EWA CARTER, czyli żywe obrazy z kart kalendarzy. - Ewa Sosnowska - ebook

EWA CARTER, czyli żywe obrazy z kart kalendarzy. ebook

Ewa Sosnowska

0,0

Opis

 „Ewa Carter..” to świetnie opisane pierwsze doświadczenia zakochanej młodzieży oraz życie młodych, przebojowych ludzi, stojących u progu dorosłości. 

Książka napisana jest oczami młodej dziewczyny, uczennicy technikum, która właśnie stoi u progu dorosłego życia i musi dokonać ważnych przyszłościowych wyborów. Czy spotkała ukochanego na całe życie? Jak poradzi sobie z męczącymi ją dylematami?

 „…dni upłynęły nam na przyjemnym odkrywaniu przed sobą kart nowej talii. Najlepsze musiałam jednak zostawić dla siebie. Jak to mówią, tajemniczość to najlepszy afrodyzjak.”

 

OD AUTORKI

„Mój świat niemal dosłownie kręci się wokół książek. Kiedy nie czytam lub nie piszę to... myślę o tym co napisać.

Jestem niepoprawną marzycielką, pisarką, blogerką i recenzentką. Z "konieczności" interesuję się wieloma sprawami... podróże, wędkarstwo (mam honorowy tytuł młodszej podbierakowej), majsterkowanie, sport, muzyka, taniec...

To wszystko, i o wiele więcej, widać w moich powieściach. Tworzę głównie prozę, ale bywają chwile, gdy spod pióra spływa mi wiersz…”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydanie, redakcja i korekta: Studio Million Ilustracje na okładce: Unsplash.com, Pixabay.com Skład: Karolina Przesmycka-Szustak

Druk: druk-24h.com.pl

Wydanie I, 2021

Copyright © Ewa Sosnowska & Studio Million licensed by Kubatura sp. z o.o., 2021.

All rights reserved.

ISBN 978-83-67103-03-9

Kubatura sp. z o.o.

www.STUDIOMILLION.pl

moim dobrym duszkom...

bez Was nic by nie było takie same.

„Za to, że jesteś(cie)... z serca dziękuję...”

Hej. Jestem Ewa.

Odkąd pamiętam, mieszkam z rodzicami, a tak właściwie z mamą – Joanną i ojczymem – Tomaszem, oraz „nieco” kłopotli-wym przyrodnim bratem – Kubą, na gdańskiej Zaspie.

Mój biologiczny tata, Lucas Carter, dał mi swoje nazwisko oraz kilka talentów, w tym językowy. Jako nieplanowany bonus dostałam też konieczność tłumaczenia światu, dlaczego noszę inne nazwisko niż reszta rodziny. Nie znam powodu, dla którego mama nie wyszła za mąż za Lucasa, ale w sumie to nieistotne, bo on cały czas utrzy-muje z nami kontakt.

Wróćmy jednak do mojej rodziny. Gdy mój o ponad dwa lata (rocznikowo już trzy) młodszy brat uczył się mówić, na własny użytek wymyślił, jak będzie się zwracał do rodziców: Masia i Tojek.

Tego pierwszego nie trzeba tłumaczyć, tata Tomek zaś powiedział

kiedyś: kupiliśmy Kubusiowi rowerek. Brat powtórzył po swojemu i tak z taty Tomka został Tojek lub Tojejek. Sporadycznie zwracamy się tak do rodziców do tej pory.

Ja do biologicznego ojca najczęściej mówię: daddy, a on do mnie: my little angel. Tego chyba też nie trzeba tłumaczyć. Powinnam jeszcze wspomnieć o tym, że sporadycznie mówię mu też po imieniu.

Mamy swój własny system „upominania”, jeżeli trochę przesadzę...

Wracając do Zaspy...

Z okna mojego pokoju widzę szpital, a jak się trochę wychylę (i nie ma liści na drzewach) to również szkołę podstawową oraz, przy odrobinie uporu, mogę pomachać mieszkającemu tuż obok szkoły mojemu najlepszemu przyjacielowi. Znamy się jak łyse konie i rozumiemy bez słów, ale mimo to potrafimy się jeszcze czymś nawzajem zaskoczyć. Łatwiej policzyć dni, gdy nie powiemy czegoś chórem niż odwrotnie.

7

Podstawówki, z różnych względów, nie wspominamy za dobrze...

O wiele lepiej czujemy się w technikum, w którym oboje zdoby-wamy wiedzę, by pracować w laboratorium, jako analityk środków spożywczych. Dzięki jednemu z nielicznych kierunków czterolet-nich, przed nami ostatni rok edukacji. Ciekawe, co nam przyniesie, poza dowodami osobistymi oraz zmianą wychowawcy i nauczyciela matematyki...

8

Pierwszy semestr

Dokładnie pamiętam dzień i miejsce, w którym pierwszy raz zobaczyłam Grzesia.

To było osiem lat temu, niemal dokładnie miesiąc przed moimi dziesiątymi urodzinami. I, jak się później okazało... również miesiąc przed jego dziesiątymi urodzinami.

Spotkaliśmy się w szkole. Nic dziwnego, w końcu tuż przed końcem wakacji trzeba było posprawdzać czy nie zaszły jakieś zmiany i, ewentualnie, spisać plan lekcji. W mojej klasie w zasadzie nie zaszły. Jedyna różnica w porównaniu z czerwcem to nowy uczeń.

Właśnie Grzesio.

Pierwsze, co pomyślałam, gdy zobaczyłam listę uczniów to, że numer w dzienniku mi się nie zmieni. Może nieco dziwna myśl, ale uzasadniona, bo nowy uczeń nosił to samo nazwisko, co ja.

Naszym mamom, mojej – Joannie i jego – Alicji, nie było potrzeba nic więcej i z marszu zaczęły analizować na ile to zbieg okoliczności, a na ile jakiekolwiek pokrewieństwo. Porównywały historie obu rodzin, ale nie znalazły wspólnych przodków.

Nie zmienia to faktu, że wszyscy w szkole od razu brali nas za familię, jak to pompatycznie określiła wychowawczyni, i... wy-lądowaliśmy w jednej ławce. Nie przeszkadzało nam to, bo przez te kilka dni od pierwszego spotkania zdążyliśmy się zaprzyjaźnić.

Od pierwszego dnia zaczęliśmy używać zdrobnień. Ja do niego mówiłam Grzesiu, chyba przez sweter z Kubusiem Puchatkiem i lekką nadwagę, taką właśnie misiową, a on do mnie najczęściej Ewunia.

Choć nie przypominam sobie, by to jakoś uzasadnił.

– Co się tak zamyśliłaś? – głos przyjaciela wybił mnie z głębo-kiej zadumy.

9

– Wspominam szkołę i to jak się poznaliśmy – odparłam, z trudem wracając do chwili bieżącej. – Nawet teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się dziwne to, iż z marszu uznano nas za rodzinę.

– Niby dlaczego? Zacznijmy od tego, co się najpierw rzuca w oczy, czyli nazwiska. Carter nie jest popularne w Polsce

– Fakt, ale jakoś nikt nie sadza w jednej ławce dwóch uczniów o popularnym w Polsce nazwisku.

– Mimo to nie pamiętam, byś protestowała.

– Niby dlaczego miałabym protestować? Stanowczo bardziej wo-lałam siedzieć z tobą niż z kimkolwiek innym. Jakoś nie umiałam znaleźć wspólnego języka z nikim w szkole. Wiem... brzmi to dziwnie. Dwa tysiące uczniów, ponad dwustu rówieśników w ośmiu równoległych klasach i jedna ja. Taka nietypowa.

– Fakt. Myśmy mieli nawet dwa wspólne języki – przytaknął

ze śmiechem.

– Głuptas jesteś. Nie o to mi chodziło.

– To o co?

– Wszyscy myśleli, że jak mam obcobrzmiące nazwisko to mam też rodzinę za granicą, która mi wszystko przysyła. No fakt... czasami dostawałam coś wcześniej, tak jak kasety i karty telefoniczne, które z uporem niszczył mi Kuba. Może właśnie przez to, trudno było wytłumaczyć, jak to naprawdę wygląda komuś, kto egzystuje przy pustych półkach w sklepach.

– Tylko dzieciom?

– A gdzie tam – żachnęłam się. – Dosłownie wszystkim. Nauczy-cielom, rodzicom, dzieciom... w sumie tylko kilka osób rozumiało sytuację. Ci, którzy sami mieli rodziny za granicą. Ale ich można było policzyć na palcach jednej ręki.

– Ja tego jakoś nie zauważyłem.

– Jak ty przyjechałeś, to było już więcej rzeczy w sklepach – przypomniałam mu.

– Ale i tak wytykano mi anglojęzyczne napisy na ubraniach.

– Czyżby nikt ich nie rozumiał?

10

– Wszystko możliwe. Tak teraz myślę, że ty też miałaś coś z angielskim tekstem. Co to było?

– Kurtka i to markowa. Lubiłam ją. Dostałam ją w piątej klasie, dokładnie w ten dzień co przyniosłam trzy piątki z polskiego. Miałam ją na sobie zaledwie dwa razy – westchnęłam. – Nie da się zapomnieć ani tego, ani tego, co się z tą kurtką stało. .

– Zniszczyli ją. Pamiętasz, kto to był?

– Mówisz tak, jakbyś nie wiedział albo zapomniał – westchnęłam ponownie. – Nie da się zapomnieć. Nasza prymuska Lidka podpuści-ła sąsiada i koleżankę. Ona, córeczka marynarza i byłej tancerki baleto-wej, zawsze musiała mieć to, co najlepsze i nikt, zwłaszcza ja, nie mógł

mieć czegoś markowego. Skończyło się obniżeniem oceny z zachowania dla tej trójki oraz zawieszeniem w prawach ucznia dla Piotrka i Basi.

Po tamtym zdarzeniu miałam jeszcze bardziej przechlapane w klasie.

– Miałabyś, gdyby nie ja.

– Fakt, ale czasami cię nie było i wtedy atakowali mnie ze zdwo-joną siłą.

– Czyli wtedy, nie wiedząc o tym, robiłem za ochroniarza. Ale wróćmy do wspólnego języka. Jakby nie patrzeć to dzięki niemu mogliśmy sobie podpowiadać na lekcjach.

– Niestety tylko przez jeden rok W piątej klasie doszedł nam właśnie angielski i...

– I nauczycielka zatrudniła nas jako pomocników – Grzesio wszedł mi w słowo.

– Pamiętam to. Mieliśmy lepszy akcent i podczas wizytacji zrobiło się jej głupio.

– Jednak nie zrezygnowała z naszej pomocy, tylko już w mniejszym zakresie.

– Częściowo przez to, że dorobiliśmy się zmienników. Parę osób miało talent do języka i mogliśmy się wymieniać.

– Też prawda, ale i tak za każdym razem trzeba było opowiadać, dlaczego jesteśmy dwujęzyczni. Jeszcze u ciebie to w miarę zrozumiałe, ale u mnie... – urwałam i machnęłam ręką.

11

– Taaa... rzeczywiście zrozumiałe... z rodzicami pojechaliśmy do rodziny w Szkocji, chyba na jakieś wesele, tuż przed wybuchem stanu wojennego, i nie udało nam się wrócić.

– Jakby nie patrzeć, ty wyjechałeś do rodziny, a ja...

– Co to był za festiwal? – Grzegorz wykorzystał zapadłą nagle ciszę i zadał pytanie, którego się nie spodziewałam.

– Nie mam zielonego pojęcia. Może to nawet nie był festiwal, bo kto normalny organizuje coś takiego w grudniu? I to w okolicach świąt.

– Cholera, nie pomyślałem o tym. Wygląda na to, że twoja rodzina mija się z prawdą.

– Masz rację, ale jakoś nigdy nie wnikałam w to, gdzie i w jakich okolicznościach mama spotkała Lucasa. Ważne, że nie urwał

kontaktu i przyjeżdża tak często, jak daje radę. Innymi słowy cały czas jest obecny w życiu mamy, moim, i, przy okazji, również Kuby i Tomka. Wiesz, że podobno mama początkowo udawała, że jestem jej dzieckiem z pierwszego małżeństwa?

– Jak to?

– Koniec lat siedemdziesiątych i początek osiemdziesiątych nie sprzyjał nieślubnym dzieciom. Tylko nie mam pojęcia, jak to wszystko wytłumaczyła.

– Zostaw przeszłość w spokoju – poprosił mnie Grzesiek. –

Poza tym chyba mi nie powiedziałaś, co cię tak wzięło na wspomnienia.

– Tak właściwie to sama nie wiem. Może dlatego, że trzy lata technikum zleciały nie wiadomo kiedy i jesteśmy już w klasie maturalnej i trzeba pomyśleć o studniówkach? – zastanawiałam się na głos, równocześnie przeglądając leżące na podłodze projekty wzorów na kaskach, którymi powinniśmy się zająć, a konkretnie w końcu ustalić ich szatę graficzną.

– Taki urok czteroletniego kierunku, poza tym wskazana liczba pojedyncza – wytknął nie komentując tego co robię. – Chodzimy do jednej szkoły i na dodatek do tej samej klasy.

12

– Fakt, ale brałam pod uwagę osoby towarzyszące. Kogoś by wypadało zaprosić – stwierdziłam. Podjęłam też decyzję, że nad jednym czy dwoma malowidłami pomyślę sama w domu.

– A i owszem – potwierdził z zawadiackim uśmiechem. – Ja mam zamiar zaprosić kogoś najbardziej oczywistego, czyli ciebie –

powiedział, zanim zdążyłam zareagować.

– Dzięki – wykrztusiłam, udając, że nie myślałam o sobie jako o tym „kimś”.

– Drobiazg – Grzesio chyba wyczuł, że żartuję i dostosował

się do mojego nastroju. – Czyżbyś myślała o kimś innym u mego boku?

– Nie myślałam. Bałam się tego. – Te słowa wymsknęły się bez udziału mojej woli.

– Czyżbym kiedykolwiek sprawiał wrażenie, że szukam kogoś innego? Zaskoczyły mnie jego słowa. Czyżby on... Gdzieś tam, z tyłu głowy myślałam... Z zaskoczenia obróciłam wszystko w żart.

– Ty może nie, ale nie zauważyłeś tych tłumów, które non stop się kręcą koło ciebie?

– Jakoś nie. Poza tym, jak już to koło nas – poprawił mnie.

– To sprawa dyskusyjna. Jakoś nie zauważyłam wśród tych tłumów przedstawicieli twojej płci. Tylko nasze koleżanki ze szkoły.

I to z różnych roczników – dodałam.

– Mogą się kręcić, ile chcą, a ja i tak widzę tylko...

– Ciii... – powstrzymałam go, kładąc mu palec na ustach. Nie chciałam usłyszeć żadnych deklaracji. Skinął głową i nie dokończył

myśli, choć zauważyłam, że mój gest sprawił mu przykrość.

Cholera, nie chciałam tego, ale nie chciałam też usłyszeć czegoś, na co musiałabym zareagować. Jeszcze, żebym wiedziała jak...

– Jakby nie patrzeć – przerwałam przedłużającą się niezręczną ciszę. – Trzeba poćwiczyć, by nie zbłaźnić się na studniówce.

– Masz rację. Kiedy ostatni raz tańczyliśmy?

– Chyba w maju, na weselu twojego kuzyna.

– Później też. W sierpniu były dożynki.

13

– Zapomniałam o tym, ale jak wspominasz zabawy nierodzinne, to w lipcu był odpust i też były tańce.

– Innymi słowy wprawę mamy, to po co chcesz ćwiczyć?

– Tak po prostu. Pomijając już taki drobiazg, że na żadnej ze wspomnianych imprez nie było poloneza.

– Czyżbyś chciała mnie wrobić w wygibasy figurowe?

– Niekoniecznie ciebie, ale chętnie bym wzięła osobisty udział

w tych, jak to określiłeś, wygibasach.

– Jak ty to ja też – oznajmił. – Nie uśmiecha mi się przyglądanie, jak tańczysz z kimś innym.

– Tylko mi tu nie startuj z zazdrością – prychnęłam.

– Ciekawe kto pierwszy wystartował z zazdrością – odgryzł się.

– Przypomnij sobie swoje słowa sprzed kilku minut.

– Cholera... możemy do tego wrócić później? – poprosiłam.

– Jak już tam chcesz. To co z tym treningiem?

– Poloneza na pewno warto przećwiczyć. Może będzie też na WF-ie – dodałam z wahaniem w głosie.

– To na pewno. Coś jeszcze?

– Tak właściwie to nie mam pojęcia. Innych figurowych raczej nie będzie.

– A z całą resztą sobie poradzimy – zakończył. – Kiedy zaczynamy? Ja mogę nawet zaraz.

– A ja niestety nie. Muszę wracać do domu – oznajmiłam i dodałam w duchu: „By przemyśleć parę rzeczy”.

– Nie mów mi, że od początku września chcesz zakuwać po ca-łych dniach.

– Nie powiem. Nawet nie mamy nic zadane, ale nie samą szkołą człowiek żyje – przypomniałam mu. – Raczej skupię się na wymy-śleniu, co ma być namalowane na tym kasku.

– Punkt. Odprowadzę cię. A później też przejrzę te szkice.

Co prawda tata nic jeszcze nie mówił, ale... – urwał.

– Nie mam daleko – zaprotestowałam, wiedząc, że przy projektach jest sporo pracy.

14

– Wiem, ale i tak cię odprowadzę – powtórzył stanowczo. – Przez te kilka minut świat się nie zawali, a ja będę miał pewność, że do-tarłaś cała.

– Czyżbym potrzebowała niańki albo przyzwoitki? – zażartowałam, pomijając milczeniem to zawalenie się świata.

– Raczej, teraz już świadomego swoich obowiązków, prywatnego ochroniarza – poprawił mnie. – Ewciu, zapomniałaś, co tu się niedawno wydarzyło? Ten atak na listonosza...

– Pamiętam o tym, ale sprawcę złapano.

– Mimo wszystko chcę cię odprowadzić. – Usłyszałam kolejny raz.– To już jak chcesz – zgodziłam się, ukrywając westchnienie.

Z obstawą nie wejdę do jednego ze sklepów.

Pod klatką zgrzytnęłam zębami. Znowu szlag trafił domofon i znowu będzie trzeba uważać by rano w nic nie wdepnąć. Że też, cholera, bezdomni polubili niewygodną podłogę akurat koło skrzynek na listy...

Jakby tego było mało kolejny raz Kuba „zapomniał”, że ma nie ruszać moich rzeczy.

– MAMO! – krzyknęłam.

– Co się dzieje? Pali się? – zażartował Tojek.

– Jeszcze nie. Ale ja temu małemu gnojkowi naprawdę kiedyś coś zrobię!

– Co zrobił?

– Mamo, a cóżby innego? Znowu wlazł mi do pokoju i zniszczył

dyplom, który dostałam na koniec trzeciej klasy. Nie szkoda mi dyplomu jako takiego, ale to ostatnia rzecz podpisana przez panią Ma-rysię przed tym, jak zwolniła się z powodu ciąży i wyprowadziła za granicę. Wiecie przecież, że przez to zmieniła nam się wychowawczyni. No i kto inny nas teraz matmy uczy. Że też, cholera, musiało to nastąpić w klasie maturalnej...

– Córciu, nie klnij – upomniała mnie mama. – Coś jeszcze się stało?

15

– Niestety tak – wzięłam głęboki wdech. – Gówniarz znowu grzebał w kartach telefonicznych. Dorwał się do katalogu, który dostałam razem z tymi ze Stanów i zakosił dwie najdroższe. Ciekawe w jakim stanie do mnie wrócą. Jeśli w ogóle... – machnęłam ręką.

– Skąd on ostatnio ma tyle kasy?

– Twierdzi, że dorabia korepetycjami – stwierdził tato.

– I ty mu wierzysz? – prychnęłam. – Niby z czego te korki?

– Nie mam pojęcia – zaskoczyła mnie mama.

– Wiedziałam – mruknęłam. – On sam ledwo zdaje do następnej klasy. Chyba, że można udzielać korepetycji z obijania się.

– Sprawdzę to – obiecała. – Rzeczywiście, coś ostatnio nie po-mstuje na to, że mu się kieszonkowe skończyło. A nie tak dawno wyciągnęłam całą stówę ze spodni, które dał do prania.

– Zarobiłaś – stwierdziłam ze śmiechem robiąc przy tym aluzję do panującej w domu zasady, że kasa znaleziona w odzieży wrzuco-nej do prania należy do osoby, która to pranie szykuje. A znalezio-ne dokumenty należy wykupić, za równowartość kosztów wyrobie-nia nowych.

– Żebyś wiedziała – przytaknęła mi Masia.

– Ile znalazłaś? – wtrącił Tomek.

– Stówkę w jednym banknocie – powtórzyła mama.

– Dziwne, bo przedwczoraj jak chciałem wziąć jego spodnie do prania, to wyciągnął z kieszeni dwie pięćdziesiątki.

– Tym bardziej trzeba to sprawdzić. Ja sobie z nim pogadam

– obiecała.

– Byle szybko, bo jak daddy się pytał czy on też chce coś zbierać, to twierdził, że nie. Woli mi podkradać i niszczyć – westchnęłam i postanowiłam przy najbliższej wizycie brackiego w domu samej zająć się praniem. Może też coś zarobię...

Z tą myślą odłożyłam segregator z kartami telefonicznymi i skupiłam na projekcie. Niestety główkowanie nad szatą kolorystyczną kasków nie szło mi zbyt dobrze, więc machnęłam na nie ręką. Czasami pomysły wpadają mi wieczorem, gdy siedzę w wannie. Szko-16

da, że tym razem ten sposób nie zadziałał i natchnienie na mnie nie spłynęło, więc już w łóżku zrezygnowana przeszłam do kolejnej sprawy, którą muszę rozgryźć. Mianowicie zaczęłam analizować znajomość z Grzesiem z zupełnie innej perspektywy. Czyżby mi coś umknęło...?

Z tą myślą zasnęłam.

17

W piątek obudziłam się lekko nieprzytomna. W snach, przez które wybudzałam się co jakiś czas, znalazłam coś w stylu odpowiedzi, ale sama nie wiem, czy to mnie satysfakcjonuje.

Jakby nie patrzeć byłam obecna ciałem, ale nie duchem. Cieszyłam się też, że zapowiedziane na rozpoczęciu roku szkolnego praktyki, polegające głównie na zbieraniu materiałów do prac na tytuł

technika technologii żywności, jeszcze się nie zaczęły, bo dzisiaj nie nadawałabym się do niczego. W końcu wzięłam głęboki wdech i ruszyłam temat z innej strony. A konkretnie jakby wyglądało moje życie, gdybym wtedy nie spotkała Grzegorza albo gdyby nasza znajomość przebiegała zupełnie inaczej. By to sobie ułatwić, uruchomi-łam sprezentowany mi niedawno przez biologicznego ojca komputer i zaczęłam pisać coś w stylu opowiadania z sobą i nim w rolach głównych. Początek, dla własnej wygody, to opis obojga osiemna-stolatków.

Irka, metr siedemdziesiąt wzrostu, tusza taka akurat. Nie zadużo ciała, ale też nie kości obleczone skórą, innymi słowy wszystkiego tak w sam raz. Mistrzynią olimpijską w gimnastyce nie zostanie, ale jest gibka. Głównie dzięki tańcowi. Oczy niebieskie, włosyjasnobrązowe, proste, gęste, do pasa. Cecha charakterystyczna: lekko zniekształcone dwa palce u lewej ręki wliczając w to paznokcie.

Zniekształcenie niby niewielkie, ale manicure tego nie zamaskuje.

Za smarkatych lat zostały przygniecione drzwiami i źle nastawioneu lekarza. Z charakteru do tańca i do różańca. Czasami cholerycz-ka, ale przeważnie równie szybko wybucha, co się uspokaja. Lubimalować, przeważnie ołówkiem i węglem, ale jej ulubiona technika to pastele.

Mikołaj, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, oczy też niebieskieo odcieniu, przy którym miękną kolana. Do niedawna miał lekkąnadwagę, ale gdy wystrzelił w górę, to sadełko zamienił na mię-18

śnie i teraz ma delikatny kaloryfer. Przeważnie skrywa go pod luź-nymi koszulkami, ale czasami lubi się nim pochwalić. Równie gibkico Irka, może dlatego, że razem tańczą? Włosy ciemnoblond, krótkie, ale mimo to niesforne. Robi wrażenie wiecznie rozczochrane-go. Z charakteru uparty. Spojrzeniem potrafi zarówno rozmiękczyćkolana, jak i zmrozić na kamień. Gdy potrzeba, staje na wysokości zadania. Nie wstydzi się swoich łez, choć tylko sporadycznie płacze publicznie, to nie uważa tego za coś niemęskiego . Cecha charakterystyczna: kilka blizn na nogach. Pamiątka po nieprzemyśla-nym przełażeniu przez płot z koroną z drutu kolczastego. Mimoto nie ma kompleksów i nie ukrywa ich pod długimi nogawkami.

Za Irką skoczyłby w ogień. Po dziadku – mistrzu stolarstwa i sny-cerzu z powołania – odziedziczył zainteresowania i talent do rzeź-biarstwa. Przy pomocy Irki tworzy unikatowe drewniane talerzei inne ozdoby, które to jego dziadek z powodzeniem sprzedaje natargowisku i nie tylko. Poza tym lubi chodzić po linie ( slackline )i próbuje do tej rozrywki namówić również Irkę. Ciężko mu idzie,ale się nie poddaje.

Bratnie dusze, które o sobie wiedzą niemal wszystko.

Napisałam ostatnie zdanie i zaczęłam myśleć...

Dobrze oddałam charaktery obu postaci. Mikołaj skoczyłby w ogień za Irką, ale czy Irka postąpiłaby tak samo wobec Mikołaja?

Zapisałam to w zabezpieczonym hasłem pliku, wyłączyłam komputer i zrobiłam to, co zawsze pomagało mi w zebraniu myśli. Innymi słowy, zafundowałam sobie generalne porządki w pokoju. Oczywiście w rytm ulubionych nutek.

Po dwóch godzinach pucowania bibelotów na błysk zaczęłam je ustawiać na równie lśniących regałach. Od tej czynności oderwał mnie telefon. Dzwoniła Ela, w podstawówce koleżanka z klasy i z podwórka, później zmieniła szkołę, ale kontakt pozostał.

– Hej, babo. Jadę na weekend za miasto. Jedziesz ze mną? – rzuciła, nie pytając o to, czy mam czas gadać, czyli zachowując się, niestety, tak jak do tej pory. Wpada na pomysł i zabiera się za realiza-19

cję nie myśląc o tym, czy nie krzyżuje tym planów innym ludziom.

– Dwa dni z dala od wszystkiego i wszystkich.

Dobrze, że w pobliżu była mama, od razu ją zapytałam.

– Czemu nie, chociaż miałam kończyć projekty... – zgodziłam się po szybkim dialogu z rodzicielką. Masia początkowo była na

„nie”, ale ostatecznie się zgodziła. Powtórzyła też swoją obietnicę, że jak tylko Kuba przyjedzie z internatu, to z nim porozmawia. – Daj mi pół godziny na spakowanie.

– Ok, tylko nie dłużej bo nie chcę dojechać w ciemności a jeszcze mam dwie osoby do zabrania. To ja już jadę i jak coś to czekam przed blokiem, ale tylko kilka minut – zastrzegła i się rozłączyła.

Rozejrzałam się po pokoju, ciesząc się, że prawie skończyłam sprzą-tać. Na szczęście nie zdjęłam książek z regałów, bo albo nie zdążyłabym się spakować, albo pokój robiłby wrażenie miejsca katastrofy.

Pech chciał jednak, że za nic nie mogłam znaleźć plecaka. Ostatnio tata, a raczej mąż mojej mamy, do którego tak się zwracam, był

nieco nadgorliwy i zrobił porządki w pawlaczu, układając wszystko tak, jak mu pasowało, a nie z uwzględnieniem intensywności użyt-kowania danej rzeczy.

Nie chcąc tracić czasu „na hura” opróżniłam tę, którą nosiłam do szkoły i tą samą metodą władowałam wszystko to, co mogło mi być potrzebne.

Jednak to wszystko sprawiło, że zupełnie straciłam rachubę czasu.

Kilka dobrych minut czekałam przed blokiem, profilaktycznie już poza zasięgiem maminego wzroku. Cholera... znowu to samo.

Myślałam, że w końcu dorosła, ale okazało się, że moja mama znowu miała rację. Po dziesięciu minutach łażenia pod blokiem nie doczekałam się przyjazdu koleżanki, więc spróbowałam do niej zadzwonić. Dobrze, że miałam obok budkę telefoniczną, choć i tak zbankrutuję, bo Ela w pakiecie z prawem jazdy jakie zafundowali jej rodzice na osiemnastkę, dostała również telefon komórkowy, szkoda, że nie dali jej również zdrowego rozsądku... Po którejś próbie raczyła odebrać.

20

– Podobno potrzebujesz tylko kilku minut na spakowanie – wytknęła.

– Tak, ale pod warunkiem, że wszystko mam pod ręką – odgryzłam się. – Musiałam znaleźć torbę. Wyszłam zaledwie minutę po czasie i od kwadransa kwitnę tu jak idiotka.

– Byłam po ciebie, ale cię już nie było w domu. Twoja mama powiedziała, że już wyszłaś lecz nigdzie cię nie było, więc pomyślałam, że coś kombinujesz by się z domu wyrwać i pojechałam. Nie pomy-ślałaś to teraz cierp – burknęła.

– Nie pieprz, laska. Moja mama wyszła z domu chwilę po telefo-nie od ciebie, ale jak nie to nie – odparłam tym samym tonem. Nie zaszczyciła mnie odpowiedzią i zakończyła połączenie. W dobrym momencie, bo na karcie zostało mi tylko kilka impulsów.

Zaczęłam się zastanawiać co robić. Czy wracać do domu i wysłuchiwać gderania na zachowanie koleżanki, czy szukać alternatywy? Odruchowo ciągle chodziłam w tę i z powrotem i w pewnym momencie zorientowałam się, że nogi, bez udziału mojej woli, za-niosły mnie pod blok Grzesia. Nieźle musiałam odpłynąć, że nie zauważyłam, gdzie idę. Pozostało mi tylko odetchnąć z ulgą, że nie miałam po drodze żadnych ruchliwych ulic. Nic nie myśląc, wla-złam na klatkę schodową i zapukałam do drzwi.

– Uciekłaś z domu?

– Nie do końca. Mogę wejść? – spytałam.

– Jasne – przyzwolił. – Po cholerę ci plecak?

– Miałam jechać z Elą za miasto, zadzwoniła przed niespełna godziną i nie raczyła poczekać dodatkowych kilku minut, aż się spa-kuję – wyjaśniłam. – Teraz się zastanawiam, czy wrócić do domu i przez weekend wysłuchiwać gderania na jej zachowanie. Co prawda zrobiłabym kilka rysunków na kaski, ale z drugiej strony to do-gadywanie rodziców nie sprzyjałoby koncentracji.

– Mam lepszy pomysł. O ile się nie boisz – zastrzegł, rozsądnie nie komentując „standardowego” zachowania naszej koleżanki.

– Nie drażnij rekina – zażartowałam. – Co ci chodzi po głowie?

21

– Insekty – odbił piłeczkę. – A na poważnie to właśnie się szyko-wałem na wypad na działkę...

– Tę na Jasieniu? – weszłam mu w słowo.

– Tak. Innej moi rodzice nie mają. Robi ci to jakąś różnicę?

– A ta na Olszynce?

– Taty kolegi, pana Romka. Zapomniałaś?

– Raczej nie wiedziałam.

– Serio? – kumpel popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem. – Mogło ci to umknąć, jak flirtowałaś z sąsiadami zza płotu.

– Przyganiał kocioł garnkowi. Chyba nie tylko dobre wychowanie kazało ci się wyrywać jako tragarz, jak dziewczyny z naprzeciwka szły na zakupy – wytknęłam. – One tam były w mieszanym towarzystwie i mogły brać swoich siłaczy. A może chodziłeś ze względu na ekspedientki?

– Czyżbyś była zazdrosna? – spytał i lekko się zarumienił. Czyżbym powiedziała coś nie tak?

– Niby o co? O kogo? – poprawiłam się. – Jeździliśmy tam, i nie tylko tam, jako przyjaciele.

– Zostawmy to na boku – z Grzesia zeszła para. – Serio nie wiedziałaś?

– Raczej nigdy nie przyszło mi to do głowy – poprawiłam się z wahaniem w głosie. – Z tego, co się orientuję, to bywacie tam równie często co na Jasieniu. Choć, z jakiegoś nieznanego mi powodu, zabierali-ście nas tam tylko sporadycznie.

– Mnie z tego wyłącz. Ja tam bywałem niemal równie sporadycznie co ty i twoi rodzice. Jakby nie patrzeć już wiesz dlaczego. Tam sami jeździmy w gości i nie wypada przyjeżdżać z kimś dodatkowym bez wyraźnej zgody. Tylko czasami moi rodzice dowiadują się o większej imprezie.

– Pewnie wtedy, gdy pan Romek dostaje deputat z masarni.

– Wszystko możliwe. Jakby nie patrzeć wybieram się na Jasień.

Rodzice niedawno postawili tam nowy domek, więc postanowiłem to wykorzystać. Mam w planach go na spokojnie obejrzeć no i zostać do niedzieli. Odważysz się?

22

– Hmmm... nie wiem czy mam wszystko to, co potrzebne na działce – zawahałam się.

– Ewciu, jak cię znam, to jesteś przygotowana na każde warunki.

A gdyby nie to pożyczę ci coś swojego.

– No dobrze – zgodziłam się, nie wiedząc czy dobrze robię.

Zwłaszcza biorąc pod uwagę ostatnią dobę i... to, co w żartach wy-pomnieliśmy sobie przed kilkoma minutami.

– To chwila. Też mam wprawę w pakowaniu – rzucił już z łazienki. – Miałem zamiar wyjeżdżać po południu, ale teraz też mogę. Nawet lepiej, bo wykorzystamy światło dzienne.

– Do czego?

– Głównie do analizy kolorystycznej, a co poza tym to zobaczysz

– dodał tajemniczo.

Po dwóch godzinach byłam już „za miastem” co prawda w innym towarzystwie i w innym miejscu, ale zapowiadało się równie ciekawie co na wypadzie z Elą, a może i jeszcze lepiej... Zwłaszcza że z Grzesia przez całą drogę nie mogłam nic wyciągnąć.

– Co robisz? – krzyknęłam, gdy po wejściu na działkę wziął mnie na ręce.

– Ciii... – uciszył mnie z chochlikiem w oczach. – Od dawna miałem na to ochotę. I teraz okazja sama mi wpadła w ręce. A raczej ty mi wpadłaś w ręce.

– Zwariowałeś – mruknęłam, ale nie doczekałam się odpowiedzi słowami.

Grzegorz odpowiedział czynem i to zaraz po wejściu do niewielkiego domku. Postawił mnie na podłodze, przycisnął delikatnie do ściany i ułamek sekundy później znowu znalazłam się w powietrzu. Tym razem w nieco innej pozycji i z zupełnie innego powodu...– Zwariowałeś – powtórzyłam, gdy tylko byłam w stanie się odezwać. – Ja chyba też – szepnęłam, rozluźniając napięte mięśnie, które sama nie wiem, kiedy zwinęły mi się w supły, i ciesząc się z tej niespodziewanej zmiany planów.

23

– No to już wiesz, co mi chodziło po głowie. Dopiero się roz-kręcam, ale zawsze możesz powiedzieć „stop” – zastrzegł po chwili. – Dzięki – oznajmiłam, nie kryjąc ironii w głosie. – Szybko wpa-dłeś na to, że mogłabym nie mieć ochoty na te twoje insekty.

– Nie protestowałaś – wypomniał, przy okazji robiąc aluzję do moich najpierw napiętych a później rozluźnionych mięśni. Jako mój partner taneczny doskonale wyczuwał drgnięcie każdego z nich.

– Nie da się ukryć – przytaknęłam i do przerwanej celem wymiany kilku zdań czynności wróciliśmy z mojej inicjatywy.

– Mogę się rozejrzeć? – poprosiłam, gdy odzyskałam nieco zdrowego rozsądku. Nowy domek, zatem nic dziwnego, że byłam ciekawa.

– Jak chcesz – mruknął i niechętnie odsunął się ode mnie na kilka centymetrów.

– Tylko pilnuj insektów – poprosiłam żartobliwie. – One mają szalone pomysły.

– Zrobię co się da, ale nie wiem, czy mi się to uda – obiecał. – Jak widzisz, to tu są schody na wyższy poziom i tam rodzice planują urządzić sypialnie. Podobno chwilowo są tam tylko materace.

– Dwa?

– Dwa – przytaknął. – Większy dla rodziców i mniejszy dla mnie. W części, jak to tata stwierdził, mojej na upartego zmieścił-by się jeszcze jeden. Siostry nie lubią tu nocować, ale profilaktycznie miejsce dla nich jest.

– A... – urwałam, ale Grzegorz doskonale wiedział, o co chciałam zapytać.

– Pomyślę – stwierdził ze śmiechem. – Ale to ty decydujesz.

Uszanuję twoją decyzję.

– Dzięki – odparłam lekko zarumieniona. – Możemy tam wejść?

– Lepiej idź sama, bo nie odpowiadam za moje insekty – zaproponował.

24

– Niedługo wrócę... – rzuciłam i wysunęłam się z jego objęć.

Sama wizja lokalna na wyższym poziomie nie zajęła mi dużo czasu, za to kilkanaście sekund poświęciłam na analizę ostatniej doby już w świetle wydarzeń sprzed chwili.

Jeżeli tak wyglądają pocałunki, to żałuję, że wcześniej tego nie sprawdziłam, źle... wróć... sprawdziłam... Może źle trafiałam? –

kombinowałam. – Jedno jest pewne... gdybyśmy nie przerwali to nie wiem co by było dalej.

Nie przeciągałam tej analizy, tylko ponownie rozejrzałam się po antresoli. Poza wspomnianymi już materacami zauważyłam jeszcze dwie lampki. Na oko na baterie, ale mogę się mylić.

– Okłamałeś mnie – powiedziałam po zakończonym zwiedza-niu. Na szafce kuchennej czekały już kubki z ciepłą herbatą. Chwyciłam jeden z nich.

– Gdzieżbym śmiał – żachnął się, sięgając po drugi. – W jakiej sprawie minąłem się z prawdą?

– Poza materacami wypatrzyłam też lampki nocne – rozwinęłam wypowiedź, siadając na szerokim fotelu.

– Zmieszczę się? – przytaknęłam, więc po chwili zajął miejsce obok mnie. – Jeszcze tu nie byłem po tym, jak postawili nowy domek, więc nic o nich nie wiedziałem.

– Mniejsza z tym – machnęłam ręką na kwestię tego, kiedy pojawiły się lampki. – Dobrze, że są, bo nie będzie trzeba robić wszystkiego po omacku. Zwłaszcza łazić po schodach do łazienki.

– Czyżbyś bała się ciemności?

– Czyżbyś zapomniał, że nie lubię łazić po nieznanych schodach?

– Hmm... jest jeszcze jedna opcja, ale niezbyt wygodna. Ten fotel się rozkłada. Mama wybrała go z myślą o nadprogramowych go-ściach.

– A nie o tobie? – spytałam żartobliwie. – Jak znam twoich rodziców, to ty byś dostał kopa na parter, a goście mieliby większą prywatność.

25

– Domyślna jesteś. Podejrzewam, że takie coś miałoby miejsce, zwłaszcza gdyby tym gościem była kobieta.

– Albo twoje siostry – sprecyzowałam.

– Racja – przytaknął.

– A ja? – wyrwało mi się.

– To już zależy od ciebie.

– A nie od ciebie? – delikatnie go prowokowałam.

– Gdyby to zależało ode mnie to... – urwał i tym razem to on się lekko zarumienił.

– Co ja takiego powiedziałam? – dopytywałam się z niewinną miną. Miałam na myśli tylko to, że on jest tu gospodarzem. Nic innego.

– Nie drażnij mnie, bo nie powstrzymam insektów.

– No dobrze. Zostaw te insekty w spokoju, bo zanim posuniemy się za daleko, musimy porozmawiać – poprosiłam go, odstawiając kubek na pobliską ławę. Któreś z nas musiało wykazać się odrobiną rozsądku a ja musiałam to wiedzieć.

– O czym? – zaniepokoił się.

– O nas. Jak to sobie dalej wyobrażasz? – Znaliśmy się od dawna, więc bez wahania wyłożyłam kawę na ławę.

– Niby co? – spytał zdziwiony.

– To, co wydarzyło się przed chwilą. Może się mylę, ale przyjaciele się tak nie całują – wyjaśniłam.

– Aleś znalazła temat... – westchnął. – Mimo to masz rację. Trzeba to omówić.

– To na pewno. Nie mam ochoty znaleźć się w takim położeniu jak Monika dwa lata temu. – walnęłam z grubej rury. Zanim do tego dojdzie minie jeszcze trochę czasu. O ile w ogóle do czegoś dojdzie.

– Ja też nie, ale ja w przeciwieństwie do jej faceta nie zostawił-bym cię samej z dzieckiem.

– Dzięki. Chwilowo nam to nie grozi, chyba, że przegapiłam jakieś nowinki ze świata ewolucji – stwierdziłam ze śmiechem. –

Wróćmy do tematu.

26

– Z tego co się orientuję, to nie przegapiłaś – uspokoił mnie. –

Szczerze?

– Szczerze – powtórzyłam stanowczo i popatrzyłam mu w oczy.

– Inaczej cała rozmowa nie miałaby sensu.

– Fakt – Grzegorz odwzajemnił moje spojrzenie. – To powiem prosto z mostu. Na to, co się dzisiaj wydarzyło, czekałem od osiemnastu lat.

– Niemożliwe... w pieluchach już tęskniłeś za pocałunkami z dziewczynami?

– Liczba pojedyncza wskazana. Jedna dziewczyna mi wystarczy.

No dobra. Nie od osiemnastu lat, ale od kilku na pewno. Właściwie od momentu, gdy uświadomiłem sobie, że cię kocham.

– To brzmi o wiele lepiej – potwierdziłam, nie reagując na ostatnie zdanie. Nie wiedziałam czy akurat tak mocne słowa chciałam już usłyszeć. W świetle tego wyznania musiałam wszystko przemyśleć od początku i to na cito. – Choć z tego, co pamiętam, już w podstawówce chodziłeś zarówno na randki, jak i na coś w tym stylu.

– Ty też – wypomniał mi.

– A czy ja mówię, że nie? Nie wiem jak u ciebie, ale u mnie kończyło się na jednej, góra dwóch. Nie miałam szczęścia. Trafiałam albo na dzieciaki z mlekiem pod nosem, albo na smarkaczy udają-cych starszych i bardziej doświadczonych niż w rzeczywistości.

– Ja przeżywałem coś podobnego. Z tym że dziewczyny sprawia-ły wrażenie, że chcą się... jak to potem słyszałem... pokazać z chło-pakiem.

– Mnie na... trzymając się tego określenia... pokazaniu się z chło-pakiem nie zależało. Byłam ciekawa, jak to jest. Nie szukałam nikogo na siłę i zgadzałam się na wspólne wyjście, gdy... przykłado-wo: w kinie leciał film, na który i tak bym poszła – wyjaśniłam nie wspominając, że często sama płaciłam za swój bilet.

– Jakby nie patrzeć... coś się przeżyło – oznajmił niepewnie.

– Na to wygląda. Pocałunki też „się przeżyło”? – spytałam, nie wiedząc, czy chcę poznać odpowiedź.

27

– No dobrze. Przyznam się... kilka razy się całowałem, ale nie tak jak teraz z tobą – powiedział z naciskiem. – Jak tak teraz myślę, to te dziewczyny były cwane. Tak kombinowały, tak się bawiły słowami, że parę razy dałem się podejść, ale tylko niewinnie, bez żadnych po-zytywnych emocji. Czasami nawet wręcz przeciwnie, bo, o ile dobrze pamiętam, to co najmniej jedna miała alergię na pastę do zębów. Rozumiesz co mam na myśli? – spytał.

– Tak. Jak najbardziej – przytaknęłam.

– Wiedziałem, że załapiesz. To była prawdziwa masakra... jak sobie przypomnę to robi mi się niedobrze – skrzywił się. – No ale wróćmy do chwili bieżącej... – popatrzył na mnie uważnie i powtórzył: – Z nikim wcześniej nie całowałem się, tak jak teraz z tobą.

– Też to przeżyłam – powiedziałam, chwilowo pomijając to kombinowanie. – Ale tylko delikatnie, cmoknięcie w usta i też bez żadnych emocji. Nie dałam sobie zbadać migdałków.

– Skąd to określenie?

– Nawet nie wiem. Może mi gdzieś kiedyś w ucho wpadło.

– Wzruszyłam ramionami. – Ja dla kontrastu kombinowałam, jak się wykręcić od tych czułości. Jakby nie patrzeć, to w tej godzinie szczerości wyszło, że nie było to dla nas pierwsze doświadczenie w tej materii.

– Fakt – przytaknął niechętnie. – Zatem ujmę to inaczej. Na pierwszy prawdziwy pocałunek czekałem od co najmniej kilku lat.

– Z tym to się mogę zgodzić i powtórzyć za tobą.

– No i przyznam się bez bicia... – zawahał się. – Gdy wałkowa-łem różne scenariusze, to niemal zawsze w takich momentach wy-obrażałem sobie... ciebie – niepewnie na mnie spojrzał. – A ty?

– Ja... – poderwałam się z miejsca i zaczęłam łazić w tę i z powrotem, szukając odpowiednich słów. – Do tej pory się nad tym nie zastanawiałam. O naszych rówieśnikach i rzeczywistości już mówiłam. Zaś w wyobraźni, owszem, też myślałam co będzie, gdy kiedyś znajdę się w takiej sytuacji. Gdy znajdę kogoś, z kim przeżyję, jak to ująłeś „pierwszy prawdziwy pocałunek”, taki, któremu będą towa-28

rzyszyć prawdziwe emocje, a nie tylko czysta ciekawość – sprecyzowałam. – Ale do niedawna nie rozważałam tego scenariusza z kimś konkretnym. Ot, czasami z tym czasami z tamtym. Takie myśli bez większego znaczenia.

– Czekaj no... co rozumiesz przez „do niedawna”?

– Jeszcze na początku technikum były takie błyski. Z biegiem czasu w wyobraźni widziałam konkretną osobę. By być precyzyjną, to ciebie, ale sporadycznie też innych chłopaków.

– Kogo? – teraz poderwał się również Grzegorz, a ja podeszłam do okna.

– Nawet nie wiem. Czasami jakiś wpadł w oko na przystanku.

Wiesz przecież, że często się na coś patrzy i tego nie widzi. Ale... tak naprawdę nikogo szczególnego przed oczami nie miałam – niestety skłamałam.

– Na pewno?

– Na pewno – przytaknęłam, w duchu krzyżując palce, bo w marzeniach widziałam się w towarzystwie jeszcze jednej osoby. Totalnie niedostępnej, bo zanim w pełni puściłam wodze wyobraźni do-wiedziałam się, że on woli własną płeć, ale wyobraźnia ma gdzieś orientację. Jakby nie patrzeć pozostało to tylko w sferze marzeń i nigdy się nie zastanawiałam, czy ta osoba domyśliła się, co mi chodzi po głowie. Nawet jeśli, to w żaden sposób nie dała tego po sobie poznać i choć wielokrotnie próbowałam wzbudzić zazdrość i spro-wokować wykazanie inicjatywy u tamtej osoby, to niestety, bez efek-tów. – No dobrze. Zatem przejdźmy do konkretów. – Grzegorz znów zaczął chodzić po pomieszczeniu. – Z osób, które znałaś, to tylko ja?

– Tak. Tylko ty – powiedziałam stanowczo, twardo nie wspominając o wybrykach wyobraźni. Nasza rozmowa, w jakiś dziwny, magiczny sposób, spowodowała, że nie miałam już ochoty czekać czy tamta osoba zwróci kiedyś na mnie uwagę. Miałam przed sobą chłopaka, który właśnie wyznał mi miłość. Przyznaję... nie spodziewałam się tego, ale nie zaprzeczę, że było to bardzo przyjemne.

29

Może tego mi było trzeba? Podobno najciemniej pod latarnią no i...

niezbadane są decyzje serca... – Jeżeli natomiast miałabym być stuprocentowo szczera, to uświadomiłam to sobie całkiem niedawno.

Przeanalizowałam wszystko tak dokładnie, jak się dało i doszłam do wniosku, że... też cię kocham.

Zerknęłam nieśmiało na Grzegorza.

– Rychło w czas – stwierdził z uśmiechem zadowolenia.

– Lepiej późno niż wcale – odgryzłam się. – W sumie to ta re-fleksja naszła mnie w dobrym momencie.

Zdaje się, że przeczyłam sama sobie, ale w ostatnim zdaniu powiedziałam prawdę. Wczoraj, podczas rozmowy o studniówce, to „coś”

w końcu wskoczyło na właściwe miejsce. Te wszystkie zadurzenia z podstawówki, myślenie o niebieskich migdałach i cała reszta to gra nie warta świeczki. A może. . może się mylę? Kiedyś, od kogoś usłyszałam, że trzeba zarzucić wiele sieci, by złowić złotą rybkę. Ciekawe czy ta rybka jest z prawdziwego złota czy tylko z tombaku. .

– Czyli, podsumowując, na czym stoimy?

– Chyba na tym, że te, jak to określiłaś, kłębiące się wokół mnie tłumy będą miały złamane serca.

– Przeżyjemy to?

– Słońce, my raczej tak – podszedł do mnie i objął ramieniem, a ja poczułam się... bezpiecznie. – Ja im nic nie obiecywałem. A ty?

– Ja tym bardziej. Poza tym i tak w tym tłumie nie widziałam panów – przypomniałam.

– I tak stracili szansę – podsumował.

– Nic dodać, nic ująć. A wracając do tematu, to cieszę się, że przez Elę zmieniłam plany – wyślizgnęłam się z jego ramienia i usiadłam na fotelu.

– Też się cieszę, zwłaszcza że przyniosło cię do mnie. A teraz chodź, bo zgłodniałem – dodał i ruszył w stronę lodówki.

– Dokładnie – podążyłam za Grzesiem. – Nogi same mnie za-niosły pod twój blok. Miałam szczęście, że nic mi się po drodze nie stało.

30

– Zatem prywatny ochroniarz rozszerza zakres usług i nie będzie cię spuszczał z oczu, gdy będziesz poza domem.

– Nie przesadzasz? – W końcu stanęłam w miejscu i odwróciłam się w stronę kręcącego się po części kuchennej Grzegorza.

– Bynajmniej. Nie po to skorzystałem z okazji, która sama wpadła mi w ręce, by teraz zlekceważyć prezent od losu.

– To już jak chcesz – poddałam się, bo w jego głosie zabrzmiał

bardzo stanowczy ton. Usiadłam na jednej z szafek i popatrzyłam przyjacielowi głęboko w oczy. To co w nich zobaczyłam spowodo-wało, że nie powstrzymałam cisnącego mi się na usta pytania.

– To co teraz? Przenosimy naszą znajomość na wyższy poziom?

– Ewuniu, na tak wysoki, jaki tylko sobie życzysz – oznajmił

i w oczach znowu zobaczyłam te chochliki... znaczy się... insekty.

– Tylko trochę wyższy – zdążyłam powiedzieć, zanim zamknął

mi usta pocałunkiem. Wypowiedź dokończyłam dopiero po dłuższej chwili. – Na razie muszę się oswoić z myślą o tobie jako o moim chłopaku.

– I vice versa. To co? Sięgamy po te projekty?

– Już ci się dziewczyna znudziła? – zażartowałam i, nie czekając na jego reakcję, wyślizgnęłam się z objęć Grzesia, by sięgnąć po pierwszy szkic z brzegu. Musiałam powstrzymać głupawkę, bo moja wyobraźnia poszła na całość.

– Nie, bynajmniej – zaprzeczył poważnym tonem, acz z chochlikami w oczach. – Chciałem się tylko upewnić, że tę kwestię mamy już omówioną.

– Przyjęłabym założenie, że to omówienie wstępne, ale masz rację. Zawsze możemy wrócić do tematu.

– Masz rację. To zabieramy się do pracy – westchnął i rozłożył

wszystkie zabrane grafiki na podłodze. Poza wzorami rysunków na kaski zabraliśmy również kilka pustych kartek, na których mieliśmy przedstawić nasze projekty na okładki do zeszytów. Pan Adam stwierdził, że my jesteśmy na „bieżąco” jeżeli chodzi o gusta młodzieży, więc dał nam w tej sprawie carte blanche.

31

Podczas omawiania różnych pomysłów poruszaliśmy również te „prywatne” tematy, więc te dwa dni upłynęły nam na przyjem-nym odkrywaniu przed sobą kart z nowej talii. Najlepsze musiałam jednak zostawić dla siebie. Jak to mówią, tajemniczość to najlepszy afrodyzjak.

Gdy w niedzielę po południu szykowaliśmy się do powrotu do domów, została nam do poruszenia ostatnia kwestia.

– Ujawniamy się?

– Jak chcesz. W sumie i tak nas wszyscy biorą za parę. . wróć. .

za małżeństwo. . więc raczej nikt się nie zdziwi. Może wtedy ten kłębiący się tłum nieco oprzytomnieje – dodał z wahaniem w głosie.– To może puśćmy to na żywioł – zaproponowałam. – W szkole i tak dyrekcja sugeruje, by nie afiszować się z uczuciami. Pamiętasz, jak w czerwcu tuż przed końcem roku szkolnego dyrcio we-zwał rodziców Mirelli, bo ta zamknęła się z Antkiem w jednej z ka-bin w męskiej toalecie?

– Przez mgłę. Gliny wtedy przyjechały... Do nich?

– Pośrednio. Nie dało się z nich wydusić, w jakim celu tam po-leźli czy tylko na amory, czy może również na fajki, ale gliny przyjechały, bo razem z nimi znaleziono nieopisane woreczki strunowe z zawartością.

– Już pamiętam. Byłem wtedy w bufecie. Jednemu z gliniarzy wymsknęło się, że na którymś z nich jest odcisk palca. Właśnie Mirelli.– Tego nie słyszałam, ale oboje już byli pełnoletni, więc odpo-wiadali jak dorośli.

– To po cholerę wzywał rodziców?

– Mnie się nie pytaj. Może taka procedura?

– Cholera wie... tak przy okazji to wiesz może, co w nich było?

– Prawdopodobnie próbki na zajęcia. Dostaliśmy od wychowawczyni polecenie przyniesienia produktów do badań. Najlepiej z miejsca praktyk.

32

– A... rzeczywiście. Myśmy mieli mleko w proszku, suche droż-dże i którąś mąkę.

– Dwie mąki. Pszenną i żytnią grubo mieloną.

– Zatem w szkole zostaje po staremu – Grzesio wrócił do głównego tematu tej rozmowy. – A poza nią?

– Idziemy na żywioł – zaproponowałam. – Tylko staraj się pilnować insektów.

– Zrobię co będę mógł.

– Ja też – obiecałam ze śmiechem. – I jeszcze jedno... dziękuję ci za te dwa dni.

– Proszę bardzo. Mówiłem, że będę grzeczny no i, przez to, że mi zaufałaś, nie musieliśmy używać drugiej pościeli. Nie będę się musiał tłumaczyć... – dodał, totalnie mnie zaskakując.

– O tym nie pomyślałam.

– Prawdę mówiąc to dopiero mi to przyszło do głowy. Wszystko zabrałaś? – Grzegorz zmienił temat.

– Chyba tak. Muszę jeszcze sprawdzić, bo jak się okaże, że coś zostało, to będzie dym. Jak wytłumaczysz to rodzicom?

– Znalazłem to u siebie w plecaku i miałem zamiar ci to oddać tak szybko, jak to możliwe. Zwłaszcza że nie pierwszy raz któremuś z nas pomyliłyby się torby.

– Dobry plan. Będziesz mógł go zastosować, gdyby się okazało, że jednak o czymś zapomniałam. Tylko wiesz co... – urwałam.

– Taaak...?

– Dzisiaj, mój ochroniarzu, nie wypełnisz swoich obowiązków na osiedlu. Nikt nie wie, że spędziliśmy weekend razem.

– Punkt. Za to od jutra się ode mnie nie opędzisz.

– Umowa stoi – odparłam, zapinając plecak. Po chwili przyszło mi do głowy jeszcze coś. – Miałeś świetny pomysł z zabraniem rysunków na działkę. Nie wiem jak tobie, ale mi się tu dobrze myślało.

– Popieram. Tu się zupełnie inaczej pracowało. Stworzyliśmy przecież kilka dobrych prac. Może to jest recepta na brak natchnie-nia?

33

– Może, ale i tak stanowczo bardziej wolę myśleć z tobą niż bez ciebie. Nieważne na jaki temat – dodałam i zaczęłam się głośno śmiać. Grzegorz chwycił mnie nagle za ramiona i uciszył pocałunkiem. Dobrze, że byliśmy już poza terenem działek... Tylko zbliżający się autobus zapobiegł naszemu powrotowi do domku. Kto wie, co by się wtedy stało?

Na Zaspie byliśmy późnym popołudniem. Gdy weszłam do swojego pokoju, na biurku zobaczyłam dwie notatki. Na tej od rodziców, napisane było:

Jesteśmy w kinie. Zapiekankę masz w lodówce.

A bracki dodał, bazgroląc: Siora. Przepraszam!

Sprzątając po posiłku, westchnęłam z ulgą, bo w końcu wszystkie elementy układanki wskoczyły na właściwe miejsca. A przynajmniej te, które znałam w tej chwili.

Co będzie jutro? Tego dopiero się dowiem... Sądząc po tej kartce, rodzice rozmawiali z Kubą, co nie zmienia faktu, że nie wierzę w skuteczność tej rozmowy... ale może się mylę?

34

– Ewo, mogłabyś mi pomóc? – pani Klara, pomoc bibliotekar-ki z mojej szkoły podstawowej, zatrzymała mnie, gdy wracałam ze sklepu.

– Zależy w czym – oznajmiłam niezobowiązująco. Byłam nieco zdziwiona, bo jakoś nie mogłam znaleźć z nią wspólnego języka i przez całą szkołę starałam się unikać wizyt w bibliotece podczas jej bytności. Na szczęście za moich czasów pracowała tylko na pół

etatu. Nie wiem jak teraz.

– Nic wielkiego. Po prostu potrzebujemy drobnego wsparcia z zewnątrz.

– Przepraszam, ale nie rozumiem.

– Pani Donata niedługo będzie obchodzić jubileusz swojej pracy zawodowej, a że zbliża się też Dzień Edukacji Narodowej, to będzie okazja, by ją uhonorować.

– A co ja mam wspólnego z tym, jak to pani określiła „wspar-ciem z zewnątrz”?

– Razem z pozostałymi pracownicami biblioteki chciałybyśmy zamówić u ciebie coś ozdobnego. Może jakieś unikatowe zakładki, podpórki do książek, a może jeszcze coś innego. Jesteśmy otwarte na propozycje, ale zależy nam, by odebrać to do końca przyszłego tygodnia. Wiem, że kilka grup nauczycieli szykuje odrębne prezenty i chciałybyśmy zanieść nasz do dyrekcji jako pierwszy.

– Sugerowałabym właśnie podpórki i może jeszcze figurki sowy. Tylko jakiej wielkości figurki?

– Zdam się na ciebie.

– Dziękuję za zaufanie. W poniedziałek podrzucę projekt i wtedy ustalimy koszty. Za wstępny szkic będzie sto złotych. Przy realizacji zamówienia to wchodzi do rachunku za całość.

– Drogo. .

35

– Za zlecenie ekspresowe zawsze płaci się więcej i to nie tylko u mnie – przypomniałam. – Nie przepadam za takimi. Biorę je tylko w wyjątkowych sytuacjach.

– Dziękuję.

– Umowę wstępną podpiszemy teraz?

– Nie widzę przeszkód.

Formalności potrwały ledwie chwilę. Dobrze, że nauczona doświadczeniem, od dawna noszę ze sobą podpisane przez dziadka Staśka – stolarza i snycerza z powołania – umowy in blanco...

W sumie. . to przy najbliższej okazji będę się musiała się „upo-mnieć” o nowe umowy in blanco. Dziadek zmienił numer telefonu, więc, automatycznie wszystko musiało być pozmieniane. Ciekawe jak długo klienci stolarni będą się mylić i dzwonić na ten domowy. .

Godziny przyjmowania nowych zleceń są wyraźnie opisane, ale i tak spore grono uważa, że skoro pracuje się „w domu”, to można wpaść dosłownie w każdej chwili i zająć „chwilkę”. Prawdę mówiąc, dziadek Stasiek nie jest moim prawdziwym dziadkiem. W pewnym sensie zostałam przez niego zaadoptowana już przy mojej pierwszej bytności na Osowie. Ciekawe tylko czemu tej adopcji uniknął

Kuba?

Z podpisaną umową w ręce zostałam na ławce. Nie wiem czym sobie zasłużyłam na takie zaufanie ze strony, jakby nie patrzeć, kogoś obcego. Może było to spowodowane tym, że rodzice Tomka mnie nie lubili, a ci z mamy strony mieszkali aż pod Częstocho-wą? Nie wspominając już o rodzinie Lucasa mieszkającej aż w Teksasie...

Powstrzymując atak głupawki wróciłam do domu.

– Zaszczyt mnie kopnął – poinformowałam mojego chłopaka, gdy późnym popołudniem wpadł do mnie z wizytą. Akurat siedziałam na podłodze i przeglądałam projekty pod kątem wspomniane-go zlecenia.

– Gratki. Jaki?

36

– Pani Klara poprosiła mnie o przysługę...

– To rzeczywiście zaszczyt. Co jej się stało? Dzień dobroci??

– Cholera wie – wzruszyłam ramionami. – Ale gdyby nie to, że chodzi o prezent dla pani Donaty, to prawdopodobnie wykręciła-bym się brakiem czasu.

– Ciekawe... – mruknął, przeciągając samogłoski.

– Popieram. Nie odmówiłam sobie jednak przyjemności i zaży-czyłam sobie wyższej zaliczki. Za tak zwane wstępne projekty.

– Cwana jesteś. O czym myślałaś?

– Pani Klara wspominała o zakładkach i podpórkach do książek.

Nie powiedziałam jej, że te rzeczy robimy masowo, z tego co się plą-cze po stolarni i nie tylko, i zawsze coś się znajdzie. Umówiłam się z nią na poniedziałek. Co prawda „tylko” na przedstawienie wstęp-nych projektów, ale kto mi zabroni zabrać coś, co już mamy gotowe?

– Cwana jesteś – powtórzył. – I bezwzględna.

– Ja?? Bezwzględna?? – zdziwiłam się, udając niewiniątko. – Tylko odpłacam pięknym za nadobne. Nawet nie wiesz, ile razy tak było, że książka, której szukałam zawsze była wypożyczona, a chwilę później okazywało się, że jednak już wróciła z wypożyczenia.

Przeważnie do którejś kolejnej osoby mówiła, że córka potrzebuje.

Wiadomo... wszystko dla ukochanej Lidusi.

– To chyba po którejś takiej sytuacji pani Donata pozwoliła ci samodzielnie wybierać książki.

– Tak. W szóstej klasie, po trzeciej, jak to pani Klara określiła „po-myłce”. Wtedy zaczęła się między nią i mną cicha walka na przecze-kanie. Na szczęście pozostałe pracownice mnie lubiły i przy nich nie miałam problemów. Nawet gdy nie było pani Donaty. Mało tego. . za plecami pani Klary, mówiły mi, kiedy mają przyjechać nowości.

– Zostaw chwilowo to zlecenie, bo tata ma kilka uwag do tego, co zrobiliśmy na działce – poprosił, wskazując na leżącą u mnie na biurku teczkę z projektami wzorów na kaski i propozycji okładek na zeszyty. Jakoś do tej pory jej nie zauważyłam.

– Coś nie tak? – spytałam zaniepokojona.

37

– Nie, nic z tych rzeczy, ale dopytuje o ewentualne alternatywy, bo zaproponowane przez nas kolory od niedawna są dostępne tylko w jednej firmie. A tam trzeba długo czekać na realizację zamówienia.

– Dobra. Już organizuję stanowisko pracy. Na których dostaw-ców mamy patrzeć?

– Tych, co mają najkrótsze terminy.

– Ok. Idę do kuchni po herbatę i zabieramy się do roboty.

38

Rano musiałam zrobić morfologię. Nie uśmiechało mi się wy-chodzenie na czczo z domu, ale skoro trzeba, to nie ma, że boli i bladym świtem wylądowałam w przyszpitalnej przychodni na po-braniu krwi do badań. Po wszystkim nie wracałam już do domu, tylko koło przychodni wsiadłam w autobus, by dojechać do dworca we Wrzeszczu, a stamtąd już bezpośrednio na praktyki.

– Hej, babo – ledwo zdążyłam rozejrzeć się gdzie stanąć, usłyszałam Elę. – Jeszcze raz cię przepraszam za tamten numer sprzed trzech tygodni.

– Nic się nie stało – powiedziałam. – Za to musiałam się tłumaczyć z twojego telefonu w nocy z niedzieli na poniedziałek. Naprawdę nie można było tego załatwić o normalnej porze?

– Nie pomyślałam. Przepraszam. Tak przy okazji, to wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Nie będę ci jutro głowy zawracać.

Przekaż też Grzechotce, bo pamiętam, że zawsze razem chodziliście z cukierkami po klasie.

– Gwizdnąć cię w ucho? Wiesz, że on nie lubi tego zdrobnienia

– upomniałam koleżankę.

– A tak, przepraszam. Ale i tak mu przekaż życzenia.

– Dzięki. Jesteśmy umówieni przy dworcu we Wrzeszczu, więc możesz to zrobić osobiście – podsunęłam nie wspominając o tym, że Grzesio dostał wezwanie do wojska i właśnie to dzisiaj zała-twiał.

– Tylko że ja wysiadam przy Rynku.

– Rozumiem. Mamy jeszcze chwilę, więc mów jak było za miastem – poprosiłam.

Nie trzeba było jej zachęcać. Z takim entuzjazmem zaczęła o wszystkim opowiadać, że zaczęłam się zastanawiać czy kogoś albo czegoś nie pominęła. Gdy autobus mijał targowisko, przerwała swój monolog.

39

– Najlepszego jeszcze raz – rzuciła słowami, kierując się do wyjścia.Skinęłam głową i wróciłam myślami do tego, co się działo właśnie trzy tygodnie temu...

Gdy rodzice wrócili z kina, prawie w progu zadali pytanie, jak mi się podobało na działce z Grzegorzem. Nawet nie próbowałam się wykręcać, że mnie tam nie było, widocznie doniósł któryś nadgorliwy sąsiad albo... Ela. Na szczęście obyło się bez wymówek za wspólny nocleg, w końcu nie raz, na kilkudniowych wycieczkach, w hostelach brali nas za rodzeństwo i lądowaliśmy w jednym pokoju. Dawaliśmy radę, bo już przy pierwszym takim wypadku wypra-cowaliśmy odpowiedni system korzystania z łazienki. Łatwiej było ustalić co i jak niż tłumaczyć wszystkim po kolei, że nie jesteśmy spokrewnieni.

Musiałam jednak wspomnieć rodzicom, że moja znajomość z Grzesiem weszła na nowy poziom. Nie obyło się bez „wykładu”

o zdrowym rozsądku i całej reszcie, ale w sumie przyjęli to w miarę... hmmm... normalnie? Cholera, nie wiem jak to określić. Do tej pory nie musiałam rodziców informować o tym, że mam chłopaka... W technikum ludzie, mimo tego, że wiele razy to już tłumaczy-liśmy, czasami posuwali się jeszcze dalej i dopytywali jakim cudem udało nam się wziąć ślub. Odpowiadaliśmy różnie, w zależności od osoby i naszego nastroju.

– Znowu bujasz w obłokach? – zażartował Grześ, wyrywając mnie z zamyślenia.

Podskoczyłam lekko przestraszona, bo mój chłopak pojawił się przy dworcu wcześniej niż się tego spodziewałam. Uspokoiłam się i przytaknęłam. – Tym razem przez Elę. Spotkałam ją przed chwilą. Tym razem przeprosiła osobiście i na moje ręce złożyła nam życzenia urodzinowe.

– Przepraszam skarbie – szepnął całując mnie w ucho. – Dzięki.

W końcu się odważyła. Tłumaczyła się jakoś?

40

– Tylko tym, że nie pomyślała – wyjaśniłam, nie wspominając o tym, że ona znowu „przypadkiem” użyła jednego z tych mniej lu-bianych zdrobnień.

– Mniejsza z tym. Lepiej późno niż wcale. Coś szykujemy w szkole?

– Chyba standard. Z tym że wybrałabym nieco inne kalorie.

– To znaczy?

– W sklepach są bombonierki frutti di mare. A jutro, na plażę, możemy wziąć te z alkoholem.

– Dobry pomysł. Wiesz już, co dostaniesz?