Entre amigos. Hiszpański przepis na szczęście - Monika Bień-Königsman - ebook

Entre amigos. Hiszpański przepis na szczęście ebook

Monika Bień-Königsman

3,9

Opis

Przepis na szczęście po hiszpańsku? Trochę spontaniczności i otwartości, umiejętność cieszenia się chwilą… i pyszne tapas. Obowiązkowo w gronie przyjaciół!

 

Chcesz wiedzieć, jak żyć lepiej, pełniej, trochę wolniej i zwyczajnie radośniej? Weź przykład z Hiszpanów! Monika Bień-Königsman udowadnia, że słoneczna pogoda, tłumy tańczące na ulicy i wypełnione po brzegi bary nie są niezbędne do tego, by poczuć hiszpański klimat i radość. Ta książka zabierze cię w niezwykłą podróż do Andaluzji, która nie wymaga wychodzenia z domu. Poznaj sekrety tego wyjątkowego regionu i wypróbuj ponad 50 oryginalnych przepisów, które pozwolą ci stworzyć smaki rodem z hiszpańskich barów we własnej kuchni!

 

Ta opowieść jest tak barwna i różnorodna jak tapas, a do tego zaskakuje i urzeka – zupełnie jak Hiszpania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (27 ocen)
12
5
7
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ponitka

Całkiem niezła

Krzepiący łyk sherry
00
diffebracha

Całkiem niezła

Momentami przegadana, ale cieszę się, że ją przeczytałam, bo trochę inspiracji wpadło.
00
MartynaRz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta, intrygujące przepisy koniecznie do wypróbowania plus piękna szata graficzna ☺️.
00

Popularność




Au­tor: Mo­ni­ka Bień-König­sman
Re­dak­cja: Klau­dia Opoz­da
Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DE­SIGN
Pro­jekt gra­ficz­ny ma­kie­ty i skład: Iza­be­la Kruź­lak
Ele­men­ty gra­ficz­ne ma­kie­ty: Fre­epik
Zdję­cia: Ma­ciej König­sman: s. 8, 38, 40–41, 62–63, 67, 88–89, 91, 93, 118 (dol­ne), 136–137, 139 (pra­we dol­ne), 140–141, 166, 172 (lewe gór­ne), 182, 194–195, 205 (pra­we gór­ne i dol­ne), 238 (gór­ne), 288, 292, 341, 353.
Po­zo­sta­łe zdję­cia: Mo­ni­ka Bień-König­sman
Re­dak­tor ini­cju­ją­cy: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski
Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Na­ta­lia Ostap­ko­wicz
Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka
© Co­py­ri­ght by Mo­ni­ka Bień-König­sman © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.
Biel­sko-Bia­ła 2021
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­po­ra 25 43-382 Biel­sko-Bia­ła tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8103-789-1
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

„Dla mo­ich uko­cha­nych – có­recz­ki We­ro­ni­ki i męża Mać­ka. Mam na­dzie­ję, że uda nam się jesz­cze wie­le razy od­wie­dzić An­da­lu­zję!

Książ­kę de­dy­ku­ję pa­mię­ci mo­jej mamy Józi. Ni­g­dy nie wi­dzia­łam jej tak bez­tro­skiej i nie­usta­ją­co ro­ze­śmia­nej, jak w tam­tym nie­zwy­kłym miej­scu”.

Wstęp

Za­mknij­cie oczy i cof­nij­cie się w cza­sie. Jest XI wiek. Ku­charz przy­go­to­wu­je de­se­ry, aby spra­wić przy­jem­ność pięk­no­ściom z ha­re­mu. Słod­kie kre­my, chał­wy, peł­ne mio­du i mig­da­łów ciast­ka – wszyst­kie mają ko­bie­ce imio­na. Po­czuj­cie sma­ki i za­pa­chy jak z arab­skie­go tar­go­wi­ska. Sma­ki i za­pa­chy, któ­re mogą odu­rzyć. Tak samo jak je­dzo­ne w to­wa­rzy­stwie przy­ja­ciół ta­pas – małe prze­ką­ski, któ­re łą­czą w so­bie pro­duk­ty, wy­da­wać by się mo­gło, nie­moż­li­we do po­łą­cze­nia.

Hisz­pa­nia po­tra­fi za­wró­cić w gło­wie... Ze mną tak wła­śnie się sta­ło. Za­wrót gło­wy po pierw­szym lą­do­wa­niu na lot­ni­sku w An­da­lu­zji spo­wo­do­wał, że wzię­łam do ręki pió­ro (a wła­ści­wie kla­wia­tu­rę) i za­czę­łam pi­sać blo­ga. Pi­sa­łam go i pi­sa­łam, aż w pew­nym mo­men­cie na­pi­sa­łam ¡Olé! Hisz­pa­nia dla do­cie­kli­wych.

Po na­pi­sa­niu książ­ki za­czę­łam pro­wa­dzić na róż­nych pol­skich fe­sti­wa­lach warsz­ta­ty dla dzie­ci, a ostat­nio rów­nież dla do­ro­słych. Do­ty­czy­ły one ro­bie­nia ta­pas, a do­kład­nie mon­ta­di­tos. To spo­wo­do­wa­ło, że po­sta­no­wi­łam zgłę­bić te­mat owych prze­ką­sek, któ­re tak fan­ta­stycz­nie od­da­ją du­cha hisz­pań­sko­ści i fi­lo­zo­fię co­dzien­ne­go ży­cia Hisz­pa­nów. Zgłę­bić i za­ra­zić nim Po­la­ków.

Hisz­pa­nie. Na­ród, któ­ry po­tra­fi się uśmie­chać i czer­pać ra­dość z ży­cia. Na czym po­le­ga ich fe­no­men? Skąd mają w so­bie tyle pa­sji? Dla­cze­go ufa­ją in­nym? Lek­ki he­do­nizm. Ży­cie chwi­lą. Spon­ta­nicz­ność. Sta­ła go­to­wość na wy­go­spo­da­ro­wa­nie cza­su dla przy­ja­ciół i zna­jo­mych. Ba! Bez tego Hisz­pan nie wy­obra­ża so­bie dnia. On za­wsze umie zna­leźć czas na ir de ta­pas. To w ba­rze ta­pas naj­czę­ściej koń­czy dzień. To tam in­ten­syw­nie (i gło­śno) roz­ma­wia z przy­ja­ciół­mi, ge­sty­ku­lu­jąc przy tym wy­mow­nie, aby ru­chem ręki jesz­cze moc­niej pod­kre­ślić wagę swo­ich słów.

To chy­ba wła­śnie ta dba­łość o re­la­cje mię­dzy­ludz­kie spra­wia, że Hisz­pa­nie mają w so­bie taką po­go­dę du­cha. Oczy­wi­ście, ktoś może za­uwa­żyć, że są jesz­cze pięk­na po­go­da i słoń­ce. Ow­szem. Jed­nak na pół­no­cy kra­ju nie świe­ci ono już tak czę­sto, a wspól­ne spo­tka­nia w ba­rach rów­nież tam są prze­cież na po­rząd­ku dzien­nym. Zwy­kła ra­dość i zwró­ce­nie się w stro­nę dru­gie­go czło­wie­ka ce­chu­ją­ce Hisz­pa­nów po­wo­du­ją, że prze­by­wa­jąc w ich kra­ju, szyb­ko za­ra­ża­my się tą po­sta­wą. W każ­dej se­kun­dzie by­cia tam chcia­ło­by się mó­wić: car­pe diem.

A może za­czerp­nie­my od Hisz­pa­nów prze­pis (do­słow­nie i w prze­no­śni) na ży­cie, dzię­ki któ­re­mu bę­dzie­my je sma­ko­wać le­piej, peł­niej, tro­chę wol­niej i zwy­czaj­nie ra­do­śniej? Hisz­pa­nie czu­ją się do­brze we wła­snej skó­rze – spró­buj­my się do­wie­dzieć dla­cze­go, a może i nam uda się ta sztu­ka.

A sko­ro mowa o prze­pi­sach, to bę­dzie­my krą­żyć wo­kół je­dze­nia. Na­uczy­my się ro­bić pro­ste i pysz­ne ta­pas. Bez nich hisz­pań­skie szczę­ście by­ło­by nie­peł­ne. Ta­pas jest jego nie­od­łącz­nym skład­ni­kiem, po­wie­dzia­ła­bym, że wręcz pa­li­wem na­pę­do­wym. Nie my­śl­cie jed­nak, że za­po­mni­my, iż je­ste­śmy Po­la­ka­mi. Zde­cy­do­wa­nie nie. Ję­zyk ta­pas prze­ło­ży­my na na­sze pol­skie re­alia. Nie mo­że­my prze­cież zi­gno­ro­wać tego, że w na­szym kra­ju mamy rów­nie do­sko­na­łe pro­duk­ty, i te se­zo­no­we, i te re­gio­nal­ne. Wy­star­czy tyl­ko z nich za­czerp­nąć. Sami zo­ba­czy­cie, ja­kie cie­ka­we prze­ką­ski po­wsta­ną z po­mie­sza­nia Pol­ski i Hisz­pa­nii. 

Ta książ­ka nie jest re­por­ta­żem. Nie jest to też książ­ka ku­char­ska. Ani po­rad­nik. Jest to książ­ka, któ­ra po­nie­kąd za­wie­ra w so­bie wszyst­kie te ele­men­ty. Jest jak ta­pas. Tyle że li­te­rac­ki. To wie­lo­war­stwo­wa ukła­dan­ka róż­no­rod­nych, czę­sto po­zor­nie nie­pa­su­ją­cych do sie­bie ele­men­tów, któ­re po skosz­to­wa­niu oka­zu­ją się ide­al­nie skom­po­no­wa­ne. A do tego za­ska­ku­ją. Tak jak Hisz­pa­nia. 

P.S. Za­po­mnia­ła­bym! Sko­ro mowa o An­da­lu­zji, to musi po­ja­wić się też Ma­ro­ko. I tak wła­śnie się dzie­je.

Ba­ro­we im­pre­sje

An­da­lu­zja – kra­ina po­mię­dzy

„Wszyst­ko za­la­ne jest póź­no­po­po­łu­dnio­wym słoń­cem. Hen, da­le­ko, za mo­rzem, wi­dzę góry afry­kań­skie­go wy­brze­ża. Boże, ja­kie to wszyst­ko pięk­ne! Jak moż­na być nie­szczę­śli­wym, ży­jąc w tak pięk­nym świe­cie?”

Wil­liam Whar­ton, Ru­bio[1]

[1] Wil­liam Whar­ton, Ru­bio, przeł. Zbi­gniew Bat­ko, Dom Wy­daw­ni­czy Re­bis, Po­znań 2003, str. 13.

An­da­lu­zja to cza­ro­dziej­ka. To baśń z ty­sią­ca i jed­nej nocy. To kra­ina po­mię­dzy. Już nie do koń­ca w Eu­ro­pie, jesz­cze nie cał­kiem w Afry­ce. To ko­bie­ta. No­wo­cze­sna, uśmiech­nię­ta, z twa­rzą za­sło­nię­tą chu­s­tą i cie­pły­mi ocza­mi. To tan­cer­ka fla­men­co, to po­stać z Al­mo­dó­va­ra. An­da­lu­zja to smak. To od­wiecz­ne, se­kret­ne, arab­skie prze­pi­sy. To za­ko­ny, któ­re strze­gą ta­jem­nych re­cep­tur. To ta­pas, któ­re wła­śnie stąd się wy­wo­dzą. To je­dy­ne w swo­im ro­dza­ju wino je­rez i kil­ku­set­let­nie bo­de­gi. To dzi­ka przy­ro­da i cie­płe mo­rze, któ­re za­raz za Cie­śni­ną Gi­bral­tar­ską sta­je się oce­anem. To słyn­ne mi­to­lo­gicz­ne Słu­py Her­ku­le­sa. To fil­my Ven­go i Exils. To dźwięk gi­ta­ry Paco de Lu­cíi. To arab­ska ar­chi­tek­tu­ra, mo­nu­men­tal­na i ko­ron­ko­wa za­ra­zem.

Tu­taj nie­mal łą­czą się kon­ty­nen­ty. Tu­taj nie­gdyś koń­czył się świat. Tu­taj przed­sta­wi­cie­le róż­nych kul­tur two­rzy­li barw­ną mo­zai­kę. Zresz­tą na­dal ją two­rzą. Tu­taj je­stem ja. Onie­mia­ła z wra­że­nia. Oszo­ło­mio­na za­pa­chem, sma­kiem, wi­do­kiem.

Sa­mo­lot wy­lą­do­wał na ma­łym lot­ni­sku w Al­me­ríi, ja­kieś 100 me­trów od mo­rza. To była mi­łość od pierw­sze­go wej­rze­nia. Po­tem po­ja­wi­ło się dużo wię­cej emo­cji. A tak­że ostre za­pa­le­nie strun gło­so­wych. Po­łą­cze­nie bar­dzo zim­nych na­po­jów (wino, piwo, le­mo­nia­da, gaz­pa­cho) z rów­nie zim­ną kli­ma­ty­za­cją oka­za­ło się dla nich zbyt du­żym wy­zwa­niem. Wy­lą­do­wa­łam na ostrym dy­żu­rze.

Po­mógł mi Je­zus. Do­słow­nie. Za­wiózł mnie do szpi­ta­la. Wszedł ze mną do środ­ka. Wy­tłu­ma­czył wszyst­ko le­ka­rzo­wi. Za­brał mnie do ap­te­ki i ku­pił, co trze­ba. Jego dziew­czy­na Mo­ni­ka po dwóch dniach od­wio­zła mnie na lot­ni­sko. Wró­ci­łam z sza­leń­stwem w gło­wie i stru­na­mi gło­so­wy­mi w tro­chę lep­szym sta­nie. Ale mó­wić da­lej nie mo­głam. A mia­łam tyle do po­wie­dze­nia!

Że się za­ko­cha­łam. Że lu­dzie. Że moż­na żyć spo­koj­niej. I we­se­lej. Że na dzień do­bry mają do mnie za­ufa­nie (ow­szem, po­tem moż­na je stra­cić, ale to już inna spra­wa). Że je­dze­nie. Że bary ta­pas, te małe in­sty­tu­cje, gdzie zna­jo­mi spo­ty­ka­ją się każ­de­go wie­czo­ru, by cie­szyć się sobą i by ze sobą roz­ma­wiać.

A po­tem za­miesz­ka­łam w La Línea de la Con­cep­ción, za­raz przy Gi­bral­ta­rze. Na dłuż­szą chwi­lę. Każ­de­go ran­ka szłam na targ. Sprze­daw­ca wi­tał mnie we­so­ło, ma­cha­jąc ręką. Ku­po­wa­łam wiel­kie, so­czy­ste po­mi­do­ry, czer­wo­ne pa­pry­ki, ba­kła­ża­ny i kar­czo­chy. Cza­sem w pre­zen­cie do­sta­łam cy­try­nę, cza­sem ko­len­drę lub pie­trusz­kę. Na ko­lej­nym sto­isku, tym ra­zem z ry­ba­mi, star­szy pan w gu­mow­cach do­kład­nie pa­tro­szył moją do­ra­dę, jed­no­cze­śnie tłu­ma­cząc, że naj­le­piej sma­ku­je ona z solą i cy­try­ną. Była jesz­cze mło­da Ma­ro­kan­ka od przy­praw. We­so­łe, ko­lo­ro­we pi­ra­mid­ki usy­pa­ne na jej sta­no­wi­sku pach­nia­ły in­ten­syw­nie. Pieprz, kur­ku­ma, kar­da­mon, pa­pry­ka. I sza­fran. Nie­gdyś po­ko­na­ły pół świa­ta, by do­trzeć w to miej­sce i na za­wsze zmie­nić smak tu­tej­szych po­traw. A obok świe­że zio­ła: ty­mia­nek, roz­ma­ryn, ore­ga­no. Moż­na je ku­pić na tar­gu, ale moż­na też ze­brać so­bie sa­me­mu – idziesz na łąkę, zry­wasz i masz.

Wie­czo­ra­mi w ba­rach ta­pas za­wsze było peł­no. Świą­tek, pią­tek czy nie­dzie­la. Trud­ne i smut­ne te­ma­ty zo­sta­wa­ły za drzwia­mi. Wcho­dzi­ła ra­dość ży­cia i ha­łas! No i dzie­ci. Ich ra­do­sne śmie­chy i za­ba­wy ni­ko­mu nie prze­szka­dza­ły. Ależ było gło­śno! Mój ulu­bio­ny bar był na­praw­dę ma­leń­ki. Wy­so­ki blat z czte­re­ma stoł­ka­mi i parę miejsc przy oknie. O pierw­szej w nocy bar­man po­wie­dział, że ofi­cjal­nie za­my­ka, ale pry­wat­nie zo­sta­je jesz­cze z przy­ja­ciół­mi, by po­ga­wę­dzić i na­pić się wina, więc my (a była nas trój­ka) też mo­że­my zo­stać. I zo­sta­li­śmy! Schło­dzo­ne wino i małe mon­ta­di­tos sma­ko­wa­ły wy­śmie­ni­cie. Wy­śmie­ni­ta była też at­mos­fe­ra.

Na po­cząt­ku był kró­lik

Naj­pierw był kró­lik. Kie­dyś, daw­no temu, te­re­ny te okre­ślo­no mia­nem „zie­mia kró­li­ków”. Po raz pierw­szy na­zwy tej uży­li Fe­ni­cja­nie, któ­rzy przy­by­li na Pół­wy­sep Ibe­ryj­ski z dzi­siej­szej Sy­rii i na tu­tej­szych zie­miach zo­ba­czy­li mnó­stwo kró­li­ków. Mnie jed­nak cho­dzi o smak i moje pierw­sze z nim spo­tka­nie. Po­da­ny na ma­łym ta­le­rzy­ku, z ka­wał­kiem ba­giet­ki, pach­nie ty­mian­kiem i roz­ma­ry­nem.

Je­stem w Níjar. Wi­szą­cy w wej­ściu do baru ko­lo­ro­wy pa­ra­wan z ko­ra­li­ków od­dzie­la upał od przy­jem­ne­go chło­du. W środ­ku ja­kiś męż­czy­zna oglą­da te­le­wi­zję. Dru­gi stoi przy ba­rze, po­pi­ja­jąc małe piwo. Poza tym nic. A nie. Są jesz­cze na­czy­nia. Ce­ra­micz­ne, w nie­rów­ne wzo­ry, ręcz­nie ma­lo­wa­ne. Jesz­cze nie wiem, że wkrót­ce po­znam ko­goś, kto je ma­lu­je i wy­pa­la.

Z Níjar bli­sko już do Hu­ebro. Żeby tam do­je­chać, trze­ba się piąć pod górę wą­ską, krę­tą dro­gą. Hu­ebro jest małe. Prze­pa­lo­ne. Roz­ża­rzo­ne. Nie ma lu­dzi. Jest Mek­syk. To zna­czy rów­nie do­brze mógł­by to być Mek­syk. 26 osób, któ­re przy­na­le­żą do tego miej­sca, skry­ło się w do­mach. A może nikt tu już nie miesz­ka?

Wra­cam do Níjar. Idę do skle­pu. Jest ogrom­ny. I pu­sty. Sprze­daw­cy brak. Ce­ra­micz­ne kub­ki, ta­le­rzy­ki, ta­le­rze, mi­ski, sa­la­ter­ki, dzban­ki, fi­li­żan­ki, pół­mi­ski, so­sjer­ki, ma­sel­nicz­ki, tace i do­nicz­ki leżą sto­sa­mi na bla­tach, pół­kach i na pod­ło­dze. Na koń­cu jest mała pra­cow­nia. W niej na sto­le pię­trzą się po­ma­lo­wa­ne, go­to­we do wy­pa­la­nia na­czy­nia. Ich ko­lo­ry są dużo bled­sze niż te, któ­re wi­dać na skle­po­wych pół­kach. W jed­nej mi­sce śpi mały kot.

– Hola. – Do środ­ka wcho­dzi ko­bie­ta. Po­tem do­wiem się, że ma na imię Lola. – By­łam u są­siad­ki na ka­wie. – Sia­da przy sto­le, bie­rze do ręki pę­dzel i za­bie­ra się do pra­cy. – Mu­szę to szyb­ko skoń­czyć. Za­ga­da­łam się z Ma­rią! – Śmie­je się i za­ma­szy­stym ru­chem kre­śli na kub­ku nie­bie­skie li­nie. Za­raz po­tem sze­ro­kie, wie­lo­barw­ne, pio­no­we pasy nie­rów­no­mier­nie po­kry­wa­ją całą ce­ra­mi­kę. A już po chwi­li parę ele­men­tów wy­grze­ba­nych z tej wie­lo­po­zio­mo­wej skle­po­wej ukła­dan­ki cze­ka za­wi­nię­tych w pa­pier, by po­le­cieć ze mną do Bri­gh­ton, gdzie wte­dy miesz­ka­łam.

Ka­pi­tan od ta­pa­sów

„Yo no soy ma­ri­ne­ro, soy ca­pi­tan” – pod­śpie­wu­je we­so­ło i na­le­wa piwo do tubo, czy­li wy­so­kiej, wą­skiej szklan­ki. Wzrok za­wie­sza na za­ma­wia­ją­cym. Przez mo­ment za­sta­na­wia się, jaką przy­staw­kę po­dać. Po chwi­li już wie. Na­kła­da małą por­cję na ta­le­rzyk i trzask – za­ma­szy­ście sta­wia go na bla­cie. Tu­taj de­cy­du­je on, ka­pi­tan.

Są jesz­cze w An­da­lu­zji miej­sca, gdzie ta­pas po­da­wa­ny jest gra­tis do za­ma­wia­ne­go na­po­ju, choć spo­ty­ka się to co­raz rza­dziej (tak jest na przy­kład w re­gio­nie Gra­na­dy oraz w oko­li­cach Al­me­ríi). Z tym że wy­bie­ra go dla was bar­man. Za­pew­niam, że jest to ka­pi­tal­ne prze­ży­cie. Za­zwy­czaj na po­czą­tek do­sta­je się coś pro­ste­go: oliw­ki lub pla­ster­ki sera. Jed­nak przy ko­lej­nych za­mó­wie­niach na ta­le­rzy­ku po­ja­wia­ją się kal­ma­ry, kre­wet­ki, sa­łat­ka, ka­wał­ki po­lę­dwicz­ki w pysz­nym so­sie, pa­ta­tas bra­vas (sma­żo­ne ziem­nia­ki w ostrym so­sie po­mi­do­ro­wym), a tak­że – po raz pierw­szy w moim ży­ciu – bób z szyn­ką. Do naj­po­pu­lar­niej­szych ta­pas na­le­żą tak­że: tor­til­la espa­ño­la (omlet hisz­pań­ski), świe­że an­cho­is, wy­bor­ne so­lo­mil­lo (ko­tle­ci­ki wie­przo­we) w so­sie z zie­lo­nym pie­przem, hisz­pań­skie owcze sery, małe ośmior­nicz­ki, ka­wał­ki du­szo­ne­go kró­li­ka... Moż­na by tak dłu­go wy­li­czać.

Pod­ło­ga usła­na jest pest­ka­mi, wy­ka­łacz­ka­mi i pa­pier­ka­mi. Zna­czy, że do­brze, że lu­dzie lu­bią tu­taj przy­cho­dzić, że je­dze­nie sma­ku­je. Na ta­le­rzy­ku leżą małe kul­ki ob­to­czo­ne w buł­ce tar­tej. Cie­ka­we, co to jest.

– Kro­kie­ty z so­sem be­sza­me­lo­wym i po­kro­jo­ną w kost­kę szyn­ką – oznaj­mia dum­nie ka­pi­tan.

Tłocz­no. Gło­śno. We­so­ło. Ze­gar wska­zu­je 22.30. Po chwi­li jest już przed pół­no­cą, ale nikt w ba­rze tego nie za­uwa­ża. Czy Hisz­pa­nie cho­dzą spać? Śmie­je się i po­da­je ko­lej­ne tubo z przy­staw­ką. Tym ra­zem są to kre­wet­ki z czosn­kiem i ko­len­drą. Ko­len­dra przy­wę­dro­wa­ła tu ra­zem z Mau­ra­mi. I już tu­taj zo­sta­ła. Tak samo jak sza­fran.

– Wi­dzisz ten lek­ko po­ma­rań­czo­wy ko­lor? To dzię­ki sza­fra­no­wi – mówi. Po­tem zwra­ca się do lu­dzi obok. I zno­wu śpie­wa, że jest ka­pi­ta­nem. Za chwi­lę zo­sta­nie też prze­wod­ni­kiem ku­li­nar­nym, ale na ra­zie jesz­cze tego nie wie.

Je­stem w Gra­na­dzie. W ostat­nim ba­stio­nie Mau­rów. To mój dru­gi po­byt w An­da­lu­zji. Ośnie­żo­ne szczy­ty gór Sier­ra Ne­va­da sta­no­wią tło dla ba­śnio­wej Al­ham­bry. Jesz­cze nie wiem, jaka ona pięk­na, ale za­raz, na noc­nym zwie­dza­niu, będę mia­ła oka­zję się o tym prze­ko­nać. Te­raz jed­nak je­ste­śmy w ta­wer­nie, któ­ra sta­ła się moim uza­leż­nie­niem. Bo Bo­de­gas Ca­sta­ñe­da przy Cal­le Al­mi­re­ce­ros, bli­sko Pla­za Nu­eva, jest nie­mal­że ide­ałem. Je­że­li cho­dzi o ta­pas i bar­ma­nów, nie ma so­bie rów­nych. Jest to miej­sce za­wsze peł­ne lu­dzi (Hisz­pa­nów, co waż­ne), bar­dzo gwar­ne i nie­zwy­kle we­so­łe. Bar­ma­ni ro­bią dużo ha­ła­su, śmie­ją się, prze­krzy­ku­ją, śpie­wa­ją. Je­den jest ka­pi­ta­nem i moim oso­bi­stym prze­wod­ni­kiem po sma­kach.

Ta­pas są tro­chę jak prze­gląd naj­lep­szych pro­duk­tów z Hisz­pa­nii. To szan­sa na po­zna­nie róż­no­rod­no­ści, któ­ra two­rzy tę barw­ną kuch­nię. Trze­ba się tyl­ko prze­sta­wić z my­śle­nia, że wy­łącz­nie duża por­cja syci. Kie­dy to zro­bisz, otwo­rzy się przed tobą całe bo­gac­two sma­ków i aro­ma­tów. Miesz­ka­jąc w An­da­lu­zji, za­ko­cha­łam się w ta­kiej for­mie je­dze­nia. W ten spo­sób w je­den wie­czór mo­głam spró­bo­wać kil­ku spe­cja­łów.

Miej­cie się jed­nak na bacz­no­ści! Za­mó­wie­nie swo­je­go ta­pas przy ba­rze cza­sa­mi gra­ni­czy z cu­dem, a już na pew­no trze­ba się nie­źle na­krzy­czeć. Na­wet je­śli stoi się przy sa­mym kon­tu­arze, na­wet je­śli wła­śnie wy­pa­da wa­sza ko­lej­ka, to jest cał­kiem praw­do­po­dob­ne, że zo­sta­nie ob­słu­żo­ny ktoś zu­peł­nie inny. I to tyl­ko dla­te­go, że gło­śniej zło­ży za­mó­wie­nie. A może wła­śnie dla­te­go? Je­śli więc chce­cie w mia­rę szyb­ko do­stać swo­ją por­cję, to naj­le­piej bar­dzo gło­śno wy­krzycz­cie, na co ma­cie ocho­tę. To na­praw­dę skut­ku­je.

Ko­lo­ro­we su­kien­ki

Star­sze pa­nie w ko­lo­ro­wych su­kien­kach – wi­dać, że nie boją się moc­nych, kwie­ci­stych wzo­rów. Do nich ide­al­nie do­bra­ne do­dat­ki – buty, mała to­reb­ka, wą­ski pa­sek od ze­gar­ka, z któ­rych każ­dy pod­kre­śla je­den z ko­lo­rów. No i te mi­ster­ne fry­zu­ry. I ma­ki­jaż. Dys­kret­ny. Cho­ciaż usta moc­no pod­kre­ślo­ne ru­bi­no­wą po­mad­ką. W ręce trze­po­cze wa­chlarz. Szyb­ki, zde­cy­do­wa­ny ruch i za­mknię­ty lą­du­je w to­reb­ce.

Pa­no­wie rów­nież ele­ganc­cy. W ko­szu­lach i ma­ry­nar­kach lub pa­ste­lo­wych pu­lo­we­rach (nie­rzad­ko w ko­lo­rze ja­sne­go różu), roz­ma­wia­jąc i żywo ge­sty­ku­lu­jąc, wcho­dzą do ka­wiar­ni. Z le­d­wo do­strze­gal­nym uśmie­chem pod­cho­dzi bar­man.

– Bu­enos días, to co za­wsze?

Na ski­nie­nie gło­wą idzie do kuch­ni, by po chwi­li wró­cić z de­se­rem i kawą.

Wnę­trze ka­wiar­ni jest tra­dy­cyj­ne, wręcz kla­sycz­ne. Cięż­ki, bo­ga­to zdo­bio­ny bar z ma­ho­nio­we­go drew­na. Okrą­głe sto­li­ki z mar­mu­ro­wy­mi bla­ta­mi i krze­sła z czer­wo­ną ta­pi­cer­ką. Na su­fi­cie sztu­ka­te­rie i ogrom­ne krysz­ta­ło­we ży­ran­do­le. W nie­dzie­lę za­wsze jest tu peł­no. Naj­pierw rano, w po­rze śnia­da­nia – wte­dy naj­le­piej scho­dzą to­sta­dy z tar­tym po­mi­do­rem i oli­wą albo ro­ga­li­ki z dże­mem, kawa w ma­łych szklan­kach i sok z po­ma­rań­czy. Po­tem, po po­łu­dniu, go­ście wpa­da­ją na słod­ko­ści.

Nie-An­glik

Bar jest mały. Po le­wej stro­nie blat. Na nim wy­sta­wio­ne ta­pas dum­nie pre­zen­tu­ją przede mną swo­je wdzię­ki. Cze­go tam nie ma: kal­ma­ry, ośmior­ni­ce, kre­wet­ki. W lek­kiej pa­nier­ce lub w to­wa­rzy­stwie sa­ła­ty. Mię­so z so­sem na wi­nie je­rez. Cu­dow­ne po­pę­ka­ne oliw­ki. Pa­ta­tas bra­vas z ostrą po­mi­do­ro­wą sal­są. Ro­syj­ska sa­łat­ka z tuń­czy­kiem. Ma­lut­kie mon­ta­di­tos z tor­til­lą. Znam je już wszyst­kie. Za­raz się za­sta­no­wię, co wy­brać. Naj­pierw za­ma­wiam jed­nak lamp­kę wina.

Po­da­je mi ją chło­pak o blond czu­pry­nie i nie­bie­skich oczach. Jego hisz­pań­ski brzmi... hisz­pań­sko. Ale prze­cież to nie może być Hisz­pan. Ab­so­lut­nie nie wy­glą­da jak Hisz­pan. Jego kar­na­cja, ko­lor oczu i te ja­sne wło­sy oraz to, jak mówi, nie współ­gra­ją ze sobą. Wpro­wa­dza mnie to w lek­ką kon­ster­na­cję. Za­py­tam. Lu­bię py­tać.

Za­czy­na się śmiać. Wła­śnie na­le­wa mi kie­li­szek wina. Pra­wie do peł­na. W an­da­lu­zyj­skich ba­rach nie rzą­dzi ety­kie­ta, lecz szcze­rość. Ko­lej­ne bę­dzie na­la­ne tak samo. I ko­lej­ne też. Na dru­gi dzień mam zo­ba­czyć Gi­bral­tar. Będę to ro­bić z bó­lem gło­wy. Te­raz jesz­cze tego nie prze­czu­wam. Zresz­tą, wino jest tak pysz­ne, że pew­nie i tak na­dal bym je piła.

Oka­zu­je się, że „mój” bar­man o wy­glą­dzie An­gli­ka jest Hisz­pa­nem z krwi i ko­ści, a do tego An­da­lu­zyj­czy­kiem! Gdzie się po­dzia­ły opa­lo­na kar­na­cja, ciem­ne oczy i wło­sy? Ci, któ­rzy zna­ją hi­sto­rię Pół­wy­spu Ibe­ryj­skie­go, zro­zu­mie­ją. Prze­cież to kraj, gdzie przez wie­ki mie­sza­ły się ze sobą róż­ne kul­tu­ry. Kraj, gdzie osie­dli Ara­bo­wie wią­za­li się z rdzen­ny­mi Hisz­pa­na­mi. A jest jesz­cze Gi­bral­tar. Tam, za mie­dzą (któ­rą w tym przy­pad­ku jest pas star­to­wy ma­lut­kie­go lot­ni­ska), miesz­ka­ją Bry­tyj­czy­cy, Hin­du­si, Ara­bo­wie, Ży­dzi i Gi­bral­tar­czy­cy.

Ale ja by­łam tu do­pie­ro dru­gi raz. Nie ro­zu­mia­łam jesz­cze, że arab­skie dzie­dzic­two tego miej­sca to nie tyl­ko wy­gląd ze­wnętrz­ny lu­dzi czy ar­chi­tek­tu­ra bu­dyn­ków, ale też ję­zyk, sztu­ka ku­li­nar­na czy aran­ża­cje ogro­dów. „Mój” An­glik, prze­pra­szam – Hisz­pan, był tego naj­lep­szym przy­kła­dem. Ale wino lał szczo­drze i ser­wo­wał cu­dow­ne ta­pas.

Mau­ryj­skie ciast­ko

To był tur­rón. Isa­bel – Hisz­pan­ka, z któ­rą cho­dzi­łam w Bri­gh­ton na kurs an­giel­skie­go – wy­cią­gnę­ła z to­reb­ki bia­ły, twar­dy ba­ton. Jego wierzch po­kry­wa­ła cie­niut­ka bi­buł­ka, coś jak opła­tek. Po­da­ła mi ka­wa­łek. Ugry­złam i... prze­pa­dłam. Już daw­no nie ja­dłam sło­dy­czy, któ­re tak by mi sma­ko­wa­ły. Ale wte­dy jesz­cze nie zna­łam Hisz­pa­nii oso­bi­ście.

Zima w An­da­lu­zji. A my z ko­le­żan­ką na tra­sie gdzieś w oko­li­cach Gra­na­dy. W tor­bie mam tur­rón, dwa opa­ko­wa­nia, za­ku­pio­ne przed chwi­lą, bo po­tem, przed wy­lo­tem, mogę za­po­mnieć. Na dwo­rze jest zim­no, więc po dro­dze za­trzy­mu­je­my się w ba­rze, by na­pić się cze­goś roz­grze­wa­ją­ce­go.

Moją uwa­gę przy­ku­wa lada i le­żą­ce na niej ta­le­rze, a wła­ści­wie ich za­war­tość. Ja­kieś małe, okrą­głe za­wi­niąt­ka w pa­pier­kach. To po­lvo­ró­nes – pod­po­wia­da ko­le­żan­ka. Kru­che cia­stecz­ka, ty­po­wy bo­żo­na­ro­dze­nio­wy przy­smak. Jem. Tak już mam, że jak tyl­ko wy­pa­trzę ja­kąś no­wość na ta­le­rzu, mu­szę jej skosz­to­wać.

Cia­stecz­ko jest kru­che. Już przy de­li­kat­nym do­tknię­ciu roz­sy­pu­je się w pył – po­lvo to po hisz­pań­sku wła­śnie pył, pro­szek. Trze­ba je więc spo­ży­wać ostroż­nie, nad pa­pier­kiem lub ta­le­rzy­kiem. Po­lvo­ró­nes, tak jak tur­rón, za­wie­ra­ją w so­bie mig­da­ły. Py­tam więc o nie. Oka­zu­je się, że przy­by­ły tu ra­zem z Mau­ra­mi. To oni uwiel­bia­li ro­bić de­se­ry z ich do­dat­kiem. I prze­ka­za­li tę mi­łość Hisz­pa­nom. To wła­śnie przez uży­cie mig­da­łów po­lvo­ró­nes są tak kru­che.

– Pysz­ne – mó­wię, uśmie­cha­jąc się do star­sze­go męż­czy­zny, któ­ry szy­ku­je nam kawę.

– O tak! Jemy je na po­tę­gę w cza­sie świąt – śmie­je się męż­czy­zna i po­da­je mi dru­gie ciast­ko. – Pro­szę, to dla cie­bie. Wi­dzę, że sma­ku­je.

Ech! Jak tu nie stra­cić gło­wy dla tego kra­ju.

Oj­ciec, cór­ki i po­mi­dor w roli głów­nej

Upał zno­wu przy­kle­ja ko­szul­kę do ple­ców. Czer­wo­ne i mię­si­ste po­mi­do­ry od­po­czy­wa­ją na bla­cie, a ich roz­grza­ne skór­ki pach­ną mie­szan­ką wia­tru, soli i słoń­ca. Cze­ka­ją w to­wa­rzy­stwie pa­pry­ki, ogór­ków, ce­bu­li i czosn­ku na zba­wie­nie w po­sta­ci ko­stek lodu, któ­re mi­ło­ści­wie schło­dzą ich zmik­so­wa­ne cząst­ki.

On w tym mo­men­cie my­śli jed­nak tyl­ko o tym, by jego trzy cór­ki prze­sta­ły traj­ko­tać jed­na przez dru­gą. Jest na to zbyt go­rą­co. Od stro­ny kuch­ni do­cho­dzi jesz­cze więk­szy żar. Na pły­cie ga­zo­wej przy­pa­la się pa­el­la. Jest prze­cież nie­dzie­la – wszy­scy ocze­ku­ją pa­el­li. Praw­dzi­wy Hisz­pan je ją wła­śnie w nie­dzie­lę, a nie w ty­go­dniu, jak ja­kiś nie­zna­ją­cy zwy­cza­jów tu­ry­sta.

Lu­dzi przy­by­wa. Nie­wiel­ki lo­kal z pa­ro­ma sto­li­ka­mi wy­peł­nia gwar i śmiech. A on, po­wo­li i w sku­pie­niu, obie­ra małe prze­piór­cze jaj­ka, bo ta­kie, w po­łą­cze­niu ze śmie­tan­ko­wym ser­kiem, naj­le­piej sma­ku­ją na ka­nap­kach. Nie­wy­so­ki, z za­ko­la­mi, ma­ło­mów­ny, za­wsze sku­pio­ny. Tych ja­jek jest cała masa. A po­mi­do­ry cze­ka­ją. W kuch­ni har­mi­der jesz­cze więk­szy niż na sali. Sły­chać śmie­chy i po­krzy­ki­wa­nia. Wbie­ga jed­na z có­rek, pod­cho­dzi szyb­ko i ca­łu­je go w po­li­czek (czyż­by le­d­wo za­uwa­żal­ny uśmiech prze­mknął mu przez twarz?).

− Przy­go­tu­ję gaz­pa­cho − mówi i za­bie­ra po­mi­do­ry i całą resz­tę. Po chwi­li gło­śny dźwięk mik­se­ra oznaj­mia, że wszyst­kie wa­rzy­wa prze­ro­bio­no już na mia­zgę. Jesz­cze tyl­ko krom­ka chle­ba, odro­bi­na oli­wy i go­to­we. Cór­ka wra­ca za ladę, wy­cią­ga szkla­ne mi­secz­ki i wle­wa do nich gaz­pa­cho. Do każ­dej por­cji do­da­je po ko­st­ce lodu i tak przy­go­to­wa­ne da­nie wsa­dza do lo­dów­ki. Uf! Moż­na nie­mal usły­szeć, jak po­mi­do­ry wzdy­cha­ją z ulgą. Wresz­cie chłód!

Tym­cza­sem na ba­ro­wych sto­li­kach po­ja­wia­ją się ko­lej­ne od­sło­ny mi­nia­tu­ro­wych dań. Im póź­niej, tym cia­śniej i gło­śniej w lo­ka­lu. Cór­ki po­da­ją na­po­je i prze­ką­ski, gło­śno przy tym krzy­cząc, ge­sty­ku­lu­jąc i roz­ma­wia­jąc ze sobą. Na pod­ło­dze leży co­raz wię­cej pa­pier­ków, wy­ka­ła­czek, ser­we­tek. Gdzie­nie­gdzie wa­la­ją się głów­ki od kre­we­tek, gdzie­nie­gdzie pest­ki z oli­wek. To znak, że miej­sce jest przed­nie, a je­dze­nie wy­bor­ne. Kto za­wra­cał­by so­bie gło­wę śmie­cia­mi. Jest zresz­tą tak cia­sno, że czło­wiek z mio­tłą się tu­taj nie zmie­ści, a je­śli na­wet, to chy­ba tyl­ko po to, żeby prze­szka­dzać. Na sprzą­ta­nie przyj­dzie czas. Póź­niej. Te­raz jest pora na ko­lej­ne ta­pas.

Świat już daw­no osza­lał na ich punk­cie. Tu­ry­ści każ­de­go dnia tłum­nie na­wie­dza­ją tę na­ro­do­wą in­sty­tu­cję, jaką są bary ta­pas, by prze­ko­nać się, czym jest ten ku­li­nar­ny i so­cjo­lo­gicz­ny fe­no­men. Jed­nak oj­ciec spo­koj­nie obie­ra­ją­cy prze­piór­cze jaj­ka wy­da­je się tym nie przej­mo­wać.

A ja, szczę­śli­wa wśród tych lu­dzi, w moim pry­wat­nym an­da­lu­zyj­skim raju, czu­ję, że zna­la­złam swo­je uko­cha­ne miej­sce na świe­cie i że już za­wsze będę tu wra­cać.

Ta­pas.Wię­cej niż prze­ką­ska

Czy tyl­ko o je­dze­nie tu cho­dzi? 

Kie­dy pierw­szy raz przy­le­cia­łam do Hisz­pa­nii, ko­le­żan­ka za­wio­zła mnie z lot­ni­ska w Al­me­ríi pro­sto do ta­pas baru. To było w Níjar. Ozna­cza to, że za­raz po za­po­zna­niu się z lo­kal­ną ta­pa­so­wą tra­dy­cją (czy­li jak się to je), za­po­zna­łam się z tra­dy­cją dru­gą, rów­nie waż­ną – wy­twa­rza­niem ce­ra­mi­ki w ma­łych lo­kal­nych warsz­ta­tach (czy­li w czym się to je).

Ta­pas, ce­ra­mi­ka oraz azu­le­jos (któ­re z ce­ra­mi­ką czę­sto łą­czą ko­lo­ry i wzo­ry) to trzy sta­łe ele­men­ty ba­rów ser­wu­ją­cych tę słyn­ną na cały świat an­da­lu­zyj­ską prze­ką­skę. Dla­cze­go an­da­lu­zyj­ską? Bo wła­śnie w tej czę­ści Hisz­pa­nii po­wsta­ła.

Jak wie­cie, moim pierw­szym ta­pas był co­ne­jo, czy­li kró­lik. De­li­kat­ne i so­czy­ste mię­so, sos na wi­nie i mig­da­łach, do tego lamp­ka wina Fino de Je­rez. I ten błę­kit nade mną. A za­raz obok pra­cow­nia ce­ra­micz­na i sklep, gdzie ku­pi­łam pięk­ne na­czy­nia. I jak nie po­ko­chać tego kra­ju? Ale być może po pro­stu je­stem ko­chli­wa...

Wróć­my jed­nak do ta­pas. Żeby zro­zu­mieć ich fe­no­men, war­to za­głę­bić się w de­ta­le i po­znać ro­dza­je oraz hi­sto­rię tej hisz­pań­skiej prze­ką­ski. Bo ow­szem, wszyst­ko za­czy­na się od je­dze­nia, ale to nie jest tyl­ko zwy­kły po­si­łek – to ry­tu­ał i tra­dy­cja tak bar­dzo za­ko­rze­nio­na w co­dzien­nym ży­ciu Hisz­pa­nów, że na­wet w do­bie kry­zy­su nie wy­obra­ża­li so­bie, by nie spo­tkać się wie­czo­rem w ba­rze. Hisz­pa­nie są tak dum­ni ze swo­jej prze­ką­ski, że stwo­rzy­li na­wet Świa­to­wy Dzień Ta­pas. Ob­cho­dzi się go w każ­dy trze­ci czwar­tek czerw­ca.

Hisz­pań­ska kuch­nia w mi­nia­tu­rze

W Pol­sce za cza­sów ko­mu­ni­zmu po­pu­lar­ne były za­gryz­ki pod wód­kę. Go­to­we sa­łat­ki, śle­dzie, jaj­ka na twar­do z ma­jo­ne­zem i inne spe­cja­ły tyl­ko cze­ka­ły, by ktoś wy­cią­gnął je zza szy­by spe­cjal­nej wi­try­ny chłod­ni­czej. Klient przy­cho­dził, za­ma­wiał kie­li­szek wód­ki, a do tego śle­dzi­ka. Ta­kie miej­sca po­wo­li wra­ca­ją do łask. Czy mają szan­sę stać się tak po­pu­lar­ne jak hisz­pań­skie bary ta­pas? Nie wiem. W Hisz­pa­nii ta­pas za­ma­wia się do lek­kich na­po­jów, ta­kich jak wino lub piwo. A wyj­ścia do ba­rów je ser­wu­ją­cych to przede wszyst­kim ce­le­bro­wa­nie cza­su spę­dza­ne­go z przy­ja­ciół­mi lub ro­dzi­ną. 

Bę­dąc w An­da­lu­zji, co krok na­ty­ka­my się na ta­kie miej­sca. Sta­no­wią one ele­ment co­dzien­ne­go ży­cia. Te naj­bar­dziej swoj­skie są małe, urzą­dzo­ne bez dba­ło­ści o szcze­gó­ły, za to peł­no w nich Hisz­pa­nów i ra­do­ści ży­cia, któ­rą ła­two się za­ra­zić. Prze­strzeń wy­peł­nia gwar lu­dzi. Okrzy­ki, śmiech, na­wet pod­śpie­wy­wa­nia, a do tego od­gło­sy ku­chen­nej krzą­ta­ni­ny spra­wia­ją, że są to lo­ka­le je­dy­ne w swo­im ro­dza­ju. 

Jed­nym z pierw­szych ta­pas ba­rów, któ­re od­wie­dzi­li­śmy, było małe lo­kum w La Línea de la Con­cep­ción na gra­ni­cy z Gi­bral­ta­rem. Sala z ba­rem i czę­ścią dla go­ści nie mia­ła wię­cej niż 20 me­trów kwa­dra­to­wych. Wcho­dzi­ło się pro­sto na ladę baru, przy któ­rej sta­ło parę stoł­ków. Po­mię­dzy ba­rem a okna­mi, gdzie moż­na było usiąść na ni­skich pa­ra­pe­tach, wol­nej prze­strze­ni było ze dwa me­try. W go­dzi­nach, kie­dy bar był czyn­ny, lu­dzie do­słow­nie tło­czy­li się na so­bie, w we­so­łej at­mos­fe­rze prze­krzy­ku­jąc sie­bie i bar­ma­nów. 

Tym, co zwró­ci­ło moją uwa­gę – a że uwiel­biam ko­lo­ry, nie mo­gło być ina­czej – były ko­lo­ry przy­go­to­wa­nych prze­ką­sek. Ta­pas po­tra­fią być nie­zwy­kle barw­ne. Przy­cią­ga­ją wzrok i ku­szą: „się­gnij po mnie, nie za­wie­dziesz się”. Do tego ich sma­ki są wy­ra­zi­ste: mamy tu doj­rza­łe wę­dli­ny i sery oraz jędr­ne i pach­ną­ce wa­rzy­wa. 

KUCH­NIA W MI­NIA­TU­RZE – OD­SŁO­NA 1.

Małe i wie­lo­war­stwo­we

W ma­łym ba­rze w La Línea de la Con­cep­ción po­da­je się mon­ta­di­tos. To je­den z fe­no­me­nów mi­nia­tu­ro­wej kuch­ni. Są to małe fan­ta­zyj­ne ka­na­pecz­ki, na któ­rych uło­żo­no prze­róż­ne pysz­no­ści. Stąd zresz­tą ich na­zwa – sło­wo mon­tar ozna­cza, mię­dzy in­ny­mi, kłaść jed­ną rzecz na dru­giej. Mon­ta­di­tos mogą być ser­wo­wa­ne na cie­pło lub na zim­no. W Hisz­pa­nii da­nie to po­ja­wia się oko­ło XV/XVI wie­ku (ma więc o wie­le dłuż­szą tra­dy­cję niż ka­nap­ki), kie­dy to chleb był głów­nym skład­ni­kiem po­ży­wie­nia. To, co znaj­du­je się w środ­ku, za­le­ży od fan­ta­zji ku­cha­rza, a to z ko­lei od dzie­jów kra­ju i tego, kto nim rzą­dził i co do nie­go spro­wa­dził (o czym za chwi­lę).

Do naj­bar­dziej po­pu­lar­nych mon­ta­di­tos za­li­cza się np. ser­ra­ni­to (prze­pis znaj­dzie­cie w roz­dzia­le o Se­wil­li), mon­ta­di­to de ja­món ibéri­co y to­ma­te (mon­ta­di­to z szyn­ką ibe­ryj­ską i po­mi­do­rem, czy­li jed­no z naj­bar­dziej ty­po­wych śnia­dań), czy wresz­cie mon­ta­di­to de tor­til­la de pa­ta­ta y may­one­sa – mon­ta­di­to z omle­tem ziem­nia­cza­nym i ma­jo­ne­zem.

Wy­obraź­cie so­bie zwy­kły dwo­rzec au­to­bu­so­wy. Tyle że znaj­du­je się on w Ma­la­dze. W środ­ku róż­ne skle­pi­ki, małe i nie­po­zor­ne. W jed­nym z nich, obok na­po­jów, chip­sów, sło­dy­czy i in­nych ty­po­wych pro­duk­tów sprze­da­wa­nych w ta­kich miej­scach, na bla­cie leżą mon­ta­di­tos. Wśród nich jest ten z hisz­pań­skim omle­tem. Ziem­nia­cza­ny omlet w buł­ce? Kie­dy pierw­szy raz zo­ba­czy­łam to ze­sta­wie­nie, po­my­śla­łam, że to nie może być do­bre. I co? Po­my­li­łam się. Było pysz­ne. To było osiem lat temu. Kie­dy po­nad rok temu po­now­nie za­wi­ta­łam na ten dwo­rzec, od razu po­szłam do głów­ne­go holu i w tym sa­mym skle­pi­ku ku­pi­łam to samo mon­ta­di­to. Na dro­gę, do au­to­bu­su, któ­ry miał mnie za­wieźć do Kor­do­by. Ka­nap­ka sma­ko­wa­ła wy­śmie­ni­cie. Jej se­kret? Świe­ża, chru­pią­ca buł­ka i do­brze zro­bio­na tor­til­la, do tego tro­chę sosu alio­li lub ma­jo­ne­zu i już. Tyl­ko tyle. I aż tyle. Może jesz­cze mi­ga­ją­ce za oknem au­to­bu­su wi­do­ki – góry i pola oliw­ne – pod­bi­ły do­zna­nia sma­ko­we. W każ­dym ra­zie dla mnie py­cha. 

Wróć­my jed­nak do baru w La Línea, gdzie mon­ta­di­tos po­da­wa­no na ka­nap­kach wiel­ko­ści pla­strów ba­giet­ki lub w ma­lut­kich okrą­głych bu­łecz­kach. To tam pierw­szy raz po­sma­ko­wa­łam kom­po­zy­cji skła­da­ją­cych się z szyn­ki ser­ra­no, an­cho­is, pie­czo­nej pa­pry­ki i sosu aio­li czy z sera man­che­go, pla­stra pie­czo­ne­go mię­sa i kor­ni­szo­na. Cza­sa­mi po­ja­wia­ły się też ja­kieś słod­kie do­dat­ki, np. mem­bril­lo, czy­li ga­la­ret­ka z pi­gwy. A to za­le­d­wie kil­ka z wie­lu przy­kła­dów.

Pa­mię­tam, jak pew­ne­go razu przy­je­cha­ła do mnie i mo­je­go męża ko­le­żan­ka. Wie­czo­rem po­szli­śmy we trój­kę do tego wła­śnie baru. At­mos­fe­ra była fan­ta­stycz­na, czas mi­jał szyb­ko i na­wet nie za­uwa­ży­li­śmy, że zo­sta­li­śmy ostat­ni­mi go­ść­mi, a ża­lu­zje w drzwiach i oknach są już za­sło­nię­te. Ale za­ło­ga jesz­cze nie szła do domu, tyl­ko otwo­rzy­ła bu­tel­kę czer­wo­ne­go wina i ra­czy­ła się mon­ta­di­tos. A my? Ku na­szej ogrom­nej ra­do­ści do­sta­li­śmy po­zwo­le­nie, by jesz­cze zo­stać w środ­ku. Do domu wró­ci­li­śmy o trze­ciej nad ra­nem. Prze­peł­nie­ni mi­ło­ścią do Hisz­pa­nów, Hisz­pa­nii, wina i ta­pas. 

Za­pra­sza­my do za­ku­pu peł­nej wer­sji książ­ki