Eseje wybrane - Virginia Woolf - ebook + książka

Eseje wybrane ebook

Virginia Woolf

3,9

Opis

Ten wybór różni się od dotychczasowych prezentacji eseistyki Woolf: pisarka nie występuje tu jedynie jako czytelniczka, recenzentka, komentatorka i teoretyczka literatury modernistycznej, lecz przede wszystkim jest „uwikłana w świat”: podróżuje, angażuje się w dyskusje nad ważnymi kwestiami społecznymi, domaga się prawa do „zintensyfikowanego istnienia” dla kobiet, dzieci i zwierząt, chadza do kina, na wystawy i na wiece protestacyjne. Stając w obronie tej „wszechogarniającej przemożnej siły” i „pobudzającej energii”, jaką jest życie, z fascynującą precyzją i przenikliwością rekonstruuje momenty zdumienia istnieniem i śmiercią, budując przy tym zdania należące do najpiękniejszych, jakie zna literatura.

Teksty Woolf są olśniewające, precyzyjne, pełne genialnych spostrzeżeń dotyczących zarówno „żywego życia”, jak i jego literackiej odmiany, czasem lekkie i dowcipne, czasem bezwzględne i złośliwe, a czasem bolesne i mroczne – zawsze jednak jest to literatura najwyższej próby, czy – jak powiedziałaby może sama autorka – najwyższych lotów.

Wybór – Magda Heydel, Roma Sendyka, przekład – Magda Heydel, posłowie i opracowanie redakcyjne – Roma Sendyka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 670

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (18 ocen)
7
6
2
3
0

Popularność




Vir­gi­nia Wo­olf

Ese­je wy­bra­ne

Prze­kład

Mag­da Hey­del

Wy­bór i opra­co­wa­nie

Mag­da Hey­del, Roma Sen­dy­ka

Po­sło­wie

Roma Sen­dy­ka

Spis tre­ści
Czy­ta­nie
Czy­ta­nie
Zwy­kły czy­tel­nik
Jak czy­tać książ­ki?
Go­dzi­ny w bi­blio­te­ce
O po­now­nym czy­ta­niu po­wie­ści
Pi­sa­nie
Pan Ben­nett i Pani Brown
Po­ezja, po­wieść i przy­szłość
Kunszt
Pa­tron i kro­kus
Krzy­wa wie­ża
Re­cen­zo­wa­nie
Re­cen­zo­wa­nie
Po­wieść no­wo­cze­sna
Śred­nie loty
Pa­trze­nie
Ob­ra­zy
Kino
Ob­ra­zy i por­tre­ty
Wy­sta­wa upa­mięt­nia­ją­ca Ro­ge­ra Fry’a
Wstęp do ka­ta­lo­gu naj­now­szych prac Va­nes­sy Bell
Po­dró­żo­wa­nie
Ame­ry­ka, któ­rej ni­g­dy nie wi­dzia­łam…
Por­tre­ty miejsc
Noc­na wę­drów­ka
Z po­wo­du po­ta­nie­nia sa­mo­cho­dów
Wie­czór nad hrab­stwem Sus­sex: roz­my­śla­nia sa­mo­cho­do­we
Do Hisz­pa­nii
Hisz­pań­skie po­dró­że
Go­spo­da w An­da­lu­zji
Lon­dyn
Doki Lon­dy­nu
Fala na Oxford Stre­et
Uli­ca­mi Lon­dy­nu: przy­go­da
Ko­bie­ty
Pra­ca za­wo­do­wa ko­biet
Ko­bie­ty i pro­za li­te­rac­ka
Dla­cze­go?
Zna­cze­nie śmie­chu
Roz­my­śla­nia o po­ko­ju pod­czas na­lo­tu bom­bo­we­go
Ży­cio­pi­sa­nie
Sztu­ka bio­gra­fii
Mon­ta­igne
Księż­na New­ca­stle
Mary Wol­l­sto­ne­craft
Ge­ral­di­ne i Jane
Ju­lia Mar­ga­ret Ca­me­ron
Pan­na Or­me­rod
Le­slie Ste­phen, fi­lo­zof w do­mo­wym za­ci­szu: wspo­mnie­nia cór­ki
Nie­ludz­kie
O wier­nym przy­ja­cie­lu
Mo­ty­le i ćmy: owa­dy we wrze­śniu
Chwi­la: let­ni wie­czór
Bu­rza nad We­mbley
Ulicz­na mu­zy­ka
Słoń­ce i ryby
Ży­cie i śmierć
O cho­ro­wa­niu
Eter
Lot nad Lon­dy­nem
Sta­ra pani Gray
Śmierć ćmy

Czytanie

Czytanie

Dla­cze­go wy­bra­li na dom wła­śnie to miej­sce? Być może z po­wo­du wi­do­ku. Nie zresz­tą, że­bym przy­pusz­cza­ła, że pa­trzy­li na wi­do­ki tak, jak my te­raz, chy­ba bar­dziej jako bo­dziec dla am­bi­cji, czy do­wód wła­snej po­tę­gi. Byli w swo­im cza­sie prze­cież pa­na­mi tej zie­lo­nej le­si­stej do­li­ny oraz wła­ści­cie­la­mi przy­naj­mniej tej czę­ści wrzo­so­wisk, któ­ra leży na pra­wo od dro­gi. Dom w każ­dym ra­zie zbu­do­wa­no; to tu po­sta­wio­no tamę drze­wom i pa­pro­ciom; tu wznie­sio­no po­ko­je nad po­ko­ja­mi, a fun­da­men­ty wpusz­czo­no na wie­le stóp w zie­mię i wy­drą­żo­no głę­bo­kie, chłod­ne piw­ni­ce.

Dom miał bi­blio­te­kę; dłu­gą wą­ską salę, któ­rej ścia­ny były szczel­nie przy­kry­te nie­wiel­ki­mi, lśnią­cy­mi to­ma­mi, fo­lia­ła­mi, opa­sły­mi kloc­ka­mi bo­skiej mą­dro­ści. Sza­fy bi­blio­tecz­ne wy­rzeź­bio­no w pta­ki dzio­bią­ce drew­nia­ne owo­ce. Do­glą­dał ich bla­dy ksiądz, od­ku­rzał na­raz i książ­ki, i pta­ki. Oto one: Ho­mer i Eu­ry­pi­des, Chau­cer, Sha­ke­spe­are; inni Elż­bie­ta­nie; na­stęp­nie idą sztu­ki epo­ki re­stau­ra­cji, bar­dziej pod­nisz­czo­ne, wy­tłusz­czo­ne chy­ba od noc­ne­go czy­ta­nia, i tak da­lej, aż do na­szych cza­sów, albo w każ­dym ra­zie nie­wie­le wcze­śniej­szych – Cow­per, Burns, Scott, Word­sworth i resz­ta. Lu­bi­łam ten po­kój. Lu­bi­łam roz­ta­cza­ją­cy się z okna wi­dok na oko­li­cę z nie­bie­ską li­nią w prze­rwie po­mię­dzy drze­wa­mi na wrzo­so­wi­sku: to Mo­rze Pół­noc­ne. Lu­bi­łam tam czy­tać. Pod­su­wa­ło się do okna wy­bla­kły fo­tel, świa­tło przez ra­mię pa­da­ło na stro­ni­cę. Cza­sa­mi prze­miesz­czał się po niej cień ogrod­ni­ka, któ­ry aku­rat ści­nał tra­wę, w ka­lo­szach, pro­wa­dząc ku­cy­ka tam i z po­wro­tem, a na koń­cu każ­de­go ko­lej­ne­go sze­ro­kie­go pasa, do­kład­nie są­sia­du­ją­ce­go z po­przed­nim, ma­szy­na wy­da­wa­ła ci­che trza­ski, któ­re były dla mnie od­gło­sem sa­me­go lata. Jak śla­dy stat­ków na wo­dzie – my­śla­łam o sko­szo­nych pa­sach, zwłasz­cza kie­dy za­krzy­wia­ły się wo­kół ra­bat, któ­re były wy­spa­mi, a fuk­sje mo­gły słu­żyć za la­tar­nie mor­skie, pe­lar­go­nie zno­wu, taki mia­łam ka­prys, to był Gi­bral­tar; na jego ska­le wid­nia­ły czer­wo­ne kurt­ki nie­zwy­cię­żo­nych bry­tyj­skich żoł­nie­rzy.

Z domu wy­cho­dzi­ły wy­so­kie damy i szły tra­wia­sty­mi dróż­ka­mi na spo­tka­nie dżen­tel­me­nów z tam­tych dni, trzy­ma­ją­cych w rę­kach ra­kie­ty i bia­łe pi­łecz­ki; po­mię­dzy krze­wa­mi wi­dzia­łam wy­raź­nie, jak te pił­ki ude­rza­ją o kort, ska­czą nad siat­ką, a po­sta­ci gra­czy prze­su­wa­ją się to tu, to tam. Nie od­cią­ga­ło mnie to jed­nak od książ­ki, nie bar­dziej niż mo­ty­le od­wie­dza­ją­ce kwia­ty, czy psz­czo­ły za­ję­te w tym sa­mym miej­scu po­waż­niej­szą ro­bo­tą, albo droz­dy ze­ska­ku­ją­ce lek­ko z naj­niż­szych ga­łę­zi ja­wo­ru na darń, by zro­bić dwa kro­ki w stro­nę ja­kie­goś śli­ma­ka czy mu­chy, a po­tem z lek­kim ser­cem zmie­nia­jąc de­cy­zję, wsko­czyć z po­wro­tem na ga­łąź. Nic z tych rze­czy mnie wów­czas nie roz­pra­sza­ło; ja­kimś spo­so­bem, może dzię­ki temu, że okno było otwar­te, a książ­ka, umiesz­czo­na na tle ży­wo­pło­tu z eska­lo­nii i od­le­głe­go błę­ki­tu, jak­by wca­le nie była książ­ką, lecz czę­ścią tego pej­za­żu, jak­by to, co czy­tam, nie zo­sta­ło wy­dru­ko­wa­ne, opra­wio­ne czy zszy­te, ale sta­no­wi­ło wy­twór drzew, pól i upa­łu let­nie­go dnia, jak­by było po­wie­trzem, któ­re w po­god­ne po­ran­ki opły­wa ob­ry­sy przed­mio­tów.

To pew­nie z po­wo­du tych oko­licz­no­ści myśl kie­ro­wa­ła się w prze­szłość. Za każ­dym gło­sem, po­sta­cią, fon­tan­ną roz­cią­ga­ła się jak gdy­by nie­zmie­rzo­na ale­ja, bie­gną­ca ku miej­scu, gdzie są inne gło­sy, po­sta­ci, fon­tan­ny, koń­czą­ca się w nie­roz­po­zna­wal­nym punk­cie, hen, na naj­dal­szym ho­ry­zon­cie. Pa­trząc w książ­kę, do­strze­ga­łam Ke­at­sa, a za nim Pope’a, a jesz­cze da­lej Dry­de­na i sir Tho­ma­sa Brow­ne’a – cały sze­reg po­sta­ci nik­ną­cych po­spo­łu w ogro­mie Sha­ke­spe­are’a, spo­za któ­re­go, je­śli się czło­wiek dłu­go wpa­try­wał, wy­ła­nia­ły się jesz­cze ja­kieś syl­wet­ki, chy­ba w piel­grzy­mich stro­jach, może Chau­cer, i jesz­cze – kto to taki? Ja­kiś po­eta z tru­dem du­ka­ją­cy sy­la­by; a po­tem wszy­scy za­ni­ka­li.

Ale, jak mó­wi­łam, na­wet ogrod­nik i jego ku­cyk sta­wa­li się czę­ścią książ­ki, więc wzrok, umy­ka­jąc od za­dru­ko­wa­nej kar­ty, za­trzy­my­wał się na jego twa­rzy, jak­by przez głę­bo­kie od­mę­ty cza­su. To wy­ja­śnia­ło, dla­cze­go mięk­ka, ogo­rza­ła twarz i kształt cia­ła, le­d­wo ukry­ty pod szorst­ką, brą­zo­wą ma­te­rią kurt­ki, mo­gły­by na­le­żeć do ro­bot­ni­ka w każ­dej epo­ce – wiej­ski strój ro­bo­czy nie­wie­le się zmie­nił od cza­sów sak­soń­skich – a kie­dy się przy­mknie oko, pole za oknem mo­gło­by się za­lud­nić tak samo jak w cza­sach przed­nor­mań­skich. Ten czło­wiek cał­kiem na­tu­ral­nie zaj­mo­wał miej­sce obok umar­łych po­etów. Orał pole; siał; pił; cza­sa­mi ma­sze­ro­wał na woj­nę; śpie­wał pio­sen­kę; cho­dził w za­lo­ty i szedł pod zie­mię, uno­sząc lek­ko darń na przy­ko­ściel­nym cmen­ta­rzu, ale zo­sta­wiał po so­bie chłop­ców i dziew­czyn­ki, by no­si­li jego na­zwi­sko i w go­rą­ce let­nie po­ran­ki pro­wa­dzi­li ku­cy­ka po traw­ni­ku.

Przez te same war­stwy cza­su rów­nie wy­raź­nie wi­dać też było do­stoj­niej­sze po­sta­ci ry­ce­rzy i dam. Tak, na­praw­dę było je wi­dać. Suk­nie dam w ko­lo­rze głę­bo­kiej mo­re­li, zło­co­ny szkar­łat stro­jów ry­ce­rzy pusz­cza­ły ru­cho­me ko­lo­ro­we od­bi­cia na ciem­nych wo­dach je­zio­ra. Po­sta­ci te wi­dać tak­że w ko­ście­le, leżą, jak­by od­po­czy­wa­ły trium­fal­nie, ze zło­żo­ny­mi rę­ka­mi, oczy mają przy­mknię­te, u ich stóp kulą się ulu­bio­ne psy, wspar­ci są na so­lid­nym fun­da­men­cie z her­bów swych przod­ków, lek­ko mu­śnię­tych czer­wie­nią i błę­ki­tem. Tak przy­stro­je­ni i przy­go­to­wa­ni ocze­ku­ją, spo­dzie­wa­ją się, ży­wią na­dzie­ję. Oto świ­ta dzień sądu. On otwie­ra oczy, szu­ka dło­nią jej dło­ni, pro­wa­dzi ją przez otwar­te bra­my i oto kro­czą mię­dzy sze­re­ga­mi anio­łów ze zło­ty­mi trą­ba­mi ku gład­szym traw­ni­kom, bar­dziej kró­lew­skim sie­dzi­bom i do­mom o biel­szych mu­rach. Tym­cza­sem jed­nak ci­szy nie prze­ry­wa na­wet jed­no sło­wo. Wszak rzecz w tym, by ich zo­ba­czyć.

Sztu­ka sło­wa przy­by­ła bo­wiem do An­glii dość póź­no. Wszyst­kie te rody, Fan­sha­we’owie i Le­gho­wie, Ver­ney­owie, Pa­sto­no­wie i Hu­tchin­so­no­wie, szczo­drze ob­da­rzo­ne przez na­tu­rę, po­zo­sta­wi­ły po so­bie nie­zli­czo­ne in­tar­sje i sta­re me­ble, przed­mio­ty wy­ko­na­ne mi­ster­nie i prze­myśl­nie, a przy tym tyl­ko strzę­py wy­po­wie­dzi albo też sło­wa tak sztyw­ne, że przy ich kre­śle­niu atra­ment mu­siał wy­sy­chać na wiór. Czy za­tem cie­szy­li się swy­mi do­ko­na­nia­mi w mil­cze­niu, czy może całe ich ży­cie roz­gry­wa­ło się tak ma­je­sta­tycz­nie, by do­pa­so­wać się do sztyw­nych wie­lo­sy­la­bow­ców i roz­ga­łę­zio­nych okre­sów ich wy­po­wie­dzi? A może byli jak dzie­ci przy nie­dzie­li: opa­no­wy­wa­li się i koń­czy­li po­ga­węd­ki w chwi­li, kie­dy trze­ba było za­siąść do na­pi­sa­nia tego, co mia­ło po­tem prze­cho­dzić z ręki do ręki, słu­żyć zimą za ma­te­riał dla plo­tek przy tu­zi­nach ko­min­ków, a w koń­cu, wraz z in­ny­mi waż­ny­mi do­ku­men­ta­mi, zna­leźć się w su­chej izbie nad ku­chen­nym pa­le­ni­skiem?

„W paź­dzier­ni­ku, jak już ci do­no­si­łam – pi­sa­ła lady Fan­sha­we oko­ło roku 1601 – mój mąż i ja uda­li­śmy się do Fran­cji przez Ports­mo­uth, gdzie, gdy­śmy prze­cha­dza­li się nad brze­giem mo­rza (…), dwa duń­skie okrę­ty wy­pa­li­ły w na­szą stro­nę tak, że­śmy sły­sze­li świst prze­la­tu­ją­cych tuż obok nas kul: za­wo­ła­łam więc na męża, aby ucie­kał, i sama za­czę­łam biec. On jed­nak nie przy­spie­szył kro­ku, po­wia­da­jąc, że sko­ro cze­ka nas śmierć, to rów­nie do­brze mo­że­my zgi­nąć, idąc, jak bie­gnąc”1. Tu­taj z pew­no­ścią lady Fan­sha­we kie­ru­je duch god­no­ści. Kule świ­sta­ją po pia­sku, ale sir Ri­chard nie przy­spie­sza kro­ku i wy­gła­sza swo­je prze­ko­na­nia na te­mat śmier­ci – śmier­ci wi­dzial­nej, uchwyt­nej, wro­ga, i to wro­ga z krwi i ko­ści, któ­re­mu na­le­ży sta­wić czo­ła jak dżen­tel­men, z na­gim mie­czem – a ona (bied­na ko­bie­ta) po­dzi­wia jego po­sta­wę, choć na pia­skach Por­ts­mouth nie jest w sta­nie do koń­ca jej na­śla­do­wać. God­ność, lo­jal­ność, wiel­ko­dusz­ność – te oto cno­ty bę­dzie wy­chwa­lać i im pod­da­wać swą pro­zę, oczysz­cza­jąc ją z na­tu­ral­nych po­tknięć i błę­dów, two­rząc po­zo­ry, że dla lu­dzi szla­chet­ne­go uro­dze­nia i wy­so­kiej mo­ral­no­ści ta­kie ży­cie jest wła­ści­we i wznio­słe. Dla­te­go też i jej pió­ro, kie­dy świsz­czą wo­kół nie­go nie­wiel­kie kule co­dzien­ne­go ży­cia – osiem­na­ścio­ro dzie­ci w dwa­dzie­ścia je­den lat: uro­dzo­nych i w więk­szo­ści po­cho­wa­nych – musi się opa­no­wać i kro­czyć spo­koj­nie, nie rzu­ca­jąc się do bie­gu. Pi­sa­nie dla nich to – nam dzi­siaj jest to zu­peł­nie nie­do­stęp­ne – two­rze­nie; two­rze­nie cze­goś, co prze­trwa i śmia­ło spoj­rzy w oczy po­tom­no­ści. Po­tom­ność bo­wiem oce­ni te ide­ały. To dla tej da­le­kiej i bez­stron­nej pu­blicz­no­ści pi­szą Lady Fan­sha­we i Lucy Hut­chin­son, a nie dla Joh­na w Lon­dy­nie czy Eli­za­beth, któ­ra po za­mąż­pój­ściu wy­je­cha­ła do Sus­sex. Nie ma co­dzien­nej pocz­ty od dzie­ci i przy­ja­ciół, do­star­cza­ją­cej w po­rze śnia­da­nia wia­do­mo­ści o plo­nach i służ­bie, go­ściach i złej po­go­dzie, ale tak­że sub­tel­niej­szych opo­wie­ści o mi­ło­ści i chło­dzie, o czu­ło­ści, któ­ra prze­mi­ja albo trwa bez­piecz­nie; dla ta­kich de­li­kat­nych prze­sy­łek nie ma jesz­cze ję­zy­ka. Ho­ra­ce Wal­po­le, Jane Car­ly­le, Edward Fit­zGe­rald to du­chy na pe­ry­fe­riach cza­su. Stąd też nasi da­le­cy przod­ko­wie, choć do­stoj­ni i na oko przy­jem­ni, mil­czą; prze­cho­dzą przez ga­le­rie i par­ki za­mknię­ci w oa­zie ci­szy, któ­ra trzy­ma na dy­stans wścib­skie­go du­cha no­wo­cze­sno­ści. Oto po­now­nie wi­dzi­my na­szych Le­ghów; po­ko­le­nie za po­ko­le­niem, wszy­scy ru­dzi, wszy­scy miesz­ka­ją w Lyme2, któ­re roz­wi­ja­ło się już od ja­kichś trzech czy czte­rech stu­le­ci, wszy­scy mają wy­kształ­ce­nie, cha­rak­ter i szczę­ście, wszy­scy też, jak na dzi­siej­sze stan­dar­dy, są nie­mi. Pi­szą o po­lo­wa­niu na lisa i jak to po­tem „wazę go­rą­ce­go pon­czu z li­sią łapą wa­rzo­ne­go” osu­szy­li, albo że „sir Wil­liam wy­pił cał­kiem spo­ro i ko­niec koń­ców mówi, że mu się w gło­wie mąci, ale po­wia­da «nie dbam, czy się mąci, czy nie mąci, bom ja dziś lisa do­padł»”. Kie­dy jed­nak do­pa­dli lisa, wy­pi­li poncz, po­go­ni­li kon­no, po­wal­czy­li na ko­gu­ty, wznie­śli dys­kret­nie zdro­wie „Kró­la za wo­da­mi” lub bar­dziej otwar­cie „Za li­sie nory i ostre psy”, za­raz za­my­ka­ły się im usta i oczy; nic wię­cej nie mie­li nam do po­wie­dze­nia. Uznaj­my ich za mil­kli­wych albo za tę­pych, ale dzię­ki tym nud­nym lu­dziom, któ­rzy odzie­dzi­czy­li rude czu­pry­ny, a pod nimi nie­wiel­kie por­cyj­ki ro­zu­mu, krę­ci się wię­cej in­te­re­sów i wię­cej ży­cia na­bra­ło kształ­tu, niż to mo­że­my zmie­rzyć albo i spo­żyt­ko­wać. Gdy­by Lyme zni­kło z po­wierzch­ni zie­mi, a wraz z nim ty­sią­ce in­nych rów­nie waż­nych do­mów, roz­sia­nych po An­glii ni­czym wa­row­nie cy­wi­li­za­cji, gdzież by się czy­ta­ło książ­ki, od­gry­wa­ło przed­sta­wie­nia, usta­na­wia­ło pra­wa, spo­ty­ka­ło z są­sia­da­mi i roz­ma­wia­ło z przy­by­sza­mi z da­le­kich stron, i gdy­by te miej­sca, wy­rwa­ne na­pie­ra­ją­ce­mu bar­ba­rzyń­stwu nie wy­trwa­ły do cza­su, kie­dy to przy­czół­ki zo­sta­ły umoc­nio­ne, a na­pór mo­kra­deł za­trzy­ma­ny, jak­że by prze­trwa­ły de­li­kat­niej­sze du­sze – pi­sa­rze, my­śli­cie­le, mu­zy­cy, ar­ty­ści – bez muru, za któ­rym mogą się schro­nić, czy kwia­tów, wśród któ­rych mogą wy­grze­wać w słoń­cu swe skrzy­dła? Rok za ro­kiem, wal­cząc z zimą i strasz­ną po­go­dą, wszyst­kie swe zdol­no­ści an­ga­żu­jąc w dba­łość o su­chy dach, peł­ną spi­żar­nię, na­ukę i odzież dla dzie­ci oraz opie­kę dla nie­do­łęż­nych, nasi przod­ko­wie mogą się na­tu­ral­nie wy­dać nie­przy­jem­ni i mil­czą­cy – jak pa­rob­ko­wie, któ­rzy po ca­łym dniu ro­bo­ty oskro­bu­ją z bło­ta buty, prze­cią­ga­ją się, by roz­pro­sto­wać ple­cy i walą się do łóż­ka, nie my­śląc na­wet o książ­ce, pió­rze czy wie­czor­nej ga­ze­cie. Owa de­li­kat­na mowa uczuć i bli­sko­ści, któ­rej na próż­no po­szu­ku­je­my, wy­ma­ga mięk­kich po­du­szek, fo­te­li, srebr­nych wi­del­ców, od­dziel­nych po­koi; musi mieć do dys­po­zy­cji ty­sią­ce słó­wek gięt­kich i oswo­jo­nych, zja­wia­ją­cych się na naj­mniej­sze we­zwa­nie, do­sto­so­wu­ją­cych się do naj­lżej­sze­go cie­nia. A nade wszyst­ko chy­ba po­trze­ba do­brych dróg i po­wo­zów, czę­stych spo­tkań, roz­stań, za­baw, związ­ków i ze­rwań, by prze­ła­mać te wspa­nia­łe zda­nia; być może to wy­god­ne fo­te­le przy­nio­sły śmierć an­giel­skiej pro­zie. An­na­ły ta­kiej sta­ro­żyt­nej ro­dzi­ny, jak Le­gho­wie, ja­sno świad­czą o tym, że po­wol­ny pro­ces wy­po­sa­ża­nia pu­stych po­koi w me­ble oraz po­dró­że po­wo­zem do Lon­dy­nu li­kwi­do­wa­ły od­osob­nie­nie, włą­cza­ły lo­kal­ny dia­lekt w mowę po­wszech­ną i stop­nio­wo uczy­ły jed­no­li­tej pi­sow­ni. W wy­obraź­ni moż­na wręcz zo­ba­czyć, jak z ojca na syna czy z mat­ki na cór­kę zmie­nia­ją się twa­rze i spo­sób za­cho­wa­nia, jak tra­cą tę strasz­li­wą for­mal­ność i nie­kwe­stio­no­wa­ny au­to­ry­tet. Ja­każ jed­nak god­ność, ja­kie pięk­no uno­si się nad tym wszyst­kim!

Jest upal­ny let­ni po­ra­nek. Słoń­ce przy­brą­zo­wi­ło już li­ście na wierz­choł­kach wią­zów i przy lek­kiej bry­zie kil­ka z nich opa­dło na traw­nik, do­ko­naw­szy peł­ne­go cy­klu ży­cia, od pącz­ka do wy­su­szo­nej tkan­ki, su­chych li­ści, któ­re zo­sta­ną zgra­bio­ne na je­sien­ne ogni­ska. Cie­kaw­skie oko po­szu­ku­je mię­dzy zie­lo­ny­mi łu­ka­mi skraw­ka błę­ki­tu, któ­ry, jak wie, jest błę­ki­tem mo­rza; oko wie, że po­tra­fi swo­im spo­so­bem wy­słać umysł w po­dróż, że umie oto­czyć fi­zycz­ny glob tym, co ulot­ne i nie­uchwyt­ne. Mo­rze – mo­rze – mu­szę po­rzu­cić książ­kę, po­boż­ną pa­nią Hut­chin­son, by po­go­dzi­ła się wresz­cie z Mar­ga­ret, księż­ną New­ca­stle. Po­wie­trze na ze­wnątrz jest słod­kie – jak­że pach­nie na­wet w tak spo­koj­ny dzień, kie­dy się wyj­dzie z domu! – a krze­wy wer­be­ny i by­li­cy pod­su­wa­ją list­ki, któ­re moż­na zgnieść w pal­cach, by po­tem wdy­chać ich aro­mat. Gdy­by­śmy tak­że wi­dzie­li to, co czu­je­my – gdy­bym w chwi­li, kie­dy roz­cie­ram li­stek bo­że­go drzew­ka, mo­gła cof­nąć się dłu­gim ko­ry­ta­rzem sło­necz­nych po­ran­ków, prze­bić się przez set­ki sierp­ni, do­szła­bym w koń­cu, mi­ja­jąc po dro­dze całe za­stę­py mniej istot­nych po­sta­ci, nie do kogo in­ne­go, lecz do sa­mej kró­lo­wej Elż­bie­ty. Nie wiem, czy wzo­rem dla mo­jej wi­zji jest bar­wio­na fi­gu­ra z wo­sku, nie­mniej kró­lo­wa za­wsze po­ja­wia się bar­dzo wy­raź­nie, w tym sa­mym stro­ju. Dum­nie i z nie­ja­ką sztyw­no­ścią prze­cha­dza się po ta­ra­sie, ni­czym paw z roz­ło­żo­nym ogo­nem. Chy­ba jest tro­chę nie­zdro­wa, więc czło­wiek na wpół opa­no­wu­je uśmiech, za­raz jed­nak sły­chać, jak kró­lo­wa wy­rzu­ca z sie­bie ulu­bio­ną przy­się­gę, tę, któ­rą usły­szał Lord Her­bert z Cher­bu­ry, gdy klę­czał mię­dzy dwo­rza­na­mi, a ona, by­naj­mniej nie spra­wia­jąc wra­że­nia nie­zdro­wej, oka­za­ła wi­gor zgo­ła mę­ski i ra­czej od­ra­ża­ją­cy. Może pod tymi wszyst­ki­mi bro­ka­ta­mi ma nie­umy­te, po­kur­czo­ne cia­ło? Na śnia­da­nie ra­czy się pi­wem i mię­sem, pal­ca­mi stroj­ny­mi w ru­bi­ny roz­ła­mu­je ko­ści. Może tak jest, jed­nak po­śród wszyst­kich na­szych kró­lów i kró­lo­wych to wła­śnie Elż­bie­ta naj­le­piej wy­ko­nu­je gest po­że­gna­nia wiel­kich że­gla­rzy, naj­le­piej też ich wita, gdy wra­ca­ją pod skrzy­dła jej obec­no­ści, a wy­obraź­nia kró­lo­wej, choć za­mknię­ta w po­marsz­czo­nej, fan­ta­stycz­nej szka­tu­le, wciąż tę­sk­ni do dziw­nych opo­wie­ści, któ­re jej przy­wo­żą że­gla­rze. To ich mło­dość; ich po­tęż­ne za­so­by ła­two­wier­no­ści; ich umy­sły, wciąż jesz­cze nie­za­pi­sa­ne i zdol­ne do po­dej­mo­wa­nia wiel­kich za­dań, cze­ka­ją­cych w la­sach Ame­ry­ki, na hisz­pań­skich stat­kach, ze stro­ny dzi­kich albo sa­mej du­szy ludz­kiej – to wszyst­ko, kie­dy spa­ce­ru­je­my po ta­ra­sie, każe nam spo­glą­dać ku mo­rzu i my­śleć o ich okrę­tach. Okrę­ty te, po­wia­da Fro­ude3, były nie więk­sze niż współ­cze­sne an­giel­skie jach­ty. Kie­dy stat­ki kur­czą się do roz­mia­ru ro­man­tycz­nych elż­bie­tań­skich ło­dzi, mo­rze po­tęż­nie­je i uwal­nia się, fale są znacz­nie wyż­sze niż za na­szych cza­sów. Po wio­skach za­chod­niej An­glii roz­le­ga się we­zwa­nie do wy­praw w po­szu­ki­wa­niu barw­ni­ków, ko­rze­ni i oli­wy oraz ryn­ków zby­tu dla weł­ny, że­la­za i tka­nin. Nie­wiel­ka kom­pa­nia zbie­ra się gdzieś pod Gre­en­wich. Dwo­ra­cy pod­bie­ga­ją do pa­ła­co­wych okien, kró­lew­scy do­rad­cy przy­ci­ska­ją twa­rze do szyb. Dzia­ła od­da­ją sa­lut, a po­tem, kie­dy okrę­ty ko­ły­szą się z falą od­pły­wu, ma­ry­na­rze je­den po dru­gim wy­cho­dzą spod po­kła­du, wspi­na­ją się na reje, sta­ją na po­kła­dzie, by po raz ostat­ni ge­stem ręki po­że­gnać przy­ja­ciół. Bo kie­dy tyl­ko An­glia i wy­brze­że Fran­cji znik­ną za li­nią ho­ry­zon­tu, okrę­ty wy­pły­wa­ją w nie­zna­ne, w po­wie­trzu są gło­sy, w mo­rzu lwy i węże, pa­ru­ją­ce ognie i nie­spo­koj­ne wiry. Chmu­ry ską­po tyl­ko za­kry­wa­ją Boga; moż­na nie­mal do­strzec człon­ki Sza­ta­na. Kie­dy stat­ki po­spo­łu prze­dzie­ra­ją się przez sztorm, ga­śnie na­gle jed­no świa­tło; sir Hum­ph­rey Gil­bert idzie na mor­skie dno: o po­ran­ku na próż­no szu­ka­ją jego stat­ku. Sir Hugh Wil­lo­ugh­by pły­nie w po­szu­ki­wa­niu przej­ścia pół­noc­no-za­chod­nie­go i nie po­wra­ca. Cza­sa­mi do drzwi za­pu­ka ja­kiś ob­dar­ty i zdro­żo­ny czło­wiek, i upie­ra się, że jest tym chłop­cem, któ­ry lata temu wy­pły­nął w mo­rze, a te­raz po­wra­ca do domu swe­go ojca. „Sir Wil­liam, jego oj­ciec, i moja pani, jego mat­ka, nie po­zna­li w nim swe­go syna, do­pó­ki nie do­strze­gli ta­jem­ne­go zna­ku, któ­rym była ku­rzaj­ka na ko­la­nie”. A on przy­wo­zi z sobą czar­ny ka­mień z żył­ka­mi zło­ta albo kość sło­nio­wą, albo srebr­ną lamp­kę oraz opo­wie­ści o tym, jak wie­le ta­kich ka­mie­ni roz­sia­nych jest tam po zie­mi, że tyl­ko zbie­rać. A je­śli dro­ga do tych nie­zli­czo­nych bo­gactw leży tuż, ka­wa­łek da­lej na wy­brze­żu? A je­śli świat, któ­ry zna­my, to tyl­ko pre­lu­dium do wspa­nial­szych pej­za­ży? Kie­dy po dłu­giej że­glu­dze stat­ki rzu­ci­ły ko­twi­ce u uj­ścia wiel­kiej rze­ki na pła­sko­wy­żu, lu­dzie ru­szy­li, by prze­mie­rzyć pa­gór­ko­wa­te te­re­ny, pło­sząc pa­są­ce się tam sta­da je­le­ni, spo­strze­ga­jąc wśród li­sto­wia mi­ga­ją­ce tu i tam ciem­ne nogi dzi­kich i na­peł­nia­jąc kie­sze­nie ka­my­ka­mi, któ­re prze­cież mogą być szma­rag­da­mi i ru­bi­na­mi, lub pia­skiem, któ­ry prze­cież może być zło­tem. Cza­sa­mi, wy­cho­dząc zza cy­pla, w od­da­li do­strze­ga­li dzi­kich, scho­dzą­cych po pla­ży dłu­gi­mi rzę­da­mi, wspie­ra­jąc się ra­mię na ra­mie­niu, nio­sąc na gło­wach cięż­kie ła­dun­ki da­rów dla kró­la Hisz­pa­nii.

Ta­kie oto są cu­dow­ne opo­wie­ści, któ­re sku­tecz­nie roz­pusz­cza­no po za­chod­niej An­glii, za­chę­ca­jąc sil­nych męż­czyzn, wał­ko­nią­cych się na por­to­wych na­brze­żach, by po­rzu­ci­li swe sie­ci i za­czę­li ło­wić zło­to. Mniej cu­dow­ne, ale bio­rąc pod uwa­gę stan kra­ju, pil­niej­sze, były we­zwa­nia po­waż­niej­szych lu­dzi, by za­wią­zy­wać współ­pra­cę mię­dzy kup­ca­mi an­giel­ski­mi i kup­ca­mi ze Wscho­du. Z po­wo­du bra­ku pra­cy, za­uwa­żał prze­ni­kli­wy ob­ser­wa­tor, an­giel­ska bie­do­ta skła­nia się ku prze­stęp­stwom i „co­dzien­ne tra­fia na szu­bie­ni­cę”. Weł­ny jest wpraw­dzie do­sta­tek – do­brej, mięk­kiej, moc­nej i wy­trzy­ma­łej – ale nie ma ryn­ków zby­tu ani barw­ni­ków. Dzię­ki przed­się­bior­czo­ści pry­wat­nych po­dróż­ni­ków po­lep­szy­ły się ja­kość i uro­da lo­kal­nej trzo­dy. Przy­wie­zio­no zwie­rzę­ta i sa­dzon­ki ro­ślin; a wraz z nimi na­sio­na wszyst­kich na­szych róż. Tu i tam nie­wiel­kie grup­ki kup­ców za­czę­ły się stop­nio­wo osie­dlać na gra­ni­cy nie­zba­da­nych ziem, a przez ich ręce z wol­na i nie bez nie­bez­pie­czeństw prze­pły­wał ku Lon­dy­no­wi stru­mień cen­nych, barw­nych i rzad­kich przed­mio­tów; na­sze pola za­kwi­tły no­wym kwie­ciem. Na po­łu­dniu i za­cho­dzie, w Ame­ry­ce oraz w In­diach Wschod­nich, ży­cie było przy­jem­niej­sze, a suk­ce­sy wspa­nial­sze; tym­cza­sem do wę­dro­wa­nia ku kra­inie dłu­gich zim i dzi­ku­sów o pę­ka­tych twa­rzach wy­obraź­nię ku­si­ła ciem­ność i dziw­ność. Oto i oni, trzej czy czte­rej męż­czyź­ni z za­chod­niej An­glii, w środ­ku bia­łe­go pej­za­żu, gdzie wi­dać tyl­ko za­ry­sy chat dzi­ku­sów; po­zo­sta­wie­ni, by wy­tar­go­wać, co się da, i do­wie­dzieć się, cze­go się da, za­nim przy­szłe­go lata u wej­ścia do za­to­ki po­ja­wią się zno­wu okrę­ty nie więk­sze niż jach­ty. Dziw­ne mu­sia­ły ogar­niać ich my­śli; dziw­ne było od­czu­cie ob­co­ści; ale i sie­bie sa­mych, od­osob­nio­nych An­gli­ków, pło­ną­cych na skra­ju ciem­no­ści, a ciem­ność wy­peł­nia­ły nie­wi­dzial­ne cuda. Je­den z nich, z li­stem po­le­ca­ją­cym od swo­je­go przed­się­bior­stwa w Lon­dy­nie, do­tarł aż do Mo­skwy i uj­rzał tam cara „na tro­nie, z ko­ro­ną na gło­wie i zło­tym ber­łem w le­wej ręce”. Cała ce­re­mo­nia, w któ­rej wziął udział, zo­sta­ła sta­ran­nie opi­sa­na, a prze­pych, ja­kie­go ów ku­piec, pio­nier cy­wi­li­za­cji, po raz pierw­szy w ży­ciu miał oka­zję za­znać, dzi­siaj wciąż błysz­czy ni­czym rzym­ska waza czy lśnią­cy or­na­ment wy­ko­pa­ny z zie­mi i oświe­tlo­ny sło­necz­nym bla­skiem, za­nim na sku­tek dzia­ła­nia po­wie­trza i spoj­rzeń mi­lio­nów oczu po­ciem­nie­je i roz­sy­pie się w proch. Oto przez całe stu­le­cia skar­by Mo­skwy, skar­by Kon­stan­ty­no­po­la, kwi­tły przez ni­ko­go nie­wi­dzia­ne. Wie­le z nich prze­cho­wa­ło się jak pod szkla­nym klo­szem. An­glik jed­nak­że jest na tę oka­zję wy­twor­nie ubra­ny, pro­wa­dzi być może na smy­czy „trzy ma­stif­fy zdob­ne w czer­wień”, a w ręku ma list od Elż­bie­ty, „któ­re­go pa­pier pach­niał naj­sub­tel­niej kam­fo­rą i am­brą, a in­kaust – do­sko­na­łym piż­mem”.

Je­śli jed­nak dzię­ki tym daw­nym za­pi­som otwie­ra­ją się przed nami po raz ko­lej­ny dwo­ry i pa­ła­ce oraz sale przy­jęć u suł­ta­na, to jesz­cze bar­dziej zdu­mie­wa­ją­ce są te wą­skie sno­py świa­tła, któ­re pa­da­ją na fi­gur­ki w ru­chu, wy­do­by­wa­ją na mo­ment z ciem­no­ści nie­ozdob­ne po­sta­ci dzi­kich. Oto hi­sto­ria dzi­ku­sa zła­pa­ne­go gdzieś na wy­brze­żu La­bra­do­ru, przy­wie­zio­ne­go do An­glii i wy­sta­wia­ne­go na po­kaz jak zwie­rzę. Na­stęp­ne­go roku wy­wo­żą go w ko­lej­ną po­dróż i ła­pią dzi­ku­skę, któ­rą bio­rą na po­kład, by do­trzy­my­wa­ła mu to­wa­rzy­stwa. Kie­dy ci dwo­je się spo­ty­ka­ją, na­gle ob­le­wa­ją się głę­bo­kim ru­mień­cem; ob­ser­wu­je to ma­ry­narz, ale nie ro­zu­mie, cze­mu tak się dzie­je. A po­tem tych dwo­je za­miesz­ku­je ra­zem na po­kła­dzie stat­ku, ona się o nie­go trosz­czy, on pie­lę­gnu­je ją w cho­ro­bie, a jed­nak, jak za­uwa­ża­ją ma­ry­na­rze, żyją w ab­so­lut­nej cno­tli­wo­ści. Błęd­ne świa­tło re­flek­to­ra, rzu­ca­ne przez te za­pi­ski na za­gu­bio­ne po­mię­dzy śnie­ga­mi ob­li­cza sprzed trzy­stu lat, usta­na­wia taki ro­dzaj po­ro­zu­mie­nia, któ­re moż­li­we jest je­dy­nie w fik­cji li­te­rac­kiej. Zda­je się, że od­ga­du­je­my, skąd te ru­mień­ce; Elż­bie­ta­nie je do­strze­gli, ale mu­sia­ły po­cze­kać trzy­sta lat, że­by­śmy my je zin­ter­pre­to­wa­li.

Bra­ku­je na­to­miast ru­mień­ców, któ­re by utrzy­ma­ły na­szą uwa­gę sku­pio­ną na sze­ro­kich, po­żół­kłych kar­tach książ­ki Ri­char­da Ha­kluy­ta. Tu uwa­ga się roz­pra­sza. My­śli ucie­ka­ją, ale ucie­ka­ją w zie­lo­ny cień la­sów. Wy­pły­wa­ją da­le­ko w mo­rze. Nie­mal za­sy­pia­ją, uko­ły­sa­ne słod­ki­mi gło­sa­mi po­boż­nych lu­dzi w me­lo­dyj­nym ję­zy­ku cza­sów elż­bie­tań­skich, znacz­nie bar­dziej od na­sze­go dźwięcz­nym. To męż­czyź­ni o zgrab­nych koń­czy­nach, pięk­nie skle­pio­nych czo­łach, oczach owal­nych i peł­nych bla­sku, uszach ozdo­bio­nych de­li­kat­ny­mi zło­ty­mi kol­czy­ka­mi. Na co im ru­mień­ce? Ja­kie spo­tka­nie mo­gło­by wzbu­dzić w nich ta­kie emo­cje? Cze­mu by mie­li tłu­mić uczu­cia i my­śli, czuć za­że­no­wa­nie, marsz­czyć brwi i nie­po­ko­ić swój wzrok tak, że to, co do­strze­ga­ją, nie jest już stat­kiem czy czło­wie­kiem, ale czymś nie­ja­snym, jak­by upio­rem, sym­bo­lem bar­dziej niż fak­tem? Je­śli nużą nas dłu­gie, nie­bez­piecz­ne i pa­mięt­ne po­dró­że Ral­pha Fit­cha, Ro­ge­ra Bo­den­ha­ma, An­tho­ny’ego Jen­kin­so­na, Joh­na Loc­ka, hra­bie­go Cum­ber­lan­da i in­nych, do Pegu i Sy­ja­mu, Can­dii i Chio, Alep­po i Mo­skwy, to być może z tego nie­do­sta­tecz­ne­go po­wo­du, że ich au­to­rzy ni­g­dy nie wspo­mi­na­ją o so­bie; jak­by cał­ko­wi­cie za­po­mi­na­li o ist­nie­niu ta­kie­go or­ga­ni­zmu; i ja­kimś spo­so­bem żyli w wy­go­dzie i do­stat­ku. Pro­sto­ta sty­lu nie za­kła­da bo­wiem by­naj­mniej sier­mięż­no­ści czy pust­ki. W isto­cie bo­wiem pły­ną­ca swo­bod­nie, zrów­no­wa­żo­na nar­ra­cja, choć po­świę­co­na za­sad­ni­czo je­dy­nie tru­dom i przy­go­dom za­łóg naj­zwy­klej­szych stat­ków, ma w so­bie pew­ną au­ten­tycz­ną rów­no­wa­gę, któ­rą za­wdzię­cza har­mo­nii cia­ła i umy­słu, osią­gnię­tej dzię­ki zjed­no­cze­niu przy­gód i wy­sił­ku fi­zycz­ne­go z my­ślą spo­koj­ną i nie­po­ru­szo­ną na let­nim mo­rzu.

Nie­wąt­pli­wie jest w tym wszyst­kim spo­ra doza prze­sa­dy i nie­po­ro­zu­mie­nia. Skłon­ni je­ste­śmy zmar­łym przy­pi­sy­wać ce­chy, któ­rych nam bra­ku­je. W two­rze­niu wi­zji elż­bie­tań­skiej wspa­nia­ło­ści od­naj­du­je­my bal­sam dla wła­sne­go nie­po­ko­ju; już samo fa­lo­wa­nie i opa­da­nie zdań ko­ły­sze nas do snu albo uno­si, jak­by przez zie­lo­ne pa­stwi­ska, na grzbie­cie gład­ko ga­lo­pu­ją­ce­go ru­ma­ka. Naj­przy­jem­niej­sza jest ta at­mos­fe­ra w upal­ny let­ni dzień. Opo­wia­da­ją nam o swych to­wa­rach i już je wi­dzi­my; ich ko­lo­ry, ilo­ści i ro­dza­je wy­raź­niej­sze są niż te, któ­re roz­ła­do­wu­je się dzi­siaj z pa­row­ców w por­cie; mó­wią o owo­cach; nie­zry­wa­ne przez ni­ko­go żół­te i czer­wo­ne kule wi­szą na ga­łę­ziach dzie­wi­czych drzew; po­dob­nie z kra­ina­mi, któ­re oglą­da­ją; po­ran­na mgła wła­śnie się uno­si, nie ze­rwa­no jesz­cze na­wet jed­ne­go kwiat­ka. Na tra­wie po raz pierw­szy bie­le­ją dłu­gie śla­dy. To samo z od­kry­wa­ny­mi po raz pierw­szy mia­sta­mi. Kie­dy czy­ta­my te sze­ro­kie stro­ni­ce, we­dle chę­ci raz po raz, a to roz­pra­sza­jąc się, a to za­pa­da­jąc w drzem­kę, ogar­nia nas sil­ne złu­dze­nie, że wzno­szą się wo­kół nas brze­gi, otwie­ra­ją się po­la­ny, że wi­dać bia­łe wie­że, zło­co­ne ko­pu­ły i mi­na­re­ty z ko­ści sło­nio­wej. Za­iste, jest to at­mos­fe­ra nie tyl­ko mięk­ka i sub­tel­na, ale tak­że prze­sy­co­na bo­gac­twem więk­szym, niż to zdo­ła­my uchwy­cić przy pierw­szym czy­ta­niu.

Je­śli więc za­my­kam książ­kę, to dla­te­go, że na­sy­ci­łam już umysł, nie dla­te­go, że wy­czer­pa­łam skarb­ni­cę. Poza tym, kie­dy czy­tam, prze­ry­wa­jąc na chwi­lę, by cof­nąw­szy się o parę kro­ków, za­trzy­mać się i spoj­rzeć na wi­dok, to wi­dok ten tra­ci ko­lo­ry, a żół­ta stro­ni­ca za­ma­zu­je się, robi nie­czy­tel­na. Dla­te­go książ­kę trze­ba od­sta­wić na miej­sce, by po­głę­bi­ła brą­zo­wą li­nię cie­nia, któ­ry fo­lia­ły rzu­ca­ją na ścia­nę. Kie­dy po ciem­ku prze­cią­gnę­łam pal­ca­mi po grzbie­tach, książ­ki de­li­kat­nie wez­bra­ły pod moją dło­nią. Po­dró­że, hi­sto­rie, wspo­mnie­nia, owoc nie­prze­li­czo­nych ży­wo­tów. Zmrok od nich brą­zo­wiał. Na­wet do­tyk prze­śli­zgu­ją­cej się ręki wy­czu­wał peł­nię i doj­rza­łość. Kie­dy sta­łam przy oknie, pa­trząc na ogród, ży­cie wszyst­kich tych ksią­żek wy­peł­ni­ło po­kój de­li­kat­nym szep­tem. Prze­szłość na­praw­dę jest głę­bo­kim mo­rzem, falą, któ­ra nas przy­kry­wa i za­gar­nia. Tak, te­ni­si­ści zbli­ża­ją­cy się ku do­mo­wi przez traw­nik po skoń­czo­nej grze wy­da­wa­li się już pół­prze­zro­czy­ści. Wy­so­ka dama po­chy­li­ła się i ze­rwa­ła bla­dą różę; a bia­łe pi­łecz­ki, któ­ry­mi idą­cy obok niej pan za­ba­wiał się, ka­żąc im tań­czyć po ra­kie­cie, sta­ły się nie­wy­raź­ny­mi bia­ły­mi ku­la­mi na tle ciem­nej zie­le­ni ży­wo­pło­tu. Kie­dy we­szli do domu, po­ja­wi­ły się ćmy, ru­chli­we sza­re ćmy, te, co o zmierz­chu na se­kun­dę przy­sia­da­ją na kwia­tach, nie sa­do­wią się w nich, ale uno­sząc o cal czy dwa nad wie­sioł­ka­mi, wi­bru­ją tak, że aż tra­cą kon­tu­ry. To już chy­ba naj­wyż­sza pora, żeby udać się do lasu.

Mniej wię­cej go­dzi­nę wcze­śniej do drzew przy­cze­pio­no kil­ka gał­gan­ków na­są­czo­nych ru­mem i cu­krem. Pod­czas gdy do­ro­śli za­ję­ci byli spra­wa­mi obia­du, my przy­go­to­wa­li­śmy la­tar­kę oraz słój z tru­ci­zną i chwy­ci­li­śmy w dło­nie siat­ki na mo­ty­le. Dro­ga na skra­ju lasu była tak bla­da, że jej twar­da po­wierzch­nia nie­spo­dzie­wa­nie za­zgrzy­ta­ła nam pod bu­ta­mi. Sta­no­wi­ła ona ostat­ni skra­wek rze­czy­wi­sto­ści, któ­rą opu­ści­li­śmy, by wejść w mro­ki nie­zna­ne­go. La­tar­ka wbi­ja­ła w ciem­ność klin świa­tła, zu­peł­nie jak­by mrok był de­li­kat­nym czar­nym śnie­giem, któ­ry usy­py­wał się w za­spy po obu stro­nach żół­te­go pro­mie­nia. Prze­wod­nik na­szej gru­py wie­dział, gdzie znaj­du­ją się drze­wa, szedł na prze­dzie i zda­wa­ło się, że nie zwra­ca­jąc uwa­gi na ciem­ność, wcią­ga nas co­raz to głę­biej w nie­zna­ny świat. Ciem­ność ma nie tyl­ko moc ga­sze­nia świa­tła, lecz pod swym cię­ża­rem dusi tak­że znacz­ną część ludz­kie­go du­cha. Pra­wie się nie od­zy­wa­li­śmy, a je­śli już, to ści­szo­ny­mi gło­sa­mi, któ­re nie zdo­ła­ły­by prze­ciw­sta­wić się wy­peł­nia­ją­cym nas my­ślom. Drob­ny, nie­re­gu­lar­ny pro­myk świa­tła zda­wał się je­dy­ną rze­czą, któ­ra nas łą­czy­ła, ni­czym lina za­bez­pie­czał nas przed upad­kiem i za­tra­tą w mro­ku. Nie­ustra­sze­nie i nie­zmien­ne po­su­wał się na­przód, ujaw­nia­jąc a to drze­wo, a to krze­wy, przy­bra­ne w dziw­ne bla­do­zie­lo­ne noc­ne stro­je. Po­tem ka­za­no nam się za­trzy­mać, a nasz prze­wod­nik po­szedł ka­wa­łek da­lej, by się upew­nić, któ­re drze­wa zo­sta­ły przy­go­to­wa­ne, trze­ba było bo­wiem pod­cho­dzić do nich stop­nio­wo, aby ćmy, wy­stra­szo­ne jej świa­tłem, nie od­le­cia­ły. Cze­ka­li­śmy całą grup­ką, a nie­wiel­ki wy­ci­nek lasu wo­kół nas zro­bił się taki, jak by­śmy pa­trzy­li nań przez po­tęż­ne szkło po­więk­sza­ją­ce. Każ­de źdźbło tra­wy było więk­sze niż za dnia, szcze­li­ny w ko­rze drzew znacz­nie głęb­sze. Na­sze twa­rze w krę­gu po­bla­dły i jak­by się roz­dzie­li­ły. La­tar­nia sta­ła na ściół­ce nie­ca­łe dzie­sięć se­kund, a już usły­sze­li­śmy (słuch tak­że bar­dzo się wy­ostrzył) ci­che chro­bo­ta­nie, któ­re mia­ło zwią­zek z lek­kim ko­ły­sa­niem i fa­lo­wa­niem tra­wy. A po­tem, nie­zgrab­nie wę­dru­jąc z list­ka na li­stek, wy­ło­ni­ły się – tu pa­si­ko­nik, tu żuk, a tu ko­sarz. Ich ru­chy były tak kan­cia­ste, że na myśl przy­cho­dzi­ły stwo­rze­nia mor­skie peł­za­ją­ce po pod­wod­nym dnie. Wszyst­kie, jak­by się umó­wi­ły, szły wprost ku la­tar­ni i za­czy­na­ły się wspi­nać lub ze­śli­zgi­wać po jej szkla­nych ścia­nach, ale już we­zwa­ło nas wo­ła­nie na­sze­go prze­wod­ni­ka. Bar­dzo ostroż­nie skie­ro­wa­li­śmy świa­tło ku drze­wu; naj­pierw po­ło­ży­ło się na tra­wie pod nim; po­tem po­wę­dro­wa­ło kil­ka cali w górę po pniu, a w mia­rę jak się wspi­na­ło, w nas ro­sło prze­ję­cie; aż wresz­cie snop świa­tła ob­jął gał­ga­nek i ka­ta­rak­ty me­la­sy. W tym mo­men­cie oto­czył nas ruch skrzy­deł. Przy­kry­li­śmy świa­tło. I raz jesz­cze de­li­kat­nie je od­sło­ni­li­śmy. Tym ra­zem nie było wi­ro­wa­nia skrzy­deł, a za to tu i tam, przy­ssa­ne do ży­łek sło­dy­czy, po­ka­za­ły się mięk­kie brą­zo­we gru­zeł­ki. Wy­da­wa­ły się nam one nie­wy­mow­nie cen­ne, zbyt moc­no wpi­te w stru­mycz­ki, by moż­na im było te­raz prze­szka­dzać. Głę­bo­ko za­nu­rzy­ły trąb­ki, a kie­dy wcią­ga­ły sło­dycz, ich skrzy­dła drża­ły lek­ko, jak w eks­ta­zie. Na­wet kie­dy świa­tło pa­da­ło wprost na nie, nie mo­gły się ode­rwać, sie­dzia­ły, drżąc może nie­co bar­dziej nie­spo­koj­nie, ale po­zwa­la­ły nam do­kład­nie obej­rzeć ma­swer­ki de­se­ni na ze­wnętrz­nych skrzy­dłach, te plam­ki, krop­ki i żył­ko­wa­nia, na pod­sta­wie któ­rych mie­li­śmy zde­cy­do­wać o ich lo­sie. Od cza­su do cza­su w po­wie­trzu po­ja­wia­ła się na­gle ja­kaś duża ćma. To tyl­ko wzma­ga­ło na­sze pod­nie­ce­nie. Ze­braw­szy te, któ­re nas in­te­re­so­wa­ły, a te nie­chcia­ne trą­ciw­szy lek­ko po no­sach, żeby opa­dły na zie­mię i od­peł­zły przez tra­wy ku swo­im sło­dy­czom, prze­szli­śmy do na­stęp­ne­go drze­wa. Ostroż­nie osła­nia­jąc la­tar­nię, już z da­le­ka do­strze­gli­śmy blask dwu czer­wo­nych lam­pek, któ­re zbla­dły, kie­dy pa­dło na nie na­sze świa­tło; a wte­dy uka­za­ło się wspa­nia­łe cia­ło, no­szą­ce owe dwie lamp­ki na gło­wie. Zo­ba­czy­li­śmy cu­dow­ne dol­ne skrzy­dła w bar­wie szkar­ła­tu. Ćma nie­mal się nie ru­sza­ła, jak­by osia­dła na pniu z roz­war­ty­mi skrzy­deł­ka­mi i za­pa­dła w głę­bo­ki trans roz­ko­szy. Roz­cią­ga­ła się na drze­wie, inne ćmy przy niej wy­glą­da­ły przy niej jak mi­zer­ne grud­ki i wę­zły na ko­rze. Ta była tak wspa­nia­ła, tak nie­ru­cho­ma, że chy­ba wa­ha­li­śmy się, czy z nią skoń­czyć; ale gdy ćma, jak­by zga­du­jąc na­sze za­mia­ry, wznio­sła się i od­fru­nę­ła, po­dej­mu­jąc na nowo lot, któ­ry prze­rwa­ła tyl­ko na chwi­lę, mie­li­śmy po­czu­cie, że tra­ci­my wła­sność o nie­skoń­czo­nej war­to­ści. Ktoś gło­śno krzyk­nął. La­tar­nik mach­nął lam­pą w kie­run­ku, w któ­rym od­le­cia­ła. Ota­cza­ją­ca nas prze­strzeń wy­da­wa­ła się ol­brzy­mia. Po­tem zno­wu na kil­ka se­kund po­sta­wi­li­śmy la­ta­ren­kę na ściół­ce, a tra­wa po raz ko­lej­ny za­fa­lo­wa­ła i owa­dy za­czę­ły gra­mo­lić się ku niej ze wszyst­kich stron, ła­ko­me na por­cję świa­tła, choć tak nie­zgrab­ne. Kie­dy tyl­ko oczy przy­wy­kły do ciem­no­ści, stam­tąd, gdzie chwi­lę wcze­śniej, zda­wa­ło się, nie było nic, wy­ło­ni­ły się kształ­ty, tak że sie­dząc na tra­wie, czu­li­śmy się oto­cze­ni przez ży­cie, a mię­dzy drze­wa­mi za­ro­iło się od nie­zli­czo­nych stwo­rzeń, peł­za­ją­cych wśród traw albo prze­my­ka­ją­cych w po­wie­trzu. Noc była bar­dzo spo­koj­na, a li­ście, jak mo­gły, prze­chwy­ty­wa­ły blask księ­ży­ca na no­wiu. Od cza­su do cza­su roz­le­ga­ło się tuż obok nas jak­by głę­bo­kie wes­tchnie­nie, po nim na­stę­po­wa­ły ko­lej­ne, cich­sze, bar­dziej drżą­ce, po­tem jesz­cze se­ria szyb­kich od­de­chów i za­pa­da­ła głę­bo­ka ci­sza. Te do­wo­dy nie­wi­dzial­ne­go ży­cia wo­ko­ło nas zda­wa­ły się bar­dzo nie­po­ko­ją­ce. Trze­ba było wiel­kie­go zde­cy­do­wa­nia i po­tęż­nej oba­wy, że się zo­sta­nie uzna­nym za tchó­rza, by jed­nak wziąć la­tar­kę i za­pu­ścić się da­lej w głę­bi­nę lasu. Ten noc­ny świat wy­da­wał się nam wro­gi. Ciem­ny, obcy, nie­sprzy­ja­ją­cy, jak­by za­ję­ty spa­wa­mi, do któ­rych lu­dzie nie mają do­stę­pu. Ale zo­sta­ło nam jesz­cze naj­dal­sze drze­wo. Nasz prze­wod­nik ru­szył ku nie­mu pew­nym kro­kiem. Bia­ły pa­sek dro­gi, któ­ra chrzę­ści­ła nam pod no­ga­mi, te­raz znik­nął bez śla­du. Wie­le go­dzin temu po­rzu­ci­li­śmy kra­inę świa­teł i do­mów. Dą­ży­li­śmy do tego naj­dal­sze­go drze­wa, gdzieś w naj­gęst­szym le­śnym ostę­pie. Sta­ło tam, jak gdy­by na sa­mym krań­cu świa­ta. Tak da­le­ko nie mo­gła do­trzeć żad­na ćma. A jed­nak, kie­dy uka­zał się nam pień, cóż ta­kie­go zo­ba­czy­li­śmy? Skrzy­dła w bar­wie szkar­ła­tu już tam były, nie­ru­cho­me tak jak przed­tem, ćma sie­dzia­ła okra­kiem na żył­ce sło­dy­czy, we­ssa­na w nią głę­bo­ko. Tym ra­zem już bez zwło­ki wy­ję­li­śmy słój z tru­ci­zną, nad­sta­wi­li­śmy go zgrab­nie, tak żeby sie­dzą­ca na ko­rze ćma zo­sta­ła nim na­kry­ta, a wszel­kie dro­gi uciecz­ki – od­cię­te. W sło­ju za­mi­go­ta­ła czer­wień. Po­tem owad uło­żył się, zwi­nąw­szy skrzy­dła. Wię­cej się nie po­ru­szył.

To była chwi­la ogrom­ne­go trium­fu. Śmia­łość na­szej wy­pra­wy zo­sta­ła na­gro­dzo­na, a za­ra­zem wy­da­wa­ło się nam, że­śmy udo­wod­ni­li swe moż­li­wo­ści w star­ciu z wro­gą i obcą siłą. Te­raz mo­gli­śmy wra­cać do łóż­ka, do bez­piecz­ne­go domu. A wte­dy, gdy­śmy tak sta­li ze sło­jem w dło­niach, wo­kół nas rap­tem w głę­bo­kiej ci­szy lasu roz­le­gła się sal­wa wy­strza­łów, głu­chy ło­skot dźwię­ków, w któ­rych było coś – nie wia­do­mo co – ża­łob­ne­go i prze­raź­li­we­go. I za­raz ha­łas za­nikł, roz­pro­szył się po le­sie; za­marł, a wte­dy usły­sze­li­śmy ko­lej­ne głę­bo­kie wes­tchnie­nie. Na­stą­pi­ła ab­so­lut­na ci­sza. „To drze­wo” – po­wie­dzie­li­śmy so­bie w koń­cu. Ru­nę­ło drze­wo.

Co ta­kie­go wy­da­rza się mię­dzy pół­no­cą a świ­tem, jaki to lek­ki wstrząs, dziw­ny mo­ment nie­po­ko­ju, jak­by oczy na wpół się otwar­ły na blask, a sen nie był już po­tem tak moc­ny? Czy to może do­świad­cze­nie – se­ria wstrzą­sów, któ­rych się nie czu­je, kie­dy na­stę­pu­ją, na­raz roz­luź­nia tka­ni­nę? Coś prze­ła­mu­je? Taki opis su­ge­ru­je nisz­cze­nie i roz­pad, tym­cza­sem pro­ces, o któ­rym my­ślę, ma skut­ki wręcz prze­ciw­ne. Bez wzglę­du na to, czym jest, na pew­no nie nisz­czy, ra­czej już ma cha­rak­ter twór­czy.

Coś się z pew­no­ścią dzie­je. Ogród, mo­ty­le, po­ra­nek, drze­wa, jabł­ka, ludz­kie gło­sy wy­ła­nia­ją się, usta­na­wia­ją. Jak pod dzia­ła­niem świetl­nej różdż­ki, tu­mult pod­da­ny zo­sta­je pew­ne­mu po­rząd­ko­wi, cha­os – for­mie. Może le­piej po­wie­dzieć po pro­stu, że na sku­tek Bóg je­den wie ja­kie­go pro­ce­su czło­wiek bu­dzi się z po­czu­ciem, że uzy­skał wła­dzę. Bli­scy ja­wią się te­raz wy­ra­zi­ście za­ry­so­wa­ni w bla­sku po­ran­ka. Spod drże­nia i wi­bra­cji co­dzien­nych zwy­cza­jów wy­ła­nia­ją się ko­ściec i for­ma, moc­na i trwa­ła. Taką moc, by za­trzy­mać na mo­ment płyn­ność ży­cia, miał­by smu­tek, a tak­że i ra­dość. Albo dzie­je się to bez ja­snej przy­czy­ny, nie­zau­wa­żal­nie, tak samo jak pąk od­czu­wa nocą na­głą ulgę, a rano wi­dzi­my już wy­zwo­lo­ne z nie­go płat­ki kwia­tu. W każ­dym ra­zie te po­dró­że i wspo­mnie­nia, cały ten skład ru­pie­ci i za­pas cza­su, któ­ry za­peł­nił do szczę­tu pół­ki na­szych bi­blio­tek, i któ­ry na­dal jak mech roz­ra­sta się u stóp li­te­ra­tu­ry, już nam nie wy­star­cza. Po­ran­nym go­dzi­nom od­po­wia­da inny typ lek­tu­ry. To nie jest pora na po­szu­ki­wa­nia i grze­ba­nie wśród ru­pie­ci, na przy­mknię­te oczy i szy­bo­wa­nie po da­le­kich kra­jach. Te­raz chce­my cze­goś kształt­ne­go i przej­rzy­ste­go, oszli­fo­wa­ne­go tak, by ła­pa­ło świa­tło, twar­de­go jak ka­mień szla­chet­ny albo ska­ła, gdzie od­ci­snę­ła się pie­częć ludz­kie­go do­świad­cze­nia i ukrył pło­mień, któ­ry raz roz­pa­la się wy­so­ko w na­szych ser­cach, a raz nik­nie, przy­tłu­mio­ny. Chce­my tego, co po­nad­cza­so­we i współ­cze­sne. Na­wet je­śli wy­czer­pie­my wszyst­kie ob­ra­zy i prze­le­je­my sło­wa przez pal­ce jak wodę i tak nie wy­po­wie­my tego, co spra­wia, że są ta­kie po­ran­ki, kie­dy bu­dzi­my się z pra­gnie­niem po­ezji.

w An­glii nie ma kło­po­tu z jej zna­le­zie­niem. Każ­dy an­giel­ski dom jest jej pe­łen. Na­wet Ro­sja­nie nie mają tak bo­ga­te­go źró­dła ży­cia du­cho­we­go. U nas zo­sta­ło ono oczy­wi­ście bar­dzo głę­bo­ko ukry­te; znaj­du­je się pod gru­by­mi i wil­got­ny­mi po­kła­da­mi śpiew­ni­ków ko­ściel­nych i ksiąg ra­chun­ko­wych. Nie­mniej rów­nie bli­skie i wśród zmien­nych wa­run­ków ru­chu i kli­ma­tu zdu­mie­wa­ją­co trwa­łe jest pięk­no po­spiesz­nych chmur, zie­le­ni skro­pio­nej słoń­cem, szyb­kich na­stro­jów wody, w któ­rej chmu­ry spla­ta­ją się z ko­lo­ra­mi, aż oce­an po­wie­trza oka­że się jed­no­cze­śnie roz­wi­ro­wa­ny i głę­bo­ki. W ta­kim domu jak ten na pew­no znaj­dzie się tom Sha­ke­spe­are’a, a tak­że Raj utra­co­ny Mil­to­na i nie­wiel­ki zbio­rek Geo­r­ge’a Her­ber­ta. Może się też zna­leźć, choć by­ło­by to nie­co dziw­niej­sze, Vul­gar Er­rors oraz Re­li­gio Me­di­ci. Księ­gi pió­ra sir Tho­ma­sa Brow­ne’a4 zna­leźć moż­na z ja­kie­goś po­wo­du na naj­niż­szych pół­kach bi­blio­tek, któ­re pod in­ny­mi wzglę­da­mi są ab­so­lut­nie mo­no­ton­ne i pro­za­icz­ne. Po­pu­lar­ność sir Tho­ma­sa w nie­wiel­kim wiej­skim domu wy­ni­ka pew­nie z fak­tu, że Vul­gar Er­rors to rzecz trak­tu­ją­ca w du­żej mie­rze o zwie­rzę­tach. Książ­ki z ob­raz­ka­mi przed­sta­wia­ją­cy­mi znie­kształ­co­ne sło­nie, oran­gu­ta­ny o gro­te­sko­wych i dzi­wacz­nych kształ­tach, ty­gry­sy, an­ty­lo­py i tak da­lej, i tak da­lej, a wszyst­kie zde­for­mo­wa­ne, o py­skach do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cych ludz­kie twa­rze, za­wsze znaj­du­ją ama­to­rów wśród lu­dzi zu­peł­nie nie­za­in­te­re­so­wa­nych li­te­ra­tu­rą. Tekst roz­pra­wy Brow­ne’a ma w so­bie coś, co fa­scy­nu­je w rów­nym stop­niu jak te ry­ci­ny. A myśl, że w roku 1919 tak wie­le umy­słów na­dal jest tyl­ko w nie­wiel­kim stop­niu roz­ja­śnio­nych zim­nym świa­tłem wie­dzy, wca­le nie wy­ma­ga wiel­kiej wy­obraź­ni. Jest to sza­le­nie ka­pry­śne źró­dło świa­tła. Lu­dzie, za­sad­ni­czo nie skła­nia­jąc się by­naj­mniej w stro­nę praw­dy, na­dal skłon­ni są du­mać nad tym, że cia­ło zi­mo­rod­ka wska­zu­je, z któ­rej stro­ny wie­je wiatr; że struś tra­wi że­la­zo; że sowy i kru­ki zwia­stu­ją nie­szczę­ście; że roz­sy­pa­na sól to zły omen; że swę­dze­nie ucha coś za­po­wia­da; a na­wet za­ba­wiać się dzi­wacz­niej­szy­mi roz­my­śla­nia­mi na te­mat sło­nio­wych com­brów oraz po­li­ty­ki bo­cia­nów, któ­re to te­ma­ty pod­po­wia­da im płod­niej­szy i le­piej po­in­for­mo­wa­ny mózg au­to­ra. An­giel­ski umysł ma skłon­ność do tego, by czer­pać roz­ryw­kę i przy­jem­ność z naj­swo­bod­niej­szych fan­ta­zji i hu­mo­rów. Sir Tho­mas pie­lę­gnu­je ten typ mą­dro­ści, któ­ry jest przed­mio­tem dys­put rol­ni­ków nad ku­fla­mi piwa i go­spo­dyń do­mo­wych nad fi­li­żan­ka­mi her­ba­ty, sam au­tor oka­zu­je się przy tym znacz­nie bar­dziej roz­trop­ny i wy­kształ­co­ny niż resz­ta to­wa­rzy­stwa, a wro­ta jego umy­słu są nie­zmien­nie roz­war­te sze­ro­ko na każ­de dzi­wac­two, któ­re tyl­ko ze­chce go na­wie­dzić. Przy ca­łym swym wy­kształ­ce­niu z peł­ną po­wa­gą i w do­brej wie­rze roz­wa­ża wszyst­ko, co tyl­ko lu­dzie mają do po­wie­dze­nia. Po­tra­fi też nadać na­szym skrom­nym py­ta­niom taki kie­ru­nek, że na­gle wy­strze­li­wu­ją wy­so­ko ku gwiaz­dom. Bo prze­cież to nad­zwy­czaj­ne, że kie­dy pod­czas spa­ce­ru znaj­dzie­my ja­kiś kwiat albo odła­mek por­ce­la­ny, albo ka­myk, któ­ry rów­nie do­brze mógł­by być pio­ru­nem lub kulą ar­mat­nią, od razu mo­że­my udać się z py­ta­niem do pana dok­to­ra. Nic nie by­ło­by dla nie­go waż­niej­sze niż taka kwe­stia, no chy­ba że rze­czy­wi­ście ktoś by umie­rał albo się aku­rat ro­dził. Pan dok­tor był bo­wiem nie­wąt­pli­wie bar­dzo ludz­ki, był czło­wie­kiem, któ­re­go do­brze mieć bli­sko przy łóż­ku, nie­pod­le­głym wzru­sze­niu, ale współ­czu­ją­cym. Po­cie­cha, jaką da­wał, mu­sia­ła być wznio­sła; jego obec­ność mu­sia­ła ema­no­wać opa­no­wa­niem; a jed­nak je­śli coś go za­cie­ka­wi­ło, w ja­kież ru­szał ożyw­cze roz­wa­ża­nia, wy­gła­sza­jąc, moż­na się do­my­ślić, uję­te w prze­dziw­ne zda­nia dłu­gie mo­no­lo­gi, mó­wiąc w sku­pie­niu, z na­my­słem, jak­by nie spo­dzie­wał się od­po­wie­dzi, bar­dziej do sie­bie niż do roz­mów­cy.

No bo też kto mógł­by mu od­po­wie­dzieć? Stu­dio­wał w Mont­pel­lier i w Pa­dwie, na­uka jed­nak, jak na­le­ży przy­pusz­czać, za­miast udzie­lić mu od­po­wie­dzi, ra­czej wzmo­gła w nim chęć za­da­wa­nia py­tań. Wro­ta jego umy­słu otwie­ra­ły się co­raz sze­rzej. W po­rów­na­niu z in­ny­mi był na­praw­dę uczo­ny; znał sześć ję­zy­ków; znał pra­wa, oby­cza­je i za­sa­dy wie­lu kra­jów, na­zwy wszyst­kich kon­ste­la­cji i więk­szo­ści na­szych ro­dzi­mych ro­ślin; a jed­nak – czyż ta­kie wes­tchnie­nie nie musi się po­ja­wić? – „jed­nak uwa­żam, że nie je­stem mą­drzej­szy niż wte­dy, gdy zna­łem ich nie wię­cej niż sto i wła­ści­wie nie za­pusz­cza­łem się da­lej niż na Che­ap­si­de”. Przy­pu­ść­my, że moż­na osią­gnąć pew­ność; że do­wie­dzio­no, iż jest tak a tak, za­tem tak być musi: dla sir Tho­ma­sa nie mo­gła­by na­stą­pić gor­sza tra­ge­dia. Jego wy­obraź­nia była ob­li­czo­na na wzno­sze­nie pi­ra­mid. „Uwa­żam, że dla ży­we­go umy­słu w re­li­gii nie ma dość nie­moż­li­wo­ści”. Ale pi­ra­mi­dą było już zia­ren­ko pia­sku. W świe­cie ta­jem­nic nic nie może być pro­ste. Weź­my ludz­kie cia­ło. Nie­któ­rych lu­dzi za­ska­ku­je cho­ro­ba. Sir Tho­mas na­to­miast zdu­mie­wa się, „że nie cho­ru­je­my cały czas”; do­strze­ga ty­sią­ce przejść pro­wa­dzą­cych ku śmier­ci; a do­dat­ko­wo – bo tak bar­dzo po­cią­ga­ją go spe­ku­la­cje i fan­ta­stycz­ne roz­my­śla­nia – „w mocy każ­dej ręki jest znisz­czyć nas, dla­te­go też mamy dług wdzięcz­no­ści wo­bec każ­de­go na­po­tka­ne­go czło­wie­ka, któ­ry nie ze­chce nas za­bić”. Cóż może za­trzy­mać – py­ta­my, pod­czas gdy mno­żą się te roz­my­śla­nia – bieg ta­kie­go umy­słu, nie­ogra­ni­czo­ne­go, otwar­te­go ku nie­bio­som? Otóż nie­ste­ty za­trzy­ma­ło go Bó­stwo. Wia­ra za­mknę­ła mu ho­ry­zont. Sir Tho­mas sam z roz­my­słem za­cią­gnął tę za­sło­nę. Pra­gnie­nie wie­dzy, żar­li­wa po­my­sło­wość i po­szu­ki­wa­nie praw­dy mu­szą się pod­dać, za­mknąć oczy i za­snąć. Na­zy­wa je wąt­pli­wo­ścia­mi. „Nikt wię­cej ode mnie ich nie za­znał; wy­zna­ję, żem je po­ko­nał, nie wa­lecz­ną po­sta­wą jed­nak, lecz na ko­la­nach”. Tak żywa cie­ka­wość za­słu­gu­je na lep­szy los. Z roz­ko­szą pod­sy­ci­li­by­śmy to, co sir Tho­mas na­zy­wa swy­mi wąt­pli­wo­ścia­mi, za po­mo­cą hoj­nych por­cji współ­cze­snych prze­ko­nań, nie po to jed­nak, by sir Tho­ma­sa w ten spo­sób od­mie­nić, ale by mu od­dać hołd wdzięcz­no­ści. Czyż nie jest on bo­wiem, mię­dzy in­ny­mi swy­mi za­słu­ga­mi, jed­nym z pierw­szych na­szych pi­sa­rzy, któ­rzy są cał­ko­wi­cie sobą? Mamy opis jego wy­glą­du – śred­nie­go wzro­stu, oczy duże i błysz­czą­ce, cera śnia­da, nie­ustan­nie się ru­mie­nią­ca. Kar­mi­my się jed­nak wspa­nial­szym ob­ra­zem jego du­szy. W tym ciem­nym świe­cie sir Tho­mas był jed­nym z od­kryw­ców; jako pierw­szy mówi o so­bie i pod­cho­dzi do tego te­ma­tu z wiel­kim en­tu­zja­zmem. Po­wra­ca do nie­go sta­le, jak­by wła­sna du­sza ja­wi­ła mu się jako zdu­mie­wa­ją­ca cho­ro­ba, któ­rej symp­to­mów jesz­cze nie opi­sa­no. „Świat, któ­ry roz­wa­żam, to ja sam; spo­glą­dam na mi­kro­ko­smos swo­je­go bytu: po­słu­gu­ję się nim jak glo­bu­sem, któ­ry ob­ra­cam dla roz­ryw­ki”. Cza­sa­mi, jak wy­zna­je, czer­piąc z tego jak­by po­nu­rą ra­dość, pra­gnie śmier­ci. „Nie­raz czu­ję w so­bie pie­kło; w mo­jej pier­si ma swą sie­dzi­bę Lu­cy­fer; Le­gion bu­dzi się we mnie”. Po­wa­ża­ny i uzna­wa­ny za naj­więk­sze­go le­ka­rza w Nor­wich, sir Tho­mas pra­cu­je i spra­wia wra­że­nie naj­sta­tecz­niej­sze­go z lu­dzi, gdy tym­cza­sem we­wnątrz nie­go to­czą się ba­ta­lie naj­dzi­wacz­niej­szych uczuć i idei. Gdy­byż przy­ja­cie­le mo­gli mieć do­stęp do jego my­śli! Ale go nie mie­li. „Przed ca­łym świa­tem je­stem ukry­ty w ciem­no­ści, a moi naj­bliż­si wi­dzą mnie jak przez mgłę”. Nie­wy­obra­żal­nie dziw­ne są prze­strze­nie, ja­kie w so­bie od­kry­wa, i głę­bie roz­wa­żań, w ja­kie każe mu po­pa­dać naj­zwy­klej­szy wi­dok, obok któ­re­go resz­ta ludz­ko­ści prze­cho­dzi mimo i nie wi­dzi w nim ni­cze­go za­słu­gu­ją­ce­go na uwa­gę. Mu­zy­ka w ta­wer­nie, dzwon na Anioł Pań­ski, po­tłu­czo­ny gar­nek wy­ko­pa­ny przez ro­bot­ni­ka na polu – na te dźwię­ki i wi­do­ki sir Tho­mas sta­je jak wry­ty, spa­ra­li­żo­wa­ny zdu­mie­niem. „I z pew­no­ścią nie jest to próż­na fa­na­be­ria me­lan­cho­li­ka, my­śleć, że na tym świe­cie wszy­scy śni­my, a próż­ność i fa­na­be­rie tego ży­cia to nic wię­cej niż tyl­ko sny…” Nikt jak on wy­so­ko nie wzno­si skle­pie­nia umy­słu i dzię­ki ko­lej­nym przy­pusz­cze­niom nie wpro­wa­dza nas w stan ab­so­lut­ne­go osłu­pie­nia, tak że nie je­ste­śmy w sta­nie ru­szyć da­lej.

Z ta­kim prze­ko­na­niem o ta­jem­ni­cy i cu­dow­no­ści wszyst­kie­go ni­cze­go nie może od­rzu­cić, skłon­ny jest bez ustan­ku wszyst­ko przyj­mo­wać i prze­my­śli­wać. W naj­głęb­szym prze­są­dzie tkwi coś z po­boż­no­ści; w karcz­mia­nej mu­zy­ce coś bo­skie­go: w ma­leń­kim ludz­kim świe­cie coś, „co ist­nia­ło, za­nim po­wsta­ły ży­wio­ły, i co nie ma nic do za­wdzię­cze­nia słoń­cu”. Go­ścin­nie przyj­mu­je wszyst­ko i ze swo­bo­dą pró­bu­je tego, co się przed nim po­ja­wi. Bo­wiem na wznio­słą wi­zję cza­su i wiecz­no­ści, na ob­ło­ki i opa­ry wy­obraź­ni na­kła­da się po­stać au­to­ra. W zdu­mie­nie wpro­wa­dza go nie ży­cie w ogól­no­ści, ale jego wła­sne po­szcze­gól­ne ży­cie, „opo­wieść o któ­rym by­ła­by nie hi­sto­rią, ale po­ezją, a w uszach zwy­kłych lu­dzi brzmia­ła­by jak baśń”. Ma­łość ego­ty­zmu tym­cza­sem nie do­tknę­ła jesz­cze zdro­we­go za­in­te­re­so­wa­nia sobą. Je­stem wiel­ko­dusz­ny, je­stem od­waż­ny, przed ni­czym się nie wa­ham, mam współ­czu­cie dla in­nych, nie po­bła­żam so­bie, „a roz­mo­wy pro­wa­dzę, jak słoń­ce, ze wszyst­ki­mi, przy­ja­ciel­sko na­sta­wio­ny i do do­brych, i do złych”. Ja, ja, ja – jak bar­dzo za­gu­bi­li­śmy ta­jem­ni­cę wy­po­wia­da­nia tego sło­wa!

Krót­ko mó­wiąc, sir Tho­mas Brow­ne wpro­wa­dza za­gad­nie­nie, któ­re na­bie­rze póź­niej tak wiel­kie­go zna­cze­nia – kwe­stię po­zna­nia au­to­ra. Gdzieś, wszę­dzie, raz ukry­ta, a raz wi­docz­na, we wszyst­kim, co zo­sta­ło za­pi­sa­ne, tkwi po­stać czło­wie­ka. Czy sta­ra­jąc się ją roz­po­znać, za­ba­wia­my się tyl­ko bez­tro­sko, tak samo jak słu­cha­jąc ja­kie­goś mów­cy, za­czy­na­my się za­sta­na­wiać, ile ma lat, ja­kie ma zwy­cza­je, czy jest żo­na­ty, czy ma dzie­ci i czy miesz­ka w Hamp­ste­ad? Oto py­ta­nie, któ­re trze­ba po­sta­wić, ale na któ­re nie da się od­po­wie­dzieć. To zna­czy od­po­wiedź na nie jest in­stynk­tow­na i nie­ra­cjo­nal­na, po­dyk­to­wa­na na­szym na­sta­wie­niem. Mu­si­my tyl­ko mieć świa­do­mość, że sir Tho­mas jest pierw­szym pi­sa­rzem an­giel­skim, któ­ry dziar­sko zwra­ca nam uwa­gę na tę nie­oczy­wi­stość.

Chau­cer – ale prze­ciw­ko Chau­ce­ro­wi świad­czy jego or­to­gra­fia. Za­tem Mar­lo­we, Spen­cer, We­bster, Ben John­son? Praw­da jest taka, że u po­etów spra­wa ta ni­g­dy nie po­ja­wia się z taką wy­ra­zi­sto­ścią. U Gre­ków i Rzy­mian wła­ści­wie nie ma jej wca­le. Po­eta prze­ka­zu­je nam po pro­stu esen­cję, pro­za na­to­miast to od­lew ca­ło­ści czło­wie­ka – i cia­ła, i umy­słu.

Czy z lek­tu­ry pism sir Tho­ma­sa moż­na by wy­de­du­ko­wać, że choć nie­mal pod każ­dym wzglę­dem ludz­ki i to­le­ran­cyj­ny, to jed­nak mógł ulec ciem­ne­mu prze­są­do­wi, któ­ry po­zwo­lił mu ogło­sić, że dwie sta­re ko­bie­ty są cza­row­ni­ca­mi i po­win­ny umrzeć? Nie­któ­re z prze­ja­wów jego dro­bia­zgo­wo­ści po­dzwa­nia­ją jak na­rzę­dzia tor­tur: ni­czym nie­czu­ła po­my­sło­wość du­szy wciąż jesz­cze wię­zio­nej w oko­wach wie­ków śred­nich. Miał sir Tho­mas w so­bie od­ru­chy okru­cień­stwa, jak każ­dy, kto z po­wo­du igno­ran­cji lub sła­bo­ści zmu­szo­ny jest do ży­cia w sta­nie pod­dań­stwa wo­bec czło­wie­ka czy na­tu­ry. Są ta­kie mo­men­ty – krót­kie, lecz jak­że przej­mu­ją­ce – kie­dy jego spo­koj­ny i wiel­ko­dusz­ny umysł tę­że­je w spa­zmie prze­ra­że­nia. Dużo czę­ściej jed­nak, po­dob­nie jak wszy­scy wiel­cy lu­dzie, jest sir Tho­mas z lek­ka nud­ny. No ale nuda wiel­kie­go czło­wie­ka jest od­mien­na od nudy czło­wie­ka ma­łe­go. Jest głęb­sza. Wcho­dzi­my w jej cień z ocze­ki­wa­niem i na­dzie­ją, w prze­ko­na­niu, że je­śli nie dość tu świa­tła, to pew­nie z na­szej winy. Wraz z na­ra­sta­niem prze­ra­że­nia, po­czu­cie winy mie­sza się w nas z nie­zgo­dą i wzma­ga smu­tek. Na pew­no się zgu­bi­li­śmy. Gdy­by po­łą­czyć z sobą te frag­men­ty z Word­swor­tha, Sha­ke­spe­are’a, Mil­to­na – a więc ze wszyst­kich wiel­kich au­to­rów, któ­rzy zo­sta­wi­li nam w spad­ku wię­cej niż jed­ną czy dwie pie­śni – frag­men­ty, w któ­rych bra­ko­wa­ło nam świa­tła i szli­śmy da­lej po­wo­do­wa­ni wy­łącz­nie wpo­jo­nym po­słu­szeń­stwem, to zło­ży­ły­by się one na nad­zwy­czaj­ny tom: na naj­nud­niej­szą księ­gę świa­ta.

Don Ki­chot tak­że jest bar­dzo nud­ny. Jed­nak ta nuda nie ma w so­bie owe­go le­tar­gu uśpio­nej be­stii cha­rak­te­ry­stycz­ne­go dla nudy wiel­kich lu­dzi. Oni zda­ją się mó­wić: „Wy­ko­naw­szy tak wiel­ki wy­si­łek, je­stem te­raz sen­ny i mam za­miar chra­pać, je­śli mi przyj­dzie na to ocho­ta”. Don Ki­chot nie za­wie­ra ta­kiej nudy, ale po­ja­wia się w nim nuda in­ne­go ga­tun­ku. Tu opo­wia­da się ba­jecz­ki dla dzie­ci. Oto sie­dzą w zi­mo­wy wie­czór wo­kół ko­min­ka do­ro­słe dzie­ci, ko­bie­ty przy ko­ło­wrot­kach, męż­czyź­ni sen­ni po ca­łym dniu dzia­ła­nia: „Opo­wiedz nam baj­kę – coś za­baw­ne­go – a tak­że coś wy­twor­ne­go – o lu­dziach ta­kich jak my, tyl­ko że bar­dziej od nas nie­szczę­śli­wych, albo znacz­nie szczę­śliw­szych”. Po­słusz­ny tej proś­bie, Ce­rvan­tes, czło­wiek miły i uczyn­ny, snu­je hi­sto­rie o za­gu­bio­nych księż­nicz­kach i za­ko­cha­nych ry­cer­zach, świet­nie od­po­wia­da­ją­ce gu­stom ów­cze­snych słu­cha­czy, bar­dzo nu­żą­ce dla na­szych. Kie­dy tyl­ko po­wró­ci do Don Ki­cho­ta i San­cho Pan­sy, wszyst­ko jest znów w po­rząd­ku za­rów­no – nie mo­że­my się po­wstrzy­mać przed tą my­ślą – dla nie­go, jak i dla nas. Jed­nak z po­wo­du na­tu­ral­ne­go sza­cun­ku i nie­unik­nio­nej słu­żal­czo­ści, rzad­ko zdo­by­wa­my się na to, by ja­sno wy­ra­zić na­szą współ­cze­sną po­sta­wę. Nie ma wąt­pli­wo­ści, że wszy­scy pi­sa­rze są w wiel­kim stop­niu pod wpły­wem lu­dzi, któ­rzy czy­ta­ją ich dzie­ła. Dla­te­go też, zja­wiw­szy się czte­ry wie­ki póź­niej, pa­trząc na Ce­rvan­te­sa i jego od­bior­ców, mamy wra­że­nie, że wdzie­ra­my się siłą na miłą ro­dzin­ną uro­czy­stość. Po­rów­naj­my to gro­no z gro­nem (tyle że te­raz nie ma już gron od­bior­ców, bo od­kąd się wy­edu­ko­wa­li­śmy, je­ste­śmy roz­dzie­le­ni, każ­dy czy­ta wła­sną książ­kę przy wła­snym ko­min­ku), po­rów­naj­my jed­nak czy­tel­ni­ków Ce­rvan­te­sa z czy­tel­ni­ka­mi Tho­ma­sa Har­dy’ego. Har­dy nie wy­peł­nia nam roz­świe­tlo­nych bla­skiem ognia go­dzin opo­wie­ścia­mi o księż­nicz­kach i ry­cer­zach i co­raz bar­dziej sta­now­czo od­ma­wia two­rze­nia po to, by za­pew­nić nam roz­ryw­kę. Czy­ta­my od­dziel­nie, więc i on mówi do każ­de­go z nas od­dziel­nie, jak­by­śmy byli ra­czej po­je­dyn­czy­mi męż­czy­zna­mi i ko­bie­ta­mi, a nie gru­pą, któ­rą łą­czą wspól­ne upodo­ba­nia. To tak­że trze­ba wziąć pod uwa­gę. Dzi­siej­szy czy­tel­nik, przy­zwy­cza­jo­ny do tego, że znaj­du­je się w bez­po­śred­nim kon­tak­cie z pi­sa­rzem, nie może na­wią­zać po­ro­zu­mie­nia z Ce­rvan­te­sem. Do ja­kie­go stop­nia sam Ce­rvan­tes wie­dział, o czym mówi – a do ja­kie­go stop­nia my go prze­in­ter­pre­to­wu­je­my, błęd­nie in­ter­pre­tu­je­my, wy­czy­tu­je­my w Don Ki­cho­cie zna­cze­nia wy­pro­wa­dzo­ne z na­szych wła­snych do­świad­czeń, po­dob­nie jak mo­gła­by to czy­nić star­sza oso­ba czy­ta­ją­ca książ­kę dla dzie­ci i za­sta­na­wia­ją­ca się, czy dziec­ko tak­że jest tych zna­czeń świa­do­me. Gdy­by Ce­rvan­tes miał ta­kie jak my dzi­siaj po­czu­cie tra­ge­dii i sa­ty­ry, czy był­by zdol­ny wy­trzy­mać ta­kie ich pod­kre­śla­nie – czy mógł­by być aż taki okrut­ny, jaki się nam wy­da­je? Sha­ke­spe­are tak­że okrut­nie zlek­ce­wa­żył Fal­staf­fa. Wiel­cy pi­sa­rze trak­tu­ją swo­je po­sta­ci jak na­tu­ra; my, bę­dąc da­lej od na­tu­ry, na­zy­wa­my to okru­cień­stwem, bar­dziej bo­wiem cier­pi­my na sku­tek okru­cień­stwa, w każ­dym ra­zie swo­je­mu cier­pie­niu przy­pi­su­je­my więk­sze zna­cze­nie niż oni. To wszyst­ko jed­nak nie po­mniej­sza za­sad­ni­czej przy­jem­no­ści pły­ną­cej z za­baw­nej, za­chwy­ca­ją­cej, szcze­rej książ­ki mu­su­ją­cej cu­dow­nie wo­kół kon­cep­cji Ry­ce­rza i świa­ta, któ­ra, choć­by lu­dzie się zmie­nia­li, na za­wsze po­zo­sta­nie nie­da­ją­cym się za­ne­go­wać twier­dze­niem na te­mat czło­wie­ka i świa­ta. To jest wiecz­no­tr­wa­łe. A co do kwe­stii, czy Ce­rvan­tes wie­dział, o czym mówi, to wiel­cy pi­sa­rze chy­ba ni­g­dy tego nie wie­dzą. Być może dla­te­go wła­śnie póź­niej­sze wie­ki od­naj­du­ją u nich to, cze­go szu­ka­ją.

Wra­ca­jąc jed­nak do naj­nud­niej­szej książ­ki świa­ta. Sir Tho­mas Brow­ne nie­wąt­pli­wie do­dał do niej ład­nych parę stro­nic. Je­śli jed­nak po­trzeb­na nam ja­kaś furt­ka, to za­wsze ist­nie­je moż­li­wość, że dana książ­ka nie jest nud­na, lecz trud­na. Przy­zwy­cza­ili­śmy się, by jed­nym ru­chem odzie­rać stro­nę za stro­ną ze zdań i wy­ci­skać z nich zna­cze­nie, dla­te­go upór, z ja­kim Trak­tatournach opie­ra się ta­kiej prak­ty­ce, w pierw­szej chwi­li wy­trą­ca nas z rów­no­wa­gi i ośle­pia. „Sko­ro za­tem Adam zo­stał stwo­rzo­ny z eks­trak­tu Zie­mi, to każ­da część mo­gła­by za­prze­czyć re­sty­tu­cji, nie­wie­lu jed­nak zło­ży­ło swe ko­ści znacz­nie ni­żej, niż­by je mo­gli otrzy­mać…” – mu­si­my prze­rwać lek­tu­rę, wró­cić, pró­bo­wać tędy i owę­dy, i krok za kro­kiem brnąć da­lej. Czy­ta­nie sta­ło się dzi­siaj tak ła­twe, że po­wra­ca­nie do tych za­gma­twa­nych zdań jest jak wy­bie­ra­nie się do mia­sta na grzbie­cie po­nu­re­go i upar­te­go osła, a nie po­cią­giem elek­trycz­nym. Opie­sza­ły, ka­pry­śny, nie­bio­rą­cy pod uwa­gę żad­nej in­nej za­sa­dy poza wła­sną chę­cią, sir Tho­mas w za­sa­dzie nie pi­sze w ta­kim zna­cze­niu, w ja­kim pi­szą Fro­ude czy Mat­thew Ar­nold. Stro­na dru­ku peł­ni dzi­siaj inną funk­cję. Czyż nie przy­po­chle­bia się nam wręcz tą gor­li­wo­ścią, z jaką po­ma­ga nam przez sie­bie prze­brnąć, po­bie­ra­jąc je­dy­nie zwy­cza­jo­wą opła­tę w wy­so­ko­ści na­szej uwa­gi, a w za­mian za­pew­nia­jąc nam peł­ną mia­rę, ale ani un­cji wię­cej, ani mniej, niż nam się na­le­ży? w cza­sach sir Tho­ma­sa Brow­ne’a wagi i mia­ry były w opła­ka­nym sta­nie. Mamy wszak świa­do­mość, że sir Tho­mas za swo­je pi­sma ni­g­dy nie otrzy­mał na­wet pen­sa. Wol­no mu więc, sko­ro daje nam ze swej ob­fi­to­ści, wy­dzie­lić tyl­ko lub aż tyle, ile sam ze­chce. Jest ama­to­rem; to pra­ca jego wol­nych i swo­bod­nych go­dzin; nie za­wie­ra z nami żad­ne­go kon­trak­tu. Sko­ro za­tem nic sir Tho­ma­sa nie przy­mu­sza, by dbać o czy­tel­ni­ków, jego nie­wiel­kie książ­ki będą nud­ne, je­śli tak zde­cy­du­je, trud­ne, je­śli mu się tak spodo­ba, i pięk­ne po­nad mia­rę, je­śli aku­rat w sto­sow­nym bę­dzie na­stro­ju. Tym spo­so­bem wkra­czam oto w ob­szar wąt­pli­wo­ści, a mia­no­wi­cie w ob­szar pięk­na. Czy już pierw­sze sło­wa nie wcią­ga­ją nas i nie cza­ru­ją? „Kie­dy zgasł już po­grze­bo­wy stos i uci­chło ostat­nie po­że­gna­nie, lu­dzie roz­sta­wa­li się na za­wsze ze swy­mi od­da­ny­mi zie­mi Przy­ja­ciół­mi”. Dla­cze­go jed­nak pięk­no wy­wie­ra na nas taki wpływ, jaki wy­wie­ra, dla­cze­go bu­dzi tę dziw­ną, spo­koj­ną uf­ność, jaką bu­dzi – tego nikt po­wie­dzieć nie po­tra­fi. Wie­lu pró­bo­wa­ło, a jed­ną z nie­zmien­nych cech pięk­na jest to, że wzbu­dza w czło­wie­ku chęć, by je prze­ka­zy­wać da­lej. Mu­si­my zło­żyć ja­kąś ofia­rę; mu­si­my po­świę­cić mu ja­kieś dzia­ła­nie, choć­by ta­kie, by przejść na dru­gą stro­nę po­ko­ju i prze­su­nąć tę różę w wa­zo­nie, różę, któ­ra, tak na mar­gi­ne­sie, wła­śnie zrzu­ci­ła płat­ki.

1O ile nie za­zna­czo­no ina­czej, wszyst­kie cy­ta­ty w tłu­ma­cze­niu Mag­dy Hey­del.

2 Wo­olf pi­sze wię­cej o ro­dzi­nie Le­ghów w re­cen­zji książ­ki Lady New­ton The Ho­use of Lyme. From its Fo­un­da­tion to the End of the Eigh­te­en Cen­tu­ry (1917), z któ­rej czer­pie też in­for­ma­cje na te­mat hi­sto­rii tego rodu.

3 Ja­mes An­tho­ny Fro­ude – dzie­więt­na­sto­wiecz­ny an­giel­ski hi­sto­ryk i pi­sarz, au­tor prze­kro­jo­wej hi­sto­rii An­glii (Hi­sto­ry of En­gland from the Fall of Wol­sey to the De­fe­at of the Spa­nish Ar­ma­da) wy­da­nej w 1870 roku.

4 Sir Tho­mas Brow­ne (1605–1682) – an­giel­ski uczo­ny i pi­sarz o bar­dzo sze­ro­kich za­in­te­re­so­wa­niach. Dla Vir­gi­nii był nie­zwy­kle istot­nym po­przed­ni­kiem.

Zwykły czytelnik

U dok­to­ra John­so­na1 znaj­du­je­my zda­nie, któ­re moż­na by wy­pi­sać w każ­dym z tych po­koi – zbyt skrom­nych, by zwać je bi­blio­te­ka­mi, a jed­nak peł­nych ksią­żek – gdzie dla wła­snej przy­jem­no­ści czy­ta­ją zwy­kli lu­dzie: „Ra­du­ję się ze współ­dzia­ła­nia ze zwy­kłym czy­tel­ni­kiem, po wszyst­kich bo­wiem wy­ra­fi­no­wa­nych sub­tel­no­ściach i uczo­nych do­gma­ty­zmach to nie­zde­pra­wo­wa­ny li­te­rac­ki­mi uprze­dze­nia­mi zdro­wy roz­są­dek zwy­kłych czy­tel­ni­ków bę­dzie osta­tecz­nie kry­te­rium roz­dzie­la­nia ty­tu­łów do po­etyc­kiej chwa­ły”. To zda­nie de­fi­niu­je ce­chy zwy­kłych czy­tel­ni­ków; no­bi­li­tu­je ich cele; na­da­je za­ję­ciu, któ­re po­chła­nia spo­ro cza­su, a nie po­zo­sta­wia po so­bie za­zwy­czaj zbyt wie­lu wy­mier­nych efek­tów, sank­cję apro­ba­ty wiel­kie­go czło­wie­ka.

Zwy­kły czy­tel­nik, su­ge­ru­je dok­tor John­son, róż­ni się od kry­ty­ka i uczo­ne­go. Jest sła­biej wy­kształ­co­ny, na­tu­ra nie ob­da­rzy­ła go na­zbyt hoj­nie. Czy­ta ra­czej dla wła­snej przy­jem­no­ści niż po to, by prze­ka­zy­wać wie­dzę czy ko­ry­go­wać cu­dze osą­dy. Nade wszyst­ko jed­nak kie­ru­je się wła­snym in­stynk­tem, by za po­mo­cą tych środ­ków, któ­re ma aku­rat pod ręką, stwo­rzyć so­bie pew­ną ca­łość – na przy­kład por­tret ja­kiejś oso­by, szkic epo­ki, teo­rię sztu­ki pi­sar­skiej. Kie­dy czy­ta, nie prze­ry­wa wspi­nacz­ki po roz­kle­ko­ta­nej i chy­bo­tli­wej kon­struk­cji, któ­ra tym­cza­so­wo daje mu na tyle za­do­wa­la­ją­ce po­czu­cie, iż ma do czy­nie­nia z praw­dzi­wą bu­dow­lą, że wy­zwa­la w nim uczu­cia, ra­dość lub sprze­ciw. Bywa po­spiesz­ny, nie­do­kład­ny i po­wierz­chow­ny, tu zła­pie ja­kiś wiersz, tu znów frag­ment sta­re­go me­bla, nie dba­jąc o to, skąd po­cho­dzą i jaka jest ich isto­ta, byle słu­ży­ły jego ce­lom i do­peł­nia­ły two­rzo­nej struk­tu­ry; jego wady jako kry­ty­ka są za­tem zbyt oczy­wi­ste, by je tu w ogó­le wy­mie­niać; a jed­nak, sko­ro, jak utrzy­my­wał dok­tor John­son, ma coś do po­wie­dze­nia przy osta­tecz­nym roz­dzia­le po­etyc­kiej chwa­ły, to być może war­to za­pi­sać tych parę uwag i opi­nii, któ­re, same w so­bie bez zna­cze­nia, współ­two­rzą tak po­tęż­ny efekt.

1W jego słyn­nym dzie­le The Li­ves of the En­glish Po­ets (1779–1781), a do­kład­nie w tek­ście The Life of Gray.

Jak czytać książki?

Po pierw­sze, chcę pod­kre­ślić, że na koń­cu ty­tu­łu sta­wiam znak za­py­ta­nia. Na­wet gdy­bym umia­ła od­po­wie­dzieć so­bie na po­wyż­sze py­ta­nie, to od­po­wiedź ta do­ty­czy­ła­by wy­łącz­nie mnie sa­mej. Je­dy­na rada na te­mat czy­ta­nia, ja­kiej moż­na ko­muś udzie­lić, jest taka, by nie słu­chać żad­nych rad, iść za gło­sem in­stynk­tu, po­słu­gi­wać się wła­snym ro­zu­mem i do­cho­dzić do wła­snych wnio­sków. Sko­ro wszy­scy się z tym zgo­dzi­my, to mogę te­raz przed­sta­wić kil­ka swo­ich po­my­słów i su­ge­stii, wie­dząc, że nie do­pu­ści­cie do tego, by krę­po­wa­ły one nie­za­leż­ność, któ­ra jest naj­waż­niej­szą ce­chą, jaką po­sia­dać musi czy­tel­nik. Osta­tecz­nie bo­wiem – ja­kie re­gu­ły moż­na wy­zna­czyć książ­kom? Bi­twa pod Wa­ter­loo nie­wąt­pli­wie ro­ze­gra­ła się pew­ne­go kon­kret­ne­go dnia; ale czy Ham­let jest lep­szą sztu­ką niż Król Lear? Tego nie da się stwier­dzić. Każ­dy musi to roz­strzy­gnąć sam. Je­śli wpu­ści­my do bi­blio­te­ki au­to­ry­te­ty, choć­by naj­ozdob­niej przy­bra­ne w suk­nie i fu­tra, i po­zwo­li­my im, by dyk­to­wa­ły nam, co i jak mamy czy­tać oraz jaką war­tość przy­pi­sy­wać temu, co czy­ta­my, uśmier­ci­my du­cha wol­no­ści, któ­ry jest od­de­chem tych sank­tu­ariów. Pra­wa i kon­we­nan­se mogą nas obo­wią­zy­wać wszę­dzie – ale nie tu­taj.

Żeby jed­nak móc w peł­ni ko­rzy­stać z wol­no­ści – pro­szę mi wy­ba­czyć ten ko­mu­nał – mu­si­my naj­pierw pa­no­wać nad sobą. Nie wol­no nam trwo­nić sił; nie moż­na, pod­le­wa­jąc jed­ną sa­dzon­kę róży, bez­rad­nie i nie­świa­do­mie za­lać so­bie po­ło­wy domu; mu­si­my pre­cy­zyj­nie i wy­trwa­le ćwi­czyć swe moż­li­wo­ści wła­śnie tu­taj. To jest być może pierw­sza trud­ność, wo­bec któ­rej sta­je­my w bi­blio­te­ce. Co to zna­czy „wła­śnie tu­taj”? Moż­na od­nieść wra­że­nie, że mamy do czy­nie­nia z jed­nym wiel­kim bez­ład­nym zbio­ro­wi­skiem. Wier­sze i po­wie­ści, hi­sto­rie i wspo­mnie­nia, słow­ni­ki i ra­por­ty rzą­do­we; książ­ki we wszyst­kich ję­zy­kach, pi­sa­ne przez męż­czyzn i ko­bie­ty róż­nych cha­rak­te­rów, ras i wie­ku – sto­ją oto jed­na przy dru­giej na pół­kach i po­sztur­chu­ją się na­wza­jem. A za oknem ry­czą osły, ko­bie­ty plot­ku­ją przy stud­ni, źre­bię­ta ga­lo­pu­ją po po­lach. Gdzie za­cząć? Jak wpro­wa­dzić ład w tę nie­prze­bra­ną cha­otycz­ną mno­gość, aby czy­ta­jąc, do­świad­czyć naj­głęb­szej i naj­dzik­szej roz­ko­szy?

Naj­pro­ściej po­wie­dzieć, że sko­ro książ­ki dzie­lą się na kla­sy – be­le­try­sty­ka, bio­gra­fia, po­ezja – na­le­ży je roz­dzie­lić i z każ­de­go dzia­łu brać to, cze­go po­wi­nien nam on do­star­czać. Tym­cza­sem bar­dzo nie­licz­ni żą­da­ją od ksią­żek tego, co te rze­czy­wi­ście mogą im dać. Naj­czę­ściej pod­cho­dzi­my do ksią­żek z umy­sła­mi za­mglo­ny­mi i nie­ja­sny­mi, wy­ma­ga­my od be­le­try­sty­ki, by była praw­dzi­wa, od po­ezji, by była kłam­li­wa, od bio­gra­fii, by była po­chleb­na, od hi­sto­rii, by od­po­wia­da­ła na­szym uprze­dze­niom. Gdy­by­śmy umie­li przy czy­ta­niu wy­zbyć się tego ro­dza­ju go­to­wych prze­ko­nań, to był­by wspa­nia­ły po­czą­tek. Nie dyk­tuj au­to­ro­wi; po­sta­raj się zo­stać au­to­rem, być jego współ­pra­cow­ni­kiem i so­jusz­ni­kiem. Je­śli się wy­co­fasz, stwo­rzysz dy­stans i za­czniesz od razu kry­ty­ko­wać, po­zba­wiasz się moż­li­wo­ści peł­ne­go sko­rzy­sta­nia z tego, co czy­tasz. Je­śli jed­nak otwo­rzysz umysł naj­sze­rzej, jak po­tra­fisz, wów­czas nie­mal nie­zau­wa­żal­ne zna­ki i sy­gna­ły, po­cząw­szy od me­an­drów pierw­szych zdań, po­zwo­lą ci ob­co­wać z czło­wie­kiem in­nym niż wszy­scy. Za­nurz się w tym, za­po­znaj się z tym, a wkrót­ce od­kry­jesz, że au­tor ofia­ro­wu­je ci – lub usi­łu­je ci ofia­ro­wać – coś znacz­nie wy­ra­zist­sze­go. Trzy­dzie­ści dwa roz­dzia­ły ja­kiejś po­wie­ści – je­śli za­cznie­my od na­my­słu nad tym, jak czy­tać po­wieść – są pró­bą stwo­rze­nia cze­goś na kształt bu­dow­li, ma­ją­cej struk­tu­rę i pod­da­nej kon­tro­li: a jed­nak sło­wa są mniej na­ma­cal­ne niż ce­gły; a czy­ta­nie zaj­mu­je wię­cej cza­su niż oglą­da­nie bu­dyn­ku. Być może naj­szyb­ciej da się po­jąć, co ta­kie­go robi po­wie­ścio­pi­sarz nie wte­dy, kie­dy się czy­ta, ale kie­dy się pi­sze; prze­pro­wa­dza wła­sny eks­pe­ry­ment ze sło­wa­mi, do­świad­cza to­wa­rzy­szą­cych temu za­da­niu nie­bez­pie­czeństw i tru­dów. Na­le­ży przy­wo­łać ja­kieś wy­da­rze­nie, któ­re po­zo­sta­wi­ło w nas nie­za­tar­te wra­że­nie – na przy­kład: na rogu uli­cy mi­nę­li­śmy prze­lot­nie dwie oso­by za­to­pio­ne w roz­mo­wie. Za­fa­lo­wa­ło drze­wo; za­tań­czy­ło świa­tło elek­trycz­ne; ton roz­mo­wy był ko­micz­ny, ale i tra­gicz­ny; cała wi­zja, go­to­wa kon­cep­cja, za­war­ta była jak­by w tym jed­nym mo­men­cie.

Kie­dy jed­nak pró­bu­je­my od­two­rzyć tę sy­tu­ację w sło­wach, na­tych­miast roz­sy­pu­je się ona na ty­sią­ce sprzecz­nych wra­żeń. Nie­któ­re z nich mu­szą za­nik­nąć; inne zo­sta­ną uwy­pu­klo­ne; w trak­cie tej pra­cy przy­pusz­czal­nie cał­kiem utra­ci­my pa­no­wa­nie nad samą emo­cją. Wte­dy na­le­ży wstać znad swo­ich po­kre­ślo­nych i cha­otycz­nych stron i za­brać się za czy­ta­nie po­cząt­ko­wych par­tii utwo­ru ja­kie­goś wiel­kie­go po­wie­ścio­pi­sa­rza: De­foe, Jane Au­sten czy Har­dy’ego. Te­raz umie­my le­piej do­ce­nić ich mi­strzo­stwo. Nie cho­dzi tyl­ko o to, że je­ste­śmy w to­wa­rzy­stwie in­nej oso­by – De­foe, Jane Au­sten czy Tho­ma­sa Har­dy’ego – ale że ży­je­my w in­nym świe­cie. Tu­taj, w Ro­bin­so­nie Cru­soe, kro­czy­my pro­stą, sze­ro­ką dro­gą; jed­na rzecz na­stę­pu­je po dru­giej; fak­ty i ich po­rzą­dek wy­star­cza­ją. Je­śli jed­nak otwar­te prze­strze­nie i przy­go­da są dla De­foe wszyst­kim, to już Jane Au­sten ma je za nic. Oto sa­lo­nik, lu­dzie roz­ma­wia­ją, a licz­ne zwier­cia­dła roz­mo­wy ujaw­nia­ją ich cha­rak­te­ry. Kie­dy jed­nak, przy­zwy­cza­iw­szy się już do sa­lo­ni­ku i roz­mów, przej­dzie­my z ko­lei do Har­dy’ego, jesz­cze raz mu­si­my się od­wró­cić. Wo­kół nas wrzo­so­wi­ska, a nad nami błysz­czą gwiaz­dy. Ujaw­nia się dru­ga stro­na umy­słu – owa ciem­na sfe­ra, któ­ra uka­zu­je się naj­czę­ściej w sa­mot­no­ści, od­mien­na od tej ja­snej, wi­docz­nej w to­wa­rzy­stwie. Wcho­dzi­my w związ­ki nie z ludź­mi, ale z Na­tu­rą i lo­sem. A cho­ciaż dzie­ła te są tak od­mien­ne, to każ­de z nich jest we­wnętrz­nie spój­ne. Au­tor każ­de­go z uwa­gą prze­strze­ga praw wy­zna­czo­nych przez przy­ję­tą per­spek­ty­wę, więc na­wet je­śli każ­de dzie­ło zmu­sza nas do wiel­kie­go wy­sił­ku, to ni­g­dy nie wpro­wa­dza w kon­fu­zję, co czę­sto zda­rza się u pi­sa­rzy mniej­szej ran­gi, któ­rzy do jed­nej książ­ki wtła­cza­ją dwie róż­ne rze­czy­wi­sto­ści. A za­tem prze­cho­dze­nie od jed­ne­go wiel­kie­go po­wie­ścio­pi­sa­rza do dru­gie­go – od Jane Au­sten do Tho­ma­sa Har­dy’go, od Pe­acoc­ka to Trol­lo­pe’a, od Scot­ta do Me­re­di­tha – ozna­cza wy­szar­py­wa­nie i wy­ko­rze­nia­nie; je­ste­śmy wrzu­ce­ni w je­den świat, a za­raz po­tem w inny. Czy­ta­nie po­wie­ści to sztu­ka zło­żo­na i trud­na. Trze­ba być ob­da­rzo­nym nie tyl­ko wiel­ką sub­tel­no­ścią per­cep­cji, ale tak­że śmia­ło­ścią wy­obraź­ni, żeby sko­rzy­stać ze wszyst­kie­go, co po­wie­ścio­pi­sarz – wiel­ki ar­ty­sta – ofia­ro­wu­je czy­tel­ni­kom.

Jed­nak wy­star­czy rzut oka na róż­no­rod­ność to­wa­rzy­stwa na pół­ce bi­blio­tecz­nej, by się prze­ko­nać, że pi­sa­rze to ra­czej rzad­ko „wiel­cy ar­ty­ści”; znacz­nie czę­ściej książ­ki w ogó­le nie rosz­czą so­bie pre­ten­sji do mia­na dzieł sztu­ki. Na przy­kład te bio­gra­fie i au­to­bio­gra­fie, ży­wo­ty wiel­kich lu­dzi, na ogół od daw­na nie­ży­ją­cych i za­po­mnia­nych, któ­re sto­ją ra­mię w ra­mię z po­wie­ścia­mi i po­ezją – czy mamy od­ma­wiać czy­ta­nia ich dla­te­go, że nie na­le­żą do „sztu­ki”? A może trze­ba je czy­tać, ale ina­czej, w in­nym celu? Może war­to je czy­tać dla za­spo­ko­je­nia ta­kiej cie­ka­wo­ści, jaka cza­sa­mi ogar­nia nas, gdy za­trzy­mu­je­my się wie­czo­rem przed ja­kimś do­mem, gdzie za­pa­lo­no już lam­py, ale jesz­cze nie za­cią­gnię­to za­słon, więc każ­de pię­tro uka­zu­je nam inny ob­szar to­czą­ce­go się ludz­kie­go ży­cia? i za­raz ogar­nia nas cie­ka­wość, jak żyją ci lu­dzie – służ­ba plot­ku­je, pa­no­wie za­sie­dli do ko­la­cji, dziew­czy­na ubie­ra się na przy­ję­cie, sta­rusz­ka sie­dzi przy oknie z ro­bót­ką. Kim oni są, czym są, jak się na­zy­wa­ją, ja­kie za­wo­dy upra­wia­ją, o czym my­ślą, ja­kie prze­ży­wa­ją przy­go­dy?

Bio­gra­fie i wspo­mnie­nia od­po­wia­da­ją na te py­ta­nia, oświe­tla­ją dla nas nie­zli­czo­ne domy; po­ka­zu­ją lu­dzi, któ­rzy krzą­ta­ją się wo­kół swych co­dzien­nych spraw, tru­dzą się, do­świad­cza­ją po­ra­żek i suk­ce­sów, je­dzą, nie­na­wi­dzą, ko­cha­ją – aż w koń­cu umie­ra­ją. Cza­sa­mi, kie­dy się im przy­glą­da­my, zni­ka dom, zni­ka­ją że­la­zne ogro­dze­nia i na­gle znaj­du­je­my się na mo­rzu, po­lu­je­my, że­glu­je­my, wal­czy­my; ży­je­my wśród dzi­kich lub żoł­nie­rzy; bie­rze­my udział w wiel­kich kam­pa­niach. Ale na­wet je­śli wo­li­my zo­stać w An­glii, tu, w Lon­dy­nie, sce­na się zmie­nia; uli­ca co­raz węż­sza, dom nie­wiel­ki, cia­sny, małe szli­fo­wa­ne szyb­ki w oknach, cuch­nie. Wi­dzi­my po­etę, Joh­na Don­ne’a, któ­ry ucie­ka z ta­kie­go wła­śnie domu, bo ścia­ny były tak cien­kie, że prze­ni­kał przez nie głos pła­czą­cych dzie­ci. Mo­że­my śle­dzić jego kro­ki po ścież­kach, któ­re pro­wa­dzą przez kar­ty ksią­żek do Twic­ken­ham; do po­sia­dło­ści Lady Bed­ford, słyn­ne­go miej­sca spo­tkań ary­sto­kra­cji i po­etów, a na­stęp­nie skie­ro­wać się do Wil­ton, gdzie w wiel­kim domu u stóp wzgó­rza usły­szy­my, jak Sid­ney czy­ta swo­jej sio­strze Ar­ca­dię; mo­że­my włó­czyć się po tych sa­mych mo­cza­rach i oglą­dać te same cza­ple, któ­re po­ja­wia­ją się w tym słyn­nym ro­man­sie; a po­tem znów ru­szyć na pół­noc w to­wa­rzy­stwie dru­giej księż­nej Pem­bro­ke, Anne Clif­ford, ku jej dzi­kim wrzo­so­wi­skom, albo też dać nura w mia­sto i opa­no­wy­wać we­so­łość na wi­dok odzia­ne­go w czar­ny ak­sa­mit Ga­brie­la Ha­rveya, któ­ry wie­dzie ze Spen­ce­rem po­etyc­kie spo­ry. Nie ma nic bar­dziej fa­scy­nu­ją­ce­go, niż po­ty­ka­jąc się, brnąć przez na­prze­mien­ne mro­ki i bla­ski Lon­dy­nu epo­ki elż­bie­tań­skiej. Ale nie mo­że­my tu po­zo­stać. Tem­ple’owie i Swi­fto­wie, Har­ley­owie i St Joh­no­wie już nas po­ga­nia­ją; całe go­dzi­ny moż­na by po­świę­cić na roz­wi­kły­wa­nie ich kłót­ni i roz­szy­fro­wy­wa­nie ich cha­rak­te­rów; a kie­dy się już nimi znu­ży­my, idzie­my da­lej, mi­ja­my damę w czer­ni i bry­lan­tach i do­cie­ra­my do Sa­mu­ela John­so­na, Gold­smi­tha i Gar­ric­ka; a je­śli mamy ocho­tę – na dru­gą stro­nę Ka­na­łu, żeby spo­tkać się z Vol­ta­ire’em, Di­de­ro­tem i Ma­da­me du Def­fand1; a po­tem z po­wro­tem do An­glii i do Twic­ken­ham – nie­któ­re miej­sca i na­zwi­ska lu­bią się po­wta­rzać! – gdzie nie­gdyś po­sia­dłość mia­ła Lady Bed­ford, a po­tem miesz­kał Pope, do domu Wal­po­le’a na Straw­ber­ry Hill. Ale Wal­po­le przed­sta­wi nas ta­kie­mu mro­wiu dal­szych po­sta­ci, tyle bę­dzie do­mów do od­wie­dze­nia i dzwon­ków do po­cią­gnię­cia, że mo­że­my się chwi­lę za­wa­hać, na przy­kład na pro­gu pa­nien Ber­ry2, bo oto – pa­trz­cie! – wła­śnie nad­cho­dzi Thac­ke­ray; Thac­ke­ray jest przy­ja­cie­lem ko­bie­ty, w któ­rej ko­chał się Wal­po­le; no i tak to, wę­dru­jąc so­bie po pro­stu od zna­jo­me­go do zna­jo­me­go, od ogro­du do ogro­du, od domu do domu, prze­szli­śmy li­te­ra­tu­rę an­giel­ską od koń­ca do koń­ca, i bu­dzi­my się na­gle znów w te­raź­niej­szo­ści (je­śli wol­no nam tak od­róż­nić ten mo­ment od wszyst­kie­go, co go po­prze­dza). Taki jest za­tem je­den ze spo­so­bów czy­ta­nia bio­gra­fii i li­stów; mo­że­my ka­zać im roz­świe­tlać okna prze­szło­ści; mo­że­my ob­ser­wo­wać słyn­nych zmar­łych w ich do­mo­wych pie­le­szach i wy­obra­żać so­bie, że je­ste­śmy bar­dzo bli­sko i pod­glą­da­my ich ta­jem­ni­ce; mo­że­my tak­że od cza­su do cza­su się­gnąć po na­pi­sa­ny przez nich wiersz czy dra­mat i spraw­dzić, czy w bli­skiej obec­no­ści au­to­ra czy­ta się je ina­czej. Tu jed­nak bu­dzą się ko­lej­ne py­ta­nia. Do ja­kie­go stop­nia, za­sta­na­wia­my się, ży­cie pi­sa­rza wpły­wa na jego książ­ki – czy to bez­piecz­ne, żeby przez ob­raz czło­wie­ka in­ter­pre­to­wać pi­sa­rza? Do ja­kie­go stop­nia po­win­ni­śmy pod­da­wać się uczu­ciom sym­pa­tii lub an­ty­pa­tii, ja­kie bu­dzi w nas kon­kret­ny czło­wiek, a do ja­kie­go bro­nić się przed nimi – sko­ro sło­wa są tak wraż­li­we, tak czu­łe na oso­bo­wość au­to­ra? Ta­kie py­ta­nia osa­cza­ją nas, kie­dy czy­ta­my bio­gra­fie i li­sty, ale mu­si­my sami zna­leźć na nie od­po­wie­dzi, w spra­wach tak oso­bi­stych nic nie jest bo­wiem bar­dziej zgub­ne niż kie­ro­wa­nie się cu­dzy­mi upodo­ba­nia­mi.

Książ­ki tego ro­dza­ju mo­że­my jed­nak czy­tać rów­nież w in­nym celu –