Błękitny Zamek (ekskluzywna edycja) - Lucy Maud Montgomery - ebook

Błękitny Zamek (ekskluzywna edycja) ebook

Lucy Maud Montgomery

4,6

Opis

Niezapomniana opowieść o odwadze i miłości. Czy Joanna Stirling kiedykolwiek ucieknie od swojej surowej rodziny i znajdzie prawdziwą miłość?

Joanna ma 29 lat, jest niezamężna i nigdy nie była zakochana. Mieszkając z apodyktyczną matką i wścibską ciotką, ucieka w świat „zakazanych” książek i marzeń o Błękitnym Zamku – miejscu, w którym może być tym, kim naprawdę chce. Gdy dowiaduje się, że ma przed sobą zaledwie rok życia, buntuje się przeciwko rodzinie i odkrywa nowy, zdumiewający świat, pełen miłości i przygód daleko wykraczających poza jej najskrytsze wyobrażenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (59 ocen)
41
15
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lila8887

Nie oderwiesz się od lektury

Moja ulubiona książka, uwielbiam szczęśliwe zakończenia. Podobają mi się też opisy przyrody, tak poznałam kolor heliotropowy, idealny do gry w państwa-miasta 😁
10
KasiaOk

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna powieść pełna ciepła, humoru i nadziei.
10
biedronka51

Nie oderwiesz się od lektury

naiwna,piekna,pozytywna.....
00
banda

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna, lekka lektura na wieczór lub dwa. Dość naiw a, jak to Montgomery, ale zaskakująco dowcipna.
00
zuzu0505

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękne. Ile razy bym nie czytała książek L. M. Montgomery, tyle razy jestem zdziwiona, jak bardzo to jest uniwersalnie napisane, że po prawie stu latach dalej jest aktualne
00

Popularność




Roz­dział I

Gdyby nie to, że pew­nego mar­co­wego poranka padał deszcz, całe życie Joanny Stir­ling poto­czy­łoby się inną koleją. Poszłaby wraz ze wszyst­kimi człon­kami swego rodu na rocz­nicę ślubu do ciotki Wel­ling­ton, a dok­tor Trent poje­chałby do Mont­re­alu. Ale deszcz lał jak z cebra i oto co się z tego powodu wyda­rzyło.

Joanna obu­dziła się wcze­śnie w tę mar­twą, przy­tła­cza­jącą godzinę, która bez­po­śred­nio poprze­dza nasta­nie świtu. Nie­zbyt dobrze jej się spało. Nic dziw­nego zresztą, że się źle sypia, kiedy się ma naza­jutrz skoń­czyć dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, a przy tym jest się wciąż starą panną, w śro­do­wi­sku, gdzie nie wycho­dzą za mąż tylko te, które po pro­stu nie mogą dostać męża.

Mia­sto Deer­wood, jak i ród Stir­lin­gów od dawna pogo­dzili się z myślą, że Joanna pozo­sta­nie na zawsze bez­na­dziejną starą panną. Lecz w sercu samej Joanny nie prze­stała ni­gdy tlić się iskierka żało­snej, wsty­dli­wej nadziei, że i ją ktoś jesz­cze w życiu poko­cha – aż do tego słot­nego poranka, kiedy uprzy­tom­niła sobie, że ma już dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i że dotych­czas żaden męż­czy­zna nie ubie­gał się o jej rękę.

Joanny nie mar­twiło znów tak bar­dzo, że zosta­nie starą panną. Bądź co bądź – myślała sobie – zostać starą panną nie jest tak okrop­nie, jak wyjść za mąż za takiego wuja Wel­ling­tona albo wuja Benia­mina lub nawet wuja Her­berta. W grun­cie rze­czy bolało ją tylko to, że ani razu nie miała spo­sob­no­ści stać się kimś innym niż starą panną, że ni­gdy nie pra­gnął jej żaden męż­czy­zna.

Leżała samot­nie w rzed­ną­cym sza­rym pół­mroku i łzy gorące napły­wały jej do oczu. Chęt­nie roz­pła­ka­łaby się na dobre, ale nie chciała fol­go­wać sobie z dwóch wzglę­dów. Po pierw­sze, oba­wiała się, że płacz może wywo­łać nowy atak bólu w oko­licy serca. Jeden taki atak, ostrzej­szy niż wszyst­kie dotych­cza­sowe, miała już w chwili, gdy kła­dła się do łóżka. Po dru­gie, bała się, że matka zauważy zaczer­wie­nione oczy i zacznie się dro­bia­zgowa, natrętna, dokucz­liwa inda­ga­cja.

Co by to było – pomy­ślała Joanna, gorzko się uśmie­cha­jąc – gdy­bym powie­działa szczerą prawdę: pła­czę, ponie­waż nie mogę wyjść za mąż. Wyobra­żam sobie, jak bar­dzo zgor­szona byłaby matka, cho­ciaż sama pło­nie ze wstydu, że córka jej jest starą panną. Ale oczy­wi­ście pozory muszą być zacho­wane.

Joanna nie­omal sły­szała namasz­czony, dyk­ta­tor­ski ton matki: „Nie wypada, aby panienka z dobrego domu myślała o męż­czy­znach”. Na samą myśl o minie, jaką zro­bi­łaby matka, Joanna par­sk­nęła śmie­chem, posia­dała bowiem poczu­cie humoru, o które nie podej­rze­wał jej nikt z człon­ków bli­skiej i dal­szej rodziny. Miała w ogóle wiele cech, o które nikt jej nie podej­rze­wał. Prze­lotny śmiech szybko jed­nak zamarł i po chwili Joanna znów leżała sku­lona, mała i żało­sna, nasłu­chu­jąc chlu­po­ta­nia desz­czu za oknem i przy­pa­tru­jąc się z nie­sma­kiem, jak zimne, bez­li­to­sne świa­tło sączy się z wolna do jej brzyd­kiego, odra­ża­ją­cego pokoju.

Brzy­dotę tego pokoju znała na pamięć i nie­na­wi­dziła go z całego serca. Nie­na­wi­dziła żół­tej pod­łogi z jedy­nym dywa­ni­kiem ręcz­nej roboty, na któ­rym wyszyty był gro­te­skowy pies, wiecz­nie szcze­rzący do niej zęby; odra­pa­nego i poora­nego szpa­rami sufitu; fira­neczki z brą­zo­wego papieru z czer­wo­nymi wyma­lo­wa­nymi różami; popla­mio­nego lustra z prze­ci­na­jącą je uko­śną rysą i sta­rych foto­gra­fii jesz­cze star­szych krew­nych, dawno wyru­go­wa­nych z dol­nych poko­jów. Poza podo­bi­znami przod­ków zdo­biły ścianę tylko dwa obrazki. Jeden z nich był to stary oleo­druk przed­sta­wia­jący małe szcze­nię, leżące na progu pod rzę­si­stą ulewą. Obra­zek ten dzia­łał na Joannę przy­gnę­bia­jąco. Biedny, zbłą­kany pie­sek, sku­lony na progu i sma­gany desz­czem… Cze­muż nie otwo­rzy mu kto drzwi i nie wpu­ści do środka?

Drugi obra­zek – była to wybla­kła rycina w tek­tu­ro­wej opra­wie – przed­sta­wiał kró­lową Ludwikę scho­dzącą ze scho­dów. Rycinę tę ofia­ro­wała jej wspa­nia­ło­myśl­nie na uro­dziny cio­cia Wel­ling­ton, kiedy Joanna miała dzie­sięć wio­sen. I od tego czasu przez dzie­więt­na­ście lat przy­pa­try­wała się tej pięk­nej, wymu­ska­nej, zado­wo­lo­nej z sie­bie kró­lo­wej Ludwice, nie­na­wi­dząc jej z całego serca.

Co prawda wszyst­kie pokoje w tym domu były brzyd­kie. Ale na dole sta­rano się jako tako utrzy­mać pozory. Szkoda było jed­nak pie­nię­dzy na pokoje, któ­rych ni­gdy nie poka­zuje się gościom. Joan­nie zda­wało się nie­kiedy, że mogłaby uczy­nić coś dla wyglądu swego pokoju nawet bez pie­nię­dzy, gdyby jej tylko na to pozwo­lono. Lecz matka odrzu­cała z miej­sca każdą pro­po­zy­cję, a Joanna nie śmiała nale­gać. W ogóle Joanna nie miała ni­gdy zwy­czaju nale­gać. Po pro­stu bała się. Matka jej bowiem nie zno­siła żad­nego sprze­ciwu. Gdy czuła się obra­żona, umiała całymi dniami cho­dzić nadą­sana z miną znie­wa­żo­nej księż­niczki. Jedyną zaletą, jaką miał dla Joanny jej pokój, było to, że mogła w nim samot­nie pła­kać po nocach.

Ale w grun­cie rze­czy cóż to mogło szko­dzić, że ma brzydki pokój, skoro uży­wała go jedy­nie do spa­nia i ubie­ra­nia się? Ni­gdy nie pozwo­lono by jej na pozo­sta­wa­nie w nim samej w jakim­kol­wiek innym celu. Ludzie, któ­rzy chcieli być sami, w prze­ko­na­niu pani Fry­de­ryki Stir­ling i cioci Tekli, mogli tego pra­gnąć wyłącz­nie w jakichś nie­go­dzi­wych i podej­rza­nych zamia­rach. Ale za to pokój, który miała w Błę­kit­nym Zamku, wypo­sa­żony był we wszystko, co łączy się z poję­ciem piękna. Bo Joanna, która czuła się tak zahu­kana, wylęk­niona i ujarz­miona w rze­czywistym życiu, pędziła nie­zwy­kle oka­zały i wystawny żywot w swych marze­niach. Nie domy­ślał się tego nikt z rodu Stir­lingów, a już naj­mniej ze wszyst­kich – matka i cio­cia Tekla. Nikomu z nich nie śniło się nawet, że Joanna ma dwa domy – brzydką budę z czer­wo­nej cegły przy Elm Street oraz Błę­kitny Zamek w Hisz­pa­nii. Od kiedy pamię­tała – duszą żyła zawsze w Błę­kit­nym Zamku. Była jesz­cze małym skrza­tem, gdy ją to opę­tało. Ile­kroć zamy­kała powieki, mogła go oglą­dać zupeł­nie wyraź­nie. Oto był – naje­żony basz­tami i wie­życz­kami, wzno­szący się na szczy­cie urwi­stego wzgó­rza i owiany błę­kitną tajem­ni­czą mgłą na tle zaró­żo­wio­nego nieba dale­kiej cza­ro­dziej­skiej kra­iny. Wszystko, co było pięk­nego i cudow­nego na świe­cie, znaj­do­wało się w tym zamku. Klej­noty, które zdo­biły kró­lew­skie czoła; szaty z pur­pury i bla­sku księ­ży­co­wego; łoża z róż i zło­to­gło­wiu; sze­ro­kie mar­mu­rowe schody z wiel­kimi bia­łymi urnami i cicho stą­pa­ją­cymi smu­kłymi dzie­wi­cami w bia­łych powiew­nych sza­tach; dzie­dzińce oko­lone mar­mu­ro­wymi fila­rami, gdzie try­skały lśniące fon­tanny i śpie­wały wśród mir­to­wych krza­ków sło­wiki; zwier­cia­dlane sale, gdzie lustra uka­zy­wały wyłącz­nie odbi­cia pięk­nych ryce­rzy i prze­ślicz­nych kobiet. Wśród nich ona sama naj­pięk­niej­sza, tak że męż­czyźni zabi­jali się dla jej uśmie­chu. Wspa­niałe zabawy i uczty, jakie prze­ży­wała po nocach w wyobraźni, były dla Joanny jedy­nym uroz­ma­ice­niem, które doda­wało jej sił do zno­sze­nia bez­na­dziej­nej nudy sza­rego, mono­ton­nego życia. Więk­szość człon­ków rodziny Stir­lingów ska­mie­nia­łaby chyba ze zgrozy, gdyby dowie­działa się choć połowy tego, co roiło się w gło­wie Joanny.

Wystar­czy powie­dzieć, że miała w swym Błę­kit­nym Zamku sporą gro­madkę wiel­bi­cieli. Naj­pięk­niej­szy z nich ado­ro­wał ją z całym roman­tycz­nym zapa­łem tej rycer­skiej epoki i zdo­by­wał jej miłość dopiero po dłu­go­trwa­łej służ­bie i licz­nych boha­ter­skich czy­nach, a w końcu poślu­biał ją z nie­zwy­kłym prze­py­chem i oka­za­ło­ścią w ogrom­nej, ude­ko­ro­wa­nej cho­rą­gwiami kaplicy.

Gdy miała lat dwa­na­ście, ideał ten był jasno­wło­sym paziem o zło­tych kędzio­rach i oczach modrych jak niebo. Gdy ukoń­czyła lat pięt­na­ście, był on wysoki, ciemny i blady, ale wciąż jesz­cze bez­wa­run­kowo piękny. W dwu­dzie­stym roku życia był on asce­tyczny, marzy­ciel­ski, udu­cho­wiony. Gdy skoń­czyła dwa­dzie­ścia pięć, ulu­bie­niec jej miał mocno zary­so­wany, tro­chę zacięty pod­bró­dek, a twarz raczej surową niż piękną. W Zamku Joanna nie miała ni­gdy wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat, ale ostat­nio, cał­kiem ostat­nio, ideał jej otrzy­mał kasz­ta­nową czu­prynę, smutny uśmiech i tajem­ni­czą prze­szłość.

W tym prze­ło­mo­wym dniu swego życia Joanna nie mogła jed­nak odna­leźć klu­cza do Błę­kit­nego Zamku. Rze­czy­wi­stość zbyt sil­nie na nią napie­rała, nastę­pu­jąc jej na pięty i uja­da­jąc jak roz­wście­czony kun­del. Miała dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i była przy tym samotna, nie­ko­chana, brzydka – jedyna nie­po­zorna dziew­czyna w tej zna­ko­mi­tej rodzi­nie, pozba­wiona zarówno prze­szło­ści, jak i wido­ków na przy­szłość. Jak daleko się­gnąć mogła pamię­cią, życie jej zawsze było nudne i bez­barwne, bez jed­nego jaśniej­szego czy żyw­szego pro­myka. Jak daleko wybie­gała myślą w przy­szłość, wyda­wało się jej rze­czą pewną, że zawsze będzie to samo, aż wresz­cie sta­nie się zwię­dłą sta­ruszką, ucze­pioną nagiej, uschnię­tej gałęzi życia. Chwila, w któ­rej kobieta docho­dzi do wnio­sku, że nie ma już w imię czego żyć, ni w imię miło­ści, ni obo­wiązku, ni żad­nego celu – jest dla niej gor­sza niż śmierć.

I pomy­śleć, że muszę pędzić na­dal ten żywot; że może mam jesz­cze przed sobą osiem­dzie­siąt lat życia – dumała Joanna z prze­ra­że­niem. – Wszy­scy Stir­lin­go­wie są strasz­nie dłu­go­wieczni. Słabo mi się robi na samą myśl o tym.

Była zado­wo­lona, że pada deszcz, a wła­ści­wie odczu­wała z tego powodu jakąś ponurą satys­fak­cję. Doroczna uro­czy­stość fami­lijna dzi­siaj się nie odbę­dzie. Ta uro­czy­stość, którą cio­cia i wuj Wel­ling­ton (zawsze wymie­niano ich w tej kolej­no­ści) wypra­wiali z oka­zji rocz­nicy swo­ich zarę­czyn, stała się ostat­nio istną zmorą dla Joanny. Pech chciał, że w dniu tym przy­pa­dały rów­nież jej uro­dziny, i od chwili gdy prze­kro­czyła dwu­dzie­sty piąty rok życia, nikt nie dawał jej o tym zapo­mnieć.

Lecz cho­ciaż cho­dze­nie na uro­czy­sto­ści fami­lijne było dla niej istną męką, to jed­nak ni­gdy przez myśl jej nawet nie prze­szło zbun­to­wać się prze­ciwko temu. Joanna nie miała w sobie ani odro­biny ducha bun­tow­ni­czego. A prze­cież dosko­nale z góry wie­działa, co jej powie każdy z obec­nych tam gości. Wuj Wel­ling­ton, któ­rego nie cier­piała i któ­rym gar­dziła, mimo że osią­gnął szczyt aspi­ra­cji każ­dego Stir­linga, żeniąc się z posa­giem, zapyta ją ogłu­sza­ją­cym szep­tem: „Nie myślimy jesz­cze o zamąż­pój­ściu, ser­deńko?” – po czym wybuch­nie głu­pa­wym, recho­czą­cym śmie­chem, który sta­no­wił zawsze nie­zmienny epi­log jego „głę­bo­kich” uwag. Cio­cia Wel­ling­ton, która napa­wała Joannę jakimś zabo­bon­nym stra­chem, będzie jej opo­wia­dać o nowej szy­fo­no­wej sukni Oli­wii i o ostat­nim pło­mien­nym liście narze­czo­nego Oli­wii, Roberta. A Joanna będzie musiała robić tak zado­wo­loną i zain­te­re­so­waną minę, jak gdyby ta suk­nia i ten list były prze­zna­czone dla niej, w prze­ciw­nym razie bowiem cio­cia Wel­ling­ton czu­łaby się dotknięta. A Joanna dawno już zde­cy­do­wała, że woli raczej obra­zić Boga niż cio­cię Wel­ling­ton, ponie­waż Bóg mógłby jej wyba­czyć, a cio­cia Wel­ling­ton – ni­gdy.

Wujenka Alberta o wyjąt­ko­wej tuszy i nie­zwy­kle miłym zwy­czaju mówie­nia o swoim mał­żonku per „on”, jakby to była jedyna istota płci męskiej na tym padole, wciąż nie mogła zapo­mnieć o tym, że była kie­dyś wielką pięk­no­ścią, i bia­dała nad ciemną cerą Joanny:

– Nie rozu­miem, dla­czego wszyst­kie dzi­siej­sze panny są takie opa­lone. Kiedy ja byłam panną, mia­łam cerę jak krew z mle­kiem. Ucho­dzi­łam za naj­ład­niej­szą dziew­czynę w Kana­dzie, moja droga.

Wuj Her­bert może nic nie powie, a może zauważy żar­to­bli­wie: „Ależ ty tyjesz, Bubo”. Po czym całe towa­rzy­stwo gruch­nie śmie­chem z powodu tego nie­zwy­kle zabaw­nego przy­pusz­cze­nia, że biedna, chu­dziutka Buba może w ogóle utyć.

Przy­stojny, napu­szony wuj Jakub, któ­rego Joanna nie lubiła, ale któ­rego darzyła sza­cun­kiem, ponie­waż cie­szył się opi­nią nie­zwy­kle mądrego i odgry­wał z tego względu rolę wyroczni w rodzi­nie – Stir­lin­go­wie na ogół nie grze­szyli nad­mia­rem rozumu – rzuci z zabój­czym sar­ka­zmem, któ­remu zawdzię­czał swą sławę:

– Jesteś pew­nie ostat­nio zajęta szy­ko­wa­niem swo­jej wyprawy, co?

A wuj Benia­min będzie zaba­wiał zgro­ma­dzo­nych swo­imi kiep­skimi kalam­bu­rami i zagad­kami, sam na nie pośpiesz­nie odpo­wia­da­jąc:

– Jaka jest róż­nica mię­dzy urzęd­ni­kiem a starą panną?… Żadna, oboje cze­kają na pierw­szego… On na pierw­szego każ­dego mie­siąca, a ona na pierw­szego, który jej się oświad­czy.

Joanna sły­szała ten dow­cip z ust wuja Benia­mina już co naj­mniej pięć­dzie­siąt razy i za każ­dym razem miała ochotę rzu­cić w niego jakimś cięż­kim przed­mio­tem. Ale ni­gdy się na to nie zdo­była. Po pierw­sze, w rodzi­nie Stir­lin­gów to nie było przy­jęte; po dru­gie wuj Benia­min był boga­tym i bez­dziet­nym sta­rym wdow­cem, a Joanna została wycho­wana w duchu głę­bo­kiej czci dla jego pie­nię­dzy. Gdyby go obra­ziła, mógłby ją skre­ślić ze swego testa­mentu, o ile w nim przy­pad­kiem figu­ro­wała. A Joan­nie wcale się to nie uśmie­chało. Przez całe życie cier­piała biedę i znała aż nadto dobrze jej gorycz. Toteż cier­pli­wie zno­siła wujowe kalam­bury, a nawet przyj­mo­wała je z wymu­szo­nym męczeń­skim uśmie­chem.

Wujenka Iza­bela, pro­sto­li­nijna i kłu­jąca jak cierń, będzie ją za coś kry­ty­ko­wać – za co, tego Joanna ni­gdy nie mogła prze­wi­dzieć z góry, albo­wiem stry­jenka Iza­bela nie zwy­kła powta­rzać dwa razy jed­nego zarzutu. Zawsze miała jakieś nowe żądło w pogo­to­wiu. Wujenka Iza­bela była dumna z tego, że mówi zawsze to, co myśli, ale sama nie była zbyt­nio zado­wo­lona, gdy inni mówili jej, co o niej sądzą.

Kuzynka Geo­r­gi­nia będzie wyli­czać wszyst­kich krew­nych i zna­jo­mych, któ­rzy zmarli od czasu ostat­niej uro­czy­sto­ści fami­lij­nej, i roz­wa­żać „na kogo teraz pora?”

A Oli­wia, cudowne dziecko rodu Stir­lin­gów, obda­rzona tym wszyst­kim, czego Joanna była pozba­wiona – urodą, powo­dze­niem, miło­ścią – będzie obno­sić swoje wdzięki, cheł­pić się powo­dze­niem i olśnie­wać bry­lan­tami.

O, tak! Joanna wie­działa co do joty, jak by wyglą­dała ta uro­czy­stość fami­lijna, toteż bło­go­sła­wiła deszcz, który ją od niej oca­lił. W tym roku już się nie odbę­dzie. Albo­wiem cio­cia Wel­ling­ton, o ile nie mogła wypra­wić swej uro­czy­sto­ści w uświę­co­nym dniu, rezy­gno­wała z niej w ogóle. Chwała ci za to, Boże na wyso­ko­ściach!

Joanna posta­no­wiła, że jeżeli deszcz usta­nie po połu­dniu, to – skoro nie ma uro­czy­sto­ści – uda się do biblio­teki po nową książkę Johna Fostera. Joan­nie nie wolno było czy­tać powie­ści, ale książki Johna Fostera nie były powie­ściami. Były to książki „przy­rod­ni­cze”, jak mawiała wła­ści­cielka czy­telni: „Wie pani, takie o lasach, pta­kach, roba­kach itd.” Dla­tego lek­tura ta nie była zabro­niona, choć i na nią patrzono dość podejrz­li­wym okiem, sta­wało się bowiem aż nadto widoczne, że Joanna jakoś za bar­dzo się nią delek­tuje. Dopusz­czalną, a nawet chwa­lebną rze­czą było czy­tać książki budu­jące, krze­piące umysł i wiarę, ale lek­tura, która spra­wia ucie­chę, musiała być wysoce nie­bez­pieczna.

Joanna nie zda­wała sobie sprawy, czy umysł jej został pokrze­piony, czy nie. Ale dozna­wała nie­od­par­tego wra­że­nia, że gdyby prze­czy­tała książki Johna Fostera kilka lat wcze­śniej, to życie jej ina­czej by wyglą­dało. Dostrze­gła w nich prze­bły­ski jakie­goś innego świata, do któ­rego mogła nie­gdyś wejść, lecz któ­rego podwoje były teraz na wieki przed nią zamknięte. Książki Johna Fostera poja­wiły się na pół­kach księ­gar­skich w Deer­wood dopiero w ostat­nim roku, acz­kol­wiek, jak Joanna sły­szała od wła­ści­cielki, był on już od kilku lat słyn­nym pisa­rzem.

– Gdzie on mieszka? – zapy­tała biblio­te­karkę.

– Nikt nie wie. Sądząc z jego dzieł, musi być Kana­dyj­czy­kiem, ale niczego wię­cej dowie­dzieć się o nim nie można. Wydawcy mil­czą jak zaklęci. John Foster – to praw­do­po­dob­nie pseu­do­nim. Jego dzieła są roz­chwy­ty­wane, choć oso­bi­ście nie wiem, co ludzie w nich widzą, że tak za nimi sza­leją.

– Uwa­żam, że są cudowne – rze­kła Joanna nie­śmiało.

– No tak – uśmiech­nęła się pani Clark­son pro­tek­cjo­nal­nie. – Nie powiem, aby mnie tak bar­dzo inte­re­so­wały robaki. Ale w każ­dym razie trzeba przy­znać, że John Foster zna się na nich tak, że już lepiej chyba nie można.

Prze­cież i Joannę robaki znów tak bar­dzo nie obcho­dziły. W dzie­łach Fostera ocza­ro­wała ją nie jego zdu­mie­wa­jąca wprost wie­dza o życiu zwie­rząt i owa­dów. Trudno było okre­ślić, na czym wła­ści­wie pole­gał urok jego ksią­żek. Wie­działa tylko, że miały w sobie wdzięk jakiejś drę­czą­cej, ni­gdy nie ujaw­nio­nej tajem­nicy, prze­błysk nie­zna­nego, cudow­nego świata – echa kra­iny baśni i dzi­wów.

Tak, pój­dzie po nową książkę Fostera. Już mie­siąc mija, jak ma u sie­bie „Jesienne liście”, więc matka nie będzie się mogła sprze­ci­wić. Prze­czy­tała ją cztery razy i znała całe frag­menty na pamięć.

Pomy­ślała też, że musi jed­nak udać się do dok­tora Trenta i zapy­tać, co zna­czy ten dziwny ból w oko­licy serca. Ostat­nio ataki sta­wały się coraz częst­sze, przy czym towa­rzy­szyła im gwał­towna pal­pi­ta­cja, zawrót głowy i nagły brak tchu. Ale czyż mogła pójść do leka­rza, nikomu o tym nie mówiąc? Była to nie­zwy­kle zuchwała myśl. Żaden ze Stir­lin­gów nie zwra­cał się ni­gdy po poradę do leka­rza bez uprzed­niego odby­cia for­mal­nej rady fami­lij­nej i uzy­ska­nia apro­baty wuja Jakuba. Po czym każdy z nich szedł do dok­tora Ambro­żego Mar­sha w Port Law­rence. Dok­tor Marsh był mężem kuzynki Ade­lajdy Stir­ling.

Ale Joanna nie lubiła dok­tora Mar­sha. Zresztą Port Law­rence odda­lony był o pięt­na­ście mil i nie mogła tam poje­chać sama. A nie chciała, żeby kto­kol­wiek dowie­dział się ojej sercu. Od razu powstałby taki rwe­tes, że niech ręka boska broni. Każdy krewny z osobna przy­szedłby wtrą­cić swoje trzy gro­sze, dawać jej cenne rady, ostrze­gać i prze­po­wia­dać straszne rze­czy o bab­kach, ciot­kach i kuzyn­kach czter­dzie­stego stop­nia pokre­wień­stwa, które „miały aku­rat to samo” i „padły, pro­szę cie­bie, tru­pem na miej­scu, nie zdą­żyw­szy nawet pisnąć”.

Joanna posta­no­wiła więc nikomu nic nie mówić i wybrać się jesz­cze tego samego dnia do dok­tora Trenta, w tajem­nicy przed rodziną. Co do hono­ra­rium, to miała w banku dwie­ście dola­rów, które ojciec zło­żył na jej imię w dniu jej naro­dzin.

Dok­tor Trent był sta­rym, mru­kli­wym i roz­tar­gnio­nym jego­mo­ściem, z tych, co to rąbią prawdę pro­sto z mostu, przy tym jed­nak ucho­dził za auto­ry­tet w zakre­sie cho­rób ser­co­wych. Żaden Stir­ling nie prze­stą­pił jego progu od czasu, jak przed dzie­się­ciu laty oświad­czył kuzynce Lodzi, że jej new­ral­gia jest cał­ko­wi­cie uro­jona i że ona się nią lubuje. Nie można popie­rać leka­rza, który w tak nie­sły­chany spo­sób ubli­żył kuzynce pierw­szego stop­nia – pomi­ja­jąc już to, że ów lekarz był pre­zbi­te­ria­ni­nem, pod­czas gdy wszy­scy Stir­lingowie cho­dzili do kościoła angli­kań­skiego. Ale Joanna, mająca do wyboru pomię­dzy sza­ta­nem zdrady wobec swego klanu a pie­kłem hałasu, traj­ko­ta­nia i ciot­czy­nych rad, doszła do wnio­sku, że sza­tan jest mniej­szym złem.

Roz­dział II

Gdy cio­cia Tekla zapu­kała do drzwi, Joanna wie­działa, że jest pół do ósmej i że musi wstać. Jak daleko się­gała pamię­cią, cio­cia Tekla zawsze pukała do jej drzwi o pół do ósmej. Ciotka Tekla i pani Fry­de­ryka Stir­ling były już na nogach od siód­mej, ale Joan­nie wolno było w dro­dze szcze­gól­nej łaski leżeć pół godziny dłu­żej ze względu na utartą w rodzi­nie opi­nię, że jest ona deli­kat­nego zdro­wia. Joanna wstała, cho­ciaż tego dnia jesz­cze mniej miała na to ochotę niż kie­dy­kol­wiek. Po co wsta­wać? Jesz­cze jeden ponury dzień, jak wszyst­kie dotych­cza­sowe, pełen nie­do­rzecz­nych drob­nych zajęć bez zna­cze­nia, nie przy­no­szą­cych nikomu rado­ści ani pożytku. Ale jeżeli nie wsta­nie zaraz, to nie będzie gotowa do śnia­da­nia o ósmej. Godziny posił­ków prze­strze­gane były w domu pani Stir­ling nie­zwy­kle rygo­ry­stycz­nie i spóź­nia­nie się nie było tole­ro­wane. Joanna wstała więc, dygo­cąc z zimna.

W pokoju pano­wał bowiem ostry, przej­mu­jący do szpiku kości ziąb. Do nie­wzru­szo­nych bowiem zasad pani Stir­ling nale­żało prze­ko­na­nie, że po dwu­dzie­stym czwar­tym marca, choćby było nie wia­domo jak zimno, nie ma potrzeby pale­nia w piecu. Posiłki goto­wało się na małej naf­to­wej maszynce, która stała w przed­sionku. Rów­nież w paź­dzier­niku, choćby pano­wały trza­ska­jące mrozy – nie wolno było opa­lać miesz­ka­nia wcze­śniej jak dwu­dzie­stego pierw­szego dnia tego mie­siąca. Od tej daty począw­szy, pani Fry­de­ryka zaczy­nała goto­wać na pły­cie kuchen­nej i co wie­czór palono w bawial­nym pokoju. W rodzi­nie szep­tano sobie na ucho, że nie­bosz­czyk pan Karol Stir­ling naba­wił się grypy, która zakoń­czyła się jego śmier­cią, kiedy Joanna miała zale­d­wie jeden roczek, wła­śnie dla­tego, że pani Fry­de­ryka Stir­ling nie pozwo­liła napa­lić w piecu w dniu dwu­dzie­stym paź­dzier­nika. Uczy­niła to następ­nego dnia, ale dla nie­bosz­czyka, pana Karola Stir­linga, było to nie­stety o jeden dzień za późno.

Joanna zdjęła i powie­siła w sza­fie swoją nocną koszulę z szorst­kiego, nie­bie­lo­nego płótna z wyso­kim koł­nie­rzem i dłu­gimi wąskimi ręka­wami. Następ­nie wło­żyła bie­li­znę tego samego typu, brą­zową baweł­nianą suk­nię, grube, czarne poń­czo­chy i buty na gumo­wych obca­sach.

Ostat­nimi czasy przy­wy­kła cze­sać się przy spusz­czo­nej role­cie. Rysy jej twa­rzy nie uwy­dat­niały się wtedy w lustrze tak wyraź­nie. Ale dziś pod­cią­gnęła zasłonę do samego szczytu i z roz­pacz­liwą deter­mi­na­cją przej­rzała się w upstrzo­nym czar­nymi plam­kami, trę­do­wa­tym lustrze. Posta­no­wiła odważ­nie spoj­rzeć praw­dzie w oczy.

Rezul­tat był, nie­stety, fatalny. Inna sprawa, że nawet naj­więk­sza pięk­ność wypa­dłaby nie­ko­rzyst­nie w tym jaskra­wym, rażą­cym świe­tle. Joanna ujrzała pro­ste, czarne włosy, krót­kie i rzad­kie, stale pozba­wione poły­sku, pomimo że każ­dego wie­czoru cze­sała je szczotką nie mniej i nie wię­cej, tylko dokład­nie sto razy wedle prze­pisu i wytrwale wcie­rała sobie Elik­sir do Wło­sów Red­ferna; ładne, pro­ste czarne brwi; nos, który wyda­wał się jej sta­now­czo za mały, nawet jak na maleńką, trój­kątną, bladą twa­rzyczkę; drobne, blade usta, stale roz­chy­lone nieco i uka­zu­jące małe, ostre, białe ząbki; figurkę szczu­płą i pła­ską, tro­chę poni­żej śred­niego wzro­stu. Unik­nęła jakoś rodzin­nych wysta­ją­cych kości policz­ko­wych, ale jej ciem­no­brą­zowe, łagodne oczy były z lekka sko­śne jak u Japonki. Pomi­nąw­szy oczy, nie była ani ładna, ani brzydka – ot, po pro­stu prze­ciętna, jak sama oce­niała z gory­czą. Och, jak wyraź­nie odzna­czały się w tym bez­li­to­snym świe­tle zmarszczki wokoło oczu i ust. I ni­gdy jesz­cze jej wąska, blada twa­rzyczka nie wyglą­dała tak wąsko i tak blado.

Włosy cze­sała do góry à la madame Pom­pa­dour. Fry­zura ta dawno prze­stała być modna, ale była nią wtedy, kiedy Joanna po raz pierw­szy ucze­sała się do góry, i cio­cia Wel­ling­ton zde­cy­do­wała, że musi już zawsze mieć taką fry­zurę.

– Tylko w ten spo­sób jest ci do twa­rzy – oświad­czyła tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. Joanna marzyła o tym, żeby móc zacze­sać włosy nisko na czoło i mieć loczki nad uszami tak samo jak Oli­wia, ale nie miała odwagi zmie­nić rodzaju ucze­sa­nia, narzu­co­nego jej przez cio­cię Wel­ling­ton. Zresztą dużo było rze­czy, na które Joanna nie miała odwagi.

Całe życie bała się cze­goś, myślała z gory­czą. Od wcze­snego dzie­ciń­stwa, kiedy to lękała się panicz­nie dużego, czar­nego niedź­wie­dzia, który miesz­kał, jak twier­dziła cio­cia Tekla, w komórce pod scho­dami. Potem bała się złego humoru matki, bała się obra­zić wuja Benia­mina, bała się zja­dli­wych uwag wujenki Iza­beli, pogar­dli­wego spoj­rze­nia cioci Wel­ling­ton, nagany wuja Jakuba, bała się nie zacho­wać pozo­rów, bała się powie­dzieć to, co naprawdę myśli. Bała się nędzy na sta­rość. Strach, strach i strach – ni­gdy nie mogła się przed nim uchro­nić.

Strach ją omo­tał i obez­wład­nił, jak sieć potwor­nego pająka. Tylko w swym Błę­kit­nym Zamku znaj­do­wała chwi­lowe wytchnie­nie. Ale dziś rano nie mogła nawet uwie­rzyć, że posiada Błę­kitny Zamek. Zda­wało się jej, że już go ni­gdy nie odzy­ska. Dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia, nie­ko­chana stara panna – cóż ona mogła mieć wspól­nego z zacza­ro­waną kró­lewną z Błę­kit­nego Zamku? Musi wyzbyć się tych dzie­cin­nych rojeń na zawsze i naresz­cie spoj­rzeć w twarz rze­czy­wi­sto­ści.

Odwró­ciła się od nie­życz­li­wego lustra i wyj­rzała na dwór. Brzy­dota tego widoku ude­rzała ją zawsze niby obu­chem: odra­pany płot, stara, waląca się rudera sąsied­niej pose­sji, oble­piona jaskra­wymi, nie­wy­bred­nymi pla­ka­tami; w dali nie­chlujna sta­cyjka z ponie­wie­ra­ją­cymi się wiecz­nie odpad­kami i śmie­ciami. Prze­sło­nięte sznur­kami desz­czu wszystko to wyglą­dało jesz­cze ohyd­niej niż zwy­kle. Ni­gdzie ani cie­nia piękna. Zupeł­nie jak moje życie – pomy­ślała Joanna, wzdy­cha­jąc. Lecz gorycz jej szybko minęła. Pogo­dziła się z fak­tami z taką samą rezy­gna­cją jak zawsze. Należy do kate­go­rii ludzi, któ­rych życie stale omija. Nie ma na to rady.

W tym nastroju zeszła Joanna na śnia­da­nie.

Roz­dział III

Na śnia­da­nie jadło się wiecz­nie jedno i to samo. Kleik z kaszki owsia­nej, który budził w Joan­nie żywio­łowy wstręt, grzanki z her­batą oraz jedną łyżeczkę mar­mo­lady. Pani Fry­de­ryka uwa­żała, że dwie łyżeczki to mar­no­traw­stwo, ale to nie­wiele obcho­dziło Joannę, która mar­mo­lady nie cier­piała. Chłodna, ponura jadal­nia była chłod­niej­sza i bar­dziej jesz­cze ponura niż zazwy­czaj; deszcz lał stru­gami za oknem. Zmarli Stir­lin­go­wie w okrop­nych zło­co­nych ramach spo­zie­rali upior­nym wzro­kiem ze ścian. I w takiej atmos­fe­rze cio­cia Tekla win­szo­wała Joan­nie z oka­zji uro­dzin, życząc jej, żeby dożyła wielu takich szczę­śli­wych dni.

– Siedź pro­sto, Bubo – to było wszystko, co jej powie­działa matka.

Joanna sie­działa pro­sto. Roz­ma­wiała z matką i cio­cią Teklą o tym, o czym roz­ma­wiało się zawsze. Wie­działa dosko­nale, co by się stało, gdyby spró­bo­wała mówić o czym innym, toteż wolała wcale nie pró­bo­wać.

Pani Fry­de­ryka była obra­żona na opatrz­ność, że zesłała taką plu­chę aku­rat wtedy, kiedy ona chciała pójść na uro­czy­stość, spo­ży­wała więc śnia­da­nie w ponu­rym mil­cze­niu, za które Joanna była jej nawet tro­chę wdzięczna. Ale cio­cia Tekla bia­do­liła jak zwy­kle bez końca, narze­ka­jąc na wszystko: na pogodę, na dziurę w spi­żarni, na ceny kaszy owsia­nej i masła – Joanna poczuła momen­tal­nie, że nasma­ro­wała sobie grzankę sta­now­czo zbyt roz­rzut­nie – na epi­de­mię świnki w Deer­wood.

– Buba na pewno zarazi się świnką – oświad­czyła zło­wiesz­czo.

– Buba nie powinna cho­dzić tam, gdzie można zara­zić się świnką – odrze­kła krótko pani Fry­de­ryka.

Joanna ni­gdy nie prze­cho­dziła świnki ani wietrz­nej ospy, ani odry, ani niczego innego, co powinna byłaby prze­cho­dzić wedle ponu­rych prze­po­wiedni rodzin­nych, tylko każ­dej zimy dosta­wała kataru. Katary Buby stały się czymś w rodzaju tra­dy­cji fami­lij­nej. Zda­wało się, że nic nie może uchro­nić jej przed nimi, acz­kol­wiek pani Fry­de­ryka i cio­cia Tekla czy­niły wszystko, co było w ich mocy, aby im zapo­biec. Raz przez całą zimę, od listo­pada do maja, trzy­mały Bubę uwię­zioną w domu, w cie­płej bawialni. Nie wolno jej było nawet pójść do kościoła. A Joanna, jak gdyby ni­gdy nic, dosta­wała kataru za kata­rem, a w czerwcu zakoń­czyła sezon bron­chi­tem.

– Cze­goś podob­nego ni­gdy w naszej rodzi­nie nie było – zauwa­żyła pani Fry­de­ryka, dając w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że skłon­ność tę odzie­dzi­czyła Buba po Stir­lin­gach. – Ja sądzę – oświad­czyła – że jak ktoś posta­na­wia sobie, że się nie prze­ziębi, to się nie prze­ziębi.

A więc w tym sęk. Joanna była sama wszyst­kiemu winna.

Ale dziś rano naj­do­tkli­wiej bolało Joannę, że wciąż nazy­wają ją jesz­cze Bubą. Zno­siła to cier­pli­wie przez dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i naraz poczuła, że dłu­żej tego nie znie­sie. Pełne jej imię brzmiało: Joanna Walen­cja – tro­chę zbyt pom­pa­tycz­nie, jak­kol­wiek Joan­nie podo­bał się cudzo­ziem­ski nieco dźwięk imie­nia Walen­cja. Podobno dzia­dek jej po kądzieli, stary Amos Bar­rac­lud, ochrzcił ją w ten spo­sób. „Joannę” dodał ojciec, chcąc uczy­nić imię córki tro­chę bar­dziej swoj­skim, a cała rodzina wybrnęła z trud­no­ści, obda­rza­jąc ją prze­zwi­skiem Buba.

– Mamo – rze­kła nie­śmiało – czy nie mogła­byś mnie nazy­wać Joanną? Buba brzmi jakoś tak… tak…

Pani Fry­de­ryka obrzu­ciła córkę zdu­mio­nym spoj­rze­niem. Nosiła oku­lary o nie­zwy­kle sil­nych soczew­kach, co nada­wało oczom jej szcze­gól­nie nie­przy­jemny, sowi wyraz.

– Dla­czego ci się nie podoba „Buba”?

– Brzmi jakoś tak dzie­cin­nie – bąk­nęła Joanna.

– Ach tak – uśmiech pani Fry­de­ryki nie nale­żał do słod­kich. – Więc imię to powinno ci odpo­wia­dać. Zapew­niam cię, dro­gie dziecko, że jesteś jesz­cze dość dzie­cinna.

– Ależ mam już dwa­dzie­ścia dzie­więć lat – rze­kło „dro­gie dziecko” z roz­pa­czą w gło­sie.

– Na twoim miej­scu, kocha­nie, nie trą­bi­ła­bym o tym na cały świat – rze­czowo zauwa­żyła pani Fry­de­ryka. – Dwa­dzie­ścia dzie­więć lat! W twoim wieku byłam już dzie­więć lat po ślu­bie.

– Ja wyszłam za mąż, mając sie­dem­na­ście lat – oświad­czyła z dumą cio­cia Tekla.

Joanna zer­k­nęła na nią ukrad­kiem. Pani Fry­de­ryka byłaby może nie­brzydka, gdyby nie jej okropne oku­lary i haczy­ko­waty nos, które spra­wiały, że wyglą­dała bar­dziej sowio niż naj­praw­dziw­sza sowa. Zresztą, kiedy miała dwa­dzie­ścia lat, była może dość ładna. Ale cio­cia Tekla… A prze­cież i na nią zna­lazł się ama­tor. Joanna czuła, że cio­cia Tekla ze swoją pła­ską, pomarsz­czoną twa­rzą, z bro­dawką aku­rat na samym czubku bul­wia­stego nosa, z wło­sami na bro­dzie, żółtą szyją i wyłu­pia­stymi oczami ma jed­nak nad nią tę prze­wagę – i prawo patrze­nia na nią z góry.

Do połu­dnia deszcz lał bez prze­rwy. Joanna sztu­ko­wała koł­drę. Nie­na­wi­dziła tej roboty. Zwłasz­cza że koł­dry były zupeł­nie nie­po­trzebne. W domu było ich zatrzę­sie­nie. Na stry­chu stały trzy skrzy­nie napa­ko­wane koł­drami. Pani Fry­de­ryka zaczęła gro­ma­dzić koł­dry, kiedy Joanna miała sie­dem­na­ście lat, i gro­ma­dziła je wytrwale w dal­szym ciągu, cho­ciaż sta­wało się coraz mniej praw­do­po­dobne, żeby Joanna ich kie­dy­kol­wiek potrze­bo­wała. Ale Joanna musi coś robić, a mate­riały do robó­tek ręcz­nych są zbyt kosz­towne. Bez­czyn­ność ucho­dziła w domu Stir­lin­gów za śmier­telny grzech. Kiedy Joanna była jesz­cze dziec­kiem, matka kazała jej co wie­czór zapi­sy­wać w czar­nym wstręt­nym note­siku wszyst­kie chwile, które danego dnia spę­dziła bez­czyn­nie. A w nie­dzielę musiała doda­wać je razem i pro­sić Boga o prze­ba­cze­nie.

Dzi­siaj Joanna tylko dzie­sięć minut próż­no­wała. Przy­naj­mniej pani Fry­de­ryka i cio­cia Tekla nazwa­łyby to próż­no­wa­niem. Poszła do swego pokoju po lep­szy napar­stek i z poczu­ciem winy otwo­rzyła na ślepo Jesienne liście. Po chwili była już porwana tą cudowną lek­turą.

– Bubo! – roz­legł się nagle głos matki z dołu. – Co ty tam robisz sama w pokoju?

Joanna drgnęła i wypu­ściła książkę z ręki, jakby to był roz­ża­rzony węgiel. Pobie­gła z powro­tem do swo­jej łata­niny. Ale w sercu jej pozo­stało uczu­cie pogody, które zja­wiało się zawsze, ile­kroć zagłę­biała się w któ­rąś z ksią­żek Johna Fostera. Joanna nie­wiele wie­działa o lasach – poza dębo­wymi i sosno­wymi nawie­dza­nymi przez duchy gajami, oka­la­ją­cymi Błę­kitny Zamek. Całe życie tęsk­niła za nimi pota­jem­nie i dla­tego książka Fostera o lasach była jej tak bli­ska.

W połu­dnie prze­stało padać, ale słońce poka­zało się dopiero o trze­ciej. Wów­czas Joanna oświad­czyła nie­śmiało, że zamie­rza wyjść do mia­sta.

– Po co chcesz wyjść do mia­sta? – zapy­tała matka.

– Chcę zmie­nić książkę w czy­telni.

– Prze­cież dopiero w zeszłym tygo­dniu zmie­nia­łaś książkę.

– Nie, cztery tygo­dnie temu.

– Ależ skąd cztery tygo­dnie. Bzdury.

– Naprawdę, mamo…

– Mylisz się. To mogło być naj­da­lej dwa tygo­dnie temu. Nie lubię, jak się ze mną sprze­czasz. I w ogóle nie rozu­miem, po co ci teraz nowa książka. Za dużo czasu tra­cisz na czy­ta­nie.

– Cóż jest wart mój czas? – spy­tała Joanna z gory­czą.

– Bubo, nie mów takim tonem do mnie!

– Nie ma w domu her­baty – wtrą­ciła cio­cia Tekla. – Jeżeli Buba chce się przejść, niech pój­dzie i przy­nie­sie tro­chę her­baty. Cho­ciaż powie­trze jest tak wil­gotne, że katar gotowy.

Jesz­cze przez dzie­sięć minut deba­to­wano nad tą kwe­stią, aż wresz­cie pani Fry­de­ryka dość nie­chęt­nie wyra­ziła zgodę.

– Czy wło­ży­łaś kalo­sze? – zawo­łała cio­cia Tekla, gdy Joanna była już przy drzwiach. Cio­cia Tekla nie zapo­mi­nała zapy­tać o to, ile­kroć Joanna wycho­dziła na ulicę w mokry dzień.

– Tak.

– A czy wło­ży­łaś fla­ne­lową spód­nicę? – spy­tała pani Fry­de­ryka.

– Nie.

– Bubo, ja doprawdy cię nie rozu­miem. Czy chcesz znowu zazię­bić się na śmierć? – Z tonu jej można było wno­sić, że Joanna już kil­ka­krot­nie umarła z prze­zię­bie­nia. – W tej chwili idź na górę i włóż ją.

– Mamo, nie potrze­buję fla­ne­lo­wej spód­nicy. W saty­no­wej jest mi dosta­tecz­nie cie­pło.

– Bubo, pamię­taj, że mia­łaś dwa lata temu bron­chit. Idź i zrób, jak ci każę.

Joanna usłu­chała, ale nikt nie wie, jak mało bra­ko­wało, by przed tym wyrżnęła o zie­mię doniczką z kak­tu­sem. Nie­na­wi­dziła tej sza­rej fla­ne­lo­wej spód­nicy. Oli­wia nosiła marsz­czone jedwa­bie, prze­zro­czy­sty batyst oraz cie­niut­kie koron­kowe fal­banki. Ale ojciec Oli­wii oże­nił się „z posa­giem” i Oli­wia ni­gdy nie miała bron­chitu. Ot co.

– Czy wiesz na pewno, że nie zosta­wi­łaś mydła w wodzie? – krzy­czała za nią pani Fry­de­ryka. Ale Joanny już nie było.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki