Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
Ten wybór różni się od dotychczasowych prezentacji eseistyki Woolf: pisarka nie występuje tu jedynie jako czytelniczka, recenzentka, komentatorka i teoretyczka literatury modernistycznej, lecz przede wszystkim jest „uwikłana w świat”: podróżuje, angażuje się w dyskusje nad ważnymi kwestiami społecznymi, domaga się prawa do „zintensyfikowanego istnienia” dla kobiet, dzieci i zwierząt, chadza do kina, na wystawy i na wiece protestacyjne. Stając w obronie tej „wszechogarniającej przemożnej siły” i „pobudzającej energii”, jaką jest życie, z fascynującą precyzją i przenikliwością rekonstruuje momenty zdumienia istnieniem i śmiercią, budując przy tym zdania należące do najpiękniejszych, jakie zna literatura.
Teksty Woolf są olśniewające, precyzyjne, pełne genialnych spostrzeżeń dotyczących zarówno „żywego życia”, jak i jego literackiej odmiany, czasem lekkie i dowcipne, czasem bezwzględne i złośliwe, a czasem bolesne i mroczne – zawsze jednak jest to literatura najwyższej próby, czy – jak powiedziałaby może sama autorka – najwyższych lotów.
Wybór – Magda Heydel, Roma Sendyka, przekład – Magda Heydel, posłowie i opracowanie redakcyjne – Roma Sendyka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 670
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Virginia Woolf
Eseje wybrane
Przekład
Magda Heydel
Wybór i opracowanie
Magda Heydel, Roma Sendyka
Posłowie
Roma Sendyka
Dlaczego wybrali na dom właśnie to miejsce? Być może z powodu widoku. Nie zresztą, żebym przypuszczała, że patrzyli na widoki tak, jak my teraz, chyba bardziej jako bodziec dla ambicji, czy dowód własnej potęgi. Byli w swoim czasie przecież panami tej zielonej lesistej doliny oraz właścicielami przynajmniej tej części wrzosowisk, która leży na prawo od drogi. Dom w każdym razie zbudowano; to tu postawiono tamę drzewom i paprociom; tu wzniesiono pokoje nad pokojami, a fundamenty wpuszczono na wiele stóp w ziemię i wydrążono głębokie, chłodne piwnice.
Dom miał bibliotekę; długą wąską salę, której ściany były szczelnie przykryte niewielkimi, lśniącymi tomami, foliałami, opasłymi klockami boskiej mądrości. Szafy biblioteczne wyrzeźbiono w ptaki dziobiące drewniane owoce. Doglądał ich blady ksiądz, odkurzał naraz i książki, i ptaki. Oto one: Homer i Eurypides, Chaucer, Shakespeare; inni Elżbietanie; następnie idą sztuki epoki restauracji, bardziej podniszczone, wytłuszczone chyba od nocnego czytania, i tak dalej, aż do naszych czasów, albo w każdym razie niewiele wcześniejszych – Cowper, Burns, Scott, Wordsworth i reszta. Lubiłam ten pokój. Lubiłam roztaczający się z okna widok na okolicę z niebieską linią w przerwie pomiędzy drzewami na wrzosowisku: to Morze Północne. Lubiłam tam czytać. Podsuwało się do okna wyblakły fotel, światło przez ramię padało na stronicę. Czasami przemieszczał się po niej cień ogrodnika, który akurat ścinał trawę, w kaloszach, prowadząc kucyka tam i z powrotem, a na końcu każdego kolejnego szerokiego pasa, dokładnie sąsiadującego z poprzednim, maszyna wydawała ciche trzaski, które były dla mnie odgłosem samego lata. Jak ślady statków na wodzie – myślałam o skoszonych pasach, zwłaszcza kiedy zakrzywiały się wokół rabat, które były wyspami, a fuksje mogły służyć za latarnie morskie, pelargonie znowu, taki miałam kaprys, to był Gibraltar; na jego skale widniały czerwone kurtki niezwyciężonych brytyjskich żołnierzy.
Z domu wychodziły wysokie damy i szły trawiastymi dróżkami na spotkanie dżentelmenów z tamtych dni, trzymających w rękach rakiety i białe piłeczki; pomiędzy krzewami widziałam wyraźnie, jak te piłki uderzają o kort, skaczą nad siatką, a postaci graczy przesuwają się to tu, to tam. Nie odciągało mnie to jednak od książki, nie bardziej niż motyle odwiedzające kwiaty, czy pszczoły zajęte w tym samym miejscu poważniejszą robotą, albo drozdy zeskakujące lekko z najniższych gałęzi jaworu na darń, by zrobić dwa kroki w stronę jakiegoś ślimaka czy muchy, a potem z lekkim sercem zmieniając decyzję, wskoczyć z powrotem na gałąź. Nic z tych rzeczy mnie wówczas nie rozpraszało; jakimś sposobem, może dzięki temu, że okno było otwarte, a książka, umieszczona na tle żywopłotu z eskalonii i odległego błękitu, jakby wcale nie była książką, lecz częścią tego pejzażu, jakby to, co czytam, nie zostało wydrukowane, oprawione czy zszyte, ale stanowiło wytwór drzew, pól i upału letniego dnia, jakby było powietrzem, które w pogodne poranki opływa obrysy przedmiotów.
To pewnie z powodu tych okoliczności myśl kierowała się w przeszłość. Za każdym głosem, postacią, fontanną rozciągała się jak gdyby niezmierzona aleja, biegnąca ku miejscu, gdzie są inne głosy, postaci, fontanny, kończąca się w nierozpoznawalnym punkcie, hen, na najdalszym horyzoncie. Patrząc w książkę, dostrzegałam Keatsa, a za nim Pope’a, a jeszcze dalej Drydena i sir Thomasa Browne’a – cały szereg postaci niknących pospołu w ogromie Shakespeare’a, spoza którego, jeśli się człowiek długo wpatrywał, wyłaniały się jeszcze jakieś sylwetki, chyba w pielgrzymich strojach, może Chaucer, i jeszcze – kto to taki? Jakiś poeta z trudem dukający sylaby; a potem wszyscy zanikali.
Ale, jak mówiłam, nawet ogrodnik i jego kucyk stawali się częścią książki, więc wzrok, umykając od zadrukowanej karty, zatrzymywał się na jego twarzy, jakby przez głębokie odmęty czasu. To wyjaśniało, dlaczego miękka, ogorzała twarz i kształt ciała, ledwo ukryty pod szorstką, brązową materią kurtki, mogłyby należeć do robotnika w każdej epoce – wiejski strój roboczy niewiele się zmienił od czasów saksońskich – a kiedy się przymknie oko, pole za oknem mogłoby się zaludnić tak samo jak w czasach przednormańskich. Ten człowiek całkiem naturalnie zajmował miejsce obok umarłych poetów. Orał pole; siał; pił; czasami maszerował na wojnę; śpiewał piosenkę; chodził w zaloty i szedł pod ziemię, unosząc lekko darń na przykościelnym cmentarzu, ale zostawiał po sobie chłopców i dziewczynki, by nosili jego nazwisko i w gorące letnie poranki prowadzili kucyka po trawniku.
Przez te same warstwy czasu równie wyraźnie widać też było dostojniejsze postaci rycerzy i dam. Tak, naprawdę było je widać. Suknie dam w kolorze głębokiej moreli, złocony szkarłat strojów rycerzy puszczały ruchome kolorowe odbicia na ciemnych wodach jeziora. Postaci te widać także w kościele, leżą, jakby odpoczywały triumfalnie, ze złożonymi rękami, oczy mają przymknięte, u ich stóp kulą się ulubione psy, wsparci są na solidnym fundamencie z herbów swych przodków, lekko muśniętych czerwienią i błękitem. Tak przystrojeni i przygotowani oczekują, spodziewają się, żywią nadzieję. Oto świta dzień sądu. On otwiera oczy, szuka dłonią jej dłoni, prowadzi ją przez otwarte bramy i oto kroczą między szeregami aniołów ze złotymi trąbami ku gładszym trawnikom, bardziej królewskim siedzibom i domom o bielszych murach. Tymczasem jednak ciszy nie przerywa nawet jedno słowo. Wszak rzecz w tym, by ich zobaczyć.
Sztuka słowa przybyła bowiem do Anglii dość późno. Wszystkie te rody, Fanshawe’owie i Leghowie, Verneyowie, Pastonowie i Hutchinsonowie, szczodrze obdarzone przez naturę, pozostawiły po sobie niezliczone intarsje i stare meble, przedmioty wykonane misternie i przemyślnie, a przy tym tylko strzępy wypowiedzi albo też słowa tak sztywne, że przy ich kreśleniu atrament musiał wysychać na wiór. Czy zatem cieszyli się swymi dokonaniami w milczeniu, czy może całe ich życie rozgrywało się tak majestatycznie, by dopasować się do sztywnych wielosylabowców i rozgałęzionych okresów ich wypowiedzi? A może byli jak dzieci przy niedzieli: opanowywali się i kończyli pogawędki w chwili, kiedy trzeba było zasiąść do napisania tego, co miało potem przechodzić z ręki do ręki, służyć zimą za materiał dla plotek przy tuzinach kominków, a w końcu, wraz z innymi ważnymi dokumentami, znaleźć się w suchej izbie nad kuchennym paleniskiem?
„W październiku, jak już ci donosiłam – pisała lady Fanshawe około roku 1601 – mój mąż i ja udaliśmy się do Francji przez Portsmouth, gdzie, gdyśmy przechadzali się nad brzegiem morza (…), dwa duńskie okręty wypaliły w naszą stronę tak, żeśmy słyszeli świst przelatujących tuż obok nas kul: zawołałam więc na męża, aby uciekał, i sama zaczęłam biec. On jednak nie przyspieszył kroku, powiadając, że skoro czeka nas śmierć, to równie dobrze możemy zginąć, idąc, jak biegnąc”1. Tutaj z pewnością lady Fanshawe kieruje duch godności. Kule świstają po piasku, ale sir Richard nie przyspiesza kroku i wygłasza swoje przekonania na temat śmierci – śmierci widzialnej, uchwytnej, wroga, i to wroga z krwi i kości, któremu należy stawić czoła jak dżentelmen, z nagim mieczem – a ona (biedna kobieta) podziwia jego postawę, choć na piaskach Portsmouth nie jest w stanie do końca jej naśladować. Godność, lojalność, wielkoduszność – te oto cnoty będzie wychwalać i im poddawać swą prozę, oczyszczając ją z naturalnych potknięć i błędów, tworząc pozory, że dla ludzi szlachetnego urodzenia i wysokiej moralności takie życie jest właściwe i wzniosłe. Dlatego też i jej pióro, kiedy świszczą wokół niego niewielkie kule codziennego życia – osiemnaścioro dzieci w dwadzieścia jeden lat: urodzonych i w większości pochowanych – musi się opanować i kroczyć spokojnie, nie rzucając się do biegu. Pisanie dla nich to – nam dzisiaj jest to zupełnie niedostępne – tworzenie; tworzenie czegoś, co przetrwa i śmiało spojrzy w oczy potomności. Potomność bowiem oceni te ideały. To dla tej dalekiej i bezstronnej publiczności piszą Lady Fanshawe i Lucy Hutchinson, a nie dla Johna w Londynie czy Elizabeth, która po zamążpójściu wyjechała do Sussex. Nie ma codziennej poczty od dzieci i przyjaciół, dostarczającej w porze śniadania wiadomości o plonach i służbie, gościach i złej pogodzie, ale także subtelniejszych opowieści o miłości i chłodzie, o czułości, która przemija albo trwa bezpiecznie; dla takich delikatnych przesyłek nie ma jeszcze języka. Horace Walpole, Jane Carlyle, Edward FitzGerald to duchy na peryferiach czasu. Stąd też nasi dalecy przodkowie, choć dostojni i na oko przyjemni, milczą; przechodzą przez galerie i parki zamknięci w oazie ciszy, która trzyma na dystans wścibskiego ducha nowoczesności. Oto ponownie widzimy naszych Leghów; pokolenie za pokoleniem, wszyscy rudzi, wszyscy mieszkają w Lyme2, które rozwijało się już od jakichś trzech czy czterech stuleci, wszyscy mają wykształcenie, charakter i szczęście, wszyscy też, jak na dzisiejsze standardy, są niemi. Piszą o polowaniu na lisa i jak to potem „wazę gorącego ponczu z lisią łapą warzonego” osuszyli, albo że „sir William wypił całkiem sporo i koniec końców mówi, że mu się w głowie mąci, ale powiada «nie dbam, czy się mąci, czy nie mąci, bom ja dziś lisa dopadł»”. Kiedy jednak dopadli lisa, wypili poncz, pogonili konno, powalczyli na koguty, wznieśli dyskretnie zdrowie „Króla za wodami” lub bardziej otwarcie „Za lisie nory i ostre psy”, zaraz zamykały się im usta i oczy; nic więcej nie mieli nam do powiedzenia. Uznajmy ich za milkliwych albo za tępych, ale dzięki tym nudnym ludziom, którzy odziedziczyli rude czupryny, a pod nimi niewielkie porcyjki rozumu, kręci się więcej interesów i więcej życia nabrało kształtu, niż to możemy zmierzyć albo i spożytkować. Gdyby Lyme znikło z powierzchni ziemi, a wraz z nim tysiące innych równie ważnych domów, rozsianych po Anglii niczym warownie cywilizacji, gdzież by się czytało książki, odgrywało przedstawienia, ustanawiało prawa, spotykało z sąsiadami i rozmawiało z przybyszami z dalekich stron, i gdyby te miejsca, wyrwane napierającemu barbarzyństwu nie wytrwały do czasu, kiedy to przyczółki zostały umocnione, a napór mokradeł zatrzymany, jakże by przetrwały delikatniejsze dusze – pisarze, myśliciele, muzycy, artyści – bez muru, za którym mogą się schronić, czy kwiatów, wśród których mogą wygrzewać w słońcu swe skrzydła? Rok za rokiem, walcząc z zimą i straszną pogodą, wszystkie swe zdolności angażując w dbałość o suchy dach, pełną spiżarnię, naukę i odzież dla dzieci oraz opiekę dla niedołężnych, nasi przodkowie mogą się naturalnie wydać nieprzyjemni i milczący – jak parobkowie, którzy po całym dniu roboty oskrobują z błota buty, przeciągają się, by rozprostować plecy i walą się do łóżka, nie myśląc nawet o książce, piórze czy wieczornej gazecie. Owa delikatna mowa uczuć i bliskości, której na próżno poszukujemy, wymaga miękkich poduszek, foteli, srebrnych widelców, oddzielnych pokoi; musi mieć do dyspozycji tysiące słówek giętkich i oswojonych, zjawiających się na najmniejsze wezwanie, dostosowujących się do najlżejszego cienia. A nade wszystko chyba potrzeba dobrych dróg i powozów, częstych spotkań, rozstań, zabaw, związków i zerwań, by przełamać te wspaniałe zdania; być może to wygodne fotele przyniosły śmierć angielskiej prozie. Annały takiej starożytnej rodziny, jak Leghowie, jasno świadczą o tym, że powolny proces wyposażania pustych pokoi w meble oraz podróże powozem do Londynu likwidowały odosobnienie, włączały lokalny dialekt w mowę powszechną i stopniowo uczyły jednolitej pisowni. W wyobraźni można wręcz zobaczyć, jak z ojca na syna czy z matki na córkę zmieniają się twarze i sposób zachowania, jak tracą tę straszliwą formalność i niekwestionowany autorytet. Jakaż jednak godność, jakie piękno unosi się nad tym wszystkim!
Jest upalny letni poranek. Słońce przybrązowiło już liście na wierzchołkach wiązów i przy lekkiej bryzie kilka z nich opadło na trawnik, dokonawszy pełnego cyklu życia, od pączka do wysuszonej tkanki, suchych liści, które zostaną zgrabione na jesienne ogniska. Ciekawskie oko poszukuje między zielonymi łukami skrawka błękitu, który, jak wie, jest błękitem morza; oko wie, że potrafi swoim sposobem wysłać umysł w podróż, że umie otoczyć fizyczny glob tym, co ulotne i nieuchwytne. Morze – morze – muszę porzucić książkę, pobożną panią Hutchinson, by pogodziła się wreszcie z Margaret, księżną Newcastle. Powietrze na zewnątrz jest słodkie – jakże pachnie nawet w tak spokojny dzień, kiedy się wyjdzie z domu! – a krzewy werbeny i bylicy podsuwają listki, które można zgnieść w palcach, by potem wdychać ich aromat. Gdybyśmy także widzieli to, co czujemy – gdybym w chwili, kiedy rozcieram listek bożego drzewka, mogła cofnąć się długim korytarzem słonecznych poranków, przebić się przez setki sierpni, doszłabym w końcu, mijając po drodze całe zastępy mniej istotnych postaci, nie do kogo innego, lecz do samej królowej Elżbiety. Nie wiem, czy wzorem dla mojej wizji jest barwiona figura z wosku, niemniej królowa zawsze pojawia się bardzo wyraźnie, w tym samym stroju. Dumnie i z niejaką sztywnością przechadza się po tarasie, niczym paw z rozłożonym ogonem. Chyba jest trochę niezdrowa, więc człowiek na wpół opanowuje uśmiech, zaraz jednak słychać, jak królowa wyrzuca z siebie ulubioną przysięgę, tę, którą usłyszał Lord Herbert z Cherbury, gdy klęczał między dworzanami, a ona, bynajmniej nie sprawiając wrażenia niezdrowej, okazała wigor zgoła męski i raczej odrażający. Może pod tymi wszystkimi brokatami ma nieumyte, pokurczone ciało? Na śniadanie raczy się piwem i mięsem, palcami strojnymi w rubiny rozłamuje kości. Może tak jest, jednak pośród wszystkich naszych królów i królowych to właśnie Elżbieta najlepiej wykonuje gest pożegnania wielkich żeglarzy, najlepiej też ich wita, gdy wracają pod skrzydła jej obecności, a wyobraźnia królowej, choć zamknięta w pomarszczonej, fantastycznej szkatule, wciąż tęskni do dziwnych opowieści, które jej przywożą żeglarze. To ich młodość; ich potężne zasoby łatwowierności; ich umysły, wciąż jeszcze niezapisane i zdolne do podejmowania wielkich zadań, czekających w lasach Ameryki, na hiszpańskich statkach, ze strony dzikich albo samej duszy ludzkiej – to wszystko, kiedy spacerujemy po tarasie, każe nam spoglądać ku morzu i myśleć o ich okrętach. Okręty te, powiada Froude3, były nie większe niż współczesne angielskie jachty. Kiedy statki kurczą się do rozmiaru romantycznych elżbietańskich łodzi, morze potężnieje i uwalnia się, fale są znacznie wyższe niż za naszych czasów. Po wioskach zachodniej Anglii rozlega się wezwanie do wypraw w poszukiwaniu barwników, korzeni i oliwy oraz rynków zbytu dla wełny, żelaza i tkanin. Niewielka kompania zbiera się gdzieś pod Greenwich. Dworacy podbiegają do pałacowych okien, królewscy doradcy przyciskają twarze do szyb. Działa oddają salut, a potem, kiedy okręty kołyszą się z falą odpływu, marynarze jeden po drugim wychodzą spod pokładu, wspinają się na reje, stają na pokładzie, by po raz ostatni gestem ręki pożegnać przyjaciół. Bo kiedy tylko Anglia i wybrzeże Francji znikną za linią horyzontu, okręty wypływają w nieznane, w powietrzu są głosy, w morzu lwy i węże, parujące ognie i niespokojne wiry. Chmury skąpo tylko zakrywają Boga; można niemal dostrzec członki Szatana. Kiedy statki pospołu przedzierają się przez sztorm, gaśnie nagle jedno światło; sir Humphrey Gilbert idzie na morskie dno: o poranku na próżno szukają jego statku. Sir Hugh Willoughby płynie w poszukiwaniu przejścia północno-zachodniego i nie powraca. Czasami do drzwi zapuka jakiś obdarty i zdrożony człowiek, i upiera się, że jest tym chłopcem, który lata temu wypłynął w morze, a teraz powraca do domu swego ojca. „Sir William, jego ojciec, i moja pani, jego matka, nie poznali w nim swego syna, dopóki nie dostrzegli tajemnego znaku, którym była kurzajka na kolanie”. A on przywozi z sobą czarny kamień z żyłkami złota albo kość słoniową, albo srebrną lampkę oraz opowieści o tym, jak wiele takich kamieni rozsianych jest tam po ziemi, że tylko zbierać. A jeśli droga do tych niezliczonych bogactw leży tuż, kawałek dalej na wybrzeżu? A jeśli świat, który znamy, to tylko preludium do wspanialszych pejzaży? Kiedy po długiej żegludze statki rzuciły kotwice u ujścia wielkiej rzeki na płaskowyżu, ludzie ruszyli, by przemierzyć pagórkowate tereny, płosząc pasące się tam stada jeleni, spostrzegając wśród listowia migające tu i tam ciemne nogi dzikich i napełniając kieszenie kamykami, które przecież mogą być szmaragdami i rubinami, lub piaskiem, który przecież może być złotem. Czasami, wychodząc zza cypla, w oddali dostrzegali dzikich, schodzących po plaży długimi rzędami, wspierając się ramię na ramieniu, niosąc na głowach ciężkie ładunki darów dla króla Hiszpanii.
Takie oto są cudowne opowieści, które skutecznie rozpuszczano po zachodniej Anglii, zachęcając silnych mężczyzn, wałkoniących się na portowych nabrzeżach, by porzucili swe sieci i zaczęli łowić złoto. Mniej cudowne, ale biorąc pod uwagę stan kraju, pilniejsze, były wezwania poważniejszych ludzi, by zawiązywać współpracę między kupcami angielskimi i kupcami ze Wschodu. Z powodu braku pracy, zauważał przenikliwy obserwator, angielska biedota skłania się ku przestępstwom i „codzienne trafia na szubienicę”. Wełny jest wprawdzie dostatek – dobrej, miękkiej, mocnej i wytrzymałej – ale nie ma rynków zbytu ani barwników. Dzięki przedsiębiorczości prywatnych podróżników polepszyły się jakość i uroda lokalnej trzody. Przywieziono zwierzęta i sadzonki roślin; a wraz z nimi nasiona wszystkich naszych róż. Tu i tam niewielkie grupki kupców zaczęły się stopniowo osiedlać na granicy niezbadanych ziem, a przez ich ręce z wolna i nie bez niebezpieczeństw przepływał ku Londynowi strumień cennych, barwnych i rzadkich przedmiotów; nasze pola zakwitły nowym kwieciem. Na południu i zachodzie, w Ameryce oraz w Indiach Wschodnich, życie było przyjemniejsze, a sukcesy wspanialsze; tymczasem do wędrowania ku krainie długich zim i dzikusów o pękatych twarzach wyobraźnię kusiła ciemność i dziwność. Oto i oni, trzej czy czterej mężczyźni z zachodniej Anglii, w środku białego pejzażu, gdzie widać tylko zarysy chat dzikusów; pozostawieni, by wytargować, co się da, i dowiedzieć się, czego się da, zanim przyszłego lata u wejścia do zatoki pojawią się znowu okręty nie większe niż jachty. Dziwne musiały ogarniać ich myśli; dziwne było odczucie obcości; ale i siebie samych, odosobnionych Anglików, płonących na skraju ciemności, a ciemność wypełniały niewidzialne cuda. Jeden z nich, z listem polecającym od swojego przedsiębiorstwa w Londynie, dotarł aż do Moskwy i ujrzał tam cara „na tronie, z koroną na głowie i złotym berłem w lewej ręce”. Cała ceremonia, w której wziął udział, została starannie opisana, a przepych, jakiego ów kupiec, pionier cywilizacji, po raz pierwszy w życiu miał okazję zaznać, dzisiaj wciąż błyszczy niczym rzymska waza czy lśniący ornament wykopany z ziemi i oświetlony słonecznym blaskiem, zanim na skutek działania powietrza i spojrzeń milionów oczu pociemnieje i rozsypie się w proch. Oto przez całe stulecia skarby Moskwy, skarby Konstantynopola, kwitły przez nikogo niewidziane. Wiele z nich przechowało się jak pod szklanym kloszem. Anglik jednakże jest na tę okazję wytwornie ubrany, prowadzi być może na smyczy „trzy mastiffy zdobne w czerwień”, a w ręku ma list od Elżbiety, „którego papier pachniał najsubtelniej kamforą i ambrą, a inkaust – doskonałym piżmem”.
Jeśli jednak dzięki tym dawnym zapisom otwierają się przed nami po raz kolejny dwory i pałace oraz sale przyjęć u sułtana, to jeszcze bardziej zdumiewające są te wąskie snopy światła, które padają na figurki w ruchu, wydobywają na moment z ciemności nieozdobne postaci dzikich. Oto historia dzikusa złapanego gdzieś na wybrzeżu Labradoru, przywiezionego do Anglii i wystawianego na pokaz jak zwierzę. Następnego roku wywożą go w kolejną podróż i łapią dzikuskę, którą biorą na pokład, by dotrzymywała mu towarzystwa. Kiedy ci dwoje się spotykają, nagle oblewają się głębokim rumieńcem; obserwuje to marynarz, ale nie rozumie, czemu tak się dzieje. A potem tych dwoje zamieszkuje razem na pokładzie statku, ona się o niego troszczy, on pielęgnuje ją w chorobie, a jednak, jak zauważają marynarze, żyją w absolutnej cnotliwości. Błędne światło reflektora, rzucane przez te zapiski na zagubione pomiędzy śniegami oblicza sprzed trzystu lat, ustanawia taki rodzaj porozumienia, które możliwe jest jedynie w fikcji literackiej. Zdaje się, że odgadujemy, skąd te rumieńce; Elżbietanie je dostrzegli, ale musiały poczekać trzysta lat, żebyśmy my je zinterpretowali.
Brakuje natomiast rumieńców, które by utrzymały naszą uwagę skupioną na szerokich, pożółkłych kartach książki Richarda Hakluyta. Tu uwaga się rozprasza. Myśli uciekają, ale uciekają w zielony cień lasów. Wypływają daleko w morze. Niemal zasypiają, ukołysane słodkimi głosami pobożnych ludzi w melodyjnym języku czasów elżbietańskich, znacznie bardziej od naszego dźwięcznym. To mężczyźni o zgrabnych kończynach, pięknie sklepionych czołach, oczach owalnych i pełnych blasku, uszach ozdobionych delikatnymi złotymi kolczykami. Na co im rumieńce? Jakie spotkanie mogłoby wzbudzić w nich takie emocje? Czemu by mieli tłumić uczucia i myśli, czuć zażenowanie, marszczyć brwi i niepokoić swój wzrok tak, że to, co dostrzegają, nie jest już statkiem czy człowiekiem, ale czymś niejasnym, jakby upiorem, symbolem bardziej niż faktem? Jeśli nużą nas długie, niebezpieczne i pamiętne podróże Ralpha Fitcha, Rogera Bodenhama, Anthony’ego Jenkinsona, Johna Locka, hrabiego Cumberlanda i innych, do Pegu i Syjamu, Candii i Chio, Aleppo i Moskwy, to być może z tego niedostatecznego powodu, że ich autorzy nigdy nie wspominają o sobie; jakby całkowicie zapominali o istnieniu takiego organizmu; i jakimś sposobem żyli w wygodzie i dostatku. Prostota stylu nie zakłada bowiem bynajmniej siermiężności czy pustki. W istocie bowiem płynąca swobodnie, zrównoważona narracja, choć poświęcona zasadniczo jedynie trudom i przygodom załóg najzwyklejszych statków, ma w sobie pewną autentyczną równowagę, którą zawdzięcza harmonii ciała i umysłu, osiągniętej dzięki zjednoczeniu przygód i wysiłku fizycznego z myślą spokojną i nieporuszoną na letnim morzu.
Niewątpliwie jest w tym wszystkim spora doza przesady i nieporozumienia. Skłonni jesteśmy zmarłym przypisywać cechy, których nam brakuje. W tworzeniu wizji elżbietańskiej wspaniałości odnajdujemy balsam dla własnego niepokoju; już samo falowanie i opadanie zdań kołysze nas do snu albo unosi, jakby przez zielone pastwiska, na grzbiecie gładko galopującego rumaka. Najprzyjemniejsza jest ta atmosfera w upalny letni dzień. Opowiadają nam o swych towarach i już je widzimy; ich kolory, ilości i rodzaje wyraźniejsze są niż te, które rozładowuje się dzisiaj z parowców w porcie; mówią o owocach; niezrywane przez nikogo żółte i czerwone kule wiszą na gałęziach dziewiczych drzew; podobnie z krainami, które oglądają; poranna mgła właśnie się unosi, nie zerwano jeszcze nawet jednego kwiatka. Na trawie po raz pierwszy bieleją długie ślady. To samo z odkrywanymi po raz pierwszy miastami. Kiedy czytamy te szerokie stronice, wedle chęci raz po raz, a to rozpraszając się, a to zapadając w drzemkę, ogarnia nas silne złudzenie, że wznoszą się wokół nas brzegi, otwierają się polany, że widać białe wieże, złocone kopuły i minarety z kości słoniowej. Zaiste, jest to atmosfera nie tylko miękka i subtelna, ale także przesycona bogactwem większym, niż to zdołamy uchwycić przy pierwszym czytaniu.
Jeśli więc zamykam książkę, to dlatego, że nasyciłam już umysł, nie dlatego, że wyczerpałam skarbnicę. Poza tym, kiedy czytam, przerywając na chwilę, by cofnąwszy się o parę kroków, zatrzymać się i spojrzeć na widok, to widok ten traci kolory, a żółta stronica zamazuje się, robi nieczytelna. Dlatego książkę trzeba odstawić na miejsce, by pogłębiła brązową linię cienia, który foliały rzucają na ścianę. Kiedy po ciemku przeciągnęłam palcami po grzbietach, książki delikatnie wezbrały pod moją dłonią. Podróże, historie, wspomnienia, owoc nieprzeliczonych żywotów. Zmrok od nich brązowiał. Nawet dotyk prześlizgującej się ręki wyczuwał pełnię i dojrzałość. Kiedy stałam przy oknie, patrząc na ogród, życie wszystkich tych książek wypełniło pokój delikatnym szeptem. Przeszłość naprawdę jest głębokim morzem, falą, która nas przykrywa i zagarnia. Tak, tenisiści zbliżający się ku domowi przez trawnik po skończonej grze wydawali się już półprzezroczyści. Wysoka dama pochyliła się i zerwała bladą różę; a białe piłeczki, którymi idący obok niej pan zabawiał się, każąc im tańczyć po rakiecie, stały się niewyraźnymi białymi kulami na tle ciemnej zieleni żywopłotu. Kiedy weszli do domu, pojawiły się ćmy, ruchliwe szare ćmy, te, co o zmierzchu na sekundę przysiadają na kwiatach, nie sadowią się w nich, ale unosząc o cal czy dwa nad wiesiołkami, wibrują tak, że aż tracą kontury. To już chyba najwyższa pora, żeby udać się do lasu.
Mniej więcej godzinę wcześniej do drzew przyczepiono kilka gałganków nasączonych rumem i cukrem. Podczas gdy dorośli zajęci byli sprawami obiadu, my przygotowaliśmy latarkę oraz słój z trucizną i chwyciliśmy w dłonie siatki na motyle. Droga na skraju lasu była tak blada, że jej twarda powierzchnia niespodziewanie zazgrzytała nam pod butami. Stanowiła ona ostatni skrawek rzeczywistości, którą opuściliśmy, by wejść w mroki nieznanego. Latarka wbijała w ciemność klin światła, zupełnie jakby mrok był delikatnym czarnym śniegiem, który usypywał się w zaspy po obu stronach żółtego promienia. Przewodnik naszej grupy wiedział, gdzie znajdują się drzewa, szedł na przedzie i zdawało się, że nie zwracając uwagi na ciemność, wciąga nas coraz to głębiej w nieznany świat. Ciemność ma nie tylko moc gaszenia światła, lecz pod swym ciężarem dusi także znaczną część ludzkiego ducha. Prawie się nie odzywaliśmy, a jeśli już, to ściszonymi głosami, które nie zdołałyby przeciwstawić się wypełniającym nas myślom. Drobny, nieregularny promyk światła zdawał się jedyną rzeczą, która nas łączyła, niczym lina zabezpieczał nas przed upadkiem i zatratą w mroku. Nieustraszenie i niezmienne posuwał się naprzód, ujawniając a to drzewo, a to krzewy, przybrane w dziwne bladozielone nocne stroje. Potem kazano nam się zatrzymać, a nasz przewodnik poszedł kawałek dalej, by się upewnić, które drzewa zostały przygotowane, trzeba było bowiem podchodzić do nich stopniowo, aby ćmy, wystraszone jej światłem, nie odleciały. Czekaliśmy całą grupką, a niewielki wycinek lasu wokół nas zrobił się taki, jak byśmy patrzyli nań przez potężne szkło powiększające. Każde źdźbło trawy było większe niż za dnia, szczeliny w korze drzew znacznie głębsze. Nasze twarze w kręgu pobladły i jakby się rozdzieliły. Latarnia stała na ściółce niecałe dziesięć sekund, a już usłyszeliśmy (słuch także bardzo się wyostrzył) ciche chrobotanie, które miało związek z lekkim kołysaniem i falowaniem trawy. A potem, niezgrabnie wędrując z listka na listek, wyłoniły się – tu pasikonik, tu żuk, a tu kosarz. Ich ruchy były tak kanciaste, że na myśl przychodziły stworzenia morskie pełzające po podwodnym dnie. Wszystkie, jakby się umówiły, szły wprost ku latarni i zaczynały się wspinać lub ześlizgiwać po jej szklanych ścianach, ale już wezwało nas wołanie naszego przewodnika. Bardzo ostrożnie skierowaliśmy światło ku drzewu; najpierw położyło się na trawie pod nim; potem powędrowało kilka cali w górę po pniu, a w miarę jak się wspinało, w nas rosło przejęcie; aż wreszcie snop światła objął gałganek i katarakty melasy. W tym momencie otoczył nas ruch skrzydeł. Przykryliśmy światło. I raz jeszcze delikatnie je odsłoniliśmy. Tym razem nie było wirowania skrzydeł, a za to tu i tam, przyssane do żyłek słodyczy, pokazały się miękkie brązowe gruzełki. Wydawały się nam one niewymownie cenne, zbyt mocno wpite w strumyczki, by można im było teraz przeszkadzać. Głęboko zanurzyły trąbki, a kiedy wciągały słodycz, ich skrzydła drżały lekko, jak w ekstazie. Nawet kiedy światło padało wprost na nie, nie mogły się oderwać, siedziały, drżąc może nieco bardziej niespokojnie, ale pozwalały nam dokładnie obejrzeć maswerki deseni na zewnętrznych skrzydłach, te plamki, kropki i żyłkowania, na podstawie których mieliśmy zdecydować o ich losie. Od czasu do czasu w powietrzu pojawiała się nagle jakaś duża ćma. To tylko wzmagało nasze podniecenie. Zebrawszy te, które nas interesowały, a te niechciane trąciwszy lekko po nosach, żeby opadły na ziemię i odpełzły przez trawy ku swoim słodyczom, przeszliśmy do następnego drzewa. Ostrożnie osłaniając latarnię, już z daleka dostrzegliśmy blask dwu czerwonych lampek, które zbladły, kiedy padło na nie nasze światło; a wtedy ukazało się wspaniałe ciało, noszące owe dwie lampki na głowie. Zobaczyliśmy cudowne dolne skrzydła w barwie szkarłatu. Ćma niemal się nie ruszała, jakby osiadła na pniu z rozwartymi skrzydełkami i zapadła w głęboki trans rozkoszy. Rozciągała się na drzewie, inne ćmy przy niej wyglądały przy niej jak mizerne grudki i węzły na korze. Ta była tak wspaniała, tak nieruchoma, że chyba wahaliśmy się, czy z nią skończyć; ale gdy ćma, jakby zgadując nasze zamiary, wzniosła się i odfrunęła, podejmując na nowo lot, który przerwała tylko na chwilę, mieliśmy poczucie, że tracimy własność o nieskończonej wartości. Ktoś głośno krzyknął. Latarnik machnął lampą w kierunku, w którym odleciała. Otaczająca nas przestrzeń wydawała się olbrzymia. Potem znowu na kilka sekund postawiliśmy latarenkę na ściółce, a trawa po raz kolejny zafalowała i owady zaczęły gramolić się ku niej ze wszystkich stron, łakome na porcję światła, choć tak niezgrabne. Kiedy tylko oczy przywykły do ciemności, stamtąd, gdzie chwilę wcześniej, zdawało się, nie było nic, wyłoniły się kształty, tak że siedząc na trawie, czuliśmy się otoczeni przez życie, a między drzewami zaroiło się od niezliczonych stworzeń, pełzających wśród traw albo przemykających w powietrzu. Noc była bardzo spokojna, a liście, jak mogły, przechwytywały blask księżyca na nowiu. Od czasu do czasu rozlegało się tuż obok nas jakby głębokie westchnienie, po nim następowały kolejne, cichsze, bardziej drżące, potem jeszcze seria szybkich oddechów i zapadała głęboka cisza. Te dowody niewidzialnego życia wokoło nas zdawały się bardzo niepokojące. Trzeba było wielkiego zdecydowania i potężnej obawy, że się zostanie uznanym za tchórza, by jednak wziąć latarkę i zapuścić się dalej w głębinę lasu. Ten nocny świat wydawał się nam wrogi. Ciemny, obcy, niesprzyjający, jakby zajęty spawami, do których ludzie nie mają dostępu. Ale zostało nam jeszcze najdalsze drzewo. Nasz przewodnik ruszył ku niemu pewnym krokiem. Biały pasek drogi, która chrzęściła nam pod nogami, teraz zniknął bez śladu. Wiele godzin temu porzuciliśmy krainę świateł i domów. Dążyliśmy do tego najdalszego drzewa, gdzieś w najgęstszym leśnym ostępie. Stało tam, jak gdyby na samym krańcu świata. Tak daleko nie mogła dotrzeć żadna ćma. A jednak, kiedy ukazał się nam pień, cóż takiego zobaczyliśmy? Skrzydła w barwie szkarłatu już tam były, nieruchome tak jak przedtem, ćma siedziała okrakiem na żyłce słodyczy, wessana w nią głęboko. Tym razem już bez zwłoki wyjęliśmy słój z trucizną, nadstawiliśmy go zgrabnie, tak żeby siedząca na korze ćma została nim nakryta, a wszelkie drogi ucieczki – odcięte. W słoju zamigotała czerwień. Potem owad ułożył się, zwinąwszy skrzydła. Więcej się nie poruszył.
To była chwila ogromnego triumfu. Śmiałość naszej wyprawy została nagrodzona, a zarazem wydawało się nam, żeśmy udowodnili swe możliwości w starciu z wrogą i obcą siłą. Teraz mogliśmy wracać do łóżka, do bezpiecznego domu. A wtedy, gdyśmy tak stali ze słojem w dłoniach, wokół nas raptem w głębokiej ciszy lasu rozległa się salwa wystrzałów, głuchy łoskot dźwięków, w których było coś – nie wiadomo co – żałobnego i przeraźliwego. I zaraz hałas zanikł, rozproszył się po lesie; zamarł, a wtedy usłyszeliśmy kolejne głębokie westchnienie. Nastąpiła absolutna cisza. „To drzewo” – powiedzieliśmy sobie w końcu. Runęło drzewo.
Co takiego wydarza się między północą a świtem, jaki to lekki wstrząs, dziwny moment niepokoju, jakby oczy na wpół się otwarły na blask, a sen nie był już potem tak mocny? Czy to może doświadczenie – seria wstrząsów, których się nie czuje, kiedy następują, naraz rozluźnia tkaninę? Coś przełamuje? Taki opis sugeruje niszczenie i rozpad, tymczasem proces, o którym myślę, ma skutki wręcz przeciwne. Bez względu na to, czym jest, na pewno nie niszczy, raczej już ma charakter twórczy.
Coś się z pewnością dzieje. Ogród, motyle, poranek, drzewa, jabłka, ludzkie głosy wyłaniają się, ustanawiają. Jak pod działaniem świetlnej różdżki, tumult poddany zostaje pewnemu porządkowi, chaos – formie. Może lepiej powiedzieć po prostu, że na skutek Bóg jeden wie jakiego procesu człowiek budzi się z poczuciem, że uzyskał władzę. Bliscy jawią się teraz wyraziście zarysowani w blasku poranka. Spod drżenia i wibracji codziennych zwyczajów wyłaniają się kościec i forma, mocna i trwała. Taką moc, by zatrzymać na moment płynność życia, miałby smutek, a także i radość. Albo dzieje się to bez jasnej przyczyny, niezauważalnie, tak samo jak pąk odczuwa nocą nagłą ulgę, a rano widzimy już wyzwolone z niego płatki kwiatu. W każdym razie te podróże i wspomnienia, cały ten skład rupieci i zapas czasu, który zapełnił do szczętu półki naszych bibliotek, i który nadal jak mech rozrasta się u stóp literatury, już nam nie wystarcza. Porannym godzinom odpowiada inny typ lektury. To nie jest pora na poszukiwania i grzebanie wśród rupieci, na przymknięte oczy i szybowanie po dalekich krajach. Teraz chcemy czegoś kształtnego i przejrzystego, oszlifowanego tak, by łapało światło, twardego jak kamień szlachetny albo skała, gdzie odcisnęła się pieczęć ludzkiego doświadczenia i ukrył płomień, który raz rozpala się wysoko w naszych sercach, a raz niknie, przytłumiony. Chcemy tego, co ponadczasowe i współczesne. Nawet jeśli wyczerpiemy wszystkie obrazy i przelejemy słowa przez palce jak wodę i tak nie wypowiemy tego, co sprawia, że są takie poranki, kiedy budzimy się z pragnieniem poezji.
w Anglii nie ma kłopotu z jej znalezieniem. Każdy angielski dom jest jej pełen. Nawet Rosjanie nie mają tak bogatego źródła życia duchowego. U nas zostało ono oczywiście bardzo głęboko ukryte; znajduje się pod grubymi i wilgotnymi pokładami śpiewników kościelnych i ksiąg rachunkowych. Niemniej równie bliskie i wśród zmiennych warunków ruchu i klimatu zdumiewająco trwałe jest piękno pospiesznych chmur, zieleni skropionej słońcem, szybkich nastrojów wody, w której chmury splatają się z kolorami, aż ocean powietrza okaże się jednocześnie rozwirowany i głęboki. W takim domu jak ten na pewno znajdzie się tom Shakespeare’a, a także Raj utracony Miltona i niewielki zbiorek George’a Herberta. Może się też znaleźć, choć byłoby to nieco dziwniejsze, Vulgar Errors oraz Religio Medici. Księgi pióra sir Thomasa Browne’a4 znaleźć można z jakiegoś powodu na najniższych półkach bibliotek, które pod innymi względami są absolutnie monotonne i prozaiczne. Popularność sir Thomasa w niewielkim wiejskim domu wynika pewnie z faktu, że Vulgar Errors to rzecz traktująca w dużej mierze o zwierzętach. Książki z obrazkami przedstawiającymi zniekształcone słonie, orangutany o groteskowych i dziwacznych kształtach, tygrysy, antylopy i tak dalej, i tak dalej, a wszystkie zdeformowane, o pyskach do złudzenia przypominających ludzkie twarze, zawsze znajdują amatorów wśród ludzi zupełnie niezainteresowanych literaturą. Tekst rozprawy Browne’a ma w sobie coś, co fascynuje w równym stopniu jak te ryciny. A myśl, że w roku 1919 tak wiele umysłów nadal jest tylko w niewielkim stopniu rozjaśnionych zimnym światłem wiedzy, wcale nie wymaga wielkiej wyobraźni. Jest to szalenie kapryśne źródło światła. Ludzie, zasadniczo nie skłaniając się bynajmniej w stronę prawdy, nadal skłonni są dumać nad tym, że ciało zimorodka wskazuje, z której strony wieje wiatr; że struś trawi żelazo; że sowy i kruki zwiastują nieszczęście; że rozsypana sól to zły omen; że swędzenie ucha coś zapowiada; a nawet zabawiać się dziwaczniejszymi rozmyślaniami na temat słoniowych combrów oraz polityki bocianów, które to tematy podpowiada im płodniejszy i lepiej poinformowany mózg autora. Angielski umysł ma skłonność do tego, by czerpać rozrywkę i przyjemność z najswobodniejszych fantazji i humorów. Sir Thomas pielęgnuje ten typ mądrości, który jest przedmiotem dysput rolników nad kuflami piwa i gospodyń domowych nad filiżankami herbaty, sam autor okazuje się przy tym znacznie bardziej roztropny i wykształcony niż reszta towarzystwa, a wrota jego umysłu są niezmiennie rozwarte szeroko na każde dziwactwo, które tylko zechce go nawiedzić. Przy całym swym wykształceniu z pełną powagą i w dobrej wierze rozważa wszystko, co tylko ludzie mają do powiedzenia. Potrafi też nadać naszym skromnym pytaniom taki kierunek, że nagle wystrzeliwują wysoko ku gwiazdom. Bo przecież to nadzwyczajne, że kiedy podczas spaceru znajdziemy jakiś kwiat albo odłamek porcelany, albo kamyk, który równie dobrze mógłby być piorunem lub kulą armatnią, od razu możemy udać się z pytaniem do pana doktora. Nic nie byłoby dla niego ważniejsze niż taka kwestia, no chyba że rzeczywiście ktoś by umierał albo się akurat rodził. Pan doktor był bowiem niewątpliwie bardzo ludzki, był człowiekiem, którego dobrze mieć blisko przy łóżku, niepodległym wzruszeniu, ale współczującym. Pociecha, jaką dawał, musiała być wzniosła; jego obecność musiała emanować opanowaniem; a jednak jeśli coś go zaciekawiło, w jakież ruszał ożywcze rozważania, wygłaszając, można się domyślić, ujęte w przedziwne zdania długie monologi, mówiąc w skupieniu, z namysłem, jakby nie spodziewał się odpowiedzi, bardziej do siebie niż do rozmówcy.
No bo też kto mógłby mu odpowiedzieć? Studiował w Montpellier i w Padwie, nauka jednak, jak należy przypuszczać, zamiast udzielić mu odpowiedzi, raczej wzmogła w nim chęć zadawania pytań. Wrota jego umysłu otwierały się coraz szerzej. W porównaniu z innymi był naprawdę uczony; znał sześć języków; znał prawa, obyczaje i zasady wielu krajów, nazwy wszystkich konstelacji i większości naszych rodzimych roślin; a jednak – czyż takie westchnienie nie musi się pojawić? – „jednak uważam, że nie jestem mądrzejszy niż wtedy, gdy znałem ich nie więcej niż sto i właściwie nie zapuszczałem się dalej niż na Cheapside”. Przypuśćmy, że można osiągnąć pewność; że dowiedziono, iż jest tak a tak, zatem tak być musi: dla sir Thomasa nie mogłaby nastąpić gorsza tragedia. Jego wyobraźnia była obliczona na wznoszenie piramid. „Uważam, że dla żywego umysłu w religii nie ma dość niemożliwości”. Ale piramidą było już ziarenko piasku. W świecie tajemnic nic nie może być proste. Weźmy ludzkie ciało. Niektórych ludzi zaskakuje choroba. Sir Thomas natomiast zdumiewa się, „że nie chorujemy cały czas”; dostrzega tysiące przejść prowadzących ku śmierci; a dodatkowo – bo tak bardzo pociągają go spekulacje i fantastyczne rozmyślania – „w mocy każdej ręki jest zniszczyć nas, dlatego też mamy dług wdzięczności wobec każdego napotkanego człowieka, który nie zechce nas zabić”. Cóż może zatrzymać – pytamy, podczas gdy mnożą się te rozmyślania – bieg takiego umysłu, nieograniczonego, otwartego ku niebiosom? Otóż niestety zatrzymało go Bóstwo. Wiara zamknęła mu horyzont. Sir Thomas sam z rozmysłem zaciągnął tę zasłonę. Pragnienie wiedzy, żarliwa pomysłowość i poszukiwanie prawdy muszą się poddać, zamknąć oczy i zasnąć. Nazywa je wątpliwościami. „Nikt więcej ode mnie ich nie zaznał; wyznaję, żem je pokonał, nie waleczną postawą jednak, lecz na kolanach”. Tak żywa ciekawość zasługuje na lepszy los. Z rozkoszą podsycilibyśmy to, co sir Thomas nazywa swymi wątpliwościami, za pomocą hojnych porcji współczesnych przekonań, nie po to jednak, by sir Thomasa w ten sposób odmienić, ale by mu oddać hołd wdzięczności. Czyż nie jest on bowiem, między innymi swymi zasługami, jednym z pierwszych naszych pisarzy, którzy są całkowicie sobą? Mamy opis jego wyglądu – średniego wzrostu, oczy duże i błyszczące, cera śniada, nieustannie się rumieniąca. Karmimy się jednak wspanialszym obrazem jego duszy. W tym ciemnym świecie sir Thomas był jednym z odkrywców; jako pierwszy mówi o sobie i podchodzi do tego tematu z wielkim entuzjazmem. Powraca do niego stale, jakby własna dusza jawiła mu się jako zdumiewająca choroba, której symptomów jeszcze nie opisano. „Świat, który rozważam, to ja sam; spoglądam na mikrokosmos swojego bytu: posługuję się nim jak globusem, który obracam dla rozrywki”. Czasami, jak wyznaje, czerpiąc z tego jakby ponurą radość, pragnie śmierci. „Nieraz czuję w sobie piekło; w mojej piersi ma swą siedzibę Lucyfer; Legion budzi się we mnie”. Poważany i uznawany za największego lekarza w Norwich, sir Thomas pracuje i sprawia wrażenie najstateczniejszego z ludzi, gdy tymczasem wewnątrz niego toczą się batalie najdziwaczniejszych uczuć i idei. Gdybyż przyjaciele mogli mieć dostęp do jego myśli! Ale go nie mieli. „Przed całym światem jestem ukryty w ciemności, a moi najbliżsi widzą mnie jak przez mgłę”. Niewyobrażalnie dziwne są przestrzenie, jakie w sobie odkrywa, i głębie rozważań, w jakie każe mu popadać najzwyklejszy widok, obok którego reszta ludzkości przechodzi mimo i nie widzi w nim niczego zasługującego na uwagę. Muzyka w tawernie, dzwon na Anioł Pański, potłuczony garnek wykopany przez robotnika na polu – na te dźwięki i widoki sir Thomas staje jak wryty, sparaliżowany zdumieniem. „I z pewnością nie jest to próżna fanaberia melancholika, myśleć, że na tym świecie wszyscy śnimy, a próżność i fanaberie tego życia to nic więcej niż tylko sny…” Nikt jak on wysoko nie wznosi sklepienia umysłu i dzięki kolejnym przypuszczeniom nie wprowadza nas w stan absolutnego osłupienia, tak że nie jesteśmy w stanie ruszyć dalej.
Z takim przekonaniem o tajemnicy i cudowności wszystkiego niczego nie może odrzucić, skłonny jest bez ustanku wszystko przyjmować i przemyśliwać. W najgłębszym przesądzie tkwi coś z pobożności; w karczmianej muzyce coś boskiego: w maleńkim ludzkim świecie coś, „co istniało, zanim powstały żywioły, i co nie ma nic do zawdzięczenia słońcu”. Gościnnie przyjmuje wszystko i ze swobodą próbuje tego, co się przed nim pojawi. Bowiem na wzniosłą wizję czasu i wieczności, na obłoki i opary wyobraźni nakłada się postać autora. W zdumienie wprowadza go nie życie w ogólności, ale jego własne poszczególne życie, „opowieść o którym byłaby nie historią, ale poezją, a w uszach zwykłych ludzi brzmiałaby jak baśń”. Małość egotyzmu tymczasem nie dotknęła jeszcze zdrowego zainteresowania sobą. Jestem wielkoduszny, jestem odważny, przed niczym się nie waham, mam współczucie dla innych, nie pobłażam sobie, „a rozmowy prowadzę, jak słońce, ze wszystkimi, przyjacielsko nastawiony i do dobrych, i do złych”. Ja, ja, ja – jak bardzo zagubiliśmy tajemnicę wypowiadania tego słowa!
Krótko mówiąc, sir Thomas Browne wprowadza zagadnienie, które nabierze później tak wielkiego znaczenia – kwestię poznania autora. Gdzieś, wszędzie, raz ukryta, a raz widoczna, we wszystkim, co zostało zapisane, tkwi postać człowieka. Czy starając się ją rozpoznać, zabawiamy się tylko beztrosko, tak samo jak słuchając jakiegoś mówcy, zaczynamy się zastanawiać, ile ma lat, jakie ma zwyczaje, czy jest żonaty, czy ma dzieci i czy mieszka w Hampstead? Oto pytanie, które trzeba postawić, ale na które nie da się odpowiedzieć. To znaczy odpowiedź na nie jest instynktowna i nieracjonalna, podyktowana naszym nastawieniem. Musimy tylko mieć świadomość, że sir Thomas jest pierwszym pisarzem angielskim, który dziarsko zwraca nam uwagę na tę nieoczywistość.
Chaucer – ale przeciwko Chaucerowi świadczy jego ortografia. Zatem Marlowe, Spencer, Webster, Ben Johnson? Prawda jest taka, że u poetów sprawa ta nigdy nie pojawia się z taką wyrazistością. U Greków i Rzymian właściwie nie ma jej wcale. Poeta przekazuje nam po prostu esencję, proza natomiast to odlew całości człowieka – i ciała, i umysłu.
Czy z lektury pism sir Thomasa można by wydedukować, że choć niemal pod każdym względem ludzki i tolerancyjny, to jednak mógł ulec ciemnemu przesądowi, który pozwolił mu ogłosić, że dwie stare kobiety są czarownicami i powinny umrzeć? Niektóre z przejawów jego drobiazgowości podzwaniają jak narzędzia tortur: niczym nieczuła pomysłowość duszy wciąż jeszcze więzionej w okowach wieków średnich. Miał sir Thomas w sobie odruchy okrucieństwa, jak każdy, kto z powodu ignorancji lub słabości zmuszony jest do życia w stanie poddaństwa wobec człowieka czy natury. Są takie momenty – krótkie, lecz jakże przejmujące – kiedy jego spokojny i wielkoduszny umysł tężeje w spazmie przerażenia. Dużo częściej jednak, podobnie jak wszyscy wielcy ludzie, jest sir Thomas z lekka nudny. No ale nuda wielkiego człowieka jest odmienna od nudy człowieka małego. Jest głębsza. Wchodzimy w jej cień z oczekiwaniem i nadzieją, w przekonaniu, że jeśli nie dość tu światła, to pewnie z naszej winy. Wraz z narastaniem przerażenia, poczucie winy miesza się w nas z niezgodą i wzmaga smutek. Na pewno się zgubiliśmy. Gdyby połączyć z sobą te fragmenty z Wordswortha, Shakespeare’a, Miltona – a więc ze wszystkich wielkich autorów, którzy zostawili nam w spadku więcej niż jedną czy dwie pieśni – fragmenty, w których brakowało nam światła i szliśmy dalej powodowani wyłącznie wpojonym posłuszeństwem, to złożyłyby się one na nadzwyczajny tom: na najnudniejszą księgę świata.
Don Kichot także jest bardzo nudny. Jednak ta nuda nie ma w sobie owego letargu uśpionej bestii charakterystycznego dla nudy wielkich ludzi. Oni zdają się mówić: „Wykonawszy tak wielki wysiłek, jestem teraz senny i mam zamiar chrapać, jeśli mi przyjdzie na to ochota”. Don Kichot nie zawiera takiej nudy, ale pojawia się w nim nuda innego gatunku. Tu opowiada się bajeczki dla dzieci. Oto siedzą w zimowy wieczór wokół kominka dorosłe dzieci, kobiety przy kołowrotkach, mężczyźni senni po całym dniu działania: „Opowiedz nam bajkę – coś zabawnego – a także coś wytwornego – o ludziach takich jak my, tylko że bardziej od nas nieszczęśliwych, albo znacznie szczęśliwszych”. Posłuszny tej prośbie, Cervantes, człowiek miły i uczynny, snuje historie o zagubionych księżniczkach i zakochanych rycerzach, świetnie odpowiadające gustom ówczesnych słuchaczy, bardzo nużące dla naszych. Kiedy tylko powróci do Don Kichota i Sancho Pansy, wszystko jest znów w porządku zarówno – nie możemy się powstrzymać przed tą myślą – dla niego, jak i dla nas. Jednak z powodu naturalnego szacunku i nieuniknionej służalczości, rzadko zdobywamy się na to, by jasno wyrazić naszą współczesną postawę. Nie ma wątpliwości, że wszyscy pisarze są w wielkim stopniu pod wpływem ludzi, którzy czytają ich dzieła. Dlatego też, zjawiwszy się cztery wieki później, patrząc na Cervantesa i jego odbiorców, mamy wrażenie, że wdzieramy się siłą na miłą rodzinną uroczystość. Porównajmy to grono z gronem (tyle że teraz nie ma już gron odbiorców, bo odkąd się wyedukowaliśmy, jesteśmy rozdzieleni, każdy czyta własną książkę przy własnym kominku), porównajmy jednak czytelników Cervantesa z czytelnikami Thomasa Hardy’ego. Hardy nie wypełnia nam rozświetlonych blaskiem ognia godzin opowieściami o księżniczkach i rycerzach i coraz bardziej stanowczo odmawia tworzenia po to, by zapewnić nam rozrywkę. Czytamy oddzielnie, więc i on mówi do każdego z nas oddzielnie, jakbyśmy byli raczej pojedynczymi mężczyznami i kobietami, a nie grupą, którą łączą wspólne upodobania. To także trzeba wziąć pod uwagę. Dzisiejszy czytelnik, przyzwyczajony do tego, że znajduje się w bezpośrednim kontakcie z pisarzem, nie może nawiązać porozumienia z Cervantesem. Do jakiego stopnia sam Cervantes wiedział, o czym mówi – a do jakiego stopnia my go przeinterpretowujemy, błędnie interpretujemy, wyczytujemy w Don Kichocie znaczenia wyprowadzone z naszych własnych doświadczeń, podobnie jak mogłaby to czynić starsza osoba czytająca książkę dla dzieci i zastanawiająca się, czy dziecko także jest tych znaczeń świadome. Gdyby Cervantes miał takie jak my dzisiaj poczucie tragedii i satyry, czy byłby zdolny wytrzymać takie ich podkreślanie – czy mógłby być aż taki okrutny, jaki się nam wydaje? Shakespeare także okrutnie zlekceważył Falstaffa. Wielcy pisarze traktują swoje postaci jak natura; my, będąc dalej od natury, nazywamy to okrucieństwem, bardziej bowiem cierpimy na skutek okrucieństwa, w każdym razie swojemu cierpieniu przypisujemy większe znaczenie niż oni. To wszystko jednak nie pomniejsza zasadniczej przyjemności płynącej z zabawnej, zachwycającej, szczerej książki musującej cudownie wokół koncepcji Rycerza i świata, która, choćby ludzie się zmieniali, na zawsze pozostanie niedającym się zanegować twierdzeniem na temat człowieka i świata. To jest wiecznotrwałe. A co do kwestii, czy Cervantes wiedział, o czym mówi, to wielcy pisarze chyba nigdy tego nie wiedzą. Być może dlatego właśnie późniejsze wieki odnajdują u nich to, czego szukają.
Wracając jednak do najnudniejszej książki świata. Sir Thomas Browne niewątpliwie dodał do niej ładnych parę stronic. Jeśli jednak potrzebna nam jakaś furtka, to zawsze istnieje możliwość, że dana książka nie jest nudna, lecz trudna. Przyzwyczailiśmy się, by jednym ruchem odzierać stronę za stroną ze zdań i wyciskać z nich znaczenie, dlatego upór, z jakim Traktatournach opiera się takiej praktyce, w pierwszej chwili wytrąca nas z równowagi i oślepia. „Skoro zatem Adam został stworzony z ekstraktu Ziemi, to każda część mogłaby zaprzeczyć restytucji, niewielu jednak złożyło swe kości znacznie niżej, niżby je mogli otrzymać…” – musimy przerwać lekturę, wrócić, próbować tędy i owędy, i krok za krokiem brnąć dalej. Czytanie stało się dzisiaj tak łatwe, że powracanie do tych zagmatwanych zdań jest jak wybieranie się do miasta na grzbiecie ponurego i upartego osła, a nie pociągiem elektrycznym. Opieszały, kapryśny, niebiorący pod uwagę żadnej innej zasady poza własną chęcią, sir Thomas w zasadzie nie pisze w takim znaczeniu, w jakim piszą Froude czy Matthew Arnold. Strona druku pełni dzisiaj inną funkcję. Czyż nie przypochlebia się nam wręcz tą gorliwością, z jaką pomaga nam przez siebie przebrnąć, pobierając jedynie zwyczajową opłatę w wysokości naszej uwagi, a w zamian zapewniając nam pełną miarę, ale ani uncji więcej, ani mniej, niż nam się należy? w czasach sir Thomasa Browne’a wagi i miary były w opłakanym stanie. Mamy wszak świadomość, że sir Thomas za swoje pisma nigdy nie otrzymał nawet pensa. Wolno mu więc, skoro daje nam ze swej obfitości, wydzielić tylko lub aż tyle, ile sam zechce. Jest amatorem; to praca jego wolnych i swobodnych godzin; nie zawiera z nami żadnego kontraktu. Skoro zatem nic sir Thomasa nie przymusza, by dbać o czytelników, jego niewielkie książki będą nudne, jeśli tak zdecyduje, trudne, jeśli mu się tak spodoba, i piękne ponad miarę, jeśli akurat w stosownym będzie nastroju. Tym sposobem wkraczam oto w obszar wątpliwości, a mianowicie w obszar piękna. Czy już pierwsze słowa nie wciągają nas i nie czarują? „Kiedy zgasł już pogrzebowy stos i ucichło ostatnie pożegnanie, ludzie rozstawali się na zawsze ze swymi oddanymi ziemi Przyjaciółmi”. Dlaczego jednak piękno wywiera na nas taki wpływ, jaki wywiera, dlaczego budzi tę dziwną, spokojną ufność, jaką budzi – tego nikt powiedzieć nie potrafi. Wielu próbowało, a jedną z niezmiennych cech piękna jest to, że wzbudza w człowieku chęć, by je przekazywać dalej. Musimy złożyć jakąś ofiarę; musimy poświęcić mu jakieś działanie, choćby takie, by przejść na drugą stronę pokoju i przesunąć tę różę w wazonie, różę, która, tak na marginesie, właśnie zrzuciła płatki.
1O ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty w tłumaczeniu Magdy Heydel.
2 Woolf pisze więcej o rodzinie Leghów w recenzji książki Lady Newton The House of Lyme. From its Foundation to the End of the Eighteen Century (1917), z której czerpie też informacje na temat historii tego rodu.
3 James Anthony Froude – dziewiętnastowieczny angielski historyk i pisarz, autor przekrojowej historii Anglii (History of England from the Fall of Wolsey to the Defeat of the Spanish Armada) wydanej w 1870 roku.
4 Sir Thomas Browne (1605–1682) – angielski uczony i pisarz o bardzo szerokich zainteresowaniach. Dla Virginii był niezwykle istotnym poprzednikiem.
U doktora Johnsona1 znajdujemy zdanie, które można by wypisać w każdym z tych pokoi – zbyt skromnych, by zwać je bibliotekami, a jednak pełnych książek – gdzie dla własnej przyjemności czytają zwykli ludzie: „Raduję się ze współdziałania ze zwykłym czytelnikiem, po wszystkich bowiem wyrafinowanych subtelnościach i uczonych dogmatyzmach to niezdeprawowany literackimi uprzedzeniami zdrowy rozsądek zwykłych czytelników będzie ostatecznie kryterium rozdzielania tytułów do poetyckiej chwały”. To zdanie definiuje cechy zwykłych czytelników; nobilituje ich cele; nadaje zajęciu, które pochłania sporo czasu, a nie pozostawia po sobie zazwyczaj zbyt wielu wymiernych efektów, sankcję aprobaty wielkiego człowieka.
Zwykły czytelnik, sugeruje doktor Johnson, różni się od krytyka i uczonego. Jest słabiej wykształcony, natura nie obdarzyła go nazbyt hojnie. Czyta raczej dla własnej przyjemności niż po to, by przekazywać wiedzę czy korygować cudze osądy. Nade wszystko jednak kieruje się własnym instynktem, by za pomocą tych środków, które ma akurat pod ręką, stworzyć sobie pewną całość – na przykład portret jakiejś osoby, szkic epoki, teorię sztuki pisarskiej. Kiedy czyta, nie przerywa wspinaczki po rozklekotanej i chybotliwej konstrukcji, która tymczasowo daje mu na tyle zadowalające poczucie, iż ma do czynienia z prawdziwą budowlą, że wyzwala w nim uczucia, radość lub sprzeciw. Bywa pospieszny, niedokładny i powierzchowny, tu złapie jakiś wiersz, tu znów fragment starego mebla, nie dbając o to, skąd pochodzą i jaka jest ich istota, byle służyły jego celom i dopełniały tworzonej struktury; jego wady jako krytyka są zatem zbyt oczywiste, by je tu w ogóle wymieniać; a jednak, skoro, jak utrzymywał doktor Johnson, ma coś do powiedzenia przy ostatecznym rozdziale poetyckiej chwały, to być może warto zapisać tych parę uwag i opinii, które, same w sobie bez znaczenia, współtworzą tak potężny efekt.
1W jego słynnym dziele The Lives of the English Poets (1779–1781), a dokładnie w tekście The Life of Gray.
Po pierwsze, chcę podkreślić, że na końcu tytułu stawiam znak zapytania. Nawet gdybym umiała odpowiedzieć sobie na powyższe pytanie, to odpowiedź ta dotyczyłaby wyłącznie mnie samej. Jedyna rada na temat czytania, jakiej można komuś udzielić, jest taka, by nie słuchać żadnych rad, iść za głosem instynktu, posługiwać się własnym rozumem i dochodzić do własnych wniosków. Skoro wszyscy się z tym zgodzimy, to mogę teraz przedstawić kilka swoich pomysłów i sugestii, wiedząc, że nie dopuścicie do tego, by krępowały one niezależność, która jest najważniejszą cechą, jaką posiadać musi czytelnik. Ostatecznie bowiem – jakie reguły można wyznaczyć książkom? Bitwa pod Waterloo niewątpliwie rozegrała się pewnego konkretnego dnia; ale czy Hamlet jest lepszą sztuką niż Król Lear? Tego nie da się stwierdzić. Każdy musi to rozstrzygnąć sam. Jeśli wpuścimy do biblioteki autorytety, choćby najozdobniej przybrane w suknie i futra, i pozwolimy im, by dyktowały nam, co i jak mamy czytać oraz jaką wartość przypisywać temu, co czytamy, uśmiercimy ducha wolności, który jest oddechem tych sanktuariów. Prawa i konwenanse mogą nas obowiązywać wszędzie – ale nie tutaj.
Żeby jednak móc w pełni korzystać z wolności – proszę mi wybaczyć ten komunał – musimy najpierw panować nad sobą. Nie wolno nam trwonić sił; nie można, podlewając jedną sadzonkę róży, bezradnie i nieświadomie zalać sobie połowy domu; musimy precyzyjnie i wytrwale ćwiczyć swe możliwości właśnie tutaj. To jest być może pierwsza trudność, wobec której stajemy w bibliotece. Co to znaczy „właśnie tutaj”? Można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z jednym wielkim bezładnym zbiorowiskiem. Wiersze i powieści, historie i wspomnienia, słowniki i raporty rządowe; książki we wszystkich językach, pisane przez mężczyzn i kobiety różnych charakterów, ras i wieku – stoją oto jedna przy drugiej na półkach i poszturchują się nawzajem. A za oknem ryczą osły, kobiety plotkują przy studni, źrebięta galopują po polach. Gdzie zacząć? Jak wprowadzić ład w tę nieprzebraną chaotyczną mnogość, aby czytając, doświadczyć najgłębszej i najdzikszej rozkoszy?
Najprościej powiedzieć, że skoro książki dzielą się na klasy – beletrystyka, biografia, poezja – należy je rozdzielić i z każdego działu brać to, czego powinien nam on dostarczać. Tymczasem bardzo nieliczni żądają od książek tego, co te rzeczywiście mogą im dać. Najczęściej podchodzimy do książek z umysłami zamglonymi i niejasnymi, wymagamy od beletrystyki, by była prawdziwa, od poezji, by była kłamliwa, od biografii, by była pochlebna, od historii, by odpowiadała naszym uprzedzeniom. Gdybyśmy umieli przy czytaniu wyzbyć się tego rodzaju gotowych przekonań, to byłby wspaniały początek. Nie dyktuj autorowi; postaraj się zostać autorem, być jego współpracownikiem i sojusznikiem. Jeśli się wycofasz, stworzysz dystans i zaczniesz od razu krytykować, pozbawiasz się możliwości pełnego skorzystania z tego, co czytasz. Jeśli jednak otworzysz umysł najszerzej, jak potrafisz, wówczas niemal niezauważalne znaki i sygnały, począwszy od meandrów pierwszych zdań, pozwolą ci obcować z człowiekiem innym niż wszyscy. Zanurz się w tym, zapoznaj się z tym, a wkrótce odkryjesz, że autor ofiarowuje ci – lub usiłuje ci ofiarować – coś znacznie wyrazistszego. Trzydzieści dwa rozdziały jakiejś powieści – jeśli zaczniemy od namysłu nad tym, jak czytać powieść – są próbą stworzenia czegoś na kształt budowli, mającej strukturę i poddanej kontroli: a jednak słowa są mniej namacalne niż cegły; a czytanie zajmuje więcej czasu niż oglądanie budynku. Być może najszybciej da się pojąć, co takiego robi powieściopisarz nie wtedy, kiedy się czyta, ale kiedy się pisze; przeprowadza własny eksperyment ze słowami, doświadcza towarzyszących temu zadaniu niebezpieczeństw i trudów. Należy przywołać jakieś wydarzenie, które pozostawiło w nas niezatarte wrażenie – na przykład: na rogu ulicy minęliśmy przelotnie dwie osoby zatopione w rozmowie. Zafalowało drzewo; zatańczyło światło elektryczne; ton rozmowy był komiczny, ale i tragiczny; cała wizja, gotowa koncepcja, zawarta była jakby w tym jednym momencie.
Kiedy jednak próbujemy odtworzyć tę sytuację w słowach, natychmiast rozsypuje się ona na tysiące sprzecznych wrażeń. Niektóre z nich muszą zaniknąć; inne zostaną uwypuklone; w trakcie tej pracy przypuszczalnie całkiem utracimy panowanie nad samą emocją. Wtedy należy wstać znad swoich pokreślonych i chaotycznych stron i zabrać się za czytanie początkowych partii utworu jakiegoś wielkiego powieściopisarza: Defoe, Jane Austen czy Hardy’ego. Teraz umiemy lepiej docenić ich mistrzostwo. Nie chodzi tylko o to, że jesteśmy w towarzystwie innej osoby – Defoe, Jane Austen czy Thomasa Hardy’ego – ale że żyjemy w innym świecie. Tutaj, w Robinsonie Crusoe, kroczymy prostą, szeroką drogą; jedna rzecz następuje po drugiej; fakty i ich porządek wystarczają. Jeśli jednak otwarte przestrzenie i przygoda są dla Defoe wszystkim, to już Jane Austen ma je za nic. Oto salonik, ludzie rozmawiają, a liczne zwierciadła rozmowy ujawniają ich charaktery. Kiedy jednak, przyzwyczaiwszy się już do saloniku i rozmów, przejdziemy z kolei do Hardy’ego, jeszcze raz musimy się odwrócić. Wokół nas wrzosowiska, a nad nami błyszczą gwiazdy. Ujawnia się druga strona umysłu – owa ciemna sfera, która ukazuje się najczęściej w samotności, odmienna od tej jasnej, widocznej w towarzystwie. Wchodzimy w związki nie z ludźmi, ale z Naturą i losem. A chociaż dzieła te są tak odmienne, to każde z nich jest wewnętrznie spójne. Autor każdego z uwagą przestrzega praw wyznaczonych przez przyjętą perspektywę, więc nawet jeśli każde dzieło zmusza nas do wielkiego wysiłku, to nigdy nie wprowadza w konfuzję, co często zdarza się u pisarzy mniejszej rangi, którzy do jednej książki wtłaczają dwie różne rzeczywistości. A zatem przechodzenie od jednego wielkiego powieściopisarza do drugiego – od Jane Austen do Thomasa Hardy’go, od Peacocka to Trollope’a, od Scotta do Mereditha – oznacza wyszarpywanie i wykorzenianie; jesteśmy wrzuceni w jeden świat, a zaraz potem w inny. Czytanie powieści to sztuka złożona i trudna. Trzeba być obdarzonym nie tylko wielką subtelnością percepcji, ale także śmiałością wyobraźni, żeby skorzystać ze wszystkiego, co powieściopisarz – wielki artysta – ofiarowuje czytelnikom.
Jednak wystarczy rzut oka na różnorodność towarzystwa na półce bibliotecznej, by się przekonać, że pisarze to raczej rzadko „wielcy artyści”; znacznie częściej książki w ogóle nie roszczą sobie pretensji do miana dzieł sztuki. Na przykład te biografie i autobiografie, żywoty wielkich ludzi, na ogół od dawna nieżyjących i zapomnianych, które stoją ramię w ramię z powieściami i poezją – czy mamy odmawiać czytania ich dlatego, że nie należą do „sztuki”? A może trzeba je czytać, ale inaczej, w innym celu? Może warto je czytać dla zaspokojenia takiej ciekawości, jaka czasami ogarnia nas, gdy zatrzymujemy się wieczorem przed jakimś domem, gdzie zapalono już lampy, ale jeszcze nie zaciągnięto zasłon, więc każde piętro ukazuje nam inny obszar toczącego się ludzkiego życia? i zaraz ogarnia nas ciekawość, jak żyją ci ludzie – służba plotkuje, panowie zasiedli do kolacji, dziewczyna ubiera się na przyjęcie, staruszka siedzi przy oknie z robótką. Kim oni są, czym są, jak się nazywają, jakie zawody uprawiają, o czym myślą, jakie przeżywają przygody?
Biografie i wspomnienia odpowiadają na te pytania, oświetlają dla nas niezliczone domy; pokazują ludzi, którzy krzątają się wokół swych codziennych spraw, trudzą się, doświadczają porażek i sukcesów, jedzą, nienawidzą, kochają – aż w końcu umierają. Czasami, kiedy się im przyglądamy, znika dom, znikają żelazne ogrodzenia i nagle znajdujemy się na morzu, polujemy, żeglujemy, walczymy; żyjemy wśród dzikich lub żołnierzy; bierzemy udział w wielkich kampaniach. Ale nawet jeśli wolimy zostać w Anglii, tu, w Londynie, scena się zmienia; ulica coraz węższa, dom niewielki, ciasny, małe szlifowane szybki w oknach, cuchnie. Widzimy poetę, Johna Donne’a, który ucieka z takiego właśnie domu, bo ściany były tak cienkie, że przenikał przez nie głos płaczących dzieci. Możemy śledzić jego kroki po ścieżkach, które prowadzą przez karty książek do Twickenham; do posiadłości Lady Bedford, słynnego miejsca spotkań arystokracji i poetów, a następnie skierować się do Wilton, gdzie w wielkim domu u stóp wzgórza usłyszymy, jak Sidney czyta swojej siostrze Arcadię; możemy włóczyć się po tych samych moczarach i oglądać te same czaple, które pojawiają się w tym słynnym romansie; a potem znów ruszyć na północ w towarzystwie drugiej księżnej Pembroke, Anne Clifford, ku jej dzikim wrzosowiskom, albo też dać nura w miasto i opanowywać wesołość na widok odzianego w czarny aksamit Gabriela Harveya, który wiedzie ze Spencerem poetyckie spory. Nie ma nic bardziej fascynującego, niż potykając się, brnąć przez naprzemienne mroki i blaski Londynu epoki elżbietańskiej. Ale nie możemy tu pozostać. Temple’owie i Swiftowie, Harleyowie i St Johnowie już nas poganiają; całe godziny można by poświęcić na rozwikływanie ich kłótni i rozszyfrowywanie ich charakterów; a kiedy się już nimi znużymy, idziemy dalej, mijamy damę w czerni i brylantach i docieramy do Samuela Johnsona, Goldsmitha i Garricka; a jeśli mamy ochotę – na drugą stronę Kanału, żeby spotkać się z Voltaire’em, Diderotem i Madame du Deffand1; a potem z powrotem do Anglii i do Twickenham – niektóre miejsca i nazwiska lubią się powtarzać! – gdzie niegdyś posiadłość miała Lady Bedford, a potem mieszkał Pope, do domu Walpole’a na Strawberry Hill. Ale Walpole przedstawi nas takiemu mrowiu dalszych postaci, tyle będzie domów do odwiedzenia i dzwonków do pociągnięcia, że możemy się chwilę zawahać, na przykład na progu panien Berry2, bo oto – patrzcie! – właśnie nadchodzi Thackeray; Thackeray jest przyjacielem kobiety, w której kochał się Walpole; no i tak to, wędrując sobie po prostu od znajomego do znajomego, od ogrodu do ogrodu, od domu do domu, przeszliśmy literaturę angielską od końca do końca, i budzimy się nagle znów w teraźniejszości (jeśli wolno nam tak odróżnić ten moment od wszystkiego, co go poprzedza). Taki jest zatem jeden ze sposobów czytania biografii i listów; możemy kazać im rozświetlać okna przeszłości; możemy obserwować słynnych zmarłych w ich domowych pieleszach i wyobrażać sobie, że jesteśmy bardzo blisko i podglądamy ich tajemnice; możemy także od czasu do czasu sięgnąć po napisany przez nich wiersz czy dramat i sprawdzić, czy w bliskiej obecności autora czyta się je inaczej. Tu jednak budzą się kolejne pytania. Do jakiego stopnia, zastanawiamy się, życie pisarza wpływa na jego książki – czy to bezpieczne, żeby przez obraz człowieka interpretować pisarza? Do jakiego stopnia powinniśmy poddawać się uczuciom sympatii lub antypatii, jakie budzi w nas konkretny człowiek, a do jakiego bronić się przed nimi – skoro słowa są tak wrażliwe, tak czułe na osobowość autora? Takie pytania osaczają nas, kiedy czytamy biografie i listy, ale musimy sami znaleźć na nie odpowiedzi, w sprawach tak osobistych nic nie jest bowiem bardziej zgubne niż kierowanie się cudzymi upodobaniami.
Książki tego rodzaju możemy jednak czytać również w innym celu –