Emilka ze Srebrnego Nowiu (ekskluzywna edycja) - Lucy Maud Montgomery - ebook

Emilka ze Srebrnego Nowiu (ekskluzywna edycja) ebook

Lucy Maud Montgomery

4,2

Opis

Opowiada historię kilkunastoletniej dziewczynki, która po śmierci ojca musi zamieszkać u nieznanych krewnych w tytułowym Srebrnym Nowiu. Trudno jest jej odnaleźć się w nowym otoczeniu, przywyknąć do nieznanych tradycji i zwyczajów, a także znaleźć wspólny język z surową i apodyktyczną ciotka Elżbietą. Swoje przeżycia opisuje w listach, pisanych do zmarłego ojca, które przechowuje na strychu. Dzięki wrażliwości i bujnej wyobraźni zyskuje przyjaciół, przywiązuje się do swoich opiekunów, a Srebrny Nów zaczyna uważać za swój prawdziwy dom.

Szczera i wzruszająca powieść, zawierająca najwięcej wątków autobiograficznych ze wszystkich utworów autorki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (13 ocen)
5
7
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zielonookabrunetka

Dobrze spędzony czas

Nie oceniam tłumaczenia. Fajne okładki. Uważam, że oprócz tomu 1 Ani, który jest moim ulubionym, to Emilka zasługuje na 1 miejsce. To chyba ulubiona moja seria Pani Montgomery. Nie pamiętam czy przeczytałam jej wszystkie książki, ale większość. Co to tego cyklu: Emilka jest dojrzalsza i odważniejsza. Emilka to siła! Polecam tę serię.
00
Evitka85

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam 😉 i
00

Popularność




Roz­dział I. Domek w wąwo­zie

ROZ­DZIAŁ I

Domek w wąwo­zie

Domek w wąwo­zie był poło­żony o „milę drogi od zewsząd”, jak mówili miesz­kańcy Boru Majo­wego. Wąwóz ten sta­no­wiła poro­sła trawą dolinka; domek wyglą­dał na tym tle, jakby nie był dzie­łem rąk ludz­kich, tak jak inne budynki, lecz jakby wyrósł tam nagle jako wielki, bru­natny grzyb. Pro­wa­dziła do niego wąska, zaro­śnięta zie­le­nią ścieżka, ukryta przed ludz­kim okiem przez zwarty sze­reg mło­dych krze­wów. Nie było stam­tąd widać żad­nego innego domo­stwa, cho­ciaż mia­steczko poło­żone było na wzgó­rzu.

– Helena Gre­ene mówiła, że jest to naj­bar­dziej samotne miej­sce na świe­cie i zapew­niała, że nie pozo­sta­łaby tam ani przez jedną dobę, gdyby jej nie było żal dziecka.

Emilka nie wie­działa, że jest przed­mio­tem współ­czu­cia; nie wie­działa rów­nież, co zna­czy samot­ność. Ona miała towa­rzy­stwa pod dostat­kiem: ojciec, Kicia, Nie­zno­śnik; Kró­lowa Wichrów też jest w pobliżu; a drzewa: Adam i Ewa, Świerk Wynio­sły, a wszyst­kie te zaprzy­jaź­nione z nią dzieci-krzewy!

Nie zapo­mi­najmy też o „pro­myku”. Ni­gdy nie wie­działa, kiedy on zabły­śnie, a cią­gła moż­li­wość napeł­niała ją rado­ścią wycze­ki­wa­nia.

Emilka wymknęła się o zmierz­chu na prze­chadzkę. Było chłodno. Przez całe życie pamię­tać będzie ową prze­chadzkę, może dla­tego, że opro­mie­niona była jakimś feerycz­nym pięk­nem, a może dla­tego, że po raz pierw­szy owego tygo­dnia roz­bły­snął „pro­myk”, ale naj­praw­do­po­dob­niej dla­tego, że zda­rzyło się to, co się zda­rzyło, gdy wró­ciła z tej wła­śnie prze­chadzki.

Był to posępny dzień pierw­szej połowy maja; chmury usta­wicz­nie gro­ziły desz­czem, ale deszcz nie spadł ani razu. Ojciec spę­dził cały dzień na szez­longu w salo­niku. Dużo kasz­lał, roz­ma­wiał nie­wiele. Dla Emilki było to rze­czą nie­zwy­kłą. Tego dnia leżał prze­waż­nie z rękami pod­ło­żo­nymi pod głowę, a jego wiel­kie, pod­krą­żone oczy utkwione były z sen­nym wyra­zem, jak gdyby nic nie widziały, w zachmu­rzone niebo, któ­rego skra­wek widoczny był pomię­dzy gałę­ziami sosen rosną­cych przed gan­kiem. Sosny te nazy­wano Ada­mem i Ewą, gdyż Emilka zauwa­żyła nie­gdyś wybitne podo­bień­stwo mię­dzy ich sto­sun­kiem do trze­ciego drzewa, małej jabłoni, a pozy­cją Adama i Ewy wobec drzewa wia­do­mo­ści dobrego i złego, odma­lo­waną na sta­ro­świec­kim obrazku w książce Heleny Gre­ene. Drzewo wia­do­mo­ści dobrego i złego wyglą­dało zupeł­nie tak samo jak ta krępa jabłoń, a Adam i Ewa stali po obu stro­nach, sztywni, jakby zasty­gli, zupeł­nie tak jak te dwie sosny.

Emilka zasta­na­wiała się, o czym ojciec myśli, ale ni­gdy nie nudziła go pyta­niami, gdy kaszel się wzma­gał. Pra­gnęła tylko mieć kogoś do roz­mowy. Tego dnia Helena Gre­ene też nie była uspo­so­biona do poga­wędki. Wciąż zrzę­dziła, a to zna­czyło, że Helena była czymś stra­piona. Poprzed­niego wie­czora też zrzę­dziła po odej­ściu dok­tora, który szep­tał coś do niej w kuchni; zrzę­dziła, poda­jąc Emilce przed spa­niem kola­cyjkę, zło­żoną z chleba i z syropu cukro­wego. Emilka nie lubiła chleba z syro­pem, ale jadła i piła, aby nie ura­zić Heleny. Helena nie­czę­sto pozwa­lała jej jeść przed spa­niem; skoro to uczy­niła, to widocz­nie odczu­wała potrzebę oka­za­nia jej szcze­gól­nych wzglę­dów.

Emilka miała nadzieję, że ten atak zrzę­dze­nia minie do wie­czora. Zwy­kle tak bywało. Ale dzi­siaj i to zawio­dło, tak że Helena nie mogła być brana w rachubę jako towa­rzy­stwo. Nie zna­czy to, że kiedy indziej była ona ide­alną towa­rzyszką. Douglas Starr powie­dział razu pew­nego w przy­stę­pie unie­sie­nia, że Helena Gre­ene jest „nudną, starą zrzędą bez rozumu”; ile­kroć Emilka patrzyła na Helenę, przy­cho­dziło jej na myśl to okre­śle­nie, które wyda­wało jej się ude­rza­jąco trafne.

Tak więc przez całe popo­łu­dnie bujała się Emilka na fotelu na bie­gu­nach, czy­ta­jąc Podróż Piel­grzyma. Emilka ogrom­nie lubiła Podróż Piel­grzyma. Nie­jed­no­krot­nie prze­cha­dzała się po cia­snym wąwo­zie z Kry­sty­nem i z Kry­styną, ale bez porów­na­nia bar­dziej podo­bały jej się przy­gody Kry­styna, niż przy­gody Kry­styny. Bo przede wszyst­kim tak tłoczno było wiecz­nie dokoła Kry­styny! Nie wywie­rała ona ani w czę­ści tego uroku, jakim była opro­mie­niona samotna, nie­ustra­szona postać, sta­wia­jąca czoło wszyst­kim cie­niom Ponu­rej Doliny i spo­tka­nemu tam Apol­li­nowi. Ciem­no­ści i widma są niczym, kiedy czło­wiek jest w towa­rzy­stwie. Ale być samą, och, Emilka wzdry­gała się na tę myśl!

Gdy Helena oznaj­miła, że już podała kola­cję, Douglas Starr pole­cił Emilce przejść do jadalni.

– Ja nie będę dzi­siaj jadł. Będę leżał tutaj i odpo­czy­wał. A kiedy wró­cisz z kola­cji, poroz­ma­wiamy poważ­nie.

Uśmiech­nął się swym daw­nym, pięk­nym uśmie­chem, peł­nym uczu­cia, słod­kim, jak mówiła w swych myślach Emilka. Zja­dła szybko kola­cję, uszczę­śli­wiona, jak­kol­wiek posi­łek nie był dobry. Chleb był zeschły, jajka nie­do­go­to­wane, ale jakimś cudow­nym zrzą­dze­niem losu pozwo­lono jej mieć przy boku Kicię i Nie­zno­śnika: sie­dzieli przy niej, jedno po lewej, dru­gie po pra­wej ręce, a Helena zrzę­dziła tylko wtedy, kiedy Emilka kar­miła ich oboje, rzu­ca­jąc im kawałki chleba z masłem.

Kicia miała taki zabawny spo­sób sia­da­nia na tyl­nych łap­kach i chwy­ta­nia chleba przed­nimi łap­kami, a Nie­zno­śnik tak umiał trą­cać nogę Emilki nie­mal ludz­kim doty­kiem, gdy zbyt długo dawała mu cze­kać na jego kolejkę. Emilka lubiła ich oboje, ale Kicia była jej ulu­bie­nicą. Była to ładna, sza­ro­oka kotka o wiel­kich, heba­no­wo­czar­nych oczach: a taka była milutka, pulchna, taka piesz­czoszka! Nie­zno­śnik zawsze był chudy. Żadna ilość jedze­nia nie zdo­łała ni­gdy pokryć wysta­ją­cych żeber. Emilka lubiła go, ale ni­gdy nie przy­szło jej na myśl pogła­skać go lub pokle­pać, dla­tego wła­śnie, że był taki chudy. A jed­nak miał on pewną rasową pięk­ność, która prze­ma­wiała do Emilki. Był to sza­ro­biały kot, miej­scami bar­dzo biały, o bar­dzo gład­kiej sier­ści, o wydłu­żo­nym pyszczku, dłu­gich uszach i bar­dzo zie­lo­nych oczach; nie­bez­pieczny bojow­nik, który w mgnie­niu oka poskra­miał obce koty! Rzu­cał się nawet na duże psy i wyga­niał je bez par­donu.

Emilka kochała swoje kotki. Ona sama je wycho­wała, jak mawiała z dumą. Otrzy­mała je w pre­zen­cie od swego nauczy­ciela ze szkółki nie­dziel­nej, gdy były malut­kimi kocię­tami.

– Żywy pre­zent jest czymś szcze­gól­nie miłym – zwie­rzyła się Emilka Hele­nie – bo z bie­giem czasu staje się coraz mil­szy.

Ale mar­twiła ją bez­dziet­ność tej pary.

– Nie wiem, dla­czego Kicia nie ma małych kociąt – skar­żyła się Hele­nie. – O ile wiem, więk­szość kotów ma tyle kociąt, że sami rodzice nie wie­dzą, co z nimi robić.

Po kola­cji Emilka wró­ciła do salo­niku: ojciec usnął. Bar­dzo ją to ucie­szyło: wie­działa, że nie­wiele sypiał od dwóch dni. Była troszkę roz­cza­ro­wana, ponie­waż nie będą mieli owej „poważ­nej roz­mowy”. „Poważne” roz­mowy z ojcem były zawsze czymś roz­kosz­nym! Ale naj­le­piej będzie na razie pójść na prze­chadzkę, na taką cudną, samotną prze­chadzkę o wio­sen­nym zmierz­chu. Od tak dawna nie była już na prze­chadzce.

– Włóż kap­tu­rek i bacz, abyś wró­ciła do domu natych­miast, gdyby zaczął padać deszcz – upo­mi­nała Helena. – Ty nie możesz mok­nąć na zim­nie, tak jak inne kozy w twoim wieku.

– Dla­czego ja nie mogę?! – spy­tała Emilka z obu­rze­niem. Dla­czego ona ma być pozba­wiona przy­wi­leju „mok­nię­cia na zim­nie”, skoro inne dzieci mokną bez­kar­nie? To nie jest w porządku.

Ale Helena tylko tak zrzę­dzi. Emilka z kolei mru­czy sama do sie­bie dla wła­snej satys­fak­cji: „Jesteś nudną starą zrzędą bez cie­nia rozumu!” Wcho­dzi po scho­dach, gdyż trzeba wyjąć z szafy kap­tur i płaszcz. Wcho­dzi po kap­turek opie­szale, bo ogrom­nie lubi bie­gać z gołą głową. Wkłada wypło­wiały kap­turek na swe kru­cze war­ko­cze i uśmie­cha się przy­jaź­nie do swego odbi­cia w małym zwier­cia­dle. Uśmiech rodzi się w kąci­kach jej ust i powoli roz­lewa się po całej twa­rzyczce, sub­telny, miękki, prze­śliczny, jak myśli nie­raz Douglas Starr. Jest to uśmiech jej zmar­łej matki, ten czar, który chwy­cił go za serce i przy­kuł od pierw­szego wej­rze­nia do Julii Mur­ray. Na pozór jest to jedyne dzie­dzic­two fizyczne Emilki po matce. Z wszyst­kich innych cech, myśli ojciec, jest ona podobna do rodziny Star­rów: ma ich wiel­kie, zło­to­szare oczy, ocie­nione dłu­gimi rzę­sami i czar­nymi brwiami, ich wyso­kie, białe czoło (zbyt wyso­kie, aby mogła być pięk­no­ścią), ich deli­katny owal, ich bla­dość, ich ner­wowe usta i maleń­kie uszy, wska­zu­jące na jej pokre­wień­stwo z rodem Dobrych Wró­żek.

– Idę na prze­chadzkę z Kró­lową Wichrów, kocha­nie – rze­cze Emilka. – Chcia­ła­bym móc cię zabrać z sobą. Czy ty wyszłaś kie­dy­kol­wiek poza mury tego pokoju? Wąt­pię. Dzi­siej­szego wie­czora wyj­dzie Kró­lowa Wichrów na pola. Jest ona wysoka i w mgłę spo­wita, owiana przej­rzy­stymi, jedwab­nymi sza­tami barwy sza­rej; ma skrzy­dła, podob­nie jak nie­to­perz, ale przez jej skrzy­dła widać świat dokoła, ma oczy błysz­czące jak gwiazdy, prze­świ­tu­jące poprzez jej dłu­gie, roz­pusz­czone włosy. Ona umie fru­wać, ale dzi­siaj pój­dzie się przejść ze mną w pole. Ona jest moją wielką przy­ja­ciółką. Kró­lowa Wichrów! Znam ją od chwili, kiedy skoń­czy­łam sześć lat. Jeste­śmy sta­rymi, sta­rymi przy­ja­ciół­kami, ale nie tak daw­nymi jak ja i ty, mała Emilko-w-Zwier­cia­dle. My jeste­śmy przy­ja­ciół­kami od nie­pa­mięt­nych cza­sów, prawda?

Emilka-spoza-Zwier­cia­dła posyła dło­nią poca­łu­nek Emilce-w-Zwier­cia­dle i znika.

Kró­lowa Wichrów czeka na nią za drzwiami, koły­sząc trawą rosnącą pod oknem salo­niku, potrzą­sa­jąc roz­ło­ży­stymi gałę­ziami Adama i Ewy, szep­cząc coś na ucho krze­wom, łając Wynio­sły Świerk.

Emilka od tak dawna nie była na prze­chadzce, że wręcz sza­leje z rado­ści. Zima była burz­liwa, spa­dło tyle śniegu, że nie wolno było wycho­dzić z domu. Kwie­cień był mie­sią­cem dżdżu i wia­tru. Tak więc w ten wie­czór majowy czuła się jak wię­zień wypusz­czony na wol­ność. Dokąd pójść? Czy w stronę mia­steczka, czy na prze­łaj przez pola? Emilka wybrała to dru­gie.

Szła w kie­runku zeschłych świer­ków, na skraj roz­le­głego, stro­mego pastwi­ska. Tam było ustro­nie, wycza­ro­wane przez magiczne moce. Tam dozna­wała nie­zna­nych nikomu roz­ko­szy, pełni rado­ści ze swego pier­wo­ródz­twa. Kto by był widział Emilkę sunącą przez nagie pole, nie zazdro­ściłby jej by­naj­mniej. Była drobna, blada, bied­nie odziana: chwi­lami drżała z zimna w swym lek­kim żakie­ciku; a jed­nak nie­jedna kró­lowa odda­łaby chęt­nie koronę za jej wizje, za jej cudne marze­nia. Bru­natne, zdep­tane trawy pod jej sto­pami były aksa­mi­tem. Stary, pogięty skar­ło­wa­ciały świerk, pod któ­rym odpo­częła przez chwilę, patrząc w niebo, był mar­mu­rową kolumną w pałacu bogów. Odle­głe, mgli­sto rysu­jące się pagórki były for­tami strze­gą­cymi cudow­nego grobu. A towa­rzy­szyły jej w tej wędrówce wszyst­kie Dobre Wróżki oko­licy, bo tutaj wie­rzyła w dobre duchy, w owe cza­ro­dziejki w bia­łych sza­tach i lśnią­cych klej­no­tach, w ów zie­lony ludek traw, elfy miesz­ka­jące w mło­dych świer­kach, w duchy wichru i dzi­kiej paproci. Tu wszystko mogło się zda­rzyć, wszystko mogło stać się prawdą.

A ta polanka wśród igla­stych drzew była takim uro­czym zakąt­kiem, gdzie można było bawić się w cho­wa­nego z Kró­lową Wichrów. Ona była tutaj tak bar­dzo rze­czy­wi­sta: byle tylko sko­czyć dość żwawo i ukryć się w porę za pniem drzewa – w tym rzecz, że ni­gdy nie można zdą­żyć! – a ujrzysz ją, tak jak ją czu­jesz i sły­szysz. Bo ona jest, oto jest powiew jej szat, nie! To śmiech jej sły­chać na wierz­chołku naj­wyż­szych drzew i znów roz­po­czyna się polo­wa­nie, aż wresz­cie, nagle… zdaje się, że Kró­lowa Wichrów ode­szła. Wie­czór ską­pany jest w cudow­nej ciszy, gdy wtem roz­ry­wają się na zacho­dzie skłę­bione chmury i uka­zuje się cza­rowny, blady skra­wek nieba, błę­kit­no­zie­lo­nawy, a na nim – srebrny nów.

Emilka stoi i patrzy w górę ze zło­żo­nymi rękami, z czarną główką prze­giętą do tyłu. Musi wró­cić do domu i opi­sać tę chwilę w swym żół­tym zeszy­cie, w któ­rym ostatni zapi­sek brzmi: „Życio­rys Kici”. Cią­żyć jej będzie to piękno, dopóki go nie wypo­wie w opi­sie. A potem prze­czyta to ojcu. Notuje sobie w pamięci, że wierz­chołki drzew na wzgó­rzu odci­nają się na tle błę­kit­no­zie­lo­na­wego stropu jak cie­niutka czarna koronka.

I w tym, na jedną wspa­niałą, prze­cu­downą chwilę, zstą­pił na nią „pro­myk”.

Emilka tak to nazy­wała, cho­ciaż czuła, że ta nazwa nie oddaje wier­nie jej prze­ży­cia. Ono nie dawało się wyra­zić sło­wami. Nawet ojciec nie mógł tego pojąć, zawsze wyda­wał się tro­chę zasko­czony na dźwięk tego wyrazu. Z nikim wię­cej o tym nie roz­ma­wiała.

Myślała zawsze, jak daleko pamięć jej się­gała, że była bar­dzo, bar­dzo bli­ską świata cudow­nego piękna. Świat ten był oddzie­lony od niej tylko cienką zasłoną; ona ni­gdy nie mogła uchy­lić tej zasłony ani na chwilę, ale cza­sem… podmuch wia­tru roz­wie­wał ją na jeden błysk i wów­czas Emilka dozna­wała olśnie­nia, była ocza­ro­wana, na prze­ciąg sekundy otwie­rała przed nią swe pokoje kra­ina cudu… jeden błysk tylko…! Sły­szała tony nie­ziem­skiej melo­dii.

Takie chwile zda­rzały się rzadko, mijały szybko, pozo­sta­wia­jąc ją zdy­szaną, upo­joną. Ni­gdy nie mogła ich wskrze­sić na zawo­ła­nie, ni­gdy ich sobie uprzy­tom­nić, ni­gdy zastą­pić wyobraź­nią; ale świa­do­mość cudu towa­rzy­szyła jej przez sze­reg dni. Cud nie pona­wiał się ni­gdy w tej samej postaci. Dzi­siaj stwo­rzyły go te ciemne gałę­zie na odle­głym nie­bie. Przy­no­sił go wiatr nocny na skrzy­dłach dzi­kiej, dono­śnej muzyki, wraz z cie­niem snu­ją­cym się po polu, wraz z bły­ska­wicą zaglą­da­jącą do jej okna pod­czas burzy let­niej, wraz ze śpie­wem: „Święty, mocny, Święty Nie­śmier­telny” roz­brzmie­wa­ją­cym w kościele, wraz z tym bla­skiem ognia, jaki zastała kie­dyś w kuchni, wra­ca­jąc do domu w jesienny wie­czór; wraz z nowym wyra­zem szczę­śli­wie odkry­tym przez nią pod­czas kre­śle­nia „opisu” jakie­goś zja­wi­ska. A ile­kroć ów „pro­myk” odwie­dzał ją Emilka, czuła, że życie jest rze­czą cudną, tajem­ni­czą, nie­znisz­czal­nym pięk­nem.

Rzu­ciła się ku domowi w wąwo­zie. Pilno jej było przy­być do swego pokoju i przy­stą­pić do opisu, zanim obraz, jaki ujrzała, ule­gnie w jej pamięci czę­ścio­wemu zaćmie­niu. Wie­działa na razie tylko, od jakich słów zacznie. Zda­nie to było już, rzekł­byś, wyryte na dnie jej duszy: „Wzgó­rze zawo­łało mnie, a we mnie coś odpo­wie­działo echem na to woła­nie”.

Zastała Helenę Gre­ene na progu: cze­kała na nią. Emilka tak była prze­peł­niona szczę­ściem, że wszyst­kich w tej chwili kochała, nawet nudne zrzędy bez cie­nia rozumu. Objęła obu­rącz kolana Heleny i przy­tu­liła się do nich. Helena patrzyła ze smut­kiem na tę twa­rzyczkę, na któ­rej oży­wie­nie nama­lo­wało ciem­no­ró­żowy rumie­niec i rze­kła, tłu­miąc wes­tchnie­nie:

– Czy wiesz, że twój tatuś będzie jesz­cze żył zale­d­wie tydzień, może dwa tygo­dnie…?

Roz­dział II. Noc czu­wa­nia

ROZ­DZIAŁ II

Noc czu­wa­nia

Emilka stała bez słowa i wpa­try­wała się w ciemną, ogo­rzałą twarz Heleny; znie­ru­cho­miała, jakby ska­mie­niała. Była ogłu­szona, jak gdyby Helena ude­rzyła ją młot­kiem w głowę. Rumieńce zni­kły z jej twa­rzyczki, źre­nice roz­sze­rzyły się tak, że zni­kły zupeł­nie tęczówki, oczy jej stały się czarne jak mroczne otchła­nie. Wra­że­nie było tak prze­ra­ża­jąco silne, że nawet Helena Gre­ene poczuła się nie­swojo.

– Mówię ci o tym dla­tego, że według mnie czas naj­wyż­szy, abyś wie­działa – rze­kła. – Pro­si­łam już od sze­regu mie­sięcy tatu­sia, żeby ci to powie­dział, ale on wciąż odkłada i odkłada ter­min tej roz­mowy. Powie­działam mu: „Pan wie, jak ona się przej­muje wszyst­kim, więc jeżeli pan pew­nego dnia umrze nagle, ją może to zabić, o ile nie będzie na ten fakt przy­go­to­wana”. A on na to: „Jesz­cze czas, jesz­cze czas, Heleno”. Ale ni­gdy słów­kiem o tym nie wspo­mniał, a kiedy dok­tor oznaj­mił mi wczo­raj, że koniec jest bli­ski, zro­zu­mia­łam, że mnie przy­pada zada­nie poin­for­mo­wa­nia cię o sta­nie ojca i przy­go­to­wa­nia cię na to nie­szczę­ście. Opa­nuj się, dziecko, nie patrz takimi oczami na mnie! Nic złego ci się nie sta­nie, będziesz miała opiekę. Krewni two­jej mamy zajmą się tobą, cho­ciażby ze względu na dumę rodzinną Mur­rayów, jeżeli nie z innych pobu­dek. Nie pozwolą umrzeć albo iść do obcych ludzi dziecku z ich krwi zro­dzo­nemu, nawet jeżeli to jest dziecko ojca przez nich znie­na­wi­dzo­nego. Będziesz miała ogni­sko domowe, lep­sze niż dotych­czas. Nie troszcz się o nic. A co do tatu­sia, to powin­naś się cie­szyć, że on odpocz­nie. On umiera od pię­ciu lat. Tai to przed tobą, ale to istny męczen­nik. Ludzie powia­dają, że serce ma zła­mane od chwili śmierci two­jej mamy: tak nagle to na niego przy­szło… cho­ro­wała tylko trzy dni. Dla­tego chcę, żebyś wie­działa z góry, co ma nastą­pić; przy­naj­mniej nie będziesz zasko­czona, gdy to się sta­nie. Na miłość boską, Emi­lio Byrd Starr, nie stój i nie patrz tak przed sie­bie! W gło­wie mi się mąci! Nie będziesz prze­cież pierw­szym dziec­kiem na świe­cie, które zostaje sie­rotą, ani ostat­nim! Sta­raj się być roz­sądna. I nie nudź tatu­sia tym, co ci powie­działam, pamię­taj! A teraz wejdź do domu, powie­trze jest przej­mu­jące; dam ci coś gorą­cego do wypi­cia, zanim pój­dziesz do łóżka.

Helena chciała wziąć dziecko za rękę. Emilka odzy­skała wła­dzę w człon­kach; byłaby krzyk­nęła gło­śno, gdyby Helena dotknęła jej w tej chwili. Wydała dźwięk ostry, gorzki i ze łzami w oczach unik­nęła ręki Heleny, wycią­gnię­tej po nią poprzez próg. Ucie­kła na ciemne schody.

Helena poki­wała głową i wró­ciła do kuchni.

Ja speł­ni­łam tylko mój obo­wią­zek – roz­my­ślała. On wciąż powta­rza, że „jesz­cze czas”, aż w końcu umrze, a ona zosta­nie tym zasko­czona. Teraz oswoi się z tą myślą, a za parę dni prze­sta­nie się nad tym zasta­na­wiać. Dla niej będzie to zresztą wyzwo­le­niem, jeżeli prawdą jest to wszystko, co sły­sza­łam o rodzi­nie Mur­rayów. Im też nie­ła­two przyj­dzie ją prze­ga­dać. Ona odzie­dzi­czyła po nich dumę i pychę i to jej dopo­może znieść ten cios. Powin­nam zawia­do­mić Mur­rayów, że on umiera, ale nie jestem pewna, kiedy to nastąpi. Mało która kobieta byłaby tu wytrzy­mała na moim miej­scu! Wstyd na przy­kład, jak tu się wycho­wuje dziecko: nawet do szkoły nie cho­dzi! Hm, nie­raz mu mówi­łam, co o tym sądzę, nie mam sobie nic do wyrzu­ce­nia, to mnie pocie­sza. Chodź tu zaraz, Nie­zno­śniku, ty utra­pie­nie! A gdzież jest Kicia?

Helena nie mogła zna­leźć Kici dla bar­dzo pro­stej przy­czyny: Kicia była na górze z Emilką, która trzy­mała ją mocno przy­tu­loną do sie­bie, sie­dząc po ciemku na brzegu swego łóżeczka. Wśród tej roz­pa­czy, tego opusz­cze­nia pewną pocie­chę sta­no­wiło to mięk­kie futerko i ten okrą­gły aksa­mitny pysz­czek tuż przy jej twa­rzyczce.

Emilka nie pła­kała: patrzyła pro­sto przed sie­bie w ota­cza­jący mrok, sta­rała się spoj­rzeć w oczy temu potwor­nemu nie­szczę­ściu, któ­rego zwia­stu­nem była Helena Gre­ene. Nie wąt­piła, coś jej mówiło, że to prawda. Dla­czego ona nie może umrzeć rów­nież? Ona nie będzie mogła na­dal żyć bez tatu­sia.

– Gdy­bym ja była Bogiem, nie pozwo­li­ła­bym, żeby się zda­rzały takie rze­czy – rze­kła.

Czuła, że to bar­dzo brzydko z jej strony tak mówić. Helena powie­działa jej kie­dyś, że naj­gor­szym prze­stęp­stwem, jakie można popeł­nić, jest nie­za­do­wo­le­nie z Boga. Ale mniej­sza o to! Jeśli będzie bar­dzo nie­grzeczna, to może Bóg ją uka­rze, odbie­ra­jąc jej życie, a wtedy ona i ojciec będą znów razem.

Ale nic się nie zda­rzyło, tylko Kicia uczuła zmę­cze­nie, bo zbyt długo trzy­mana była mocno w obję­ciach Emilki, było jej cia­sno i duszno. Wysu­nęła się i umknęła bez szmeru. Teraz dziew­czynka była zupeł­nie sama z tym okrop­nym bólem, który odczu­wała w całej swej isto­cie, a prze­cież nie był to ból fizyczny. Nie mogła go opa­no­wać. Nie mogła z nim wal­czyć, pisząc o nim w swym żół­tym zeszy­cie. Tam opi­sała swe zmar­twie­nie, gdy odjeż­dżał jej nauczy­ciel ze szkółki nie­dziel­nej; tam się zwie­rzała, gdy szła spać o gło­dzie; gdy Helena mówiła, że Emilka jest chyba obłą­kana, kiedy baje o jakiejś Kró­lo­wej Wichrów i o „pro­myku”; a ile­kroć się wypi­sała, wszyst­kie te rze­czy prze­sta­wały być bole­sne. Ale o tym nie mogła pisać. Nie mogła nawet udać się do ojca po słowo pocie­chy, tak jak wów­czas, kiedy tak strasz­nie opa­rzyła sobie rękę, zry­wa­jąc przez omyłkę pokrzywę. Ojciec trzy­mał ją przez całą noc na kola­nach, opo­wia­dał jej bajeczki i pomógł jej znieść cier­pie­nie. Ale ojciec, tak mówi Helena, umrze za tydzień, a może za dwa tygo­dnie. Emilka dozna­wała wra­że­nia, jak gdyby Helena powie­działa jej o tym przed wielu, wielu laty. A prze­cież nie upły­nęła jesz­cze godzina od chwili, kiedy się bawiła z Kró­lową Wichrów i wpa­try­wała się, zachwy­cona, w nów księ­ży­cowy na tle błę­kit­no­zie­lo­na­wego nieba.

„Pro­myk” nie zjawi się już ni­gdy, to nie­moż­liwe – myślała.

Ale Emilka odzie­dzi­czyła pewne cechy po swych wytwor­nych sta­rych przod­kach: męstwo, dar zno­sze­nia cier­pień, miło­sier­dzie, moc kocha­nia z głębi serca, umie­jęt­ność rado­wa­nia się, wytrwa­łość. Miała te wszyst­kie cechy i patrzyła na życie rozum­nie swymi sza­rymi oczami. Dar zno­sze­nia cier­pień i wytrwa­łość przy­szły jej teraz z pomocą, pod­trzy­mały w niej ducha. Nie wolno dać poznać ojcu, że Helena miała z nią tę roz­mowę, to by go strasz­nie zmar­twiło. Ona musi to zacho­wać przy sobie i kochać ojca, och! Tak bar­dzo go kochać przez ten krótki czas, który im jesz­cze pozo­stał.

Sły­szała jego kaszel w pokoju na dole; musi już być w łóżku, gdy on wej­dzie na pię­tro. Roze­brała się tak szybko, jak tylko na to pozwa­lały zzięb­nięte palce i wsu­nęła się do łóżeczka sto­ją­cego przy otwar­tym oknie. Głosy wio­sny, głosy nocy prze­ma­wiały do niej zewsząd, nie­wi­dzialne. Kró­lowa Wichrów pogwiz­dy­wała w oddali. Cho­chli­ków nie było sły­chać. Cho­chliki miesz­kają tylko w kró­le­stwie Szczę­ścia. Nie mając duszy, nie mogą prze­kro­czyć progu kró­le­stwa Smutku.

Leżała tak, zzięb­nięta, bez łez, bez czu­cia. Ojciec wszedł do pokoju. Jak wolno szedł, jak bar­dzo powoli zdej­mo­wał ubra­nie! Jak to się stało, że ona dotych­czas ni­gdy nie zwró­ciła uwagi na te objawy? Ale nie kasz­lał wcale. Och, żeby Helena mogła się mylić, a może się myli…? Dzika nadzieja zerwała się w zbo­la­łym ser­duszku. Wes­tchnęła.

Douglas Starr pod­szedł do jej łóżeczka. Czuła jego uko­chaną obec­ność. Usiadł na krze­śle przy niej w swym sta­rym czer­wo­nym szla­froku. Och, jakże ona go kochała! Na całym świe­cie nie ma dru­giego takiego ojca jak on, ni­gdy takiego nie było, tak peł­nego czu­ło­ści, tak wyro­zu­mia­łego, tak cudow­nego! Zawsze byli oboje parą kole­gów; tak się wza­jem­nie kochali! Nie! To być nie może, żeby oni mieli się roz­stać.

– Maleńka, śpisz?

– Nie – szep­nęła Emilka.

– A jesteś senna, moje kocha­nie?

– Nie… nie… nie jestem senna.

Douglas Starr wziął ją za rękę i trzy­mał mocno w swych dło­niach.

– W takim razie poroz­ma­wiamy, maleń­stwo. Ja też nie mogę spać. Muszę ci coś powie­dzieć.

– O, ja wiem, wiem już! – wybuch­nęła Emilka. – Och, ojcze, wiem już o tym! Helena mi powie­działa.

Douglas Starr sie­dział przez chwilę w mil­cze­niu. Po czym rzekł pół­gło­sem:

– Stara głu­pia… głu­pia gruba baba… – Jakby tusza Heleny była oko­licz­no­ścią jesz­cze bar­dziej obcią­ża­jącą z tytułu jej głu­poty. Znowu, po raz ostatni, wstą­piła w Emilkę nadzieja. Może to wszystko było straszną pomyłką, jed­nym wię­cej rysem głu­poty Heleny.

– To nie­prawda, czy tak, ojcze? – szep­nęła.

– Emilko, dziecko – odrzekł ojciec – ja nie mogę wziąć cię za rękę, nie mam siły… ale wstań i usiądź mi na kola­nach, tak po daw­nemu.

Emilka wyśli­zgnęła się z łóżeczka i wsko­czyła ojcu na kolana. On otu­lił ją swoim szla­fro­kiem i trzy­mał ją mocno w obję­ciu, twarz miał pochy­loną ku niej.

– Dro­gie dzie­ciątko moje, uko­chana Emilko, to jest prawda – rzekł. – Mia­łem zamiar sam ci to powie­dzieć dziś wie­czo­rem. A teraz ta stara idiotka Helena oznaj­miła ci to, zapewne w bru­talny spo­sób, i okrop­nie tobą wstrzą­snęła. Ona ma kurzy mózg, a uczu­cio­wość kro­wią. Niech sza­kale zdep­czą grób jej babki! Ja nie był­bym ci zadał bólu, kocha­nie.

Emilka wal­czyła z czymś, co ją dła­wiło.

– Ojcze… ja nie mogę… nie mogę znieść tej myśli… ja tego nie prze­żyję.

– Ow­szem, możesz i musisz się z nią pogo­dzić. Będziesz żyć na­dal, bo masz pewne zada­nie do speł­nie­nia na świe­cie. Ty masz moje zdol­no­ści, a ponadto coś, czego mnie zawsze bra­ko­wało. Ty doko­nasz tego, czego ja nie zdo­ła­łem, Emilko. Ja nie­wiele zdzia­ła­łem dla cie­bie, sło­neczko moje, ale robi­łem, co mogłem. Nauczy­łem cię pew­nych rze­czy, tak mi się wydaje, mimo Heleny Gre­ene. Emilko, czy pamię­tasz twoją matkę?

– Tro­szeczkę… nie­które rysy… jakby cudne urywki sen­nego marze­nia…

– Mia­łaś zale­d­wie cztery lata, gdy ona umarła. Ni­gdy z tobą nie roz­ma­wia­łem o niej, nie mogłem. Ale dzi­siaj powiem ci o niej wszystko. Teraz już nie cier­pię, gdy o niej mówię, zoba­czę ją wkrótce! Nie jesteś do niej podobna, Emilko: tylko gdy się uśmie­chasz, przy­po­mi­nasz ją… Poza tym podobna jesteś zupeł­nie do twej imien­niczki, do mojej matki. Gdy się uro­dzi­łaś, chcia­łem cię ochrzcić imie­niem Julii, imie­niem twej matki. Ale ona nie chciała… Mówiła, że jeżeli będziemy wołać na cie­bie, „Julko”, to nie­ba­wem ja będę ją nazy­wał „matką” dla odróż­nie­nia, a tego ona nie znie­sie. Mówiła, że ciotka jej, Nancy, powie­działa razu pew­nego: „Gdy po raz pierw­szy mąż twój powie do cie­bie: „matko”, romans twego życia będzie skoń­czony”. Nazwa­li­śmy cię więc po mojej matce Emilką; jej panień­skie imię i nazwi­sko brzmiało: Emi­lia Byrd. Twoja matka uwa­żała, że Emi­lia jet to naj­ład­niej­sze z imion, wytworne, śliczne, dźwięczne. Emilko, twoja matka była naj­słod­szą kobietą, jaką kie­dy­kol­wiek Bóg stwo­rzył.

Głos mu zadrżał przy tych sło­wach, Emilka przy­tu­liła się moc­niej do ojca.

– Pozna­łem ją przed dwu­na­stoma laty, kiedy byłem dru­gim redak­to­rem pisma „Enter­pre­ise” w Char­lot­te­town, a ona była w ostat­niej kla­sie na pen­sji. Była wysoka, miała blond włosy i nie­bie­skie oczy. Była tro­chę podobna do ciotki Laury, ale Laura nie była ni­gdy taka ładna. Zwłasz­cza z oczu i z głosu były do sie­bie podobne. Pocho­dziła z rodziny Mur­rayów z Czar­no­wody. Ni­gdy ci nie opo­wia­da­łem o rodzi­nie two­jej matki, Emilko. Oni od paru­set lat sie­dzą w oko­licy Czar­no­wody, są wła­ści­cie­lami farmy Srebrny Nów. Okręt, na któ­rym przy­wę­dro­wał pierw­szy Mur­ray w roku 1790, nazy­wał się „Srebrny Nów”, stąd nazwa farmy.

– Ładna nazwa, nów księ­ży­cowy jest takim ślicz­nym zja­wi­skiem – rze­kła Emilka, któ­rej na chwilę przy­kuło to uwagę.

– Ta farma od tej pory należy do Mur­rayów. Są oni rodziną bar­dzo dumną, duma Mur­rayów jest przy­sło­wiowa w pół­noc­nej czę­ści kraju, Emilko. Hm, mają ponie­kąd prawo być dumni, temu nie da się zaprze­czyć, ale oni posu­wają tę dumę zbyt daleko. Lud nazywa ich tam „rodem wybra­nym”. Roz­mna­żali się szybko, ale z cza­sem roz­pro­szyli się po świe­cie, tak że teraz miesz­kają w Srebr­nym Nowiu tylko dwie twoje ciotki, Elż­bieta i Laura oraz ich kuzyn, Jimmy Mur­ray. One ni­gdy nie były zamężne, nie mogły zna­leźć nikogo, kto by był godny ręki Mur­rayówny, tak przy­naj­mniej mówiono ogól­nie. Twój wuja­szek Oli­ver i wuja­szek Wal­lace miesz­kają w Sum­mer­side, a ciotka Ruth w Shrews­bury; twoja babka cio­teczna Nancy mieszka w Księ­żym Sta­wie.

– Księży Staw to cie­kawa nazwa, nie tak ładna, jak Srebrny Nów lub Czar­no­woda, ale cie­kawa – rze­kła Emilka. Pod wpły­wem cie­pła ojcow­skiego ramie­nia ustą­piło chwi­lowo uczu­cie grozy, po pro­stu prze­sta­wała wie­rzyć w tę okrop­ność.

Douglas Starr owi­nął ją szczel­niej szla­fro­kiem, uca­ło­wał jej ciemną główkę i cią­gnął dalej:

– Elż­bieta i Laura, Wal­lace i Oli­ver oraz Ruth byli dziećmi sta­rego Archi­balda Mur­raya. Matką ich była jego pierw­sza żona. Gdy miał lat 60, oże­nił się po raz drugi z mło­dziutką dziew­czyną, która umarła rów­no­cze­śnie z naro­dzi­nami twej matki. Julia była dwa­dzie­ścia lat młod­sza od swego przy­rod­niego rodzeń­stwa, jak je sama nazy­wała. Była bar­dzo ładna i pełna wdzięku, więc kochali ją wszy­scy i pie­ścili, i byli z niej dumni. Kiedy się zako­chała we mnie, w bied­nym dzien­ni­ka­rzu, nie­ma­ją­cym niczego na świe­cie, prócz pióra i ambi­cji, rodzina uwa­żała to za kata­strofę. Duma rodowa Mur­rayów nie mogła tego prze­bo­leć. Nie jestem zawzięty, ale padły tam słowa, któ­rych nie mogłem ni­gdy zapo­mnieć ani prze­ba­czyć. Twoja matka wyszła za mnie za mąż, Emilko, a tamci ze Srebr­nego Nowiu zerwali z nami. Czy wie­rzysz, że mimo to, ona ni­gdy nie żało­wała, że wyszła za mnie za mąż.

Emilka wycią­gnęła rękę i pokle­pała ojca po wychu­dłym policzku.

– Natu­ral­nie, że nie żało­wała. Natu­ral­nie, wolała cie­bie niż wszyst­kich Mur­rayów z księ­życa i z ziemi.

Ojciec zaśmiał się lekko, w gło­sie jego był odcień triumfu.

– Tak, zdaje się, że ona tak odczu­wała. A byli­śmy tacy szczę­śliwi, ach, Emi­leczko, ni­gdy nie było chyba szczę­śliw­szych ludzi od nas. Ty jesteś dziec­kiem naszego szczę­ścia. Przy­po­mi­nam sobie tę noc, gdy przy­szłaś na świat w Char­lot­te­town. Było to w maju, wiał wiatr zachodni, pędząc srebrne obłoki na księ­życ. Tu i ówdzie błysz­czały gwiazdy. W naszym ogródku, małym jak wszystko to, co posia­da­li­śmy, z wyjąt­kiem naszej miło­ści i naszego szczę­ścia, było ciemno i cicho. Cho­dzi­łem tam i na powrót wśród klom­bów brat­ków, zasa­dzo­nych ręką two­jej matki i modli­łem się. Blady świt zaró­żo­wił się na wscho­dzie, gdy wtem przy­biegł ktoś do mnie z oznaj­mie­niem, że mam córeczkę. Posze­dłem w głąb domu, a matka twoja powi­tała mnie tym słod­kim, cudow­nym uśmie­chem, który tak kocha­łem i rze­kła: „Drogi mój, mamy teraz dzie­cię nasze, to jedno tylko obcho­dzi nas na świe­cie”. Pomyśl, co za szczę­ście!

– Chcia­ła­bym, żeby ludzie mogli pamię­tać wszystko od chwili przyj­ścia na świat – rze­kła Emilka. – To byłoby takie cie­kawe.

– Pozwolę sobie zauwa­żyć, że mie­li­by­śmy cały sze­reg nie­przy­jem­nych wspo­mnień – odrzekł ojciec, śmie­jąc się znowu. – Przy­zwy­cza­ja­nie się do życia nie może być rze­czą przy­jemną, podob­nie jak odzwy­cza­ja­nie się od niego. Ale tobie ist­nie­nie nie wyda­wało się czymś trud­nym, Emi­leczko, przy­naj­mniej nie robi­łaś tego wra­że­nia; byłaś dobrym stwo­rzon­kiem. Prze­ży­li­śmy cztery lata w szczę­ściu, a potem… czy pamię­tasz ten okres, w któ­rym twoja matka umarła?

– Pamię­tam pogrzeb, ojcze, to pamię­tam dokład­nie. Sta­li­śmy pośrodku jakie­goś pokoju, trzy­ma­jąc się za ręce, potem wzią­łeś mnie na rękę, a matka leżała przed nami w dłu­giej, czar­nej trum­nie. Ty pła­ka­łeś, a ja nie mogłam pojąć dla­czego, zasta­na­wia­łam się też, dla­czego mama jest taka biała i nie otwiera oczu. Prze­chy­li­łam się i dotknę­łam jej policzka; taki był zimny. Zadrża­łam. W pokoju ktoś się ode­zwał: „Bie­dac­two małe!”, a ja się prze­ra­zi­łam i ukry­łam twarz na twoim ramie­niu.

– Tak i ja to pamię­tam. Matka twoja umarła nagle, o tym nie będziemy mówili. Wszy­scy Mur­ray­owie przy­byli na pogrzeb. Mur­ray­owie mają pewne tra­dy­cje i tych prze­strze­gają ści­śle. Jedną z nich jest zwy­czaj, że tylko świece mogą się palić w Srebr­nym Nowiu, żadna lampa! A drugą ich nie­wzru­szalną tra­dy­cją jest zasada, że nie­po­ro­zu­mie­nia nie mogą trwać wobec maje­statu śmierci. Przy­byli więc, kiedy umarła; byliby zapewne przy­byli na wieść o jej cho­ro­bie, gdyby byli o niej wie­dzieli, chcę w to wie­rzyć. Zacho­wy­wali się bar­dzo dobrze, doprawdy bez zarzutu. W niczym nie byli wów­czas Mur­ray­ami ze Srebr­nego Nowiu. Ciotka Elż­bieta miała na sobie swoją naj­lep­szą suk­nię z czar­nego atłasu. Nie sprze­ci­wiali się, gdy oznaj­mi­łem, że twoja matka będzie pocho­wana w gro­bie rodzin­nym Star­rów w Char­lot­te­town. Chcieli prze­wieźć ją do grobu Mur­rayów w Czar­no­wo­dzie, ale twój wuj Wal­lace przy­znał, że kobieta powinna nale­żeć do rodziny męża zarówno za życia, jak po śmierci. Potem zaś zapro­po­no­wali, że cie­bie zabiorą i zajmą się twoim wycho­wa­niem „w zastęp­stwie twej matki”. Odmó­wi­łem. Nie chcia­łem cię im oddać… wów­czas. Czy mia­łem słusz­ność, Emilko?

– Tak… tak… tak! – szep­tała Emilka, okry­wa­jąc ojca poca­łun­kami za każ­dym „tak”.

– Powie­dzia­łem Oli­ve­rowi Mur­ray­owi (to on roz­ma­wiał ze mną o tobie), że dopóki żyć będę, nie roz­łą­czę się z moim dziec­kiem. Odrzekł: „Jeże­liby pan kie­dy­kol­wiek zmie­nił zda­nie, niech nas pan zawia­domi”. Ale nie zmie­niłem zda­nia, nawet trzy lata póź­niej, kiedy dok­tor zabro­nił mi pra­co­wać. „Jeżeli pan nie zanie­cha pracy, pożyje pan naj­wy­żej jesz­cze rok” – rzekł – „o ile zaś będzie pan żył spo­koj­nie, prze­waż­nie na świe­żym powie­trzu, to może pan żyć i trzy i cztery lata”. Oka­zał się dobrym pro­ro­kiem. Przy­je­cha­łem tutaj i tu spę­dzi­li­śmy te nasze prze­miłe cztery lata wspól­nego pobytu. Miłe były, prawda, moje naj­droż­sze maleń­stwo?

– O, tak, tak!

– Te lata i to, czego przez ten czas cię nauczy­łem, to jest jedyne dzie­dzic­two, jakie ci pozo­sta­wiam, Emilko. Żyli­śmy z małej renty doży­wot­niej, jaką mi wyzna­czył, umie­ra­jąc, stary wuj, wuj, który umarł, zanim się oże­ni­łem. Mają­tek przej­dzie teraz na wła­sność publiczną, a ten mały domek, w któ­rym miesz­kamy, jest tylko wyna­jęty od wła­ści­ciela. Z punktu widze­nia świa­to­wego jestem chy­bio­nym ist­nie­niem. Ale tobą zaopie­kują się krewni two­jej matki. Tego jestem pewien. Duma Mur­rayów jest tu dosta­teczną gwa­ran­cją, o ile nie wcho­dzi­łyby w grę żadne inne uczu­cia. A nie mogą cię nie kochać. Może powi­nie­nem był posłać po nich przed­tem, może jesz­cze dzi­siaj powi­nie­nem to uczy­nić. Ale ja też mam swoją dumę, rodzina Star­rów też nie jest pozba­wiona tra­dy­cji, a Mur­ray­owie powie­dzieli mi bar­dzo gorz­kie słowa, gdy się żeni­łem z twoją matką. Czy mam dać znać do Srebr­nego Nowiu, żeby przy­je­chali po cie­bie, Emilko?

– Nie! – odrze­kła Emilka nie­mal dziko.

Nie trzeba, żeby kto­kol­wiek wdzie­rał się pomię­dzy ojca a nią pod­czas tych ostat­nich, cen­nych kilku dni. Sama myśl była jej okropna. Dość okropne będzie ich przy­by­cie… po tym. Ale wtedy wszystko już będzie jej obo­jętne.

– A zatem pozo­sta­niemy razem do końca, moja maleńka Emi­leczko. Nie roz­sta­niemy się ani na minutę. A pro­szę cię, bądź dzielna! Nie lękaj się niczego, Emilko. Śmierć nie jest czymś strasz­nym. Wszech­świat pełen jest miło­ści, wio­sna powraca stale i jest wszę­dzie, a śmierć jest tylko otwar­ciem i zamknię­ciem drzwi. Z tam­tej strony drzwi też są piękne rze­czy. Tam odnajdę twoją matkę; o nie­jed­nym zwąt­pi­łem, ale o tym nie wąt­pi­łem ni­gdy. Cza­sami oba­wia­łem się, że ona się wznie­sie ponad mój poziom, kro­cząc ścież­kami wiecz­no­ści od tak dawna, że wznie­sie się tak wysoko, iż jej nie dości­gnę. Ale teraz czuję, że ona czeka na mnie. A oboje będziemy cze­kać na cie­bie; nie będzie nam pilno… będziemy spę­dzali czas na bło­gim odpo­czynku, aż się docze­kamy, że i ty połą­czysz się z nami.

– Chcia­ła­bym, żebyś mnie zabrał ze sobą i prze­niósł przez ten próg – szep­nęła Emilka.

– Po pew­nym cza­sie nie będziesz tego pra­gnęła. Musisz się dopiero nauczyć cenić czas. Tobie życie coś da, czuję to. Idź pro­sto przed sie­bie bez obawy, kocha­nie. Idź życiu naprze­ciw. Wiem, że dotych­czas nie odczu­wa­łaś w ten spo­sób, ale zapa­mię­taj na zawsze te moje słowa.

– W tej chwili – rze­kła Emilka, która nie umia­łaby ukryć cze­go­kol­wiek przed ojcem – czuję tylko, że już wcale nie lubię Pana Boga.

Douglas Starr roze­śmiał się; był to śmiech, który Emilka naj­bar­dziej lubiła. Taki kochany śmiech, taki, że aż trzeba tchu zaczerp­nąć z rado­ści, że może ist­nieć taki cudny śmiech. Ramiona ojca objęły ją jesz­cze moc­niej.

– Ow­szem maleńka, kochasz Boga. Nie możesz Go nie kochać. On jest Miło­ścią. Widzisz, nie wolno, ci, rzecz jasna, zamie­niać Go z Bogiem Heleny Gre­ene.

Emilka nie rozu­miała dobrze, co ojciec ma na myśli. Ale natych­miast odczuła uko­je­nie: nie bała się już. Znik­nęła wszelka gorycz, ustą­pił nie­zno­śny ból, uci­ska­jący jej ser­duszko. Dozna­wała wra­że­nia, że jest ze wszyst­kich stron oto­czona miło­ścią, że miłość jest ponad nią i dokoła niej, ona sama tchnęła wielką, nie­wi­dzialną, uskrzy­dloną miło­ścią. Czło­wiek nie może trwo­żyć się lub być gorz­kim tam, gdzie jest miłość, a miłość jest wszę­dzie. Ojciec przej­dzie przez owe drzwi, nie, on tylko uchyli zasłony… ten obraz bar­dziej jej odpo­wia­dał, bo zasłona nie jest czymś tak twar­dym i sztyw­nym jak drzwi: prze­su­nie się w ów świat, któ­rego próbki widy­wała, gdy nawie­dzał ją „pro­myk”. Tam będzie żył wiecz­nie w pięk­nie i zawsze będzie bli­sko niej. Ona zaś wszystko znie­sie, wszyst­kiemu podoła, byle tylko czuła, że ojciec nie jest zbyt daleko, że jest tuż za ową zasłoną.

Douglas Starr trzy­mał ją na kola­nach, dopóki nie usnęła; wów­czas, mimo swego osła­bie­nia, uniósł ją, zło­żył na łóżeczku, opa­tu­lił.

– Ona będzie kochać głę­boko, będzie strasz­nie cier­pieć, zazna wielu pro­mien­nych chwil w nagrodę za ból doznany; podob­nie jak ja. Niech Bóg postąpi z rodziną jej matki tak, jak oni z nią postą­pią – mówił ury­wa­nym szep­tem.

Roz­dział III. Nowa rodzina

ROZ­DZIAŁ III

Nowa rodzina

Douglas Starr żył jesz­cze dwa tygo­dnie. Po sze­regu lat, kiedy boleść znik­nęła z jej wspo­mnień, Emilka uwa­żała te dwa tygo­dnie za naj­cen­niej­sze w swym życiu. Były to piękne dni; piękne i nie­smutne. A pew­nego wie­czoru, kiedy leżał na szez­longu w salo­niku, a Emilka sie­działa obok niego na sta­rym fotelu na bie­gu­nach, prze­kro­czył próg wiecz­no­ści, znik­nął za „zasłoną” tak cicho, tak łatwo, że Emilka nie wie­działa, iż go nie ma, dopóki nie ude­rzyła jej ta dziwna cisza w pokoju, w któ­rym nie było sły­chać niczy­jego odde­chu oprócz jej wła­snego.

– Ojcze…! Ojcze…! – krzyk­nęła. Po czym zaczęła wiel­kim gło­sem wzy­wać Helenę.

Helena Gre­ene oznaj­miła Mur­rayom, gdy przy­je­chali, że Emilka zacho­wała się doprawdy dobrze, jeżeli wziąć pod uwagę wszel­kie oko­licz­no­ści. Istot­nie, pła­kała wpraw­dzie przez całą noc i nie zmru­żyła oka, ale z rana otarła łzy, była blada, spo­kojna i posłuszna.

– Teraz jesteś roz­sądna – rze­kła Helena. – Musimy się god­nie przy­go­to­wać do pogrzebu. Twój tatuś był tak sza­lony, że ostrzegł cię przede mną, jako przed starą wariatką, wiem o tym; nie był też grzeczny dla mnie, nawet w ostat­nich chwi­lach swego życia. Ale ja nie mam do niego urazy. Speł­ni­łam mój obo­wią­zek. Pani Hub­bard szyje dla cie­bie czarną sukienkę; dzi­siaj wie­czo­rem będzie gotowa. Rodzina two­jej matki przy­jeż­dża mniej wię­cej o tej porze, tak mi dali znać tele­gra­ficz­nie. Chcia­ła­bym, żeby uznali twój wygląd za godny i przy­zwo­ity. Oni są zamożni i zaopie­kują się tobą. Twój tatuś nie pozo­sta­wił ani centa, ale też nie miał żad­nych dłu­gów, kazał mi to powie­dzieć pań­stwu Mur­ray w jego imie­niu. Czy byłaś już na górze, żeby zoba­czyć ciało?

– Nie nazy­waj go tak! – zawo­łała Emilka z pła­czem. Okrop­nie było sły­szeć ten spo­sób nazy­wa­nia ojca.

– Dla­czego nie? Cóż za dzi­waczne dziecko z cie­bie! On lepiej wygląda jako nie­bosz­czyk, niż przy­pusz­cza­łam; taki był wychu­dzony. Zresztą był zawsze przy­stoj­nym męż­czy­zną, cho­ciaż był taki szczu­pły.

– Heleno Gre­ene – rze­kła nagle Emilka, cofa­jąc się o krok – jeżeli powiesz jesz­cze słówko… tego rodzaju… o ojcu, rzucę na cie­bie prze­kleń­stwo!

Helena Gre­ene zdu­miała się.

– Nie rozu­miem, o co, u Boga Ojca ci cho­dzi. Ale w ten spo­sób nie wolno mówić do mnie, i to po tym wszyst­kim, co zro­bi­łam dla cie­bie. Lepiej będzie, żeby Mur­ray­owie nie usły­szeli takich wyra­zów w two­ich ustach: prze­kleń­stwo! Ślicz­nie! Oto jest wdzięcz­ność!

Oczy Emilki wyra­żały cier­pie­nie. Była prze­cież samotną, opusz­czoną, maleńką istotą i bole­śnie odczu­wała brak wszel­kiej przy­jaźni. Lecz nie miała by­naj­mniej wyrzu­tów sumie­nia z powodu słów wyrze­czo­nych do Heleny i ani myślała uda­wać skru­chę.

– Chodź tu i pomóż mi pozmy­wać te tale­rze – roz­ka­zała Helena. – To ci zrobi dobrze, ode­rwie cię od zmar­twie­nia, a potem będziesz umiała cenić ludzi, któ­rzy dla two­jej wygody pra­cują w pocie czoła i nie będziesz ich prze­kli­nać.

Emilka rzu­ciła okiem wymow­nie na ręce Heleny i wyjęła z szu­flady ścierkę do wycie­ra­nia tale­rzy.

– Masz grube i pulchne ręce – rze­kła – wcale nie widać kości.

– Ale umiem nimi pra­co­wać! Wstrętne rze­czy mówisz, zupeł­nie tak jak twój tatuś. Ale wyle­czysz się rychło z tych przy­war, jak weź­mie cię do sie­bie twoja ciotka Ruth.

– Czy ciotka Ruth będzie moją opie­kunką?

– Nie wiem, ale ona powinna się zająć twym wycho­wa­niem. Jest wdową i nie ma dzieci, ani nawet psa czy kota, przy tym jest zamożna.

– Zdaje mi się, że nie chcia­ła­bym, żeby ciotka Ruth wzięła mnie do sie­bie – rze­kła Emilka rezo­lut­nie po chwili namy­słu.

– Tak, ale nie ty będziesz wybie­rać. Powin­naś być wdzięczna każ­demu, kto cię przy­gar­nie. Pamię­taj, że nie jesteś ważną osobą.

– Jestem ważna dla sie­bie samej! – zawo­łała Emilka dum­nie.

– Nie­ła­twą sprawą będzie wycho­wy­wa­nie takiej dziew­czynki – mru­czała Helena. – Według mnie jedyną, która temu podoła, jest ciotka Ruth. Ona jest mądrą kobietą i naj­lep­szą gospo­dy­nią w całej oko­licy. U niej można jeść na pod­ło­dze.

– Nie mam zamiaru jadać u niej na pod­ło­dze. Mało mnie obcho­dzi, czy jakaś pod­łoga jest brudna, byle obrus na stole był czy­sty.

– No, obrusy też są u niej czy­ste, przy­pusz­czam. Ona zaj­muje w Shres­bury bar­dzo ele­gancki domek z wenec­kimi oknami i boaze­riami. Bar­dzo wykwintny. To będzie odpo­wiedni dom dla cie­bie. Ona cię nauczy roz­sądku i zrobi dużo dobrego dla cie­bie.

– Nie chcę się uczyć roz­sądku, nie chcę, żeby mi robiono dużo dobrego – krzyk­nęła Emilka, a usta jej drżały. – Chcę… chcę, żeby mnie ktoś kochał.

– No, to musisz się zacho­wy­wać grzecz­nie, jeżeli chcesz, żeby cię lubiano. Nie mogę cię nawet sądzić zbyt surowo, twój tatuś psuł cię okrop­nie. Tyle razy mówi­łam mu o tym, ale on się tylko śmiał. Mam nadzieję, że teraz nie bie­rze mi tego za złe. Fak­tem jest, Emi­lio Starr, że jesteś dzi­waczką, a ludzie nie lubią dzi­wacz­nych dzieci.

– Dla­czego jestem dzi­waczką? – spy­tała Emilka.

– Mówisz dziwne rze­czy i postę­pu­jesz dziw­nie, a cza­sami wyglą­dasz dzi­wacz­nie. Przy tym za stara jesteś na swoje lata, ale to już nie jest twoja wina. To dla­tego, że ni­gdy nie prze­by­wasz z innymi dziećmi. Zawsze naga­by­wa­łam twego ojca, by posy­łał cię do szkoły… nauka w domu to co innego… ale natu­ral­nie nie usłu­chał mnie, jak zwy­kle! Może nawet umiesz ile trzeba z tego, co piszą w książ­kach, ale nie umiesz być podobną do innych dzieci. Pod pew­nym wzglę­dem dobrze byłoby dla cie­bie, gdyby cię wziął do swego domu twój wuj Oli­ver, bo on ma bar­dzo liczną rodzinę. Ale on jest mniej zamożny niż tamci inni. Mógłby cię przy­gar­nąć twój wuj Wal­lace, ponie­waż on jest głową rodziny i za takiego się uważa. On ma tylko jedną córkę, już doro­słą. Ale jego żona jest wątła, a przede wszyst­kim kapry­śna.

– Ja bym chciała, żeby mnie wzięła do sie­bie ciotka Laura – rze­kła Emilka. Pamię­tała słowa ojca, iż ciotka Laura jest z pew­nych cech podobna do jej matki.

– Ciotka Laura! Ona nie będzie miała głosu w tej spra­wie, w Srebr­nym Nowiu rzą­dzi Elż­bieta. Jimmy Mur­ray uwija się na fol­warku, ale nie sądzę, żeby on tam był całą duszą, całym cia­łem…

– A jaka cząstka jego osoby tam się znaj­duje? – spy­tała Emilka cie­ka­wie.

– Widzisz, z jego umy­słem jest coś nie w porządku, dziecko. Jest on tro­chę głupi. Za młodu zda­rzył mu się jakiś wypa­dek, jak mi mówiono, ale nie wiem dokład­nie, co to było. Wiem tylko, że Elż­bieta była w to zamie­szana, ale ni­gdy nie mogłam się dowie­dzieć szcze­gó­łów. Nie sądzę, żeby miesz­kańcy Srebr­nego Nowiu mieli ochotę obar­czać się tobą. Oni lubią swoje przy­zwy­cza­je­nia. Posłu­chaj mojej rady, sta­raj się przy­po­do­bać two­jej ciotce Ruth. Bądź grzeczna, dobrze wycho­wana, może ona cię polubi. No, już wszyst­kie tale­rze pozmy­wane. Idź teraz na górę i nie zawa­dzaj mi tutaj.

– Czy mogę zabrać z sobą Kicię i Nie­zno­śnika? – spy­tała Emilka.

– Nie, nie możesz.

– Mia­ła­bym towa­rzy­stwo – pro­siła Emilka.

– „Towa­rzy­stwo, towa­rzy­stwo”. Nie możesz ich zabrać do swego pokoju: są przed domem i tam pozo­staną. Nie chcę, żeby mi galo­po­wały po całym miesz­ka­niu. Przed godziną wyszo­ro­wa­łam pod­łogę.

– Dla­czego nie szo­ro­wa­łaś pod­łóg za życia ojca? – spy­tała Emilka. – On tak lubił czy­stość i ład! A ty dopiero teraz szo­ru­jesz pod­łogi.

– Niech tylko ktoś posłu­cha! Czy ja mam stale szo­ro­wać pod­łogi, cier­piąc na taki reu­ma­tyzm? Idź na górę. Naj­le­piej zro­bisz, jeżeli się poło­żysz i odpocz­niesz.

– Pójdę na górę, ale się nie położę – rze­kła Emilka. – Mam bar­dzo dużo do prze­my­śle­nia.

– Jedno muszę ci jesz­cze dora­dzić – rze­kła Helena, która sta­now­czo speł­niała skru­pu­lat­nie to, co nazy­wała swoim obo­wiąz­kiem: – klęk­nij i pomódl się do Boga, ażeby ci pozwo­lił być dobrym, posłusz­nym i wdzięcz­nym dziec­kiem.

Emilka zatrzy­mała się przed pierw­szym stop­niem scho­dów i zwró­ciła ku niej główkę.

– Ojciec powie­dział, że powin­nam nie mieć nic wspól­nego z twoim Bogiem – rze­kła poważ­nie.

Helena otwo­rzyła oczy sze­roko, ale żadna odpo­wiedź nie przy­szła jej do głowy wobec tego pogań­skiego orze­cze­nia. Odwo­łała się do całej ludz­ko­ści.

– Czy sły­szał kto­kol­wiek na świe­cie o czymś podob­nym?!

– Ja wiem, jaki jest twój Bóg – rze­kła Emilka. – Widzia­łam jego podo­bi­znę w two­jej książce o Ada­mie i Ewie. On ma wąsy i nosi szla­frok. Nie lubię go. Kocham nato­miast Pana Boga mego ojca.

– A jakiż jest ten Bóg twego ojca, jeżeli wolno spy­tać? – zapy­tała Helena iro­nicz­nie.

Emilka nie miała poję­cia, jaki jest Bóg jej ojca, ale posta­no­wiła nie ustą­pić Hele­nie.

– Jest jasny jak księ­życ, świe­tlany jak słońce, a straszny jak woj­sko ze sztan­da­rami – odrze­kła trium­fu­jąco.

– No, dobrze, musisz mieć ostat­nie słowo – rze­kła Helena, dając za wygraną. – Mur­ray­owie nauczą cię posłu­szeń­stwa. To są surowi pre­zbi­te­ria­nie i nie pozwolą na te wstrętne poglądy twego ojca. Idź na górę.

Emilka poszła do połu­dnio­wego pokoju, bar­dzo zmar­twiona.

– Nie ma teraz nikogo na świe­cie, kto by mnie kochał – mówiła, krę­cąc się na swym łóżeczku pod oknem. Ale posta­no­wiła, że nie będzie pła­kać. Mur­ray­owie, któ­rzy nie­na­wi­dzili jej ojca, nie zoba­czą jej łez. Czuła, że nie cierpi ich wszyst­kich, z wyjąt­kiem może ciotki Laury. Jaki duży, jaki pusty stał się nagle świat! Wszystko prze­stało być cie­kawe. Nie­ważne było, że ta mała jabłoń mię­dzy Ada­mem i Ewą miała ni stąd ni zowąd kilka różo­wo­śnież­nych pącz­ków, że wzgó­rza nad wąwo­zem były jedwa­bi­sto­zie­lone, prze­ty­kane pur­purą, że nar­cyzy roz­kwi­tły w ogro­dzie, że brzozy ugi­nają się pod zło­tymi gał­kami, że Kró­lowa Wichrów pędzi białe obłoczki po nie­bie. Żadne z tych zja­wisk nie miało już teraz powabu, żadne nie było pocie­chą. W swym nie­do­świad­cze­niu mnie­mała, że one już ni­gdy nie odzy­skają war­to­ści w jej oczach.

– Ale przy­rze­kłam ojcu, że będę dzielna – szep­tała zaci­ska­jąc piąstki – i dotrzy­mam słowa. I nie dam poznać Mur­rayom, że się ich boję… i nie będę się ich bać.

Gdy roz­legł się na wzgó­rzu prze­cią­gły świst pociągu popo­łu­dnio­wego, serce Emilki zaczęło bić mocno. Splo­tła dło­nie i wznio­sła twa­rzyczkę ku niebu.

– Pro­szę Cię, dopo­móż mi, Boże ojca… nie Boże Heleny Gre­ene – rze­kła. – Pomóż mi być dzielną i nie pła­kać w obec­no­ści Mur­rayów.

Wkrótce potem roz­legł się tur­kot kół i dźwięk gło­sów, dono­śnych, sta­now­czych gło­sów. Helena wbie­gła, dysząc, po scho­dach i przy­nio­sła czarną suk­nię, lichy łach­ma­nek z czar­nej wełenki.

– Panna Hub­bard zdą­żyła w samą porę. Bogu dzięki. Nie zgo­dzi­ła­bym się za nic na świe­cie poka­zać cię Mur­rayom, nie­ubraną żałob­nie. Nie powie­dzą, że nie speł­ni­łam mego obo­wiązku. Wszy­scy już są: i ci ze Srebr­nego Nowiu, i Oli­ver, i jego żona, ciotka Addie, i Wal­lace z żoną, ciotka Ewa i ciotka Ruth. Ciotka Ruth nazywa się Dut­ton, zapa­mię­taj. No, teraz jesteś gotowa. Chodź.

– Czy mogę wło­żyć mój wenecki naszyj­nik? – spy­tała Emilka.

– Czy sły­szał kto o czymś podob­nym! Wenecki naszyj­nik i żałobna suk­nia! Wstydź się! Czy pora myśleć teraz o zado­wo­le­niu próż­no­ści?

– To nie o próż­ność cho­dzi! – zawo­łała Emilka. – Ojciec dał mi ten naszyj­nik na Boże Naro­dze­nie, a ja chcę poka­zać Mur­rayom, że też coś mam!

– Nie pleć głupstw! Chodź na dół, mówię! Dbaj o swe maniery, twoja przy­szłość zależy od wra­że­nia, jakie wywrzesz na „nich”.

Emilka szła sztywno obok Heleny. Osiem osób sie­działo w salo­niku. Natych­miast uczuła kry­tyczne wej­rze­nie ośmiu par oczu ludz­kich. Była bar­dzo blada i drobna w swej czar­nej sukience. Pod oczami miała fio­le­towe cie­nie, znać było po jej wiel­kich, pod­krą­żo­nych oczach, że pła­kała. Była okrop­nie wystra­szona i wie­działa o tym, ale nie chciała tego oka­zać Mur­rayom. Pod­nio­sła głowę, gotowa znieść męż­nie cze­ka­jącą ją próbę.

– Oto jest – rze­kła Helena, zwra­ca­jąc ją za ramiona we wła­ściwą stronę – twój wuj Wal­lace.

Emilka drgnęła i wycią­gnęła przed sie­bie rękę. Nie polubi wuja Wal­lace’a (od razu to poczuła). Był ponury, skrzy­wiony, brzydki, brwi miał ścią­gnięte, krza­cza­ste, usta zaci­śnięte, nie­ubła­ga­nie sta­now­cze w wyra­zie. Pod oczami miał sine cie­nie i nabrzmiałe „torby”, przy czym nosił boko­brody. Emilka stwier­dziła bez waha­nia, że nie podo­bają jej się boko­brody.

– Jak się mie­wasz, Emilko? – spy­tał chłodno i nie­mniej chłodno uca­ło­wał jej poli­czek.

Fala obu­rze­nia zalała nagle serce Emilki. Jak on śmie ją cało­wać, on, który nie­na­wi­dził jej ojca i wyrzekł się jej matki. Szyb­kim jak bły­ska­wica ruchem wyjęła z kie­szeni chu­s­teczkę i otarła swój znie­wa­żony poli­czek.

– Dobrze… dosko­nale! – roz­legł się z głębi nie­przy­jemny głos.

Wuj Wal­lace wyglą­dał jak czło­wiek, który miałby nie­jedno do powie­dze­nia, ale nie może zebrać myśli. Helena gestem roz­pa­czy pchnęła Emilkę ku następ­nej oso­bie.

– Twoja ciotka Ewa – rze­kła.

Ciotka sie­działa zawi­nięta w szal. Miała ścier­płą twarz cho­rej z uro­je­nia. Uści­snęła Emilce rękę nie mówiąc ani słowa. Emilka postą­piła tak samo.

– Twój wuj Oli­ver – oznaj­miła Helena.

Emilce podo­bał się wuj Oli­ver z powierz­chow­no­ści. Był wysoki i tęgi, różowy, przy­stojny. Pomy­ślała, że byłaby mniej obu­rzona, gdyby ten ją poca­ło­wał, cho­ciaż miał duże białe wąsy. Ale wuj Oli­ver sko­rzy­stał z nauki udzie­lo­nej wujowi Wal­lace’owi.

– Dam ci upo­mi­nek za poca­łu­nek – szep­nął dobro­tli­wie. Wuj Oli­ver żar­to­wał, chcąc być miłym i wzbu­dzić sym­pa­tię w sio­strze­niczce, ale Emilka nie wie­działa o tej inten­cji i obra­ziła się na niego.

– Nie sprze­daję moich poca­łun­ków – odrze­kła, pod­no­sząc głowę tak wysoko, jak tylko stać na to Mur­ray­ównę.

Wuj Oli­ver zachi­cho­tał i był nie­sły­cha­nie uba­wiony, a wcale nie wyda­wał się dotknięty. Ale Emilka posły­szała syk­nię­cie zgor­sze­nia w głębi pokoju.

Następną osobą była ciotka Addie. Była pulchna, różowa i przy­stojna, podob­nie jak jej mąż; uści­snęła zimną rączkę Emilki bar­dzo ser­decz­nie.

– Jak się mie­wasz, kocha­nie? – spy­tała.

Pod wpły­wem tego wyrazu: „kocha­nie”, Emilka troszkę odta­jała. Ale następne powi­ta­nie zmro­ziło ją nie­zwłocz­nie. Była to ciotka Ruth. Emilka wie­działa od razu, że ma przed sobą ciotkę Ruth, jesz­cze zanim Helena wymó­wiła imię. Wie­działa rów­nież, że to ciotka Ruth powie­działa: „Dobrze… dosko­nale!” i syk­nęła. Widziała teraz zimne, szare oczy, sztywne, ciemne włosy, krępą postać, wąskie, ścią­gnięte bez­li­to­sne usta.

Ciotka Ruth wycią­gnęła do niej końce pal­ców, ale Emilka nie dotknęła ich.

– Uści­śnij dłoń ciotce Ruth – szep­nęła Helena gniew­nie.

– Ona nie życzy sobie uści­snąć mojej ręki – odrze­kła Emilka wyraź­nie – więc i ja nie uści­snę jej dłoni.

Ciotka Ruth zło­żyła swą wzgar­dzoną rękę na kola­nach, na fał­dach czar­nej jedwab­nej sukni.

– Jesteś bar­dzo źle wycho­wa­nym dziec­kiem – rze­kła – ale niczego innego nie można było się spo­dzie­wać.

Emilka uczuła nagle wyrzut sumie­nia. Czy pomy­ślała o ojcu, zacho­wu­jąc się w ten spo­sób? Może powinna była uści­snąć dłoń ciotce Ruth. Ale już było za późno. Helena już ją prze­rzu­ciła o parą kro­ków dalej.

– Oto jest twój kuzyn, pan Jimmy Mur­ray – rze­kła Helena znie­chę­cona, tonem osoby, która daje za wygraną i pra­gnie tylko jak naj­ry­chlej speł­nić nie­wdzięczne zada­nie.

– Kuzyn Jimmy… Kuzyn Jimmy – powtó­rzył ten czło­wiek. Emilka popa­trzyła na niego uważ­nie i od razu polu­biła go bez zastrze­żeń.

Miał on różową, figlarną twarz z siwie­jącą brodą; włosy jego falo­wały nad czo­łem, a duże piwne oczy były łagodne i szczere jak oczy dziecka. Uści­snął Emilce dłoń ser­decz­nie, patrząc pyta­jąco na sie­dzącą na wprost niego damę.

– Halo, kur­czątko! – rzekł pogod­nie.

Emilka zaczęła się uśmie­chać, ale uśmiech ten był tak nie­śmiały, tak powoli wykwi­tał na jej twa­rzyczce, że zanim był w peł­nym roz­kwi­cie, już ją Helena posta­wiła przed następną osobą, tak że tej wła­śnie przy­padł on w udziale. Osobą tą była ciotka Laura.

– Uśmiech Julii! – rze­kła zni­żo­nym gło­sem. Ciotka Ruth syk­nęła ponow­nie.

Ciotka Laura nie była podobna do żad­nej z osób obec­nych w pokoju. Była pra­wie ładna, miała rysy deli­katne, oko­lone gęstymi puklami jasnych, jedwa­bi­stych wło­sów, lekko siwie­ją­cych, upię­tych w war­ko­cze z tyłu głowy. Ale serce Emilki pod­biły jej oczy. Były to takie okrą­głe, nie­bie­skie, bar­dzo nie­bie­skie oczy. Trudno się było otrzą­snąć z wra­że­nia wobec takiego natę­że­nia błę­kitu. A kiedy prze­mó­wiła, oka­zało się, że ma piękny, słodki głos.

– Ty biedne, kochane dzie­ciątko – rze­kła i objęła Emilkę ramie­niem.

Emilka oddała jej uści­śnię­cie i o mało co nie poka­zała Mur­rayom swo­ich łez. Oca­lił ją tylko fakt, że Helena pchnęła ją nagle w kąt, ku oknu.

– Oto jest twoja ciotka Elż­bieta.

Tak, to była ciotka Elż­bieta. Miała na sobie czarną suk­nię ze sztyw­nego atłasu, tak sztyw­nego, tak wspa­nia­łego, że Emilka nie wąt­piła, iż jest to naj­lep­sza suk­nia ciotki. Cokol­wiek ciotka Elż­bieta sądziła o jej ojcu, oddała mu hołd, wkła­da­jąc na jego pogrzeb naj­lep­szą ze swych sukien. A sama ciotka Elż­bieta była drobną kobietą o cięż­kiej koro­nie szpa­ko­wa­tych wło­sów, o rysach wydat­nych i ponu­rym stylu całej postaci. Na gło­wie miała cze­pe­czek z czar­nej koronki. Oczy jej, podob­nie jak oczy ciotki Ruth, były zimne, sta­lowe, a usta surowo zaci­śnięte. Pod jej chłod­nym, badaw­czym spoj­rze­niem Emilka znowu zamknęła się w sobie, zatrza­snęła drzwi swej duszy. Chcia­łaby pozy­skać względy ciotki Elż­biety, która była zarządcą Srebr­nego Nowiu, ale czuła, że nie podoła…

Ciotka Elż­bieta uści­snęła jej rękę i nic nie powie­działa. Prawdę powie­dziaw­szy, wie­działa, co ma rzec. Elż­bieta Mur­ray nie czu­łaby onie­śmie­le­nia wobec króla lub gene­rała-guber­na­tora. Duma Mur­rayów podyk­to­wa­łaby jej spo­sób bycia naj­wła­ściw­szy; ale odczu­wała coś dziw­nego wobec tego obcego dziecka, patrzą­cego na nią ku górze, dziecka, które już poka­zało, że nie jest by­naj­mniej słabe ani uprzejme. Ciotka Elż­bieta ni­gdy by się przy­znała, że nie życzy sobie być potrak­to­waną przez tę małą tak jak Wal­lace lub Ruth.

– Sia­daj na sofie – roz­ka­zała Helena.

Emilka usia­dła na sofie ze spusz­czo­nymi oczami. Ręce zło­żyła na kola­nach, nogi posta­wiła jedną przy dru­giej.

Niech widzą, że ma dobre maniery.

Helena wró­ciła do kuchni, dzię­ku­jąc swej dobrej gwieź­dzie, że ma już to za sobą.

Emilka nie lubiła Heleny, ale poczuła się opusz­czona po jej odej­ściu. Teraz była sama wobec try­bu­nału Mur­ray­ow­skiego. Dużo by za to dała, żeby się zna­leźć poza obrę­bem tego pokoju. Ale na dnie jej świa­do­mo­ści rodził się jed­no­cze­śnie zamiar opi­sa­nia tego wszyst­kiego w swym sta­rym zeszy­cie. To będzie cie­kawe. Będzie mogła opi­sać ich wszyst­kich: wie­działa, że potrafi. Miała już okre­śle­nie na oczy ciotki Ruth: „kamien­no­szare”. Były zupeł­nie podobne do kamieni, takie twarde, zimne, obo­jętne. Wtem trwoga prze­szyła jej serce. Ojciec ni­gdy już nie prze­czyta tego, co ona wpi­sze do żół­tego zeszytu!

A jed­nak… czuła, że chęt­nie się wypi­sze. Jak naj­le­piej będzie okre­ślić oczy ciotki Laury? Takie piękne oczy! Nazwać je nie­bie­skimi, to nic nie mówi… setki ludzi mają nie­bie­skie oczy… aha! już ma! „Błę­kitne otchła­nie”, oto jest wła­ściwe okre­śle­nie.

I w tejże chwili zja­wił się „pro­myk”.

Było to po raz pierw­szy od tego okrop­nego wie­czora, kiedy Helena cze­kała na nią na progu. Myślała, że już ni­gdy nie wróci, a oto teraz, w tym naj­nie­od­po­wied­niej­szym miej­scu, zja­wił się… ujrzała oczami, innymi, niż zmysł wzroku, ten cudowny świat poza zasłoną. Otu­cha i nadzieja zalały jej duszyczkę jak fala różo­wego świa­tła. Pod­nio­sła głowę i patrzyła przed sie­bie odważ­nie – „hardo”, jak się wyra­ziła póź­niej ciotka Ruth.

Tak, opi­sze ich wszyst­kich w żół­tym zeszy­cie, opi­sze ich w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach: słodką ciotkę Laurę, miłego kuzyna Jimmy’ego, mar­so­wego wuja Wal­lace’a, wuja Oli­vera o twa­rzy jak księ­życ, wynio­słą ciotkę Elż­bietę i nie­na­wistną ciotkę Ruth.

– Jest to deli­katne, wątłe dziecko – rze­kła ciotka Ewa swym smut­nym, bez­barw­nym gło­sem.

– No, a cze­góż mogłaś się spo­dzie­wać? – rzu­ciła ciotka Addie z wes­tchnie­niem, które wyda­wało się Emilce bar­dzo zna­czące. – Ona jest blada; gdyby miała rumieńce, nie byłaby wcale brzydka.

– Nie wiem, do kogo ona jest podobna – rzekł wuj Oli­ver, patrząc na Emilkę.

– Ona nie wdała się w Mur­rayów, to jest pewne – rze­kła ciotka Elż­bieta sta­now­czo i nie­chęt­nie.

„Oni mówią o mnie tak, jakby mnie tu nie było”, pomy­ślała Emilka z obu­rze­niem w sercu wobec takiej nie­sto­sow­no­ści.

– Do Star­rów też nie jest podobna – rzekł wuj Oli­ver. – Wygląda raczej tak, jak dziew­częta z rodziny Byr­dów, ma oczy i włosy swej babki.

– Nos ma Jerzego Byrda – rze­kła ciotka Ruth tonem nie­po­zo­sta­wia­ją­cym wąt­pli­wo­ści co do jej zda­nia o nosie Jerzego.

– Czoło ma swego ojca – rze­kła ciotka Ewa, rów­nież nie­chęt­nie.

– Uśmiech ma swej matki – ode­zwała się ciotka Laura, lecz tak cichym gło­sem, że nikt jej nie sły­szał.

– I rzęsy też ma Julii… wszak Julia miała bar­dzo dłu­gie rzęsy? – ode­zwała się ciotka Addie.

Tu prze­kro­czono gra­nice cier­pli­wo­ści Emilki.

– Zacho­wu­je­cie się, jak­bym była lalką z gał­gan­ków i z tro­cin! – wybuch­nęła obu­rze­niem.

Mur­ray­owie popa­trzyli na nią. Może odczu­wali pewną skru­chę, bo, w grun­cie rze­czy, nikt z nich nie był potwo­rem, wszy­scy byli mniej lub wię­cej ludzcy. Widocz­nie żadne z nich nie umiało zna­leźć odpo­wied­nich słów. Mil­cze­nie prze­rwał dopiero tłu­miony chi­chot kuzyna Jimmy’ego, pełen weso­ło­ści, cał­kiem nie­zło­śliwy.

– Dobrze tak, kur­czątko! – rzekł. – Staw im czoło, broń się!

– Jimmy! – rze­kła ciotka Ruth.

Jimmy uspo­koił się.

Ciotka Ruth patrzyła na Emilkę.

– Kiedy ja byłam małą dziew­czynką – rze­kła – ni­gdy nie odzy­wa­łam się, dopóki mnie nie pytano.

– Gdyby nikt się nie odzy­wał, dopóki go nie pytają, to w ogóle nie byłoby roz­mowy – odrze­kła Emilka logicz­nie.

– Ni­gdy się nie upie­ra­łam przy moim zda­niu – cią­gnęła dalej ciotka Ruth surowo. – Za moich cza­sów małe dziew­czynki były odpo­wied­nio wycho­wy­wane. Były­śmy grzeczne i posłuszne star­szym. Uczono nas, jak się zacho­wy­wać i były­śmy zawsze „na swoim miej­scu”.

– Nie sądzę, żeby­ście się dobrze bawiły – rze­kła Emilka i wtem zasty­gła w prze­ra­że­niu. Nie miała zamiaru wypo­wie­dzieć tego gło­śno, ona to tylko pomy­ślała. Ale tak już przy­wy­kła przy ojcu do myśle­nia na głos!

– Bawiły! – powtó­rzyła ciotka Ruth ze zgor­sze­niem. – Nie myśla­łam o zaba­wie, gdy byłam małą dziew­czynką.

– Nie, wiem o tym – rze­kła Emilka poważ­nie. Głos jej i postawa były teraz pełne sza­cunku, gdyż pra­gnęła oku­pić swoje mimo­wolne wykro­cze­nie. Nie­mniej ciotka Ruth patrzyła wciąż na nią, jakby chciała wytar­gać ją za uszy. To dziecko urą­gało jej sta­ro­ści swą ide­alną, dosko­nałą dzie­cię­co­ścią. To było nie do znie­sie­nia, zwłasz­cza u córki Starra. A ten wstrętny Jimmy śmieje się znowu! Elż­bieta powinna go dopro­wa­dzić do porządku.

Na szczę­ście w tym momen­cie naprę­że­nia zja­wiła się Helena Gre­ene i oznaj­miła, że kola­cja już jest gotowa.

– Ty zacze­kasz – szep­nęła Emilce – dla cie­bie nie ma miej­sca przy stole. – Emilka była zado­wo­lona. Wie­działa, że nie prze­łknie ani kęsa pod okiem Mur­rayów. Jej ciotki i wujo­wie wyszli z pokoju, nie oglą­da­jąc się na nią, z wyjąt­kiem ciotki Laury, która od drzwi obej­rzała się i prze­słała jej ukrad­kiem poca­łu­nek. Zanim Emilka zdą­żyła odpo­wie­dzieć, Helena Gre­ene zatrza­snęła drzwi jadalni.

Emilka pozo­stała sama w pokoju, który zalud­niał się teraz cie­niami pół­mroku. Duma, która ją pod­trzy­my­wała w obec­no­ści Mur­rayów, opu­ściła ją nagle; czuła przy­pływ łez. Poszła pro­sto do zamknię­tych drzwi w głębi salo­niku, otwo­rzyła je i weszła do gabi­netu ojca. Trumna ojca stała pośrodku tego nie­wiel­kiego pokoju, który nie­gdyś był jego sypial­nią. Pod­łoga usłana była wień­cami; Mur­ray­owie, jak zawsze, spi­sali się god­nie. Ogromny wie­niec z bia­łych róż przy­słany przez wuja Wal­lace’a stał na sto­liku w nogach trumny, wyzy­wa­jący, zbyt wspa­niały. Emilka nie mogła zoba­czyć twa­rzy ojca, bo stos bia­łych hia­cyn­tów, przy­wie­ziony przez ciotkę Ruth, leżał na szkle w tym miej­scu, gdzie się znaj­do­wała głowa zmar­łego. Emilka nie śmiała dotknąć tych kwia­tów. Ale poło­żyła się, sku­lona, na pod­ło­dze i przy­tu­liła poli­czek do drewna trumny. Tak ją zastali, śpiącą, Mur­ray­owie, wszedł­szy tu po kola­cji. Ciotka Laura pod­nio­sła ją i rze­kła:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki