaczej wyjdzie na jaw i że Ziemię czeka zagłada. Ta niefortunna sytuacja jedynie przyspieszy nieuniknione.

„Przyspieszy, i to jak” – pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos.

– Sir, sądzę, że nie powinniśmy odwoływać dzisiejszej odświętnej kolacji. Niech załoga bawi się choć przez jedną noc. Złe wieści mogą poczekać do jutra.

– Pułkowniku, ja mam wieloletnie doświadczenie w przyklejaniu sztucznego uśmiechu do twarzy, ale czy pan będzie w stanie zachować pozory radości?

– Panie Chotek, teraz jestem pewien tylko tego, że naprawdę muszę się napić.

*

Załoga bawiła się wyśmienicie, a ja, żeby się zaprawić, wychyliłem trzy plastikowe kubki szampana jeszcze przed rozpoczęciem imprezy. Będąc na rauszu, mogłem pozostać wesoły, uśmiechnięty i wyluzowany. Udało mi się nawet na jeden wieczór zapomnieć o nadchodzącej zagładzie ludzkości. Nie oblałem munduru galowego drinkiem, ale na bluzie miałem jakieś tajemnicze czerwone plamki, być może z sosu pomidorowego. Alkohol służył mi tak dobrze, że nawet wszedłem na scenę i zaśpiewałem karaoke w duecie ze Skippym. Nie pamiętam, jaki kawałek wykonaliśmy. Długo nie schodziłem ze sceny, więc możliwe, że nie skończyło się na jednej piosence. Pamiętam za to, że dołączyła do mnie Adams, potem Friedlander i jeszcze kilka innych osób. Kiedy w końcu padłem na koję, dobry humor zdążył mnie opuścić, ale byłem tak zmachany, że aż przespałem budzik. Skippy musiał mnie ocucić, przystawiając mi do karku jakieś elektryczne cholerstwo.

Chotek i ja postanowiliśmy zaczekać z ujawnieniem złych wieści załodze do czasu, aż do Ziemi zostaną dwa dni drogi. Nie było sensu wcześniej psuć ludziom humorów, a dwa dni wystarczały na przetrawienie informacji.

Rozdział 2

Aby nie wywoływać ogólnoświatowej paniki, przesłaliśmy kody identyfikacyjne i zaszyfrowane komunikaty zaraz po wskoczeniu na orbitę. Dowództwo SEONZ z pewnością obserwowało niebo, a my wiedzieliśmy, że w nowej wersji nasz „Latający Holender” różni się znacząco od okrętu, którym odlecieliśmy z Ziemi. Chcieliśmy więc zapewnić wszystkich, że to nie inwazja obcych.

Nie okazywaliśmy wrogości, czego nie dało się powiedzieć o naszych rządzących. Część załogi miała pozostać na pokładzie, a reszta wylądować na Ziemi, by zdać raport. Jako kapitan zostałem na okręcie wraz z podstawowym personelem i Stróżami Wiary.

Stróżami, których schwytaliśmy, gdy zamierzali, świadomie bądź nie, zarazić populację Paradise śmiercionoś­nym patogenem.

O tak, przeżyli niezły szok, wyglądając przez bulaj doku i widząc błękitno-zieloną kulę. Zgodnie z rozkazami dowódców SEONZ, Stróżom zakazano przesyłania wiadomości, dostali jednak tablety i mogli korzystać z Internetu, telewizji, radia, mediów społecznościowych i tak dalej. Na tym etapie nie było szans, by ktokolwiek z nich pozostał ślepy na prawdę. Nawet Chisolm, wciąż dochodzący do siebie po bliskim spotkaniu z Adams, był wstrząśnięty. Podszedł do mnie i zasalutował, gdy tymczasem jego ludzie wsiadali na lądownik, który miałem pilotować.

– Pułkowniku Bishop… – Jabłko Adama podskoczyło mu, gdy przełknął ślinę. W kąciku oka pojawiła się łza. – Teraz stało się jasne, że myliłem się w każdym względzie. Że źle pana oceniłem. Jest pan człowiekiem honoru.

Nie dałem się nabrać na te brednie. Chciał, żebym zapewnił go, że to nie jego wina i że przecież chciał jak najlepiej. Pieprzyć to. Wbiłem w niego wzrok i nie odwzajemniłem salutu.

– Nic mnie nie usprawiedliwia. – Potrząsnął głową ku mojemu zaskoczeniu. – Byłem kompletnym kretynem i zdradziłem ludzkość. Jeśli przyjdzie panu do głowy sposób, w jaki sposób mógłbym odkupić winy, proszę mi powiedzieć. Do tego czasu nie będę się panu naprzykrzał.

– Dobry pomysł – rzuciłem głupkowato.

– Pułkowniku – Chisolm ściszył głos – niektórzy z moich ludzi mogą mieć myśli samobójcze.

Psiakrew. Powinienem wcześniej pomyśleć o frajerach, dla których ciężkie zderzenie z prawdą o tym, jak bardzo dali ciała, może stanowić wyzwanie ponad siły.

– Powiadomię zespół lądowy w bazie Wrighta-Pattersona – powiedziałem, myślami krążąc po kabinie lądownika.

Wynieśliśmy z niej wszystkie przedmioty mogące posłużyć Stróżom jako broń, a wewnątrz miało znajdować się dwóch wartowników we wspomaganych pancerzach, nie pomyśleliśmy jednak o pozbyciu się rzeczy, którymi ci durnie mogliby zrobić sobie krzywdę. Mogłem tylko uczulić strażników, by uważali na każdego, kto spróbuje ich sprowokować do śmiercionośnego ataku.

– A ty, Chisolm?

– Ja? Nie, może i jestem palantem, ale na pewno nie tchórzem. – Pokręcił głową z ponurą determinacją. – Jeśli istnieje choć jedna dobra rzecz, jaką mógłbym zrobić na tym świecie, zostanę tu, by ją zrobić. Pułkowniku, domyślam się, że nie będziemy mogli skontaktować się z rodzinami, ale to dobrze. Niektórzy z moich ludzi… – Urwał i poruszył szczęką na boki. – Z tych ludzi nie byliby w stanie spojrzeć w twarz swoim bliskim. Przynajmniej nie teraz. I raczej nie w najbliższej przyszłości.

– Chisolm, rzeczywiście uważam cię za palanta i sądzę, że wolałeś zdradzić swoich pobratymców, zamiast stawić czoła prawdzie, w którą nie chciałeś uwierzyć. Z mojej perspektywy to czyni cię tchórzem. Prawdziwy problem mam z ludźmi, których przekabaciłeś. Jeśli mógłbyś w jakikolwiek sposób odkupić tę winę, to, cholera, musisz tu zostać i to zrobić.

Wyprężył się na baczność i zamaszyście zasalutował.

– Pułkowniku, zasłużyłem na znacznie gorszy los. Vaya con Dios, sir.

*

Przyleciałem do bazy lotniczej Wrighta-Pattersona, tak samo jak ostatnim razem, a potem zaczęła się zabawa. W którymś momencie, chyba kiedy maglowano mnie już trzeci dzień, wyrwało mi się coś w stylu „na swoją obronę”. Jeden z facetów prowadzących przesłuchanie… to znaczy odbierających meldunek spojrzał na mnie jak na coś, co właśnie zeskrobał z podeszwy.

– Sierżancie, jeśli musi pan ratować się takimi frazesami, już przegrał pan dyskusję – stwierdził. Musiałem przyznać mu rację.

Żeby nie było tak smutno, pod moją nieobecność awansowałem na stałe do rangi sierżanta sztabowego.

I to tyle, jeśli chodzi o plusy.

Nie będę nikogo zanudzał szczegółami ośmiu dni, jakie spędziłem w pokojach bez okien, zażywając gościnności bazy Wright-Pat. Dość powiedzieć, że dowództwo SEONZ, US Army, Departament Obrony i cały amerykański rząd, łącznie z naszym nowym prezydentem, zamartwiali się mało ważnymi aspektami ostatniej misji, dzięki której Wesoła Banda Piratów raz jeszcze ocaliła świat!

Coś wam powiem. Ratowanie świata po raz pierwszy to istny odlot. Za drugim razem też jest super. Potem jednak w powszechnej opinii wszystkie wspaniałe czyny stają się normą. Trochę jak z misjami Apollo. Pierwsze lądowanie na Księżycu było trzymającym w napięciu spektaklem. Drugie również przykuło wszystkich do ekranów telewizorów. Z kolei w przypadku Apollo 13, mimo że ci goście podejmowali takie samo ryzyko, używając takiego samego, zdumiewająco prymitywnego sprzętu, wszyscy brali za pewnik, że astronauci wylądują na Księżycu, pozbierają kilka kamyków i wrócą do domu. Jak na ironię, załoga Apollo 13 została zapamiętana, ponieważ cały świat z zapartym tchem patrzył, jak NASA dokonuje cudów, by bezpiecznie sprowadzić ludzi na Ziemię.

Jeśli o mnie chodzi, ratując świat po raz kolejny, zasłużyłem jedynie na pełne wyrzutu podziękowania, które wkrótce przerodziły się w tęgi opieprz.

Tak czy inaczej, ludzie na Ziemi czepiali się o drobiazgi, na przykład o to, że przeprowadziliśmy bez zezwolenia dwie, czy raczej trzy misje, by ocalić ludzi na Paradise. Zapewniłem, że uratowaliśmy Paradise tylko dwa razy, jednak generał brygady przeprowadzający procedurę przypomniał, że udaliśmy się na tę planetę najpierw, żeby reaktywować działa maserowe, następnie, żeby podłożyć fałszywe fanty po Pradawnych, a potem, aby przechwycić zarażonych Stróżów. Nie uznawałem numeru z podróbkami dzieł Pradawnych za oddzielną misję, jednak rząd amerykański miał na ten temat odmienne zdanie. Znaczyło to, że na Paradise podjęliśmy trzykrotnie ogromne ryzyko.

Nie było do końca jasne, co było dla władz największym zmartwieniem, jednak czterema najistotniejszymi kwestiami były:

wywołanie kosmicznej wojny domowej,

fakt, że moja durna i niegodna zaufania SI omal nie została zabita przez robaka komputerowego, bo była zbyt głupia, by wiedzieć, że nie należy wtykać nosa w ciemne i straszne zakamarki,

czas misji znacznie dłuższy, niż zakładano,

oraz

zabawa tunelami czasoprzestrzennymi, zwracająca uwagę i wzbudzająca ciekawość nieprzeciętnie potężnych kosmitów, którzy teraz nadciągali, by zniszczyć naszą planetę.

To wszystko? Cztery sprawy? Policzę jeszcze raz… Jedna, dwie, trzy, cztery. No tak, to tyle. Było jeszcze sporo innych rzeczy, właściwie to bardzo długa lista kwestii budzących niezadowolenie dowódców Sił Ekspedycyjnych, ale ta „wielka czwórka” przyćmiewała wszystko inne. Przy okazji, w punkcie drugim zdecydowanie zaakcentowano, że była to moja durna SI. Ilekroć Skippy robił coś, co nie spodobało się dowództwu, czyli w zasadzie bez przerwy, gadająca puszka stawała się moim osobistym problemem.

Przekonywałem, że Skippy może teraz w ograniczonym zakresie udostępnić nam technologię, a ludzie są w stanie samodzielnie pilotować „Holendra”, jednak reakcja rozmówców gorzko mnie rozczarowała. Tak naprawdę nie mogliśmy jeszcze bez pomocy sterować okrętem, bo Skippy nadal biedził się nad błędami nowej SI kontrolującej jednostkę. Oj tak, zdaniem dowódców SEONZ blaszak mocno ociągał się z ukończeniem tego zadania.

Druga dobra wiadomość, dotycząca technologii, spotkała się z obojętnym przyjęciem, bo Skippy podkreślał, że ludzkość nie ma szans osiągnąć sensownego postępu technologicznego w ciągu zaledwie sześćdziesięciu lat. I to niecałych. Co i tak nie miało znaczenia, jeśli w kierunku Ziemi miały wkrótce wyruszyć dwa okręty Maxolhxów. Ogólnie rzecz biorąc, w trakcie niekończących się procedur meldunkowych powtarzałem wciąż to samo coraz to nowym zespołom gości z wywiadu, którzy najwyraźniej zmówili się, żeby zadawać mi dokładnie takie same zestawy pytań… Zaoszczędzilibyśmy mnóstwo czasu, gdyby już po pierwszym dniu każdy zainteresowany po prostu obejrzał sobie nagranie…

Na czym stanąłem? A, tak. Jak już mówiłem, udzielałem wciąż tych samych odpowiedzi, pokrywających się z tym, co przedstawiłem w pisemnym raporcie. Opowiadałem o zdumiewających dokonaniach Wesołej Bandy Piratów, ale przesłuchujący mnie ludzie słyszeli tylko: „Bla, bla, bla, żądni krwi kosmici lecą na Ziemię, bo jestem bezmyślnym zjebem”. A poza tym, jeśli jakimś cholernym i niepojętym cudem zdołamy powstrzymać Maxolhxów, to w ciągu sześćdziesięciu lat obcy i tak zauważą, że tunel przy Ziemi tak naprawdę nie jest uśpiony, i zaczną się zastanawiać, kto mógł z niego korzystać. Winę za ten stan rzeczy również ponosiłem ja.

Nie mogłem odmówić im racji.

Żeby dosłodzić wieści o Maxolhxach, musiałem wyjawić rządom z całego świata jeszcze jedną radosną nowinę. Słuchajcie, ha, ha, to dość zabawna historia… Za jakieś sześćdziesiąt lat kosmici pokapują się, że tutejszy tunel jednak działa, i przylecą zbadać sprawę. Aha, a Skippy powiedział, że nie ma siły, żeby prymitywne ziemskie ośrodki przemysłowe zdołały zbudować choćby kawałek okrętu kosmicznego w ciągu sześciu dekad. Czyli tak naprawdę przylot Maxolhxów jedynie przyspieszy nieuniknioną zagładę rodzaju ludzkiego, więc może lepiej mieć to za sobą, co?

Spróbujcie to powiedzieć ludziom, którzy już i tak uważali, że w żadnym wypadku nie nadaję się na dowódcę.

Jeden z przesłuchujących mnie oficerów, prawdziwy pułkownik US Army, okazał mi choć trochę współczucia, gdy któregoś dnia jadł ze mną lunch.

– Bishop, czytałem twoje raporty z misji. Wszystkie, począwszy od twojej ucieczki z Paradise. Góra mogłaby przymknąć oko na to, że nie było was dłużej, niż planowaliśmy. Wszyscy zaczęliśmy panikować, kiedy opóźnienie sięgnęło dwóch miesięcy, ale to zrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę bagno, przez które musieliście przebrnąć. Mogą wybaczyć wam wciągnięcie jaszczurów w wojnę domową. Z tego, co czytałem, Kristangowie organizują takie zadymy mniej więcej co sto lat, a poza tym i tak już bardziej im nie podpadniemy. Problemem są za to „urlopy” twojej puszki. Ważniacy oczekują, że będziesz trzymał ją krótko. Sporo osiągnąłeś i jesteśmy ci za to wdzięczni, ale to ty odpowiadasz za to, że Maxolh­xowie zamierzają przysłać tu okręty. Rozumiesz chyba, że nie możemy machnąć na to ręką.

– Rozumiem, sir. – W wojsku mawiamy, że coś zostało „zweryfikowane przez wydarzenia”. Wszystkie korzystne czy wręcz niewiarygodne osiągnięcia Wesołej Bandy Piratów zostały zweryfikowane przez wiedzę o agresywnych, wysoko rozwiniętych istotach, chcących wysłać okręty w kierunku naszej planety.

– To dobrze. Bishop, nie ma możliwości, by SEONZ pozwoliły ci dowodzić kolejną misją. Być może będziesz działał za kulisami, jako „doradca” czy ktoś w podobnym guście, pod warunkiem że będziesz współpracował i zachowasz rozwagę.

Wszelkie dyskusje na temat traktowania mnie nie miały sensu, bo przecież zgadzałem się z ludźmi uważającymi naszą ostatnią misję za katastrofę. Inne podejście do sprawy byłoby jak wypytywanie żony Abrahama Lincolna o to, czy podobała jej się sztuka… oczywiście pomijając końcówkę.

*

Pierwszy tydzień w domu upłynął mi koszmarnie, jednak pocieszała mnie świadomość, że Hans Chotek bawi się jeszcze wyborniej. Któregoś razu udało nam się pogadać przez telefon. W jego głosie słychać było dojmujące przygnębienie. Nie wiedzieć czemu jego koledzy po fachu nie uważali, by zaplanowanie i rozpętanie wojny domowej między kosmitami było przykładnym dokonaniem dla dyplomaty. Kto by pomyślał? Hans będzie musiał na jakiś czas zapomnieć o zaproszeniach na wystawne kolacje. Cieszyłem się…

Nie, cholera, wcale się nie cieszyłem, słysząc, jaki jest zdołowany. Powinienem czuć satysfakcję, ale tak nie było. Prawdę mówiąc, zdążyliśmy się jakoś dotrzeć i wypracować dobre relacje zawodowe. Składając meldunki, broniłem go nawet, podkreślając, że w kwestiach spornych niejednokrotnie to on miał rację. Przede wszystkim, zanim skoczyliśmy ku thurańskiej planecie nazwanej przez nas Bravo, Chotek nalegał na wykonanie skoku rozpoznawczego. Ja chciałem od razu znaleźć się na orbicie, żebyśmy mogli jak najszybciej załatwić sprawę. Gdybym obstawał przy swoim, „Holender” wpadłby w pole tłumiące w pobliżu Bravo i został poszatkowany albo schwytany przez oczekujące nas thurańskie siły zadaniowe. Wesoła Banda Piratów zawdzięczała Hansowi Chotekowi życie, a ja nauczyłem się szacunku dla jego wyważonego osądu.

Miałem nadzieję, że on też wyrażał się o mnie w superlatywach.

Niczego nie ujmując siłom powietrznym Stanów Zjednoczonych, kolejny pobyt w bazie Wrighta-Pattersona był jeszcze bardziej beznadziejny niż ostatnio. Zanim zdążyłem zapytać, Skippy radośnie oznajmił, że Rachel, którą poznałem podczas poprzedniego luksusowego urlopu w Wright-Pat, mieszka teraz w San Diego i pozostaje w stabilnym związku. Nie zamierzałem do niej uderzać, ale miło by było chociaż pogadać przy kawie. Na domiar złego mój zFon został skonfiskowany. Choć armia zezwoliła mi na rozmowę przez normalny telefon z rodzicami i udało mi się zamienić też kilka słów z siostrą i paroma przyjaciółmi, czułem się niezręcznie ze świadomością, że cały czas jestem na podsłuchu.

*

Po ośmiu dniach armia odesłała mnie do domu na dwutygodniową przepustkę, polecając, bym nie udawał się nigdzie bez zgłoszenia swoich planów, i ostrzegając, że mogę w każdej chwili zostać wezwany, by odpowiedzieć na kolejne pytania. Rząd również pokazał, ile dla niego znaczę, dając mi obstawę agentów federalnych, mających śledzić każdy mój krok. Ci goście nigdy się nie uśmie­chali. Najwyraźniej brak poczucia humoru był warunkiem koniecznym, żeby wstąpić do służb ochrony.

*

Gdy otoczka tajemnicy wokół Wesołej Bandy Piratów zniknęła, co zresztą musiało kiedyś nastąpić, w moim rodzinnym miasteczku zaroiło się od dziennikarzy żądnych materiału na reportaż i ludzi, którzy zwyczajnie byli ciekawscy albo mieli nadzieję na informacje o ich bliskich na Paradise. Nie obyło się oczywiście bez fanatyków teorii spiskowych. Potrafili być przerażający. Przemilczę różne odklejone od rzeczywistości opinie na mój temat krążące po portalach społecznościowych.

Droga do domu moich rodziców była obstawiona, początkowo białymi SUV-ami ze smutnymi panami, którzy uprzejmie, acz stanowczo, nakazywali ludziom zawrócić, jeśli nie mieszkali przy tej ulicy. Później jakaś banda zaślinionych tępaków próbowała objechać barykadę podrasowanym jeepem, a kiedy wpadli w poślizg w błocie i przywalili w drzewo, między nimi a ochroniarzami wywiązała się krótka strzelanina. Świry miały kałachy, ale federalni wrzucili granat do ich wozu, błyskawicznie kończąc tę bzdurną awanturę.

Po kolejnym incydencie, kiedy grupa ludzi próbowała przekraść się lasem do mojego domu rodzinnego, SUV-y zastąpiono strykerami wyposażonymi w działka trzydzieści milimetrów i niegroźną dla życia broń do kontroli tłumów, emitującą jakieś mikrofale czy promienie elektryczne. Jeśli ktoś został trafiony, miał wrażenie, że pali mu się skóra. Zatkało mnie, gdy okazało się, że ochronę na dwumilowym perymetrze wokół domu zapewniała Dziesiąta Dywizja Piechoty, czyli moja dawna jednostka. Nie wszyscy żołnierze przydzieleni do tej służby znali prawdziwą historię Wesołej Bandy Piratów, wszyscy jednak wiedzieli, że byłem kiedyś górskim żołnierzem, i nie zamierzali patyczkować się z wariatami. Kiedy ta załoga unieszkodliwiła grupę szurniętych intruzów, używając, nazwijmy to, „siły perswazji niezagrażającej życiu”, sytuacja się uspokoiła. Najwyraźniej pokazywane w telewizji zdjęcia ludzi wynoszonych z lasu na noszach zniechęciły wszystkich, może poza najbardziej zatwardziałymi oszołomami.

Dwa dni po powrocie do domu pojechałem do najbliższego miasta zrobić zakupy na obiad. Oczywiście nie zasiadłem za kierownicą. Zamiast tego musiałem poprosić o pozwolenie na podróż, a potem poczekać, aż ochrona uzyska zgodę od przełożonych. Potem oni prowadzili, a ja zajmowałem tylne siedzenie między dwoma facetami, których nie szkolono w sztuce rozmowy. Ale nie byłem więźniem, nic podobnego! Nie mogłem się nigdzie ruszyć bez pozwolenia ani opuszczać domu rodziców bez eskorty, nie wolno mi było też używać zFona, tylko zwykłego telefonu na podsłuchu, ale nie byłem więźniem. Wiem o tym, bo ochroniarze sami mnie o tym zapewnili. Całe szczęście, bo zanim to zrobili, zdecydowanie czułem się jak więzień.

*

Kiedy wszedłem do sklepu, kobieta w alejce z owocami i warzywami przerwała obmacywanie niedojrzałych pomidorów i podniosła wzrok na mnie i moją obstawę. Spojrzała ponownie na pomidory, a potem gwałtownie wlepiła zmrużone oczy w moją twarz. Znałem to spojrzenie. Próbowała sobie przypomnieć, czy już gdzieś mnie widziała. Nie miałem munduru, co choć trochę pomagało mi zachować anonimowość, a na dodatek założyłem starą bejsbolówkę. Trudno jednak było nie rzucać się w oczy, skoro eskortowało mnie czterech goryli w ciemnych garniturach. W moich stronach w Maine rzadko widuje się ciemne garnitury i krawaty, więc agenci zwracali na siebie uwagę. Do tego każdy miał w uchu słuchawkę z krętym kabelkiem sięgającym pod kołnierz. Gdy kobieta upuściła koszyk i podeszła do mnie, stojący za mną ochroniarze stężeli, jednak zasugerowałem machnięciem ręki, by zrobili nam więcej miejsca. Czy znałem tę kobietę? Nasze hrabstwo jest słabo zaludnione, ale wielu ludzi przeprowadziło się na wieś, gdy miasta opustoszały po Dniu Kolumba. Nie wyglądała znajomo. Mimo to uśmiechnąłem się do niej.

Nie odwzajemniła się tym samym.

– Widziałam pana w telewizji – oznajmiła nieprzyjaz­nym tonem, czerwieniejąc na twarzy. – Był pan na tym okręcie kosmicznym.

– Tak, proszę pani. – Jęknąłem w duchu.

Rząd trzymał media z dala ode mnie, jeśli nie liczyć dwóch skrupulatnie wyreżyserowanych wywiadów w Wright-Pat. Bardziej zaufani starsi oficerowie, tacy jak Simms, musieli często wypowiadać się w telewizji i podawać oficjalną wersję wydarzeń. Historyjka, wedle której Wesoła Banda Piratów była pasażerami na thurańskim okręcie szkoleniowym, traciła na wiarygodności. Większość ludzi w bazie Wrighta-Pattersona znała prawdę, a media społecznościowe huczały od plotek. Prawda wisiała w powietrzu i wkrótce miała wyjść na jaw. Światowe rządy nie mogły bez końca ukrywać tak wielkiej tajemnicy. Sprowadzeni przez nas Stróże byli gdzieś przetrzymywani. Wiem tylko tyle, że wyprowadzono ich z mojego lądownika po przylocie do bazy.

– Byłem na pokładzie. Szkoliliśmy się, żeby…

– Żeby co? – Nie spuszczała ze mnie oka. – Przecież tylko siedzicie bezczynnie! Mój syn poleciał na tę całą planetę Paradise, utknął tam na zawsze, a wy nie robicie nic, żeby sprowadzić go do domu!

Cholera. Nie mogłem jej powiedzieć, że byliśmy na Paradise ani nawet że nawiązaliśmy łączność z tą planetą. Rząd znalazł sposób, by zatuszować również te fakty.

– Paradise jest terytorium wroga, kontrolowanym przez Ruharów i ich sojuszników – powiedziałem łagodnie. – Nie możemy tam polecieć. Przykro mi.

– Thuranie wywieźli was tam i po prostu zostawili? – Załamała ręce, a do oczu napłynęły jej łzy.

– Jak się nazywa pani syn?

– Gary Dell. Służy w Trzeciej Dywizji Piechoty.

– Ja byłem w Dziesiątej. Przykro mi, ale go nie znam. Opuściliśmy Paradise, zanim odbiły ją chomiki. To miała być szybka misja szkoleniowa, ale… – Zacisnąłem pięści, by okazać własny gniew. – Nie dane nam było wrócić. Cała nasza załoga została z Thuranami, bo jeśli mamy choćby cień szansy powrotu na Paradise, nie chcemy czekać. Chcemy tam być, by móc wyruszyć w każdej chwili.

– Rząd twierdzi, że Thuranie są potężni. Skoro tak, to czy nie mogą się dowiedzieć, co się dzieje na Paradise?

– Ich okręt to lotniskowiec kosmiczny. Czyli ogólnie rzecz biorąc, duża ciężarówka, proszę pani…

– Mary. Mary Dell. – Otarła oczy chusteczką.

– Pani Dell, ten lotniskowiec – wskazałem na sufit – nie jest jednostką bojową. Nie może się zapuszczać do wrogich systemów, nie ryzykując schwytania. Chodzi o studnię grawitacyjną. – Uśmiechnąłem się tępo. – Ruharowie zagłuszają sygnały z planety, a uwięzieni tam Kristangowie również nie mogą nadać komunikatu. Wiemy tylko, że Ruharowie wygospodarowali dla ludzi skrawek terenu, gdzie Ziemianie mogą uprawiać rolnictwo.

– Był pan tam? Na Paradise?

– Wylądowałem tam przy drugim rzucie – przytaknąłem. – Pani Dell, żałuję, że nie poznałem pani syna, Gary’ego. Z pewnością był…

Kobieta zaczęła szlochać. Kolana się pod nią ugięły, jednak podtrzymałem ją i poklepałem po plecach. Do moich oczu również napłynęły łzy. I tak staliśmy przy stoisku z warzywami. Dwójka obcych ludzi, pocieszających się nawzajem. Szkoda, że nie mogłem powiedzieć jej prawdy, choć być może tak było dla niej lepiej. Czy wolałaby usłyszeć, że mamy możliwość sprowadzenia jej syna do domu, ale nie możemy ryzykować ujawnienia tajemnicy? Gdybym miał na Paradise kogoś bliskiego, z pewnością nie chciałbym znać takiej prawdy. Lepiej było utrzymywać, że nie możemy tego zrobić, niż że nie chcemy.

*

Kiedy wieczorem kładłem się do łóżka, poczułem pod poduszką coś twardego i płaskiego. Był to zFon z migającą wiadomością: „Włóż słuchawkę”. Do telefonu rzeczywiście była przyklejona taśmą słuchawka, którą odkleiłem i wcisnąłem w ucho.

– Jak ci leci tam w górze, Skippy? – zapytałem szeptem, chowając głowę pod poduszkę.

– Aha… Okej, Joe. Możesz już mówić swobodnie. Wyłączyłem mikrofony w twojej sypialni.

– Federalni podłożyli mi pluskwy w pokoju?

– Mówiąc ściślej, w całym domu. Do tego jeszcze kilka na drzewach przy domu, w samochodach twoich rodziców… Wszędzie. Nie mówiąc o kamerach i czujnikach ruchu obejmujących zasięgiem twój dom i jeszcze kilka sąsiednich.

– Jasny gwint. Ciągle nas słyszą? Rodziców też?

– Wydaje im się, że słyszą, ale taka jedna puszka, którą znam, od razu włamała się do ich systemu łączności. Jeśli mówicie o wrażliwych sprawach, przechwytuję wypowiedź i podstawiam za nią jakieś nudy. Agenci nigdy się nie kapną, że nie słyszą prawdziwej transmisji.

– To dobrze. Dziękuję.

– Joe, mam dobre wieści. Chodzi o tę babkę, która naskoczyła na ciebie w sklepie.

– To nie jej wina, Skippy. Ma rację, nie robimy nic, żeby sprowadzić ludzi na Ziemię. Nie mogłem jej powiedzieć, dlaczego tak jest, i to mnie dobija.

– Jeśli cię to pocieszy, przeszukałem ruharską bazę danych o ludziach na Paradise. Gary Dell wystąpił z Trzeciej Dywizji i poszedł do cywila. Jest rolnikiem i współwłaścicielem łodzi przewożącej towary rzeką do morza i z powrotem. W porównaniu z większością facetów na Paradise wiedzie mu się nieźle, choć jeśli Mary Dell liczy, że doczeka się wnuków, może się rozczarować. Gary nie jest żonaty i nie mam informacji, czy w ogóle jest w stałym związku.

– Na Paradise nie ma zbyt wielu panienek, Skippy. Życzę Gary’emu szczęścia. Dzięki, dobrze to słyszeć. Gorzej by było, gdyby chłopak poległ.

– Chyba masz rację – odparł Skippy dziwnym tonem.

– Jesteś jakiś przybity. Co się dzieje? – zapytałem.

– Ech, rozpocząłem działalność gospodarczą, ale to chyba nie wypali.

– Że co? Działalność? Jak ci się to udało? Przecież jesteś puszką!

– O, mam prawników, którzy wszystko ogarniają w moim imieniu. Firma jest zarejestrowana na Kajmanach na nazwisko Magnus Skippton. Chwytasz? Magnus, czyli „wielki” albo „wspaniały”, a Skippton… Czaisz? Skippy Wspaniały!

– Tak, bardzo sprytnie. Zechciałbyś powiedzieć, dlaczego rozkręciłeś biznes?

– Próbuję działać zgodnie z prawem, bo tyle utyskiwałeś, kiedy kradłem forsę z banków kontrolowanych przez mafię i kroiłem kasyna.

– Rzekomo. Dopuszczałeś się tych czynów tylko rzekomo, pamiętasz? – Uniosłem poduszkę, by upewnić się, że nikt mnie nie podgląda ani nie podsłuchuje.

– Aha. No tak. Jasne. He, he, he, i tak nie zostawiłbym żadnych dowodów.

– Co to za działalność? – Nie miałem pojęcia, jaka branża byłaby interesująca dla gadającej puszki.

– Pierwsza zasada biznesu brzmi: znaleźć potrzebę i ją zaspokoić, prawda? Na pokładzie „Holendra” zauważyłem, że ludzie, zwłaszcza kobiety, używają sporo balsamów do ust, na przykład pomadek, ponieważ powietrze w lądownikach i kombinezonach jest suche. Lauren ­Poole z Rangersów była niepocieszona, kiedy skończyła jej się wiśniowa pomadka. Wzięła ze sobą zapas na sześć miesięcy, ale, jak sam wiesz, misja trwała o wiele dłużej.

– Nie zamierzasz chyba sprzedawać pomadek na pokładzie, prawda? – Ze Skippym została tylko podstawowa załoga, choć słyszałem, że dowództwo SEONZ zamierzało posłać na okręt techników i naukowców, by jak najszybciej uzupełnić zapasy i dokonać napraw.

– Nie. Chociaż, hmm, warto to zapamiętać na przyszłość. No jasne! Mógłbym przerobić którąś z ładowni na Emporium Skippy’ego albo Skippymart! Sprzedawałbym tam wszystkie potrzebne rzeczy. Amunicję, zapasowe części do broni, hmmm… To świetny pomy…

– Nie, to beznadziejny pomysł! A zatem w jakiej branży działałeś?

– Nadal działam. Jeszcze nie upadłem. Kupiłem firmę produkującą balsamy do ust i…

– Skąd miałeś pieniądze, żeby kupić firmę… Dobra, nieważne. Wolę nie wiedzieć.

– Całkiem słusznie. W każdym razie kupiłem firmę i pomyślałem, że na rynku jest od groma balsamów do ust, nie? Mój musi być inny.

– Aż się boję spytać, na czym polegałaby ta „inność”.

– Na smakach, Joe. Każdy ma pomadkę w sztampowych smakach. Wiśniowym, miętowym i tak dalej.

– A jakie smaki ty wymyśliłeś? Może bananowy?

– Nie, ale może trzeba było go wypróbować. Przecież małpy przepadają za bananami.

– Racja.

– Ja jednak pomyślałem o pomadkach czosnkowych, cebulowych czy o smaku jalapeño z cheddarem.

Musiałem zasłonić usta dłonią, by stłumić śmiech.

– I nie przewidywałeś żadnych problemów w związku z tymi smakami?

– Nie! Ludzie uwielbiają je jako dodatki do nachosów albo pizzy. Uwielbiają też same nachosy i pizzę! I teraz mam magazyn pełen pomadek, których nie mogę sprzedać. Durne małpy…

– Tak, to zdecydowanie wina małp. Ale czasem smak zależy od… kontekstu? – Nie byłem pewien, czy to właściwe słowo. – Znaczy… cebula sprawdza się z pizzą i hamburgerami, ale z lodami już niekoniecznie.

– Teraz mi to mówisz? Tak czy siak, wysyłam balsamy o smaku kapusty do Europy Wschodniej. Może tam uda mi się je opchnąć. Chyba że masz lepszy pomysł.

– Kapusta?! Skippy, wydaje mi się, że możesz liczyć jedynie na to, że te smaki staną się „ironicznie” modne wśród jakichś hipsterów.

– Jak miałbym tego dokonać?

– Nie jestem ironicznym hipsterem, więc musiałbym strzelać w ciemno. Może powiedz im, że twój towar jest tak kiepski, że aż fajny. Albo zacznij promować nowy trend w społecznościówkach.

– Ooo, tak! Mogę wykorzystać cały ten psychobełkot, którego nauczyłem się, żeby móc manipulować… to znaczy zrozumieć małpy.

– Jaaasne. Bo przecież manipulowanie ludźmi byłoby nie w porządku.

– Serio? Znaczy… Ależ oczywiście.

– No dobra. – Stłumiłem ziewnięcie. Powodzenia, Skippy. Miałem ciężki dzień, więc chciałbym się wyspać. Pogadamy rano?

– Jasna sprawa, Joe. Będę zajęty badaniem rynku. A ty lepiej schowaj tego zFona.

*

Gdy następnego ranka myłem naczynia po śniadaniu, a rodzice wyjechali już do pracy, poczułem wibrację zFona. Zanim wyjąłem go z kieszeni, zszedłem do piwnicy i dopiero wtedy spojrzałem na ekran. Dostałem wiadomość od Adams. „Możemy porozmawiać?”

Czy możemy? Jasne! Dłoń, w której trzymałem telefon, zaczęła drżeć. Zaskoczyło mnie, jak bardzo chciałem z nią pogadać i jaki podenerwowany byłem na myśl o tym.

– Skippy, czy mogę bez przeszkód zadzwonić do Adams?

– Śmiało, Joe. W piwnicy są trzy urządzenia podsłuchowe, ale będę cię krył.

– Świetnie. To będzie prywatna rozmowa, zrozumiano? Nawet ty nie możesz podsłuchiwać. Jeśli będę chciał się z tobą skontaktować, wyślę SMS-a.

– Jasna sprawa.

– Mogę ci zaufać?

– Joe, w głębi serca jestem pierwszorzędnym dupkiem. Ale za nic w świecie nie ryzykowałbym rozzłoszczenia Margaret. Odmeldowuję się.

Piwnica rodziców była niewykończona. Mieściła piec i bojler, służyła również za schowek. Tuż po Dniu Kolumba, kiedy ludzie opuścili miasta z powodu braku prądu, a moi rodzice przyjęli kilku uchodźców, piwnica została zawalona meblami z pokojów na piętrze, które przekształcono w sypialnie. Tata zbudował półki do przechowywania żywności dostarczanej przez rząd, a jeszcze wcześniej pomieszkiwał tu pewien nastolatek pragnący prywatności. Teraz piwnica była niemal pusta, jeśli nie liczyć paru pudeł i puszek z resztkami jedzenia, a także słoi­ków z przetworami z owoców i warzyw z ogródka mamy. Usiadłem na pustej skrzyni i odkręciłem słoik z dżemem jeżynowym. „Pogadajmy” – napisałem do Adams.

Telefon od razu się rozjarzył.

– Jak się pan miewa, sir? – zapytała Margaret.

W pierwszym odruchu westchnąłem, co nie było dobrym posunięciem. Sygnalizowanie frustracji to nie najlepszy sposób na rozpoczęcie rozmowy.

– Przepraszam, mam za sobą parę ciężkich tygodni. Może pani przestać tytułować mnie „sir”? Teraz kiedy już wylądowaliśmy, jestem sierżantem sztabowym.

– Oboje wiemy, że to się wkrótce zmieni. Maxolhxowie nadlatują, więc sam pan wie, że czeka nas kolejny wylot. Może w ramach kompromisu uznamy, że „sir” to pańska ksywka?

– To zależy. Okręt prawdopodobnie wyleci, ale nie wiem, czy zaproszą nas na pokład. Mogę pani mówić Marge? Albo Margaret? – Odpowiedziała mi tylko cisza, więc podjąłem kolejną próbę. – Dobrze, to może będziemy udawać, że „Adams” to z kolei pani ksywka.

– Tak lepiej. Kiedy wypuścili pana z Wright-Pat?

Przez chwilę gawędziliśmy o procedurach meldunkowych, które oboje określaliśmy mianem przesłuchań, bo tym właśnie były. Adams przetrzymywano w bazie tylko przez dwa dni, a następnie przetransportowano ją samolotem do Quantico, bo Korpus Marines chciał usłyszeć jej raport. US Army pofatygowała się do Wright-Pat, żeby ze mną pomówić, więc chyba mi się poszczęściło. Tyle tylko, że marines byli bardziej zainteresowani uzyskaniem od Adams informacji niż reprymendami, ja natomiast zbierałem niekończący się ochrzan.

– Dostała pani zFona od Skippy’ego? – zapytałem.

– Tak, powiedział, że jeden z jego botów podrzucił mi go do domu, choć nie mam pojęcia, jak to zrobił. Czy obserwują pana funkcjonariusze ochrony?

– I to dwa zespoły – oznajmiłem. – Mama ostro zbeształa paru goryli, kiedy ich mobilny posterunek zboczył z drogi i rozjechał jej rabatkę przy skrzynce na listy.

– Czyli ja mam więcej szczęścia. U mnie jest tylko dwóch marines, którzy trzymają się na dystans. Skippy znalazł w tym domu pluskwy.

– U mnie w domu też je założyli. Są nawet w autach rodziców! Wkurwiło mnie to. Ci goście nam nie ufają.

– W Quantico pewien brygadier powiedział mi, że ponoć kiedy „Holender” wyruszy na kolejną misję, jego zadaniem może być skontaktowanie się z Jeraptha i próba dobicia targu z Rindhalu. Nie wiem, czy ONZ myśli o tym na poważnie, czy tylko bawi się różnymi pomysłami.

– Tego się obawiałem. Ludzie w Wright-Pat mówili o tej strategii, a kiedy próbowałem im przemówić do rozumu, nie chcieli mnie słuchać.

– To kompletnie poroniony pomysł – zgodziła się. – Panikują na myśl o Maxolhxach.

– Ja też wariuję ze strachu – przyznałem. – Kontaktowanie się z Jeraptha to wprawdzie beznadziejny pomysł, ale możliwe, że lepszego nie znajdziemy. „Holender” na pewno nie poradzi sobie z dwoma maxolhxańskimi krążownikami.

– Proszę tak nie mówić. Bywaliśmy już w gorszych opałach.

– Wcale nie. Stawialiśmy już czoła drużynom z wyższych lig, takim jak Kristangowie i Thuranie, i mieliśmy przy tym sporo szczęścia. Ale Maxolhxowie to ekstraklasa. A my mamy do dyspozycji jedynie zdezelowaną kosmiczną ciężarówkę i puszkę po piwie.

– I małpy. Proszę pamiętać, że jesteśmy bystrzachami.

– Jasne…

– O co chodzi, sir? Nie jest pan dziś sobą…

Ta uwaga prawie mnie rozgniewała.

– Adams, właśnie teraz jestem sobą. Oto moje prawdziwe ja. Przed załogą zwykle udaję.

– Każdy czasem udaje. Co się dzieje?

Zanim odpowiedziałem, spojrzałem na telefon. Czy rzeczywiście chciałem z kimś o tym gadać? Tak, potrzebowałem tej rozmowy. I chciałem o tym pomówić z nią bardziej niż z kimkolwiek innym, jednak żałowałem, że nasza relacja nie wygląda inaczej. Trudno otworzyć serce przed kimś, kto upiera się, by zwracać się do mnie per „sir”.

Dobra, do diabła z tym. Adams i ja wiele razem przeszliśmy. Możliwe, że nikt inny by mnie nie zrozumiał.

– Tym razem chodzi o to, że to wszystko przeze mnie. Maxolhxowie nadchodzą, bo nakłoniłem Skippy’ego do przestawiania tuneli, nie myśląc o konsekwencjach. Być może skazałem nas wszystkich na śmierć. To moja wina.

– Być może…

– Yyy… Co?

– Spodziewał się pan, że poklepię pana po głowie i powiem, że to wcale nie pański błąd? – skarciła mnie. – Może rzeczywiście to pan zawinił. O ile wiem, ma pan na koncie wiele głupich akcji, sir.

– Proszę mi przypomnieć, żebym nigdy nie prosił pani o mowę motywacyjną, starszy sierżancie.

– Nie potrzebuje pan motywacji. Musi się pan wziąć w garść i rozwiązać problem. Jeśli spieprzył pan sprawę, musi pan to naprawić, a nie rozczulać się nad sobą i wypłakiwać przez cholerny telefon. Sir, powiem panu, co wiem. Bez pana załoga poległaby, a Ziemia z całą pewnością byłaby już zgubiona. Dzięki temu, że blaszak majstrował przy tunelach, mogliśmy podróżować przez Galaktykę na tyle szybko, by wykonać misję, więc było to konieczne. Wtedy nie mieliśmy wyboru. Proszę się zastanowić. Maxolhxowie i tak w końcu by się u nas zjawili. Wiemy, że czołowi gracze zaniepokoili się zamknięciem tunelu przy Ziemi, bo nigdy wcześniej nie widzieli podobnego zjawiska. Zegar zaczął tykać w momencie, kiedy Skippy zamknął tunel po raz pierwszy.

Potrzebowałem chwili, by to przetrawić.

– A mogę się jeszcze chwilę pożalić się na swój los, zanim przejdziemy do kolejnego planu ratunku dla świata?

– Dobrze – zaśmiała się. – Pod warunkiem że zaczeka pan z wylewaniem żalów do nocy, kiedy już pan zaśnie.

– Niech będzie. Ech, wygląda na to, że dowódcy ­SEONZ będą musieli nas posłuchać, czy im się to podoba, czy nie. Jeśli chcą skontaktować się z Jeraptha, będą musieli wysłać w kosmos nas i Skippy’ego.

– Nie tym razem. Zapomniał pan? Sami się wyrolowaliśmy. Skippy naprawił co trzeba, żeby małpy mogły pilotować okręt samodzielnie, bez jego pomocy.

– Kurwa… – Pacnąłem się w czoło. Kiedy dotarliśmy do Ziemi, blaszak miał jeszcze parę usterek do usunięcia, ale do tego czasu mógł się już z nimi uporać. – Psiakrew! Skippy nie będzie potrzebny nawet do użycia magicznej fasoli. Rzeczywiście, wpadliśmy we własne sidła.

Na moją prośbę Skippy sklecił z paru części urządzenie podłączone do naszego modułu kontrolera tuneli Pradawnych. Dzięki temu, gdyby blaszaka spotkało jakieś nieszczęście, moglibyśmy sami użyć modułu, by otworzyć uśpiony tunel i wrócić na Ziemię. Wynalazek był urządzeniem jednokrotnego użytku i miał ulec zniszczeniu, aby stracić kontakt z wyższymi poziomami czasoprzestrzeni. Skippy stworzył go z myślą o przylocie „Holendra” do domu, jednak dowództwo SEONZ mogło go również wykorzystać przy wylocie, aby okręt dotarł w obszar, gdzie mógłby nawiązać kontakt z Jeraptha.

– Możemy zmienić temat? – zaproponowała. – Jak się miewają pańscy rodzice?

Gawędziliśmy o krewnych i znajomych, z którymi widzieliśmy się po przylocie, i innych tego typu przyziemnych sprawach. Rozmowa trwała tak długo, że zdążyłem wyjeść pół słoika dżemu, który wygrzebywałem palcami. Żałowałem, że nie przyniosłem sobie kawy. Z jakiegoś powodu zeszliśmy na temat mojej wizyty w sklepie i spotkania z kobietą żądającą, żebym sprowadził jej syna z Paradise.

– Współczuję jej – powiedziała Adams po chwili milczenia. – Nawet nie wyobrażam sobie, przez co przechodzi.

– Nasza sytuacja może być gorsza.

– Jak to, sir?

– Znamy prawdziwy powód, dla którego SEONZ utknęły na Paradise. Moglibyśmy coś z tym zrobić, ale nie chcemy.

– Nie, nie możemy nic na to poradzić.

– Adams, sami postanowiliśmy nie sprowadzać naszych żołnierzy do domu. To jedyny racjonalny wybór, ale jednak wybór. Szlag, jeśli podczas kolejnej misji „Holendra” będziemy mieli padać Jeraptha do stóp i błagać ich o litość, powinniśmy najpierw polecieć na Paradise i uświadomić tamtejszym ludziom, że nie zostali porzuceni. Ani zapomniani.

– Nie możemy do tego dopuścić.

– Znaczy… pozwolić, żeby zostali zapomniani? – Nie do końca ją zrozumiałem.

– Nie o to chodzi. Nie możemy pozwolić, żeby celem kolejnego lotu „Holendra” była kapitulacja przed nieprzyjacielem. Ani przed przyjacielem.

– Tam, w górze, nie mamy żadnych przyjaciół.

– Racja. Sir, muszę lecieć, umówiłam się ze znajomymi na lunch.

– Jasne. Moi rodzice planują wyjechać w przyszłym tygodniu na urlop. Siostra też. Myśleliśmy, żeby pojechać nad morze, pod namiot albo coś w tym stylu. – Siostra nigdy nie przepadała za wyjazdami pod namiot, więc wątpiłem, czy to wypali. – Cokolwiek zaplanujemy, będę musiał najpierw dostać zgodę od agentów. Pogadamy później.

*

Kiedy wróciłem do kuchni, zauważyłem, że dwaj funkcjonariusze ochrony w granatowych kurtkach wyszli z przyczepy na podjeździe i patrzyli na mnie przez okna kuchenne. Miałem ochotę pokazać im środkowy palec, ale wiedziałem, że po prostu wykonują swoją pracę, więc zamiast tego uniosłem w ich stronę kubek z kawą w przyjaznym geście. Jeden z nich wyglądał, jakby usiłował się nie roześmiać, a drugi był cały czerwony.

– Hej, Skippy – zagaiłem cicho, odwróciwszy się od okna. – Długo siedziałem w piwnicy, a oni na pewno mnie podsłuchiwali. Jakie fałszywe nagrania im podrzuciłeś?

– Nie wiedziałem, ile czasu zajmie ci rozmowa z Margaret, więc początkowo udawałem, że porządkujesz słoiki na półkach, zamiatasz podłogę i tak dalej. Nic specjalnego.

– Aha…

Obejrzałem się i popatrzyłem przez okno. Czerwieniący się facet wchodził z powrotem do przyczepy z wyraźnie zdegustowaną miną. Ramiona jego kolegi trzęsły się w tłumionym śmiechu.

– A później?

– Cóż, musiałem wymyślić coś wiarygodnego, co mógłbyś robić tam tak długo w samotności…

– Ja pierdzielę…

– Federalni śledzą ruch w Internecie przez twój router, więc wmówiłem im, że przeglądałeś strony porno…

Pacnąłem się w czoło.

– Proszę cię, nie mów mi, że…

– Bez obaw, Joe, nie wykorzystałem żadnych dziwactw, które wcześniej wyszukiwałeś, tylko standardowe, przeciętne filmiki. Wiesz, napalone gosposie albo…

– Pragnę teraz, żeby Maxolhxowie zjawili się w tej chwili i zrzucili tu z orbity atomówkę.

– Przynajmniej federalni mieli lekki ubaw. Poza jednym, który jest gorliwym mormonem i modlił się za twoją duszę. Zwłaszcza kiedy z urządzeń podsłuchowych poleciały różne jęki, stęki i klapsy… Hej, żeby wypaść bardziej przekonująco, powinieneś trochę pochodzić z wyrazem błogiego zadowolenia na twarzy.

– Skippy, zaraz napuszczę wody do wanny i urządzę sobie kąpiel z tosterem podłączonym do prądu.

Rozdział 3

Pierwszych parę dni w domu rodziców spędziłem na wypoczynku. Nie musiałem martwić się wachtami, więc spałem do późna i wykonywałem różne prace w domu i stodole. Chodziłem też do lasu na jogging, zamiast ćwiczyć na bieżni. Biegało mi się trochę niezręcznie, bo podążało za mną co najmniej dwóch agentów FBI. Jedna agentka była nawet niczego sobie, ale ci ludzie skupiali się na pracy i nie byli w nastroju do pogaduszek. Miło było gnać sprintem ostatnie ćwierć mili do domu, gdy tymczasem moja obstawa zostawała w tyle, z trudem łapiąc oddech.

Któregoś poranka obudziłem się wcześniej, sam z siebie, więc zszedłem na dół, przygotowałem kawę i krzątałem się po kuchni, czekając, aż rodzice również wstaną. Wzdrygnąłem się, gdy Skippy odezwał się szeptem przez słuchawkę.

– Joe! – syknął. – Uważaj. Do twoich rodziców włamał się jakiś podejrzany bezdomny!

– Co? – zapytałem cicho, stając przy lodówce. – Jakim cudem mógł się tu przekraść? Przecież pilnuje mnie cholerne FBI!

– Nie wiem. Uważaj, wygląda groźnie.

– To, że jest bezdomny, nie znaczy jeszcze, że jest groźny, Skippy – upomniałem go. Przez kryzys gospodarczy po Dniu Kolumba wielu ludzi straciło domy. Moi rodzice przyjęli do siebie wtedy kilka rodzin.

– Jasne, ale ten menel nie kąpał się od kilku tygodni, chodzi w podartych łachach i ma spojrzenie szaleńca.

– Yyy… – Spojrzałem na swoją koszulkę, mocno znoszoną i poplamioną po wczorajszej kolacji. – Gdzie on jest?

– W kuchni. Uważaj!

– Skippy, przecież to ja! Fakt, nie goliłem się od paru dni, ale jestem na przepustce.

– To ty?! Uch… Ale się zapuściłeś! Armia wstydziłaby się za ciebie. A ten koper na twojej gębie to niby ma być broda?

– To kilkudniowy zarost – broniłem się, pocierając podbródek.

– Ha! Serio?

– Serio. Laski lecą na łobuzów, Skippy.

– Na śmierdzieli też?

– Przecież brałem wczoraj prysznic!