Emilka ze Srebrnego Nowiu - Lucy Maud Montgomery - ebook + audiobook

Emilka ze Srebrnego Nowiu ebook i audiobook

Lucy Maud Montgomery

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Emilka po śmierci ukochanego ojca zamieszkuje w Księżycowym Nowiu ze snobistycznymi krewnymi. Dziewczynce trudno się przyzwyczaić do reguł wprowadzanych przez surową ciotkę Elżbietę i do życia panienki z dobrego domu. Swoje przeżycia opisuje w listach, pisanych do zmarłego ojca, które przechowuje na strychu. Z czasem jednak nowo poznani przyjaciele i niezliczone przygody sprawią, że Emilka zakochuje się w tym miejscu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 30 min

Lektor: Sylwia Nowiczewska

Oceny
4,7 (39 ocen)
31
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maria-cz

Nie oderwiesz się od lektury

spokojna powieść od kochanej autorki. osierocona dziewczynka powoli zadomawia się u krewnych którzy uczą się ją kochać.
10
Tola_k

Nie oderwiesz się od lektury

o dziewczynce o imieniu Doratka
00
Zielonookabrunetka

Dobrze spędzony czas

Lubiłam tom 1 Emilki. Zupełnie inna bohaterka niż Ania. Silna dziewczynka. Z tego co pamiętam, tomy 2 i 3 już gorsze, tak jak i zakończenie. Nie podobało mi się kompletnie. Początek obiecujący, dalej rozczarowuje. Oceniam teraz tylko tom 1.
00

Popularność




DOMEK W WĄWOZIE

Domek w wąwozie był położony o „milę drogi od zewsząd”, jak mówili mieszkańcy Boru Majowego. Wąwóz ten stanowiła porosła trawą dolinka; domek wyglądał na tym tle, jakby nie był dziełem ludzkich rąk, tak jak inne budynki, lecz jakby wyrósł tam nagle jako wielki, brunatny grzyb. Prowadziła do niego wąska, zarośnięta zielenią ścieżka, ukryta przed ludzkim okiem przez zwarty szereg młodych krzewów. Nie było stamtąd widać żadnego innego domostwa, chociaż miasteczko było położone na wzgórzu.

– Helena Greene mówiła, że jest to najbardziej samotne miejsce na świecie i zapewniała, że nie pozostałaby tam ani przez jedną dobę, gdyby jej nie było żal dziecka.

Emilka nie wiedziała, że jest przedmiotem współczucia; nie wiedziała również, co znaczy samotność. Miała towarzystwa pod dostatkiem: ojciec, Kicia, Nieznośnik; Królowa Wichrów też jest w pobliżu; a drzewa: Adam i Ewa, Świerk Wyniosły, a wszystkie te zaprzyjaźnione z nią dzieci-krzewy!

Nie zapominajmy też o „promyku”. Nigdy nie wiedziała, kiedy on zabłyśnie, a ciągła możliwość napełniała ją radością wyczekiwania.

Emilka wymknęła się o zmierzchu na przechadzkę. Było chłodno. Przez całe życie będzie pamiętać tą przechadzkę, może dlatego, że opromieniona była jakimś niesamowitym pięknem, a może dlatego, że po raz pierwszy tamtego tygodnia rozbłysnął „promyk”, ale najprawdopodobniej dlatego, że zdarzyło się to, co się zdarzyło, gdy wróciła z tej właśnie przechadzki.

Był to posępny dzień pierwszej połowy maja; chmury ciągle groziły deszczem, ale deszcz nie spadł ani razu. Ojciec spędził cały dzień na szezlongu w saloniku. Dużo kaszlał, rozmawiał niewiele. Dla Emilki było to coś niezwykłego. Tego dnia leżał przeważnie z rękami podłożonymi pod głowę, a jego wielkie, podkrążone oczy utkwione były z sennym wyrazem, jak gdyby nic nie widziały, w zachmurzonym niebie, którego skrawek widoczny był pomiędzy gałęziami sosen rosnących przed gankiem. Sosny te nazywano Adamem i Ewą, gdyż Emilka zauważyła niegdyś wybitne podobieństwo między ich stosunkiem do trzeciego drzewa, małej jabłoni, a pozycją Adama i Ewy wobec drzewa wiadomości dobrego i złego, odmalowaną na staroświeckim obrazku w książce Heleny Greene. Drzewo wiadomości dobrego i złego wyglądało zupełnie tak samo jak ta krępa jabłoń, a Adam i Ewa stali po obu stronach, sztywni, jakby zastygli, zupełnie tak jak te dwie sosny.

Emilka zastanawiała się, o czym myśli ojciec, ale nigdy nie nudziła go pytaniami, gdy kaszel się wzmagał. Pragnęła tylko mieć kogoś do rozmowy. Tego dnia Helena Greene też nie była chętna do pogawędki. Wciąż zrzędziła, a to znaczyło, że była czymś strapiona. Poprzedniego wieczora też zrzędziła po odejściu doktora, który szeptał coś do niej w kuchni; zrzędziła, podając Emilce przed spaniem kolacyjkę złożoną z chleba i z syropu cukrowego. Emilka nie lubiła chleba z syropem, ale jadła i piła, aby nie urazić Heleny. Helena nieczęsto pozwalała jej jeść przed spaniem; skoro to uczyniła, to widocznie odczuwała potrzebę okazania jej szczególnych względów.

Emilka miała nadzieję, że ten atak zrzędzenia minie do wieczora. Zwykle tak bywało. Ale dzisiaj i to zawiodło, także Helena nie mogła być brana pod uwagę jako towarzyszka. Nie znaczy to, że kiedy indziej była idealną towarzyszką. Douglas Starr powiedział pewnego razu w przypływie uniesienia, że Helena Greene jest „nudną, starą zrzędą bez rozumu”; ilekroć Emilka patrzyła na Helenę, przychodziło jej na myśl to określenie, które wydawało jej się uderzająco trafne.

Tak więc przez całe popołudnie Emilka bujała się na fotelu na biegunach, czytając Wędrówkę Pielgrzyma. Emilka ogromnie lubiła Wędrówkę Pielgrzyma. Niejednokrotnie przechadzała się po ciasnym wąwozie z Krystynem i z Krystyną; ale bez porównania bardziej podobały jej się przygody Krystyna niż przygody Krystyny. Bo przede wszystkim tak tłoczno było wiecznie dokoła Krystyny! Nie roztaczała nawet w połowie takiego uroku, jakim była opromieniona samotna, nieustraszona postać, stawiająca czoła wszystkim cieniom Ponurej Doliny i spotkanemu tam Apollinowi. Ciemności i widma są niczym, kiedy człowiek jest w towarzystwie. Ale być samą, och, Emilka wzdragała się na tę myśl!

Gdy Helena oznajmiła, że podała już kolację, Douglas Starr polecił Emilce przejść do jadalni.

– Ja nie będę dzisiaj jadł. Będę leżał tutaj i odpoczywał. A kiedy wrócisz z kolacji, porozmawiamy poważnie.

Uśmiechnął się swoim dawnym, pięknym uśmiechem, pełnym uczucia, słodkim, jak mówiła w myślach Emilka. Zjadła szybko kolację, uszczęśliwiona, choć kolacja nie była dobra. Chleb zeschły, jajka niedogotowane, ale cudownym jakimś zrządzeniem losu pozwolono jej mieć przy boku Kicię i Nieznośnika: siedzieli przy niej, jedno po lewej, drugie po prawej ręce, a Helena zrzędziła tylko wtedy, kiedy Emilka karmiła ich oboje, rzucając im kawałki chleba z masłem.

Kicia miała taki zabawny sposób siadania na tylnych łapkach i chwytania chleba przednimi, a Nieznośnik tak umiał trącać nogę Emilki niemal ludzkim dotykiem, gdy zbyt długo kazała mu czekać na jego kolejkę. Emilka lubiła ich oboje, ale Kicia była jej ulubienicą. Była to ładna, szaroboka kotka o wielkich, czarnych jak heban oczach: a taka była milutka, pulchna, taka pieszczoszka! Nieznośnik zawsze był chudy. Góry jedzenia, jakie spożywał, nie zdołały nigdy pokryć wystających żeber. Emilka lubiła go, ale nigdy nie przyszło jej na myśl pogłaskać go lub poklepać, dlatego właśnie, że był taki chudy. A jednak zdradzał on pewną rasową piękność, która przemawiała do Emilki. Był to szaro-biały kot, miejscami bardzo biały, o bardzo gładkiej sierści, wydłużonym pyszczku, o długich uszach i o bardzo zielonych oczach; niebezpieczny bojownik, który w mgnieniu oka poskramiał obce koty! Rzucał się nawet na duże psy i wyganiał je bez pardonu.

Emilka kochała swoje kotki. Ona sama je wychowała, jak mawiała z dumą. Otrzymała je w prezencie od swojego nauczyciela ze szkółki niedzielnej, gdy były malutkimi kociętami.

– Żywy prezent jest czymś szczególnie miłym – zwierzyła się Emilka Helenie – bo z biegiem czasu staje się coraz milszy.

Ale martwiła ją bezdzietność tej pary.

– Nie wiem, dlaczego Kicia nie ma małych kociąt – skarżyła się Helenie. – Z tego co słyszałam, większość kotów ma tyle kociąt, że sami rodzice nie wiedzą, co z nimi robić.

Po kolacji Emilka wróciła do saloniku: ojciec usnął. Bardzo ją to ucieszyło: wiedziała, że niewiele sypiał od dwóch dni. Była troszkę rozczarowana, ponieważ nie będą prowadzili owej „poważnej rozmowy”. „Poważne” rozmowy z ojcem były zawsze czymś rozkosznym! Ale najlepiej będzie na razie pójść na przechadzkę, na taką cudowną samotną przechadzkę o wiosennym zmierzchu. Od tak dawna nie była już na przechadzce.

– Włóż kapturek i gdyby zaczął padać deszcz, wracaj do domu natychmiast – upominała Helena. – Ty nie możesz moknąć na zimnie, tak jak inne kozy w twoim wieku.

– Dlaczego ja nie mogę?! – spytała Emilka z oburzeniem. Dlaczego ona ma być pozbawiona przywileju „moknięcia na zimnie”, skoro inne dzieci mokną bezkarnie? To nie jest w porządku.

Ale Helena tylko tak zrzędzi. Emilka z kolei mruczy sama do siebie dla własnej satysfakcji: „Jesteś nudną, starą zrzędą bez cienia rozumu!”. Wchodzi po schodach, gdyż trzeba wyjąć z szafy kaptur i płaszcz. Sięga po kapturek opieszale, bo bardzo lubi biegać z gołą głową. Wkłada wypłowiały kapturek na swoje krucze warkocze i uśmiecha się przyjaźnie do swojego odbicia w małym zwierciadle. Uśmiech rodzi się w kącikach jej ust i powoli rozlewa po całej twarzyczce, subtelny, miękki, prześliczny, jak myśli nieraz Douglas Starr. Jest to uśmiech jej zmarłej matki, ten czar, który chwycił go za serce i przykuł od pierwszego wejrzenia do Julii Murray. Na pozór jest to jedyne dziedzictwo fizyczne Emilki po matce. Jeśli chodzi o wszystkie inne cechy, myśli ojciec, jest ona podobna do rodziny Starrów: ma ich wielkie, złotoszare oczy, ocienione długimi rzęsami i czarnymi brwiami, ich wysokie, białe czoło (zbyt wysokie, aby mogła być pięknością), ich delikatny owal, ich bladość, ich nerwowe usta i maleńkie uszy, wskazujące na jej pokrewieństwo z rodem Dobrych Wróżek.

– Idę na przechadzkę z Królową Wichrów, kochanie – mówi Emilka. – Chciałabym móc zabrać cię ze sobą. Czy ty wyszłaś kiedykolwiek poza mury tego pokoju? Wątpię. Dzisiejszego wieczora wyjdzie Królowa Wichrów na pola. Jest ona wysoka i spowita w mgłę , owiana przejrzystymi, jedwabnymi szatami barwy szarej; ma skrzydła, podobnie jak nietoperz, ale przez jej skrzydła widać świat dokoła, ma oczy błyszczące jak gwiazdy, prześwitujące poprzez jej długie, rozpuszczone włosy. Umie fruwać, ale dzisiaj pójdzie się przejść ze mną na pole. Jest moją wielką przyjaciółką. Królowa Wichrów! Znam ją od chwili, kiedy skończyłam sześć lat. Jesteśmy starymi, starymi przyjaciółkami, ale nie tak dawnymi jak ja i ty, mała Emilko-w-Zwierciadle. My jesteśmy przyjaciółkami od niepamiętnych czasów, prawda?

Emilka-spoza-Zwierciadła posyła dłonią pocałunek Emilce-w-Zwierciadle i znika.

Królowa Wichrów czeka na nią za drzwiami, kołysząc trawą rosnącą pod oknem saloniku, potrząsając rozłożystymi gałęziami Adama i Ewy, szepcząc coś na ucho krzewom, łamiąc Wyniosły Świerk.

Emilka od tak dawna nie była na przechadzce, że wręcz szaleje z radości. Zima była burzliwa, spadło tyle śniegu, że nie mogła wychodzić z domu. Kwiecień był miesiącem dżdżu i wiatru. Tak więc w ten majowy wieczór czuła się jak więzień wypuszczony na wolność. Dokąd pójść? Czy w stronę miasteczka, czy na przełaj przez pola? Emilka wybrała to drugie.

Szła w kierunku zeschłych świerków, na skraj rozległego, stromego pastwiska. Tam było ustronie, wyczarowane przez magiczne moce. Tam doznawała nieznanych nikomu rozkoszy, pełni radości ze swojego pierworództwa. Kto widziałby Emilkę sunącą przez nagie pole, nie zazdrościłby jej. Była drobna, blada, biednie odziana: chwilami drżała z zimna w lekkim żakieciku; a jednak niejedna królowa oddałaby chętnie koronę za jej wizje, za jej cudne marzenia. Brunatne, zdeptane trawy pod jej stopami były aksamitem. Stary, pogięty, skarłowaciały świerk, pod którym odpoczęła przez chwilę, patrząc w niebo, był marmurową kolumną w pałacu bogów. Odległe, mglisto się rysujące pagórki były fortami strzegącymi cudownego grobu. A towarzyszyły jej w tej wędrówce wszystkie Dobre Wróżki okolicy, bo tutaj wierzyła w dobre duchy, w czarodziejki w białych szatach i lśniących klejnotach, w zielony ludek traw, elfy mieszkające w młodych świerkach, w duchy wichru i dzikiej paproci. Tu wszystko mogło się zdarzyć, wszystko mogło stać się prawdą.

A ta polanka wśród drzew iglastych była takim uroczym zakątkiem, gdzie można było bawić się w chowanego z Królową Wichrów. Była tutaj tak bardzo rzeczywista: byle tylko skoczyć dość żwawo i ukryć się w porę za pniem drzewnym – w tym rzecz, że nigdy nie można zdążyć! – a ujrzysz ją, tak jak ją czujesz i słyszysz. Bo ona jest, oto jest powiew jej szat, nie! to śmiech jej słychać na wierzchołku najwyższych drzew i znów rozpoczyna się polowanie, aż wreszcie, nagle… zdaje się, że Królowa Wichrów odeszła. Wieczór skąpany jest w cudownej ciszy, gdy nagle rozrywają się na zachodzie skłębione chmury i ukazuje się czarowny, blady skrawek nieba, błękitnozielonawy, a na nim – srebrny nów.

Emilka stoi i patrzy w górę ze złożonymi rękami, z czarną główką przegiętą w tył. Musi wrócić do domu i opisać tę chwilę w swoim żółtym zeszycie, w którym ostatni zapisek brzmi: „Życiorys Kici”. Ciążyć jej będzie to piękno, dopóki go nie opisze. A potem przeczyta to ojcu. Notuje sobie w pamięci, że wierzchołki drzew na wzgórzu odcinają się na tle błękitnozielonawego stropu jak cieniutka, czarna koronka.

I nagle, na jedną wspaniałą, przecudowną chwilę, zstąpił na nią „promyk”.

Emilka tak to nazywała, chociaż czuła, że ta nazwa nie oddaje wiernie jej przeżycia. Ono nie dawało się wyrazić słowami. Nawet ojciec nie mógł tego pojąć, zawsze wydawał się trochę zaskoczony na dźwięk tego wyrazu. Z nikim więcej o tym nie mówiła.

Myślała zawsze, jak daleko pamięć jej sięgała, że była bardzo, bardzo blisko świata cudownego piękna. Świat ten był oddzielony od niej tylko cienką zasłoną: nigdy nie mogła uchylić tej zasłony ani na chwilę, ale czasem… podmuch wiatru rozwiewał ją na jeden błysk i wtedy Emilka doznawała olśnienia, była oczarowana, na sekundę otwierała przed nią swoje pokoje kraina cudu… jeden błysk tylko!… słyszała tony nieziemskiej melodii.

Takie chwile zdarzały się rzadko, mijały szybko, pozostawiając ją zdyszaną, upojoną. Nigdy nie mogła ich wskrzesić na zawołanie, nigdy ich sobie uprzytomnić, nigdy zastąpić wyobraźnią; ale świadomość cudu towarzyszyła jej przez wiele dni. Cud nie ponawiał się nigdy w tej samej postaci. Dzisiaj stworzyły go te ciemne gałęzie na odległym niebie. Przynosił go wiatr nocny na skrzydłach dzikiej, donośnej muzyki, wraz z cieniem snującym się po polu, wraz z błyskawicą zaglądającą do jej okna podczas burzy letniej, wraz ze śpiewem: „Święty, Mocny, Święty Nieśmiertelny” rozbrzmiewającym w kościele, wraz z tym blaskiem ognia, jaki zastała pewnego razu w kuchni, po powrocie do domu w jesienny wieczór; wraz z nowym wyrazem szczęśliwie odkrytym przez nią podczas kreślenia „opisu” jakiegoś zjawiska. A ilekroć ten „promyk” ją odwiedzał, Emilka czuła, że życie jest rzeczą cudną, tajemniczą, niezniszczalnym pięknem.

Rzuciła się w stronę domu w wąwozie. Chciała szybko wrócić do swojego pokoju i przystąpić do opisu, zanim obraz, jaki ujrzała, ulegnie w jej pamięci częściowemu zatarciu. Wiedziała na razie tylko, od jakich słów zacznie. Zdanie to było już, rzekłbyś, wyryte na dnie jej duszy: „Wzgórze zawołało mnie, a we mnie coś odpowiedziało echem na to wołanie”.

Zastała Helenę Greene na progu: czekała na nią. Emilka tak była przepełniona szczęściem, że wszystkich w tej chwili kochała, nawet nudne zrzędy bez cienia rozumu. Objęła oburącz kolana Heleny i przytuliła się do nich. Helena patrzyła ze smutkiem na tę twarzyczkę, na której ożywienie namalowało ciemnoróżowy rumieniec i rzekła, tłumiąc westchnienie:

– Czy wiesz, że twój tatuś będzie jeszcze żył zaledwie tydzień, może dwa tygodnie?

NOC CZUWANIA

Emilka stała bez słowa i wpatrywała się w ciemną, ogorzałą twarz Heleny; znieruchomiała, jakby skamieniała. Była ogłuszona, jak gdyby Helena uderzyła ją młotkiem w głowę. Rumieńce znikły z jej twarzyczki, źrenice rozszerzyły się tak, że pochłonęły zupełnie tęczówki, oczy jej stały się czarne jak mroczne otchłanie. Wrażenie było tak przerażająco silne, że nawet Helena Greene poczuła się nieswojo.

– Mówię ci o tym dlatego, że według mnie czas najwyższy, abyś się dowiedziała – rzekła. – Prosiłam już od wielu miesięcy tatusia, żeby ci to powiedział, ale on wciąż odkłada i odkłada termin tej rozmowy. Powiedziałam mu: „Pan wie, jak ona się wszystkim przejmuje, więc jeżeli pan pewnego dnia umrze nagle, ją może to zabić, o ile nie będzie na ten fakt przygotowana”. A on na to: „Jeszcze jest czas, jeszcze jest czas, Heleno”. Ale nigdy słówkiem o tym nie wspomniał, a kiedy doktor oznajmił mi wczoraj, że koniec jest bliski, zrozumiałam, że mnie przypada zadanie poinformowania cię o stanie ojca i przygotowania na to nieszczęście. Opanuj się, dziecko, nie patrz na mnie takimi oczami! Nic złego ci się nie stanie, będziesz miała opiekę. Krewni twojej mamy się tobą zajmą, chociażby ze względu na dumę rodzinną Murrayów, jeżeli nie z innych pobudek. Nie pozwolą umrzeć albo iść do obcych ludzi dziecku z ich krwi, nawet jeżeli to jest dziecko znienawidzonego przez nich ojca. Będziesz miała ognisko domowe, lepsze niż dotychczas. Nie martw się o nic. A co do tatusia, to powinnaś się cieszyć, że on odpocznie. On umiera od pięciu lat. Ukrywa to przed tobą, ale to istny męczennik. Ludzie mówią, że ma złamane serce od chwili śmierci twojej mamy: tak nagle to na niego spadło… chorowała tylko trzy dni. Dlatego chcę, żebyś wiedziała z góry, co ma nastąpić; przynajmniej nie będziesz zaskoczona, gdy się to stanie. Na miłość boską, Emilio Byrd Starr, nie stój i nie patrz tak przed siebie! W głowie mi się mąci! Nie będziesz przecież pierwszym dzieckiem na świecie, które zostaje sierotą, ani ostatnim! Staraj się być rozsądna. I nie nudź tatusia tym, co ci powiedziałam, pamiętaj! A teraz wejdź do domu, powietrze jest przejmujące; dam ci coś gorącego do wypicia, zanim pójdziesz do łóżka.

Helena chciała wziąć dziecko za rękę. Emilka odzyskała władzę w kończynach; krzyknęłaby głośno, gdyby Helena dotknęła jej w tej chwili. Wydała dźwięk ostry, gorzki i ze łzami w oczach uniknęła ręki Heleny, wyciągniętej po nią przez próg. Uciekła na ciemne schody.

Helena pokiwała głową i wróciła do kuchni.

Ja spełniłam tylko mój obowiązek – rozmyślała. On wciąż powtarza, że „jeszcze czas”, aż w końcu umrze, a ona zostanie tym zaskoczona. Teraz oswoi się z tą myślą, a za parę dni przestanie się nad tym zastanawiać. Dla niej będzie to zresztą wyzwoleniem, jeżeli prawdą jest to wszystko, co słyszałam o rodzinie Murrayów. Im też niełatwo przyjdzie ją przegadać. Ona odziedziczyła po nich dumę i pychę, i to jej pomoże znieść ten cios. Powinnam zawiadomić Murrayów, że on umiera, ale nie jestem pewna, kiedy to nastąpi. Mało która kobieta wytrzymałaby tu na moim miejscu! Wstyd na przykład, jak tu się wychowuje dziecko: nawet do szkoły nie chodzi! Hm, nieraz mu mówiłam, co o tym sądzę, nie mam sobie nic do wyrzucenia, to mnie pociesza. Chodź tu zaraz, Nieznośniku, ty utrapienie! A gdzież jest Kicia?

Helena nie mogła znaleźć Kici z bardzo prostej przyczyny: Kicia była na górze z Emilką, która trzymała ją mocno przytuloną do siebie, siedząc po ciemku na brzegu swojego łóżeczka. Wśród tej rozpaczy, tego opuszczenia, pewną pociechę stanowiło to miękkie futerko i ten okrągły aksamitny pyszczek tuż przy jej twarzyczce.

Emilka nie płakała: patrzyła prosto przed siebie w otaczający ją mrok, starała się spojrzeć w oczy temu potwornemu nieszczęściu, którego zwiastunem była Helena Greene. Nie wątpiła, coś jej mówiło, że to prawda. Dlaczego ona też nie może umrzeć? Nie będzie mogła żyć nadal bez tatusia.

– Gdybym ja była Bogiem, nie pozwoliłabym, żeby się zdarzały takie rzeczy – rzekła.

Czuła, że to bardzo brzydko z jej strony tak mówić. Helena powiedziała jej kiedyś, że najgorszym przestępstwem, jakie można popełnić, jest niezadowolenie z Boga. Ale mniejsza o to! O ile będzie bardzo niegrzeczna, to może Bóg ją ukarze, odbierając jej życie, a wtedy ona i ojciec będą znów razem.

Ale nic się nie zdarzyło, tylko Kicia poczuła zmęczenie, bo zbyt długo była mocno trzymana w objęciach Emilki, było jej ciasno i duszno. Wysunęła się i umknęła bez szmeru. Teraz dziewczynka była zupełnie sama z tym okropnym bólem, który odczuwała w całej swojej istocie, a przecież nie był to ból fizyczny. Nie mogła go opanować. Nie mogła z nim walczyć, pisząc o nim w swoim żółtym zeszycie. Tam opisała swoje zmartwienie, gdy odjeżdżał jej nauczyciel ze szkółki niedzielnej; tam się zwierzała, gdy szła spać o głodzie; gdy Helena mówiła, że Emilka jest chyba obłąkana, kiedy plecie o jakiejś Królowej Wichrów i o „promyku”; a ilekroć się wypisała, wszystkie te rzeczy przestawały być bolesne. Ale o tym nie mogła pisać. Nie mogła nawet udać się do ojca po słowa pociechy, tak jak wtedy, kiedy tak strasznie oparzyła sobie rękę, zrywając przez nieuwagę pokrzywę. Ojciec trzymał ją przez całą noc na kolanach, opowiadał jej bajeczki i pomógł znieść cierpienie. Ale ojciec, tak mówi Helena, umrze za tydzień, a może za dwa tygodnie. Emilka miała wrażenie, że Helena powiedziała jej o tym przed wielu, wielu laty. A przecież nie upłynęła jeszcze godzina od chwili, kiedy się bawiła z Królową Wichrów i wpatrywała, zachwycona, w nów księżycowy na tle błękitnozielonawego nieba.

„Promyk” nie zjawi się już nigdy, to niemożliwe – myślała.

Lecz Emilka odziedziczyła pewne cechy po swoich wytwornych, starych przodkach: męstwo, dar znoszenia cierpień, miłosierdzie, moc kochania z głębi serca, umiejętność radowania się, wytrwałość. Miała te wszystkie cechy i patrzyła na życie rozumnie swoimi szarymi oczami. Dar znoszenia cierpień i wytrwałość przyszły jej teraz z pomocą, podtrzymały w niej ducha. Nie wolno dać poznać ojcu, że Helena odbyła z nią tę rozmowę, toby go strasznie zmartwiło. Ona musi to zachować dla siebie i kochać ojca, och! tak bardzo go kochać przez ten krótki czas, który im jeszcze pozostał.

Słyszała jego kaszel w dolnym pokoju; musi już być w łóżku, gdy on wejdzie na piętro. Rozebrała się tak szybko, jak tylko na to pozwalały zziębnięte palce i wsunęła się do łóżeczka, stojącego przy otwartym oknie. Głosy wiosny, głosy nocy przemawiały do niej zewsząd, niewidzialne. Królowa Wichrów pogwizdywała w oddali. Chochlików nie było słychać. Chochliki mieszkają tylko w królestwie szczęścia. Nie mając duszy, nie mogą przekroczyć progu królestwa smutku.

Leżała tak, zziębnięta, bez łez, bez czucia. Ojciec wszedł do pokoju. Jak wolno szedł, jak bardzo powoli zdejmował ubranie! Jak to się stało, że ona dotychczas nigdy nie zwróciła uwagi na te objawy? Ale nie kaszlał wcale. Och, żeby Helena mogła się mylić, a może się myli…? Dzika nadzieja zerwała się w zbolałym serduszku. Westchnęła.

Douglas Starr podszedł do jej łóżeczka. Czuła jego ukochaną obecność. Usiadł na krześle przy niej w swoim starym, czerwonym szlafroku. Och, jak ona go kochała! Na całym świecie nie ma drugiego takiego ojca jak on, nigdy takiego nie było, tak pełnego czułości, tak wyrozumiałego, tak cudownego! Zawsze byli oboje parą kolegów; tak się wzajemnie kochali! Nie! To niemożliwe, żeby oni mieli się rozstać.

– Maleńka, śpisz?

– Nie – szepnęła Emilka.

– A jesteś senna, moje kochanie?

– Nie… nie… nie jestem senna.

Douglas Starr wziął ją za rękę i trzymał mocno w swoich dłoniach.

– W takim razie porozmawiamy, maleństwo. Ja też nie mogę spać. Muszę ci coś powiedzieć.

– O, ja wiem, już wiem! – wybuchnęła Emilka. – Och, ojcze, wiem już o tym! Helena mi powiedziała.

Douglas Starr siedział przez chwilę w milczeniu. Po czym rzekł półgłosem:

– Stara głupia… głupia gruba baba… – Jakby tusza Heleny była okolicznością jeszcze bardziej obciążającą z tytułu jej głupoty. Znowu, po raz ostatni, wstąpiła w Emilkę nadzieja. Może to wszystko było straszną pomyłką, jednym więcej rysem głupoty Heleny.

– To nieprawda, czy tak, ojcze? – szepnęła.

– Emilko, dziecko, ja nie mogę wziąć cię za rękę, nie mam siły… ale wstań i usiądź mi na kolanach, tak po staremu.

Emilka wyślizgnęła się z łóżeczka i wskoczyła ojcu na kolana. On otulił ją swoim szlafrokiem i trzymał mocno w objęciu; twarz miał pochyloną ku niej.

– Drogie moje dzieciątko, ukochana Emilko, to jest prawda – rzekł. – Miałem zamiar sam ci to powiedzieć dziś wieczorem. A teraz ta stara idiotka Helena oznajmiła ci to, zapewne w brutalny sposób, i okropnie tobą wstrząsnęła. Ona ma kurzy mózg, a uczuciowość krowią. Niech szakale zdepczą grób jej babki! Ja nie zadałbym ci bólu, kochanie.

Emilka walczyła z czymś, co ją dławiło.

– Ojcze… ja nie mogę… nie mogę znieść tej myśli… ja tego nie przeżyję.

– Owszem, możesz i musisz się z nią pogodzić. Będziesz żyć nadal, bo masz pewne zadanie do wykonania na świecie. Ty masz moje zdolności, a oprócz tego coś, czego mnie zawsze brakowało. Ty dokonasz tego, czego ja nie zdołałem, Emilko. Ja niewiele zdziałałem dla ciebie, słoneczko moje, ale robiłem, co mogłem. Nauczyłem cię pewnych rzeczy, tak mi się wydaje, mimo Heleny Greene. Emilko, czy pamiętasz twoją matkę?

– Troszeczkę… niektóre rysy… jakby cudne urywki sennego marzenia…

– Miałaś zaledwie cztery lata, gdy ona umarła. Nigdy z tobą o niej nie mówiłem, nie mogłem. Ale dzisiaj powiem ci o niej wszystko. Teraz już nie cierpię, gdy o niej mówię, zobaczę ją wkrótce! Nie jesteś do niej podobna, Emilko: przypominasz ją tylko, gdy się uśmiechasz… Poza tym podobna jesteś do twojej imienniczki, do mojej matki. Gdy się urodziłaś, chciałem cię ochrzcić imieniem Julia, imieniem twojej matki. Ale ona nie chciała… Mówiła, że jeżeli będziemy wołać na ciebie, „Julko”, to niebawem ja będę ją nazywał „matką” dla odróżnienia, a tego ona nie zniesie. Mówiła, że jej ciotka, Nancy, powiedziała pewnego razu: „Gdy po raz pierwszy twój mąż zwróci się do ciebie: »matko«, romans twojego życia będzie skończony”. Nazwaliśmy cię więc po mojej matce Emilką; jej panieńskie imię i nazwisko brzmiało: Emilia Byrd. Twoja matka uważała, że Emilia to najładniejsze z imion, wytworne, śliczne, dźwięczne. Emilko, twoja matka była najsłodszą kobietą, jaką kiedykolwiek Bóg stworzył.

Głos mu zadrżał przy tych słowach, a Emilka przytuliła się mocniej do ojca.

– Poznałem ją dwanaście lat temu, kiedy byłem drugim redaktorem pisma „Enterpraise” w Charlottetown, a ona była w ostatniej klasie na pensji. Była wysoka, miała blond włosy i niebieskie oczy. Była trochę podobna do ciotki i Laury, ale Laura nie była nigdy taka ładna. Zwłaszcza z oczu i z głosu były do siebie podobne. Pochodziła z rodziny Murrayów z Czarnowody. Nigdy ci nie opowiadałem o rodzinie twojej matki, Emilko. Oni od paruset lat siedzą w okolicy Czarnowody, są właścicielami fermy Srebrny Nów. Okręt, na którym przywędrował pierwszy Murray w roku 1790, nazywał się „Srebrny Nów”, stąd nazwa fermy.

– Ładna nazwa, nów księżycowy jest takim ślicznym zjawiskiem – rzekła Emilka, której uwagę przykuło to na chwilę.

– Ta ferma od tej pory należy do Murrayów. Są oni rodziną bardzo dumną, duma Murrayów jest przysłowiowa w północnej części kraju, Emilko. Hm, mają poniekąd prawo być dumni, temu nie da się zaprzeczyć, ale oni posuwają się z tą dumą zbyt daleko. Lud nazywa ich tam „rodem wybranym”. Rozmnażali się szybko, ale z czasem rozproszyli się po świecie, także teraz mieszkają w Srebrnym Nowiu tylko dwie twoje ciotki, Elżbieta i Laura oraz ich kuzyn, Jimmy Murray. One nigdy nie były zamężne, nie mogły znaleźć nikogo, kto by był godny ręki Murrayówny, tak przynajmniej mówiono. Twój wujaszek Oliver i wujaszek Wallace mieszkają w Summerside, a ciotka Ruth w Shrewsbury; twoja babka cioteczna Nancy mieszka w Księżym Stawie.

– Księży Staw to ciekawa nazwa, nie tak ładna, jak Srebrny Nów lub Czarnowoda, ale ciekawa – wtrąciła Emilka. Pod wpływem ciepła ojcowskiego ramienia ustąpiło chwilowo uczucie grozy, po prostu przestawała wierzyć w tę okropność.

Douglas Starr owinął ją szczelniej szlafrokiem, ucałował jej ciemną główkę i ciągnął dalej:

– Elżbieta i Laura, Wallace i Oliver oraz Ruth byli dziećmi starego Archibalda Murraya. Ich matką była jego pierwsza żona. Gdy miał sześćdziesiąt lat, ożenił się po raz drugi z młodziutką dziewczyną, która umarła równocześnie z narodzinami twojej matki. Julka była o dwadzieścia lat młodsza od swojego przyrodniego rodzeństwa, jak je sama nazywała. Była bardzo ładna i pełna wdzięku, więc wszyscy ją kochali, pieścili i byli z niej dumni. Kiedy się zakochała we mnie, biednym dziennikarzu nie mającym niczego na świecie oprócz pióra i ambicji, rodzina uważała to za katastrofę. Duma rodowa Murrayów nie mogła tego przeboleć. Nie jestem zawzięty, ale padły tam słowa, których nie mogłem nigdy zapomnieć ani przebaczyć. Twoja matka wyszła za mnie za mąż, Emilko, a tamci ze Srebrnego Nowiu zerwali z nami. Czy uwierzysz, że mimo to ona nigdy nie żałowała, że wyszła za mnie za mąż?

Emilka wyciągnęła rękę i poklepała ojca po wychudłym policzku.

– Naturalnie, że nie żałowała. Oczywiście wolała ciebie niż wszystkich Murrayów z księżyca i z ziemi.

Ojciec zaśmiał się lekko, w głosie jego dało się wyczuć triumf.

– Tak, zdaje się, że ona tak uważała. A byliśmy tacy szczęśliwi, ach, Emileczko, nigdy nie było chyba szczęśliwszych ludzi od nas. Ty jesteś dzieckiem naszego szczęścia. Przypominam sobie tę noc, kiedy przyszłaś na świat w Charlottetown. Było to w maju, wiał zachodni wiatr, pędząc srebrne obłoki na księżyc. Tu i ówdzie błyszczały gwiazdy. W naszym ogródku, małym jak wszystko to, co posiadaliśmy, z wyjątkiem naszej miłości i naszego szczęścia, było ciemno i cicho. Chodziłem tam i z powrotem wśród klombów bratków zasadzonych ręką twojej matki i modliłem się. Blady świt zaróżowił się na wschodzie, gdy nagle przybiegł ktoś do mnie z wieścią, że mam córeczkę. Poszedłem w głąb domu, a twoja matka powitała mnie tym słodkim, cudownym uśmiechem, który tak kochałem i rzekła: „Mój drogi, mamy teraz dziecko, to jedno tylko obchodzi nas na świecie”. Pomyśl, co za szczęście!

– Chciałabym, żeby ludzie mogli pamiętać wszystko od chwili przyjścia na świat – rzekła Emilka. – To byłoby takie ciekawe.

– Pozwolę sobie zauważyć, że mielibyśmy bardzo wiele nieprzyjemnych wspomnień – odparł ojciec, śmiejąc się znowu. – Przyzwyczajanie się do życia nie może być rzeczą przyjemną, podobnie jak odzwyczajanie się od niego. Ale tobie istnienie nie wydawało się czymś trudnym, Emileczko, przynajmniej nie robiłaś tego wrażenia; byłaś dobrym stworzonkiem. Przeżyliśmy cztery lata w szczęściu, a potem… czy pamiętasz ten okres, w którym twoja matka umarła?

– Pamiętam pogrzeb, ojcze, to pamiętam dokładnie. Staliśmy pośrodku jakiegoś pokoju, trzymając się za ręce, potem wziąłeś mnie na rękę, a matka leżała przed nami w długiej, czarnej trumnie. Ty płakałeś, a ja nie mogłam zrozumieć dlaczego, zastanawiałam się też, dlaczego mama jest taka biała i nie otwiera oczu. Przechyliłam się i dotknęłam jej policzka; był zimny. Zadrżałam. W pokoju ktoś się odezwał: „Biedactwo małe!”, a ja się przeraziłam i ukryłam twarz na twoim ramieniu.

– Tak, i ja to pamiętam. Twoja matka umarła nagle, o tym nie będziemy mówili. Wszyscy Murrayowie przybyli na pogrzeb. Murrayowie mają pewne tradycje i ściśle ich przestrzegają. Jedną z nich jest zwyczaj, że w Srebrnym Nowiu mogą się palić tylko świece, żadna lampa! A drugą ich nienaruszalną tradycją jest zasada, że nieporozumienia nie mogą trwać wobec majestatu śmierci. Przybyli więc, kiedy umarła; chcę wierzyć, że przybyliby też na wieść o jej chorobie, gdyby o niej wiedzieli. Zachowywali się bardzo dobrze, doprawdy bez zarzutu. W niczym nie przypominali wtedy Murrayów ze Srebrnego Nowiu. Ciotka Elżbieta miała na sobie swoją najlepszą suknię z czarnego atłasu. Nie sprzeciwiali się, gdy oznajmiłem, że twoja matka będzie pochowana w grobie rodzinnym Starrów w Charlottetown. Chcieliby przewieźć ją do grobu Murrayów w Czarnowodzie, ale twój wuj Wallace przyznał, że kobieta powinna należeć do rodziny męża zarówno za życia, jak po śmierci. Potem zaproponowali, że cię zabiorą i zajmą się twoim wychowaniem „w zastępstwie twojej matki”. Odmówiłem. Nie chciałem im cię oddać… wtedy. Czy miałem słuszność, Emilko?

– Tak… tak… tak! – szeptała Emilka, okrywając ojca pocałunkami za każdym „tak”.

– Powiedziałem Oliverowi Murrayowi (on mówił ze mną o tobie), że dopóki będę żyć, nie rozłączę się z moim dzieckiem. Odrzekł: „Jeżeliby pan kiedykolwiek zmienił zdanie, niech nas pan zawiadomi”. Ale nie zmieniłem zdania, nawet trzy lata później, kiedy doktor zabronił mi pracować. „Jeżeli pan nie zaniecha pracy, pożyje pan jeszcze najwyżej rok” – rzekł – „a jeśli będzie pan żył spokojnie, przeważnie na świeżym powietrzu, to może pan żyć i trzy, i cztery lata”. Okazał się dobrym prorokiem. Przyjechałem tutaj i tu spędziliśmy te nasze przemiłe cztery lata wspólnego pobytu. Miłe były, prawda, moje najdroższe maleństwo?

– O, tak, tak!

– Te lata i to, czego cię przez ten czas nauczyłem, to jest jedyne dziedzictwo, jakie ci pozostawiam, Emilko. Żyliśmy z małej renty dożywotniej, jaką mi wyznaczył, umierając, stary wuj. Wuj, który umarł, zanim się ożeniłem. Majątek przejdzie teraz na własność publiczną, a ten mały domek, w którym mieszkamy, jest tylko wynajęty od właściciela. Tobą zaopiekują się krewni twojej matki. Tego jestem pewien. Duma Murrayów jest tu dostateczną gwarancją, o ile nie wchodziłyby w grę żadne inne uczucia. A nie mogą cię nie kochać. Może powinienem był posłać po nich przedtem, może jeszcze dzisiaj powinienem to uczynić. Ale ja też mam swoją dumę, rodzina Starrów też nie jest pozbawiona tradycji, a Murrayowie powiedzieli mi bardzo gorzkie słowa, gdy się żeniłem z twoją matką. Czy mam dać znać do Srebrnego Nowiu, żeby przyjechali po ciebie, Emilko?

– Nie! – odrzekła Emilka niemal dziko.

Nie trzeba, żeby ktokolwiek wdzierał się pomiędzy ojca a nią podczas tych ostatnich, cennych kilku dni. Sama ta myśl była okropna. Wystarczająco okropne będzie ich przybycie… po tym. Ale wtedy wszystko już będzie jej obojętne.

– A zatem pozostaniemy razem do końca, moja maleńka Emileczko. Nie rozstaniemy się ani na minutę. Proszę cię, bądź dzielna! Nie lękaj się niczego, Emilko. Śmierć nie jest czymś strasznym. Wszechświat jest pełen miłości, wiosna powraca stale i jest wszędzie, a śmierć jest tylko otwarciem i zamknięciem drzwi. Z tamtej strony drzwi też są piękne rzeczy. Tam odnajdę twoją matkę; w niejedno zwątpiłem, ale w to nie wątpiłem nigdy. Czasami obawiałem się, że ona wzniesie się ponad mój poziom, krocząc ścieżkami wieczności od tak dawna, że wzniesie się tak wysoko, że jej nie doścignę. Ale teraz czuję, że ona na mnie czeka. A oboje będziemy czekać na ciebie; nie będzie nam się spieszyło… będziemy spędzali czas na błogim odpoczynku, aż się doczekamy, że i ty się z nami połączysz.

– Chciałabym, żebyś mnie zabrał ze sobą i przeniósł przez ten próg – szepnęła Emilka.

– Po pewnym czasie nie będziesz tego pragnęła. Musisz się dopiero nauczyć cenić czas. Tobie życie coś da, czuję to. Idź prosto przed siebie bez obawy, kochanie. Idź życiu naprzeciw. Wiem, że dotychczas nie czułaś w ten sposób, ale pamiętaj zawsze o tym, co ci teraz powiedziałem.

– W tej chwili – rzekła Emilka, która nie umiałaby ukryć czegokolwiek przed ojcem – czuję tylko, że już wcale nie lubię Pana Boga.

Douglas Starr roześmiał się; był to śmiech, który Emilka lubiła najbardziej. Taki kochany śmiech, taki, że aż trzeba tchu zaczerpnąć z radości, że może istnieć taki cudny śmiech. Ramiona ojca objęły ją jeszcze mocniej.

– Owszem, maleńka, kochasz Boga. Nie możesz Go nie kochać. On jest Miłością. Widzisz, nie wolno ci, rzecz jasna, zamieniać Go z Bogiem Heleny Greene.

Emilka nie rozumiała dobrze, co ojciec ma na myśli. Ale natychmiast odczuła ukojenie: nie bała się już. Zniknęła wszelka gorycz, ustąpił nieznośny ból uciskający jej serduszko. Miała wrażenie, że jest ze wszystkich stron otoczona miłością, że miłość jest ponad nią i dokoła niej, ona sama tchnęła wielką, niewidzialną, uskrzydloną miłością. Człowiek nie może się bać lub być zgorzkniałym tam, gdzie jest miłość, a miłość jest wszędzie. Ojciec przejdzie przez te drzwi, nie, on tylko uchyli zasłony… ten obraz bardziej jej odpowiadał, bo zasłona nie jest czymś tak twardym i sztywnym jak drzwi: przesunie się w ten świat, którego próbki widywała, gdy nawiedzał ją „promyk”. Tam będzie żył wiecznie w pięknie i zawsze będzie blisko niej. Ona zaś wszystko zniesie, wszystkiemu podoła, byle tylko czuła, że ojciec nie jest zbyt daleko, że jest tuż za ową zasłoną.

Douglas Starr trzymał córkę na kolanach, dopóki nie usnęła; wtedy, mimo swojego osłabienia, podniósł ją, położył na łóżeczku, opatulił.

– Ona będzie kochać głęboko, będzie strasznie cierpieć, zazna wielu promiennych chwil w nagrodę za doznany ból; podobnie jak ja. Niech Bóg postąpi z rodziną jej matki tak, jak oni z nią postąpią – mówił urywanym szeptem.

NOWA RODZINA

Douglas Starr żył jeszcze dwa tygodnie. Po latach, kiedy ból zniknął z jej wspomnień, Emilka uważała te dwa tygodnie za najcenniejsze w swoim życiu. Były to piękne dni; piękne i bez smutku. A pewnego wieczoru, kiedy leżał na szezlongu w saloniku, a Emilka siedziała obok niego na starym fotelu na biegunach, przekroczył próg wieczności, zniknął za „zasłoną” tak cicho, tak łatwo, że Emilka nie wiedziała, że go nie ma, dopóki nie uderzyła jej ta dziwna cisza w pokoju, w którym nie było słychać niczyjego oddechu oprócz jej własnego.

– Ojcze!… Ojcze!… – krzyknęła. Po czym zaczęła głośno wzywać Helenę.

Helena Greene oznajmiła Murrayom, gdy przyjechali, że Emilka zachowała się doprawdy dobrze, jeżeli wziąć pod uwagę wszelkie okoliczności. Istotnie, płakała wprawdzie przez całą noc i nawet nie zmrużyła oka, ale z rana otarła łzy, była blada, spokojna i posłuszna.

– Teraz jesteś rozsądna – rzekła Helena. – Musimy się godnie przygotować do pogrzebu. Twój tatuś był tak szalony, że ostrzegł cię przede mną, jako przed starą wariatką, wiem o tym; nie był też grzeczny dla mnie, nawet w ostatnich chwilach swojego życia. Ale ja nie chowam o to urazy. Spełniłam swój obowiązek. Pani Hubbard szyje dla ciebie czarną sukienkę; dzisiaj wieczorem będzie gotowa. Rodzina twojej matki przyjeżdża o tej porze mniej więcej, tak mi dali znać telegraficznie. Chciałabym, żeby uznali twój wygląd za godny i przyzwoity. Oni są zamożni i się tobą zaopiekują. Twój tatuś nie pozostawił ani centa, ale też nie miał żadnych długów, kazał mi to powiedzieć państwu Murray w jego imieniu. Czy byłaś już na górze, żeby zobaczyć ciało?

– Nie nazywaj go tak – zawołała Emilka z płaczem. Okropny był ten sposób nazywania ojca.

– Dlaczego nie? Cóż za dziwaczne dziecko z ciebie! On wygląda jako nieboszczyk lepiej niż przypuszczałam; taki był wychudzony. Zresztą był zawsze przystojnym mężczyzną, chociaż był taki szczupły.

– Heleno Greene – rzekła nagle Emilka, cofając się o krok – jeżeli powiesz jeszcze słówko… tego rodzaju… o ojcu, rzucę na ciebie przekleństwo!

Kobieta zdumiała się.

– Nie rozumiem, o co, u Boga Ojca, ci chodzi. Ale nie wolno tak do mnie mówić, i to po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam. Lepiej będzie, żeby Murrayowie nie usłyszeli takich wyrazów w twoich ustach: przekleństwo! Ślicznie! Oto jest wdzięczność!

Oczy Emilki wyrażały cierpienie. Była przecież samotną, opuszczoną, maleńką istotą i boleśnie odczuwała brak wszelkiej przyjaźni. Lecz nie miała wyrzutów sumienia z powodu słów skierowanych do Heleny i ani myślała udawać skruchę.

– Chodź tu i pomóż mi pozmywać te talerze – rozkazała Helena. – To ci dobrze zrobi, oderwie cię od zmartwienia, a potem będziesz umiała cenić ludzi, którzy dla twojej wygody pracują w pocie czoła, i nie będziesz ich przeklinać.

Emilka spojrzała wymownie na ręce Heleny i wyjęła z szuflady ścierkę do wycierania talerzy.

– Masz grube i pulchne ręce – wytknęła. – Wcale nie widać kości.

– Ale umiem nimi pracować! Wstrętne rzeczy mówisz, zupełnie jak twój tatuś. Ale wyleczysz się prędko z tych przywar, o ile weźmie cię do siebie twoja ciotka Ruth.

– Czy ciotka Ruth będzie moją opiekunką?

– Nie wiem, ale ona powinna się zająć twoim wychowaniem. Jest wdową i nie ma dzieci, ani nawet psa czy kota, przy tym jest zamożna.

– Zdaje mi się, że nie chciałabym, żeby ciotka Ruth wzięła mnie do siebie – rzekła Emilka rezolutnie po chwili namysłu.

– Tak, ale nie ty będziesz wybierać. Powinnaś być wdzięczna każdemu, kto cię przygarnie. Pamiętaj, że nie jesteś ważną osobą.

– Jestem ważna dla siebie samej – zawołała Emilka dumnie.

– Niełatwą sprawą będzie wychowanie takiej dziewczynki – mruczała Helena. – Według mnie jedyną, która temu podoła, jest ciotka Ruth. Ona jest mądrą kobietą i najlepszą gospodynią w całej okolicy. U niej można jeść na podłodze.

– Nie mam zamiaru jadać u niej na podłodze. Mało mnie obchodzi, czy jakaś podłoga jest brudna, byle obrus na stole był czysty.

– No, obrusy też są u niej czyste, jak sądzę. Ona zajmuje bardzo elegancki domek w Shrewsbury, z weneckimi oknami i boazeriami. Bardzo wykwintny. To będzie odpowiedni dom dla ciebie. Ona cię nauczy rozsądku i wiele możesz na jej opiece skorzystać.

– Nie chcę się uczyć rozsądku, nie chcę niczyjej łaski – krzyknęła Emilka, a usta jej drżały. – Chcę… chcę, żeby mnie ktoś kochał.

– No, to musisz się zachowywać grzecznie, jeżeli chcesz, żeby cię lubiano. Nie mogę cię nawet sądzić zbyt surowo, twój tatuś psuł cię okropnie. Tyle razy mu o tym mówiłam, ale on się tylko śmiał. Mam nadzieję, że teraz nie bierze mi tego za złe. Faktem jest, Emilio Starr, że jesteś dziwaczką, a ludzie nie lubią dziwacznych dzieci.

– Dlaczego jestem dziwaczką?

– Mówisz dziwne rzeczy i postępujesz dziwnie, a czasami wyglądasz dziwacznie. Przy tym jesteś poważna jak na swoje lata, ale to już nie jest twoja wina. To wynika stąd, że nigdy nie przebywasz z innymi dziećmi. Zawsze nagabywałam twojego ojca, by posyłał cię do szkoły… nauka w domu to co innego… ale, naturalnie, nie posłuchał mnie, jak zwykle! Może nawet masz niemałą wiedzę książkową, ale nie umiesz być podobną do innych dzieci. Pod pewnym względem dobrze byłoby dla ciebie, gdyby cię wziął do swojego domu twój wuj Oliver, bo on ma bardzo liczną rodzinę. Ale on jest mniej zamożny niż inni. Mógłby cię przygarnąć twój wuj Wallace, ponieważ jest głową rodziny i za takiego się uważa. Ma tylko jedną córkę, już dorosłą. Ale jego żona jest wątła, a zwłaszcza kapryśna.

– Ja bym chciała, żeby mnie wzięła do siebie ciotka Laura – rzekła Emilka. Pamiętała słowa ojca, iż ciotka Laura jest z pewnych cech podobna do jej matki.

– Ciotka Laura! Ona nie będzie miała nic do powiedzenia w tej sprawie, w Srebrnym Nowiu rządzi Elżbieta. Jimmy Murray uwija się na folwarku, ale nie sądzę, żeby on tam był całą duszą, całym ciałem… Widzisz, z jego umysłem jest coś nie w porządku, dziecko. Jest trochę głupi. Za młodu zdarzył mu się jakiś wypadek, jak mi mówiono, ale nie znam szczegółów. Wiem tylko, że Elżbieta była w to zamieszana. Nie sądzę, żeby mieszkańcy Srebrnego Nowiu mieli ochotę się tobą zajmować. Oni lubią swoje przyzwyczajenia. Posłuchaj mojej rady, staraj się przypodobać ciotce Ruth. Bądź grzeczna, dobrze wychowana, może ona cię polubi. No, już wszystkie talerze pozmywane. Idź teraz na górę i nie zawadzaj mi tutaj.

– Czy mogę zabrać Kicię i Nieznośnika? – spytała Emilka.

– Nie, nie możesz.

– Miałabym towarzystwo.

– „Towarzystwo, towarzystwo”. Nie możesz ich zabrać do swojego pokoju: są przed domem i tam pozostaną. Nie chcę, żeby mi galopowały po całym mieszkaniu. Przed godziną wyszorowałam podłogę.

– Dlaczego nie szorowałaś podłóg za życia ojca? – spytała Emilka. – On tak lubił czystość i ład! A ty dopiero teraz szorujesz podłogi.

– Niech tylko ktoś posłucha! Czy ja mam stale szorować podłogi, cierpiąc na taki reumatyzm? Idź na górę. Najlepiej zrobisz, jeżeli się położysz i odpoczniesz.

– Pójdę na górę, ale nie położę się – oznajmiła Emilka. – Mam bardzo dużo do przemyślenia.

– Jedno muszę ci jeszcze doradzić – rzekła Helena, która stanowczo i skrupulatnie spełniała to, co nazywała swoim obowiązkiem: – klęknij i pomódl się do Boga, aby ci pozwolił być dobrym, posłusznym i wdzięcznym dzieckiem.

Emilka zatrzymała się przed pierwszym stopniem schodów i zwróciła ku niej główkę.

– Ojciec powiedział, że nie powinnam mieć nic wspólnego z twoim Bogiem – odparła poważnie.

Helena otworzyła szeroko oczy, ale żadna odpowiedź nie przyszła jej do głowy wobec tego pogańskiego orzeczenia. Odwołała się do całej ludzkości.

– Czy słyszał ktokolwiek na świecie o czymś podobnym?!

– Ja wiem, jaki jest twój Bóg – dodała Emilka. – Widziałam jego podobiznę w twojej książce o Adamie i Ewie. Ma wąsy i nosi szlafrok. Nie lubię go. Kocham natomiast Pana Boga mojego ojca.

– A jakiż jest ten Bóg twojego ojca, jeżeli wolno spytać?

Emilka nie miała pojęcia, jaki jest Bóg jej ojca, ale postanowiła nie ustąpić Helenie.

– Jest jasny jak księżyc, świetlany jak słońce, a straszny jak wojsko ze sztandarami – odrzekła triumfująco.

– No dobrze, musisz mieć ostatnie słowo. – Helena dała za wygraną. – Murrayowie nauczą cię posłuszeństwa. To są surowi prezbiterianie i nie będą tolerować wstrętnych poglądów twojego ojca. Idź na górę.

Emilka poszła do południowego pokoju, bardzo zmartwiona.

– Nie ma teraz na świecie nikogo, kto by mnie kochał – mówiła, kręcąc się na swoim łóżeczku pod oknem. Ale postanowiła, że nie będzie płakać. Murrayowie, którzy nienawidzili jej ojca, nie zobaczą jej łez. Czuła, że nie cierpi ich wszystkich, z wyjątkiem może ciotki Laury. Jaki duży, jaki pusty stał się nagle świat! Wszystko przestało być ciekawe. Nieważne było, że ta mała jabłoń między Adamem i Ewą miała ni stąd ni zowąd kilka różowośnieżnych pączków, że wzgórza nad wąwozem były jedwabistozielone, przetykane purpurą, że narcyzy rozkwitły w ogrodzie, że brzozy uginają się pod złotymi gałkami, że Królowa Wichrów pędzi białe obłoczki po niebie. Żadne z tych zjawisk nie miało już teraz powabu, żadne nie było pociechą. Nie mając większego doświadczenia, Emilka sądziła, że one już nigdy nie odzyskają wartości w jej oczach.

– Ale przyrzekłam ojcu, że będę dzielna – szeptała, zaciskając piąstki – i dotrzymam słowa. I nie dam poznać Murrayom, że się ich boję… i nie będę się ich bać.

Gdy rozległ się na wzgórzu przeciągły świst popołudniowego pociągu, serce Emilki zaczęło bić mocno. Splotła dłonie i wzniosła twarzyczkę ku niebu.

– Proszę Cię, dopomóż mi, Boże ojca… nie Boże Heleny Greene – rzekła. – Pomóż mi być dzielną i nie płakać w obecności Murrayów.

Wkrótce potem rozległ się turkot kół i dźwięk głosów, donośnych, stanowczych głosów. Helena wbiegła, dysząc, po schodach i przyniosła czarną suknię, lichy łachmanek z czarnej wełenki.

– Panna Hubbard zdążyła w samą porę. Bogu dzięki. Nie zgodziłabym się za nic w świecie pokazać cię Murrayom nieubraną żałobnie. Nie powiedzą, że nie spełniłam mojego obowiązku. Wszyscy już są: i ci ze Srebrnego Nowiu, i Oliver, i jego żona, ciotka Addie, i Wallace z żoną, ciotka Ewa i ciotka Ruth. Ciotka Ruth nazywa się Dutton, zapamiętaj. No, teraz jesteś gotowa. Chodź.

– Czy mogę włożyć mój wenecki naszyjnik? – spytała Emilka.

– Czy słyszał kto o czymś podobnym! Wenecki naszyjnik i żałobna suknia! Wstydź się! Czy pora teraz na taką próżność?

– To nie o próżność chodzi! – zawołała Emilka. – Ojciec dał mi ten naszyjnik na Boże Narodzenie, a ja chcę pokazać Murrayom, że też coś posiadam!

– Nie pleć głupstw! Chodź na dół, mówię! Dbaj o swoje maniery, przyszłość twoja zależy od wrażenia, jakie wywrzesz na „nich”.

Emilka szła sztywno obok Heleny. Osiem osób siedziało w saloniku. Natychmiast poczuła na sobie krytyczne spojrzenia szesnastu ludzkich oczu. Była bardzo blada i drobna w swojej czarnej sukience. Pod oczami miała fioletowe cienie, znać było po jej wielkich, podkrążonych oczach, że płakała. Była okropnie wystraszona i wiedziała o tym, ale nie chciała tego okazać Murrayom. Podniosła głowę, gotowa znieść mężnie czekającą ją próbę.

– Oto jest – rzekła Helena, przytrzymując ją za ramiona – twój wuj Wallace.

Emilka drgnęła i wyciągnęła przed siebie rękę. Nie polubi wuja Wallace’a (od razu to poczuła). Był ponury, skrzywiony, brzydki, brwi miał ściągnięte, krzaczaste, usta zaciśnięte, nieubłaganie stanowcze w wyrazie. Pod oczami miał sine cienie i nabrzmiałe „torby”, przy czym nosił bokobrody. Emilka stwierdziła bez wahania, że nie podobają jej się bokobrody.

– Jak się miewasz, Emilko? – spytał chłodno i niemniej chłodno ucałował jej policzek.

Fala oburzenia zalała nagle serce dziewczynki. Jak on śmie ją całować, on, który nienawidził jej ojca i wyrzekł się jej matki? Szybkim jak błyskawica ruchem wyjęła z kieszeni chusteczkę i otarła swój znieważony policzek.

– Dobrze… doskonale! – rozległ się z głębi pokoju nieprzyjemny głos.

Wuj Wallace wyglądał jak człowiek, który miałby niejedno do powiedzenia, ale nie może zebrać myśli. Helena gestem rozpaczy pchnęła Emilkę ku następnej osobie.

– Twoja ciotka Ewa – rzekła.

Ciotka siedziała zawinięta w szal. Miała ścierpniętą twarz chorej z urojenia. Uścisnęła Emilce rękę, nie mówiąc ani słowa. Emilka postąpiła tak samo.

– Twój wuj Oliver – oznajmiła Helena.

Emilce podobał się wuj Oliver. Był wysoki i tęgi, różowy, przystojny. Pomyślała, że byłaby mniej oburzona, gdyby ten ją pocałował, chociaż miał duże, białe wąsy. Ale wuj Oliver skorzystał z nauki udzielonej wujowi Wallace’owi.

– Dam ci upominek za pocałunek – szepnął dobrotliwie. Wuj Oliver żartował, chcąc być miłym i wzbudzić sympatię w siostrzeniczce, ale Emilka nie wiedziała o tej intencji i obraziła się na niego.

– Nie sprzedaję moich pocałunków – odrzekła, podnosząc głowę tak wysoko, jak tylko stać na to Murrayównę.

Wuj Oliver zachichotał i był niesłychanie ubawiony, a wcale nie wydawał się dotknięty. Ale Emilka usłyszała syknięcie zgorszenia w głębi pokoju.

Następną osobą była ciotka Addie. Pulchna, różowa i przystojna, podobnie jak jej mąż; bardzo serdecznie uścisnęła zimną rączkę Emilki.

– Jak się miewasz, kochanie? – spytała.

Pod wpływem tego wyrazu: „kochanie”, Emilka odtajała troszkę. Ale następne powitanie zmroziło ją niezwłocznie. Była to ciotka Ruth. Emilka wiedziała od razu, że ma przed sobą ciotkę Ruth, jeszcze zanim Helena wymówiła imię. Wiedziała również, że to ciotka Ruth powiedziała: „Dobrze… doskonale!” i syknęła. Widziała teraz zimne, szare oczy, sztywne, ciemne włosy, krępą postać, wąskie, ściągnięte, bezlitosne usta.

Ciotka Ruth wyciągnęła do niej końce palców, ale Emilka nie dotknęła ich.

– Uściśnij dłoń ciotce Ruth – szepnęła Helena gniewnie.

– Ona nie życzy sobie uścisnąć mojej ręki – odrzekła Emilka wyraźnie – więc i ja nie uścisnę jej dłoni.

Ciotka Ruth złożyła swoją wzgardzoną rękę na kolanach, na fałdach czarnej, jedwabnej sukni.

– Jesteś bardzo źle wychowanym dzieckiem – rzekła – ale niczego innego nie można było się spodziewać.

Emilka poczuła nagle wyrzuty sumienia. Czy pomyślała o ojcu, zachowując się w ten sposób? Może powinna była uścisnąć dłoń ciotce Ruth. Ale było już za późno. Helena już ją pchnęła o parę kroków dalej.

– Oto jest twój kuzyn, pan Jimmy Murray – rzekła Helena zniechęcona, tonem osoby, która daje za wygraną i pragnie tylko jak najszybciej wykonać niewdzięczne zadanie.

– Kuzyn Jimmy… Kuzyn Jimmy – powtórzył ten człowiek. Emilka popatrzyła na niego uważnie i od razu polubiła go bez zastrzeżeń.

Miał różową, figlarną twarz z siwiejącą brodą; włosy falowały mu nad czołem, a duże, piwne oczy były łagodne i szczere jak oczy dziecka. Uścisnął Emilce dłoń serdecznie, patrząc pytająco na siedzącą na wprost niego damę.

– Halo, kurczątko! – rzekł pogodnie.

Emilka zaczęła się uśmiechać, ale uśmiech ten był tak nieśmiały, tak powoli wykwitał na jej twarzyczce, że zanim był w pełnym rozkwicie, już ją Helena postawiła przed następną osobą, tak że tej właśnie przypadł on w udziale. Osobą tą była ciotka Laura.

– Uśmiech Julki! – rzekła zniżonym głosem. Ciotka Ruth syknęła ponownie.

Ciotka Laura nie była podobna do żadnej z osób obecnych w pokoju. Była prawie ładna, miała rysy delikatne, okolone gęstymi puklami jasnych, jedwabistych włosów, lekko siwiejących, upiętych w warkocze z tyłu głowy. Ale serce Emilki podbiły jej oczy. Były to takie okrągłe, niebieskie, bardzo niebieskie oczy. Trudno się było otrząsnąć z wrażenia wobec takiego błękitu. A kiedy przemówiła, okazało się, że ma piękny, słodki głos.

– Ty biedne, kochane dzieciątko – rzekła i objęła Emilkę ramieniem.

Emilka oddała jej uściśnięcie i o mało co nie pokazała Murrayom swoich łez. Ocalił ją tylko fakt, że Helena pchnęła ją nagle w kąt, ku oknu.

– Oto jest twoja ciotka Elżbieta.

Tak, to była ciotka Elżbieta. Miała na sobie czarną suknię ze sztywnego atłasu, tak sztywnego, tak wspaniałego, że Emilka nie wątpiła, iż jest to najlepsza suknia ciotki. Cokolwiek ciotka Elżbieta sądziła o jej ojcu, oddała mu hołd, wkładając na jego pogrzeb najlepszą ze swoich sukien. A sama ciotka Elżbieta była drobną kobietą o ciężkiej koronie szpakowatych włosów, o rysach wydatnych i ponurym stylu całej postaci. Na głowie miała czepeczek z czarnej koronki. Oczy jej, podobnie jak oczy ciotki Ruth, były zimne, stalowe, a usta surowo zaciśnięte. Pod jej chłodnym, badawczym spojrzeniem Emilka znowu zamknęła się w sobie, zatrzasnęła drzwi swojej duszy. Chciałaby pozyskać względy ciotki Elżbiety, która była zarządcą Srebrnego Nowiu, ale czuła, że nie podoła…

Kobieta uścisnęła jej rękę bez słowa. Prawdę powiedziawszy, wiedziała, co ma rzec. Elżbieta Murray nie czułaby się onieśmielona wobec króla lub generała-gubernatora. Duma Murrayów podyktowałaby jej najwłaściwszy sposób bycia; ale odczuwała coś dziwnego wobec tego obcego dziecka, patrzącego na nią ku górze, dziecka, które już pokazało, że nie jest bynajmniej słabe ani uprzejme. Ciotka Elżbieta nie przyznałaby się nigdy, że nie życzy sobie być potraktowaną przez tę małą tak, jak Wallace lub Ruth.

– Siadaj na sofie – rozkazała Helena.

Emilka usiadła na sofie ze spuszczonymi oczami. Ręce złożyła na kolanach, nogi postawiła jedną przy drugiej.

Niech widzą, że ma dobre maniery.

Helena wróciła do kuchni, dziękując swojej dobrej gwieździe, że ma już to za sobą.

Emilka nie lubiła Heleny, ale poczuła się opuszczona po jej odejściu. Teraz pozostała sama wobec trybunału Murrayowskiego. Dużo dałaby za to, żeby się znaleźć poza obrębem tego pokoju. Ale na dnie jej świadomości rodził się jednocześnie zamiar opisania tego w starym zeszycie. To będzie ciekawe. Będzie mogła opisać ich wszystkich: wiedziała, że potrafi. Miała już określenie na oczy ciotki Ruth: „kamiennoszare”. Były zupełnie podobne do kamieni, takie twarde, zimne, obojętne. Nagle trwoga przeszyła jej serce. Ojciec już nigdy nie przeczyta tego, co ona wpisze do żółtego zeszytu!

A jednak… czuła, że chętnie się wypisze. Jak najlepiej będzie określić oczy ciotki Laury? Takie piękne oczy! Nazwać je niebieskimi, to nic nie mówi… setki ludzi mają niebieskie oczy… aha! już ma! „Błękitne otchłanie”, oto jest właściwe określenie.

I w tej właśnie chwili zjawił się „promyk”.

Było to po raz pierwszy od tego okropnego wieczora, kiedy Helena czekała na nią na progu. Wydawało jej się, że już nigdy nie wróci, a oto teraz, w tym najnieodpowiedniejszym miejscu, zjawił się… ujrzała oczami, innymi niż zmysł wzroku, ten cudowny świat poza zasłoną. Otucha i nadzieja zalały jej duszyczkę jak fala różowego światła. Podniosła głowę i patrzyła przed siebie odważnie – „hardo”, jak się wyraziła później ciotka Ruth.

Tak, opisze ich wszystkich w żółtym zeszycie, opisze ich w najdrobniejszych szczegółach: słodką ciotkę Laurę, miłego kuzyna Jimmy’ego, marsowego wuja Wallace’a, wuja Olivera o twarzy jak księżyc, wyniosłą ciotkę Elżbietę i nienawistną ciotkę Ruth.

– Jest to delikatne, wątłe dziecko – rzekła ciotka Ewa swoim smutnym, bezbarwnym głosem.

– No, a czegóż mogłaś się spodziewać? – rzuciła ciotka Addie z westchnieniem, które wydawało się Emilce bardzo znaczące. – Ona jest blada; gdyby miała rumieńce, nie byłaby wcale brzydka.

– Nie wiem, do kogo ona jest podobna – rzekł wuj Oliver, patrząc na Emilkę.

– Nie wdała się w Murrayów, to jest pewne – stwierdziła ciotka Elżbieta stanowczo i niechętnie.

„Oni mówią o mnie tak, jakby mnie tu nie było”, pomyślała Emilka z oburzeniem w sercu wobec takiej niestosowności.

– Do Starrów też nie jest podobna – zauważył wuj Oliver. – Wygląda raczej tak, jak dziewczęta z rodziny Byrdów, ma oczy i włosy swojej babki.

– Nos ma Jerzego Byrda – dodała ciotka Ruth tonem niepozostawiającym wątpliwości co do jej zdania o nosie Jerzego.

– Czoło ma swojego ojca – uznała ciotka Ewa, również niechętnie.

– Uśmiech ma swojej matki – odezwała się ciotka Laura, lecz tak cichym głosem, że nikt jej nie słyszał.

– I rzęsy też ma Julki… wszak Julka miała bardzo długie rzęsy? – odezwała się ciotka Addie.

Tu przekroczono granice cierpliwości Emilki.

– Zachowujecie się, jakbym była lalką z gałganków i z trocin! – wybuchnęła oburzeniem.

Murrayowie popatrzyli na nią. Może odczuwali pewną skruchę, bo, w gruncie rzeczy, nikt z nich nie był potworem, byli wszyscy mniej lub więcej ludzcy. Widocznie żadne z nich nie umiało znaleźć odpowiednich słów. Milczenie przerwał dopiero tłumiony chichot kuzyna Jimmy’ego, pełen wesołości, całkiem niezłośliwy.

– Bardzo dobrze, kurczątko! – rzucił. – Staw im czoło, broń się!

– Jimmy! – skarciła go ciotka Ruth.

Jimmy uspokoił się.

Ciotka Ruth popatrzyła na Emilkę.

– Kiedy ja byłam małą dziewczynką – rzekła – nigdy nie odzywałam się, dopóki mnie nie pytano.

– Gdyby nikt się nie odzywał, dopóki go nie pytają, to w ogóle nie byłoby rozmowy – odparła Emilka logicznie.

– Nigdy się nie upierałam przy moim zdaniu – ciągnęła dalej ciotka Ruth surowo. – Za moich czasów małe dziewczynki były odpowiednio wychowywane. Byłyśmy grzeczne i posłuszne starszym. Uczono nas, jak się zachowywać i byłyśmy zawsze „na swoim miejscu”.

– Nie sądzę, żebyście się dobrze bawiły – rzekła Emilka i nagle zastygła w przerażeniu. Nie miała zamiaru wypowiedzieć tego głośno, ona to tylko pomyślała. Ale przy ojcu już tak przywykła do myślenia na głos!

– Bawiły! – powtórzyła ciotka Ruth ze zgorszeniem. – Nie myślałam o zabawie, gdy byłam małą dziewczynką.

– Na pewno nie – zgodziła się Emilka poważnie. Głos jej i postawa były teraz pełne szacunku, gdyż pragnęła zatuszować swoje mimowolne wykroczenie. Niemniej ciotka Ruth patrzała na nią wciąż, jakby chciała wytargać ją za uszy. To dziecko urągało jej starości swoją idealną, doskonałą dziecięcością. To było nie do zniesienia, zwłaszcza u córki Starra. A ten wstrętny Jimmy śmieje się znowu! Elżbieta powinna go przyprowadzić do porządku.

Na szczęście w tym momencie naprężenia zjawiła się Helena Greene i oznajmiła, że kolacja już jest gotowa.

– Ty zaczekasz – szepnęła Emilce. – Dla ciebie nie ma miejsca przy stole.

Emilka była zadowolona. Wiedziała, że nie przełknie ani kęsa pod okiem Murrayów. Jej ciotki i wujowie wyszli z pokoju, nie oglądając się na nią, z wyjątkiem ciotki Laury, która obejrzała się w drzwiach i przesłała jej ukradkiem pocałunek. Zanim Emilka zdążyła odpowiedzieć, Helena Greene zatrzasnęła drzwi jadalni.

Emilka pozostała sama w pokoju, który zaludniał się teraz cieniami półmroku. Duma, która ją podtrzymywała w obecności Murrayów, opuściła ją nagle; czuła przypływ łez. Poszła prosto do zamkniętych drzwi w głębi saloniku, otworzyła je i weszła do gabinetu ojca. Trumna ojca stała pośrodku tego niewielkiego pokoju, który niegdyś był jego sypialnią. Podłoga usłana była wieńcami; Murrayowie, jak zawsze, spisali się godnie. Ogromny wieniec z białych róż, przysłany przez wuja Wallace’a, stał na stoliku w nogach trumny, wyzywający, zbyt wspaniały. Emilka nie mogła zobaczyć twarzy ojca, bo stos białych hiacyntów, przywieziony przez ciotkę Ruth, leżał na szkle w tym miejscu, gdzie znajdowała się głowa zmarłego. Emilka nie śmiała dotknąć tych kwiatów. Ale położyła się, skulona, na podłodze i przytuliła policzek do drzewa trumny. Tak ją zastali, śpiącą, Murrayowie, wszedłszy tu po kolacji. Ciotka Laura podniosła ją i rzekła:

– Położę to biedne dziecko do łóżeczka, ona jest po prostu wyczerpana.

Emilka otworzyła oczy i rozejrzała się dokoła.

– Czy mogę mieć przy sobie Kicię? – spytała.

– Kto to jest Kicia?

– Moja kotka, moja duża, szara kotka.

– Kotka! – zawołała ciotka Elżbieta ze zgorszeniem. – Nie powinnaś mieć kota w swojej sypialni!

– Dlaczego nie, zwłaszcza dzisiaj? – wstawiła się za nią ciotka Laura.

– Pod żadnym pozorem! – odrzekła ciotka Elżbieta. – Kot jest najbardziej niehigienicznym stworzeniem w sypialni. Dziwisz mnie, Lauro! Połóż dziecko do łóżka i dopilnuj, żeby miało dosyć kołder. Noc jest chłodna. Ale nie mów mi już o spaniu z kotem.

– Kicia jest bardzo czystym kotem – wtrąciła Emilka. – Ona się myje codziennie.

– Zabierz ją do łóżka, Lauro – powtórzyła ciotka Elżbieta, nie zważając na Emilkę.

Ciotka Laura ustąpiła. Zaprowadziła Emilkę na górę, pomogła jej się rozebrać i położyła ją do łóżka. Emilka była bardzo senna. Ale zanim usnęła na dobre, poczuła coś miękkiego, miłego, ciepłego, przyjacielskiego, coś, co tuliło się do jej ramienia. Ciotka Laura, zbiegłszy na dół, znalazła Kicię i przyniosła ją Emilce. Ciotka Elżbieta nigdy się o tym nie dowiedziała, a Helena Greene nie śmiała się odezwać, bo czyż Laura nie była panną Murray ze Srebrnego Nowiu?