Elżbieta II. Niezwykła królowa - Iwona Kienzler - ebook + audiobook

Elżbieta II. Niezwykła królowa ebook i audiobook

Kienzler Iwona

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Elżbieta II to królowa, która była najdłużej panującą monarchinią w dziejach Anglii, Walii i Szkocji. W 1952 roku została władczynią nie tylko Wielkiej Brytanii, ale całej Wspólnoty Narodów, liczącej wówczas 32 kraje. Elżbieta II spotkała 13 amerykańskich prezydentów, poznała pięciu papieży, w czasie jej panowania upadł mur berliński, rozpadł się Związek Radziecki, powstała Unia Europejska, a Wielka Brytania zdążyła w niej być i z niej wystąpić. Świat przeżył niejedną rewolucję.

Przez te wszystkie lata Elżbieta II z niewzruszoną determinacją i wytrwałością wypełniała swoje królewskie powinności, jednoczyła kraj, była królową i wzorem dla swoich poddanych, budząc szacunek, podziw i zaufanie. Jej osobowość sprawiała, że cieszyła się dużym zainteresowaniem mediów, a świat z zapartym tchem śledził doniesienia na temat życia codziennego budziła zainteresowanie wśród podwładnych i osób niezwiązanych z monarchią na całym świecie. Była symbolem monarchii, która trwała prawie nieprzerwanie od tysiąca lat, a przy tym miała również kryzysy.

Poznajmy historię wielkiej królowej, monarchini oddanej swoim powinnościom, służącą narodowi i krajowi, wraz z blaskami i cieniami jej panowania i życia. Zobaczmy Elżbietę II jako królową i kobietę, matkę, żonę i członka rodziny, a także przełożoną dla swoich pracowników i partnerkę swojego rządu i polityków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 0 min

Oceny
4,5 (11 ocen)
6
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaKosiorowska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, zawiera wiele ciekawych informacji i opis sytuacji o jakich nie wiedziałam
00
AniaiSonia

Całkiem niezła

Fatalna wersja audiobooka
00
Reniborek

Dobrze spędzony czas

Ogólnie słuchało się dobrze,aczkolwiek mam wrażenie,że autorka przenosi fragmenty o członkach rodziny z książki do książki.
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Królowa Elż­bieta II, zmarła w 2022 roku, to bez wąt­pie­nia rekor­dzistka wśród monar­chów: była kobietą naj­dłu­żej pia­stu­jącą urząd głowy pań­stwa, a jej trwa­jące 70 lat i 214 dni pano­wa­nie oka­zało się naj­dłuż­szym w histo­rii angiel­skiej, a potem bry­tyj­skiej monar­chii i dru­gim pod wzglę­dem dłu­go­ści w histo­rii świata. A prze­cież przy­szła kró­lowa nie uro­dziła się jako następ­czyni tronu, a jej ojciec zwień­czył swe skro­nie koroną po skan­dalu oby­cza­jo­wym, który zmu­sił jego star­szego brata, a zara­zem pra­wo­wi­tego króla, Edwarda VIII do abdy­ka­cji. Był to jeden z wielu kry­zy­sów, który omal nie oba­lił monar­chii w Wiel­kiej Bry­ta­nii, ale w kon­se­kwen­cji ją wzmoc­nił, wyniósł bowiem na tron czło­wieka, który oka­zał się podzi­wia­nym i kocha­nym władcą. Jego córka zaś z suk­ce­sem zmie­rzyła się z legendą Jerzego VI, two­rząc wła­sną, a jej dłu­gie pano­wa­nie oka­zało się godne miana dru­giej epoki elż­bie­tań­skiej.

Elż­bieta II była zapewne zado­wo­lona, sły­sząc to porów­na­nie, bo od dziecka fascy­no­wała ją osoba wiel­kiej imien­niczki, córki nie­sław­nego króla Hen­ryka VIII z dyna­stii Tudo­rów. Władca ten, nie mogąc docze­kać się wyma­rzo­nego syna i następcy na tro­nie, pozby­wał się ze swego życia kolej­nych mał­żo­nek, które nie mogły obda­rzyć go potom­kiem płci męskiej, a dwie z nich wysłał nawet na sza­fot. Para­dok­sal­nie to wła­śnie córka jed­nej z nich, obda­rzo­nej nie­po­skro­mioną ambi­cją Anny Boleyn, oka­zała się wład­czy­nią, któ­rej dane było poko­nać hisz­pań­ską Armadę, uczy­nić z Anglii praw­dziwe mocar­stwo i stwo­rzyć pod­wa­liny pod przy­szłe impe­rium.

Elż­bietę II fascy­no­wały także dzieje jej pra­pra­babki, kró­lo­wej Wik­to­rii, która pano­wała rekor­dowo długo w epoce naj­więk­szej świet­no­ści pań­stwa. To wła­śnie za jej pano­wa­nia mówiono, że Wielka Bry­ta­nia to impe­rium, nad któ­rym słońce ni­gdy nie zacho­dzi, co było zgodne z prawdą, bo kiedy lon­dyń­ski Big Ben wybi­jał godzinę 12.00, na Fidżi, wów­czas kolo­nii bry­tyj­skiej, zegary poka­zy­wały pół­noc. Impe­rium było naj­więk­sze tery­to­rial­nie po I woj­nie świa­to­wej, kiedy na tro­nie zasia­dał dzia­dek Elż­biety, Jerzy V – w 1925 roku było to aż 35,8 miliona kilo­me­trów kwa­dra­to­wych, a zamiesz­ki­wało je 478 milio­nów ludzi, a więc jedna czwarta lud­no­ści całego ówcze­snego świata! Boha­terka naszej opo­wie­ści uro­dziła się zatem jako oby­wa­telka naj­więk­szego impe­rium w dzie­jach świata, a zara­zem wnuczka czło­wieka, który nad nim pano­wał.

Elż­bie­cie przy­padł w udziale zgoła inny los: bo zapo­cząt­ko­wany jesz­cze za cza­sów jej ojca Jerzego VI roz­pad impe­rium doko­nał się na jej oczach, a ostat­nim eta­pem tego pro­cesu było prze­ka­za­nie Hong­kongu Chi­nom w 1997 roku. W kon­se­kwen­cji Elż­bieta II prze­stała być wład­czy­nią potęż­nego impe­rium, została zaś głową mię­dzy­na­ro­do­wej wspól­noty, któ­rej pań­stwa człon­kow­skie nie mają wobec sie­bie żad­nych zobo­wią­zań praw­nych, łączy je nato­miast histo­ria, kul­tura, język oraz osoba bry­tyj­skiej monar­chini. Odtąd jej naczel­nym zada­niem stało się utrzy­ma­nie ducha wspól­noty, co udało się jej osią­gnąć. Kolej­nym pro­ble­mem, z jakim przy­szło jej się zmie­rzyć, było osła­bie­nie pozy­cji Kościoła angli­kań­skiego, któ­rego pozo­sta­wała zwierzch­ni­kiem, bo zmiany demo­gra­ficzne oraz napływ imi­gran­tów z róż­nych kra­jów wcho­dzą­cych w skład nie­gdy­siej­szego impe­rium, i nie tylko, spra­wiły, że w Wiel­kiej Bry­ta­nii znacz­nie wzro­sła liczba wyznaw­ców innych reli­gii, w tym islamu, bud­dy­zmu i hin­du­izmu.

Pomimo że zgod­nie z tra­dy­cją i pra­wem bry­tyj­skim monar­cha panuje, a nie rzą­dzi, i nie ma żad­nego wpływu na poli­tykę wewnętrzną i zagra­niczną ani na decy­zje par­la­mentu, to Elż­bieta II była bar­dzo zapra­co­waną kobietą i z racji swo­jej pozy­cji musiała być zorien­to­wana w bie­żą­cej pro­ble­ma­tyce poli­tycz­nej, jak rów­nież w pra­cach rządu i obu izb par­la­mentu. Nie na darmo otrzy­my­wała codzien­nie doku­menty pań­stwowe dostar­czane jej w czer­wo­nych pudeł­kach i przez wszyst­kie lata swego dłu­giego pano­wa­nia co tydzień spo­ty­kała się z pre­mie­rem, który stał na czele rządu.

Jed­no­cze­śnie stała na czele rodziny, która z bie­giem lat prze­kształ­ciła się w grupę cele­bry­tów, boha­te­rów skan­dali opi­sy­wa­nych przez tablo­idy i plot­kar­skie media, a życiem jej krew­nych inte­re­so­wała się opi­nia publiczna na całym świe­cie. Kró­lowa z dużym tru­dem usi­ło­wała zacho­wać god­ność i powagę przy­na­leżną monar­chini i gło­wie pań­stwa. I trzeba przy­znać, że się jej to udało – przez lata trwała jak skała, nie­znisz­czalny sym­bol jed­no­ści i trwa­ło­ści pań­stwa i Korony tar­ga­nej wichrami histo­rii. To głów­nie dzięki niej udało się prze­trwać monar­chii przy wyso­kim popar­ciu miesz­kań­ców Wiel­kiej Bry­ta­nii. Człon­ko­wie ple­mie­nia Sali­szów nie bez powodu nazy­wali ją „matką wszyst­kich ludzi”, a Maorysi z Nowej Zelan­dii nadali jej ory­gi­nalny, ale sym­pa­tyczny przy­do­mek „Biała Cza­pla”. Pre­mier Indii, nale­żą­cych do Wspól­noty, Naren­dra Modi po jej odej­ściu napi­sał, że zosta­nie zapa­mię­tana jako nie­złomna wład­czyni, która nie tylko zapew­niła inspi­ru­jące przy­wódz­two swo­jemu naro­dowi, ale jed­no­cze­śnie uosa­biała god­ność i przy­zwo­itość w życiu publicz­nym. Tak jak obie­cała przed laty pod­da­nym swo­jego ojca, jesz­cze jako następ­czyni tronu, w ciągu swego pano­wa­nia poświę­ciła się służ­bie pań­stwu.

Elż­bieta II była jed­nak nie tylko kró­lową, ale także żoną, matką, teściową, bab­cią, a nawet prabab­cią, docze­kała się dwa­na­ściorga pra­wnu­cząt. Jak godziła obo­wiązki głowy pań­stwa z powin­no­ściami wobec swo­ich dzieci? Jak odnaj­dy­wała się w związku mał­żeń­skim z męż­czy­zną pokroju Filipa, czło­wieka o trud­nym, wybu­cho­wym cha­rak­te­rze, który nie mógł pogo­dzić się z rolą tylko męża naj­waż­niej­szej kobiety w pań­stwie? Jaką była teściową, zwłasz­cza w sto­sunku do Diany, któ­rej duch na­dal unosi się nad rodem Wind­so­rów i któ­rej pamięć jest wciąż żywa, i to nie tylko na Wyspach? Publi­ka­cja ta jest próbą odpo­wie­dzi na te pyta­nia, stara się przed­sta­wić Elż­bietę II w nie­ła­twej roli głowy pań­stwa, którą odgry­wała przez więk­szą część życia, i jako kobietę zma­ga­jącą się z takimi samymi pro­ble­mami jak więk­szość ludzi.

Królewska wnuczka

Kró­lew­ska wnuczka

Książę i księżna Yorku

Książę i księżna Yorku

W kwiet­niu i maju 1953 roku pałac Buc­kin­gham w Lon­dy­nie był widow­nią nie­ty­po­wych scen: młoda, fili­gra­nowa ciem­no­włosa kobieta prze­cha­dzała się po kory­ta­rzu z przy­cze­pio­nymi do jej wątłych ramion kil­koma war­stwami prze­ście­ra­deł. Codzien­nie pod­czas śnia­da­nia było jesz­cze dziw­niej, bo wspo­mniana dama zasia­dała do stołu z koroną na gło­wie. I nie była to byle jaka ozdoba, ale wyko­nana z litego złota i ozdo­biona set­kami pół­sz­la­chet­nych i szla­chet­nych kamieni korona św. Edwarda, główne insy­gnium Klej­no­tów Koron­nych Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa, tra­dy­cyj­nie uży­wane pod­czas cere­mo­nii koro­na­cyj­nych wład­ców Anglii i Wiel­kiej Bry­ta­nii. Na co dzień korona, wysoka i ciężka, bo ważąca 2,23 kg1, spo­czy­wała w Tower of Lon­don, ale na spe­cjalne życze­nie wspo­mnia­nej kobiety została stam­tąd wyjęta. Poczy­na­nia swo­jej mamy obser­wo­wała dwójka dzieci, pię­cio­letni Karol i jego młod­sza o dwa lata sio­stra Anna. I bar­dzo im się to podo­bało, zwłasz­cza że ich matka wkła­dała koronę nie tylko pod­czas śnia­da­nia, ale także wie­czo­rami, kiedy nia­nie szy­ko­wały rodzeń­stwo do kąpieli. Obec­nie panu­jący król Karol III, bo to wła­śnie on był owym pię­cio­letnim chłop­cem, który przy­glą­dał się swo­jej mamie, powie­dział w jed­nym z wywia­dów: „Pamię­tam mamę, aku­rat nas wtedy kąpano, kiedy zakła­dała tę koronę. To było cał­kiem zabawne. Muszę przy­znać, że to miłe wspo­mnie­nie”2.

Młodą damą para­du­jącą z prze­ście­ra­dłami u ramion była oczy­wi­ście kró­lowa Elż­bieta II, która w ten dość oso­bliwy spo­sób przy­go­to­wy­wała się do cere­mo­nii koro­na­cji, wyzna­czo­nej na 2 czerwca 1953 roku. Wpraw­dzie od dnia śmierci poprzed­niego króla, ojca Elż­biety – Jerzego VI, upły­nęło już szes­na­ście mie­sięcy, a jego córka była już tytu­larną wład­czy­nią, ale zgod­nie z uświę­coną tra­dy­cją od tra­ge­dii, jaką dla pań­stwa jest śmierć monar­chy, do rado­snego wyda­rze­nia, jakim jest koro­na­cja jego następcy, musi upły­nąć odpo­wied­nio długi okres. Taki zwy­czaj obo­wią­zy­wał też w daw­nej Rze­czy­po­spo­li­tej i to w dobie wol­nych elek­cji, kiedy kró­lem zosta­wało się nie z racji uro­dze­nia, ale na mocy wyboru przez szlachtę. Ciało zmar­łego władcy było sta­ran­nie bal­sa­mo­wane i cze­kało do dnia obra­nia nowego monar­chy. I dopiero wów­czas, nawet po upły­wie kilku lat, na krótko przed koro­na­cją jego następcy, skła­dano je do grobu. W przy­padku dzie­dzicz­nej monar­chii bry­tyj­skiej ten z punktu widze­nia współ­cze­snych ludzi dość szo­ku­jący oby­czaj nie obo­wią­zy­wał, ale i tak na koro­na­cję Elż­biety wyzna­czono dość odle­gły ter­min.

Ponie­waż nie prze­wi­dziano żad­nych ofi­cjal­nych prób, Elż­bieta sama godzi­nami ćwi­czyła prze­bieg uro­czy­sto­ści w pałacu Buc­kin­gham, nawet w nocy, o czym świad­czą rela­cje jej ochro­nia­rzy. Jak na uro­dzoną pedantkę przy­stało, kil­ka­na­ście razy dzien­nie powta­rzała każdy gest, przy­zwy­cza­jała się też do nosze­nia korony, która by­naj­mniej do lek­kich nie należy. Wła­śnie dla­tego pole­ciła, aby wyjęto ją z kró­lew­skiego skarbca i przy­nie­siono do pałacu Buc­kin­gham, gdzie miesz­kała wraz z zało­żoną przed laty rodziną. Sporo pro­ble­mów mło­dej i kru­chej Elż­bie­cie mogły też spra­wić kró­lew­skie szaty, które przy­go­to­wano na cere­mo­nię. Monar­chini miała wystą­pić w sukni z jedwa­biu, ozdo­bio­nej hafto­wa­nymi sym­bo­lami Wspól­noty Naro­dów i skór­kami gro­no­sta­jów. Na suk­nię miała być narzu­cona pele­ryna z tre­nem pię­cio­me­tro­wej dłu­go­ści, który miało nieść sie­dem dam dworu. Dla­tego Elż­bieta, aby pod­czas cere­mo­nii pora­dzić sobie z poru­sza­niem się w takim stroju, godzi­nami cho­dziła po pałacu z kil­koma war­stwami prze­ście­ra­deł docze­pio­nymi do ramion, ku ucie­sze swo­ich dzieci.

W taki oso­bliwy i nieco zabawny spo­sób roz­po­częło się pano­wa­nie kró­lo­wej Elż­biety II, która, cho­ciaż nikt wów­czas tego nie mógł prze­wi­dzieć, miała przejść do histo­rii jako drugi koro­no­wany władca naj­dłu­żej zasia­da­jący na tro­nie. Pierw­szy w tym ran­kingu pozo­staje Ludwik XIV, który pano­wał dwa lata dłu­żej, ale objął tron jako czte­ro­letni chło­piec. Pier­wo­rodny syn monar­chini, król Karol III, też usta­no­wił rekord jako książę: w dniu 19 wrze­śnia 2013 roku stał się naj­star­szym i zara­zem naj­dłu­żej ocze­ku­ją­cym na koronę następcą tronu w dzie­jach Wiel­kiej Bry­ta­nii. Na tron wstą­pił w 2022 roku jako nie­spełna siedemdziesięcioczte­ro­letni męż­czy­zna.

Elż­bieta Alek­san­dra Maria (ang. Eli­za­beth Ale­xan­dra Mary) nie uro­dziła się jako następ­czyni tronu, cho­ciaż jej przyj­ściu na świat towa­rzy­szyło medialne zain­te­re­so­wa­nie – była bowiem pier­wo­rodną córką księ­cia Yorku Alberta, a zara­zem wnuczką króla Jerzego V, zasia­da­ją­cego na tro­nie od 1910 roku. I jak kazał oby­czaj, przy jej naro­dzi­nach był obecny czło­nek rządu – mini­ster spraw wewnętrz­nych w gabi­ne­cie Stan­leya Bal­dwina, sir Wil­liam Joyn­son-Hicks, który 21 kwiet­nia 1926 roku zja­wił się na Bru­ton Street, gdzie miesz­kał książę Yorku, drugi pod wzglę­dem star­szeń­stwa syn panu­ją­cego monar­chy. Prawdę mówiąc, poli­tyk miał inne sprawy na gło­wie, bo Wielka Bry­ta­nia była wów­czas widow­nią gór­ni­czych pro­te­stów wywo­ła­nych przez dra­styczne cię­cia płac w tym resor­cie, nie był zatem szczę­śliwy, kiedy odde­le­go­wano go, by uczest­ni­czył w naro­dzi­nach członka rodziny kró­lew­skiej.

Oby­czaj ten miał swoje korze­nie w XVII stu­le­ciu, a bez­po­śred­nią przy­czyną jego wpro­wa­dze­nia były plotki doty­czące naro­dzin syna króla Jakuba II Stu­arta, wła­da­ją­cego Anglią od 6 lutego 1685 roku do 11 grud­nia 1688 roku. Monar­cha ten docze­kał się dwóch córek z pierw­szego mał­żeń­stwa z Anną Hyde, która zmarła w wieku trzy­dzie­stu czte­rech lat, nie zdą­żyw­szy obda­rzyć swego mał­żonka upra­gnio­nym synem. Druga żona króla, Maria z Modeny, wpraw­dzie nie miała pro­ble­mów z zaj­ściem w ciążę, ale albo jej nie dono­siła, albo rodziła mar­twe bądź słabe dzieci, które umie­rały wkrótce po przyj­ściu na świat. 10 czerwca 1688 roku zły los jed­nak się odmie­nił i kró­lowa powiła zdro­wego, sil­nego chłopca, Jakuba Fran­ciszka Edwarda. Ale pod­dani, zamiast cie­szyć się z naro­dzin następcy tronu, dali posłuch paskud­nym pogło­skom, jakoby kró­lowa uro­dziła kolejne mar­twe dziecko, które pod­mie­niono na nowo­rodka nie­wia­do­mego pocho­dze­nia. Mówiono, że zaufani ludzie przy­nie­śli je do pałacu w szkan­deli, spe­cjal­nym naczy­niu sto­so­wa­nym do pod­grze­wa­nia pościeli, które przy­po­mi­nało sporą patel­nię z przy­krywką na dłu­gim kiju. Zanie­po­ko­jony tymi pogło­skami monar­cha bez­zwłocz­nie zwo­łał nad­zwy­czajne posie­dze­nie rady, któ­rej człon­ko­wie orze­kli, że nowo­ro­dek jest bio­lo­gicz­nym synem swo­ich kró­lew­skich rodzi­ców, ale nie uci­szyło to plo­tek. Chłopcu, któ­rego naro­dziny wywo­łały taki fer­ment, nie dane było jed­nak zasiąść na tro­nie, bo kilka mie­sięcy po jego przyj­ściu na świat rewo­lu­cja odsu­nęła od wła­dzy jego ojca, a na tro­nie zasia­dła jego przy­rod­nia sio­stra Anna, córka Jakuba II z pierw­szego mał­żeń­stwa z Anną Hyde. Wąt­pli­wo­ści doty­czące pocho­dze­nia Jakuba Fran­ciszka Edwarda legły jed­nak u pod­staw uchwa­le­nia prawa, zgod­nie z któ­rym urzęd­nik pań­stwowy musiał być obecny przy naro­dzinach każ­dego kró­lew­skiego potomka, a potem zaświad­czyć przed rzą­dem, że kró­lowa lub inna człon­kini dyna­stii sama powiła dziecko oraz poin­for­mo­wać gabi­net o płci nowo­rodka.

Sir Joyn­son-Hicks nie był naocz­nym świad­kiem naro­dzin córki księ­cia Yorku, bo mała księż­niczka przy­szła na świat przy pomocy cesar­skiego cię­cia. Mini­ster sie­dział w jed­nym z pomiesz­czeń, nie­cier­pli­wie ocze­ku­jąc na szczę­śliwy finał i powrót do swo­ich obo­wiąz­ków. Do pokoju położ­nicy, księż­nej Yorku Elż­biety, która od 1923 roku była żoną księ­cia Alberta, został wpro­wa­dzony już po zabiegu. Sir Henry Sim­son, lekarz, który prze­pro­wa­dzał ope­ra­cję, oka­zał mu nowo­rodka płci żeń­skiej, a mini­ster mógł z ulgą powró­cić do pracy. Przed­tem cze­kał go jesz­cze zaszczytny obo­wią­zek poin­for­mo­wa­nia o naro­dzinach dziecka innych człon­ków rządu. Z kolei pałac Buc­kin­gham obwie­ścił pod­da­nym Jerzego V naro­dziny jego wnuczki za pomocą krót­kiego komu­ni­katu zamiesz­czo­nego dopiero na czwar­tej stro­nie „Timesa”: „O godzi­nie 2.40 dziś rano księżna Yorku uro­dziła księż­niczkę. Matka i córka czują się dobrze”3. Nikt wów­czas nie przy­pusz­czał, że uro­dziła się wów­czas przy­szła kró­lowa, któ­rej dłu­gie pano­wa­nie zosta­nie nazwane „drugą epoką elż­bie­tań­ską”. Jedy­nie autor arty­kułu w „Daily Mail”, który uka­zał się następ­nego dnia, przy­po­mniał czy­tel­ni­kom, że „ta dziew­czynka, któ­rej osoba od wczo­raj zdo­mi­no­wała wszyst­kie albo pra­wie wszyst­kie roz­mowy w kró­le­stwie, jest trze­cią w kolejce do tronu”4.

Być może jed­nak ta mała dziew­czynka, którą poli­ty­kowi z dumą zapre­zen­to­wał medyk, była wpraw­dzie bio­lo­gicz­nym dziec­kiem księ­cia Yorku, ale w jej żyłach nie pły­nęła wyłącz­nie szla­chetna krew. Ist­nieje teo­ria, jakoby przy­szła kró­lowa Elż­bieta II była po kądzieli wnuczką… fran­cu­skiej kucharki! Taki wła­śnie rodo­wód przy­szłej kró­lo­wej podaje lady Colin Camp­bell w bio­gra­fii kró­lo­wej matki pt. Kró­lowa.

For­mal­nie dziad­kami ze strony matki naszej boha­terki byli Ceci­lia Caven­dish-Ben­tinck i jej mąż lord Claude Bowes-Lyon, czter­na­sty hra­bia Stra­th­more i Kin­ghorne, a zara­zem wła­ści­ciel posia­dło­ści Saint Paul’s Wal­den Bury na tere­nie hrab­stwa Hert­ford­shire. Uro­dzona 4 sierp­nia 1900 roku Elż­bieta, która w przy­szło­ści zosta­nie matką monar­chini naj­dłu­żej w histo­rii zasia­da­ją­cej na tro­nie Wiel­kiej Bry­ta­nii, była czwartą córką, a zara­zem dzie­wią­tym z dzie­się­ciorga dzieci, któ­rych się docze­kali. Tak się nie­szczę­śli­wie zło­żyło, że Ceci­lia prze­żyła zała­ma­nie ner­wowe po śmierci naj­star­szej córki Vio­let, która zmarła na bło­nicę w 1893 roku jako jede­na­sto­let­nia dziew­czynka. Jej matka nie mogła prze­bo­leć tej straty, a opie­ku­jący się nią leka­rze orze­kli, że naj­lep­szym reme­dium będą naro­dziny kolej­nego dziecka, mimo że pozo­stała sió­demka potom­stwa cie­szyła się dobrym zdro­wiem. Naj­wi­docz­niej medycy uznali, że jedy­nie nowo­ro­dek może ule­czyć zbo­lałą Ceci­lię. Nie­stety, pani Bowes-Lyon cier­piała także na dole­gli­wo­ści fizyczne i była w tak złym sta­nie, że każda kolejna ciąża mogła zagro­zić jej życiu. A mimo to kobieta uro­dziła jesz­cze dwójkę dzieci, córkę i syna Davida, co by­naj­mniej nie nad­szarp­nęło jej kon­dy­cji. Mało tego, dożyła słusz­nego wieku sie­dem­dzie­się­ciu ośmiu lat, co może zakra­wać na cud, zwłasz­cza bio­rąc pod uwagę stan ówcze­snej medy­cyny.

Zda­niem lady Camp­bell żad­nego cudu w tym wypadku jed­nak nie było, bo Claude spło­dził dwójkę swo­ich naj­młod­szych potom­ków z pra­cu­jącą w jego domu w cha­rak­te­rze kucharki młodą Fran­cuzką, Mar­gu­erite Rodiere. Całą sprawę utrzy­mano jed­nak w ści­słej tajem­nicy, a Ceci­lia ciążę uda­wała, co wbrew pozo­rom nie było wcale takie trudne. Na prze­ło­mie XIX i XX stu­le­cia kobiety z wyż­szych sfer będące „przy nadziei” wyco­fy­wały się z życia towa­rzy­skiego, gdy tylko zaokrą­glał im się brzu­szek, i następ­nych kilka mie­sięcy spę­dzały w domo­wym zaci­szu. Nikt poza naj­bliż­szą rodziną nie widy­wał przy­szłych matek aż do ter­minu roz­wią­za­nia. O ile jed­nak na dys­kre­cję naj­bliż­szych krew­nych można było liczyć, o tyle znacz­nie gorzej wyglą­dała kwe­stia zacho­wa­nia tajem­nicy wśród służby, było to bowiem bar­dzo roz­plot­ko­wane towa­rzy­stwo. Zatem jeżeli Ceci­lia Bowes-Lyon fak­tycz­nie uda­wała odmienny stan, musiała odgry­wać tę kome­dię rów­nież w domu. Kolejny pro­blem poja­wiał się w dniu porodu, zwłasz­cza że dzieci rodziły się wów­czas w domo­wych pie­le­szach, ale i na to było roz­wią­za­nie: poród przyj­mo­wała aku­szerka wynaj­mo­wana spe­cjal­nie na tę oka­zję. W owych cza­sach pro­fe­sją tą parały się wyłącz­nie kobiety wywo­dzące się z niż­szych warstw spo­łecz­nych niż leka­rze. Wpraw­dzie ci ostatni byli w sta­nie zapew­nić rodzą­cej znacz­nie lep­szą opiekę, ale mogliby też wyja­wić bole­sną tajem­nicę doty­czącą praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści matki nowo­rodka. Aku­szerki zaś były przy­zwy­cza­jone do wezwań o każ­dej porze dnia i nocy do zupeł­nie nie­zna­nych im kobiet. Poja­wiały się w życiu dziecka i położ­nicy tylko na chwilę, by znik­nąć zaraz po przyj­ściu nowo­rodka na świat, w owych cza­sach ich obo­wiązki nie obej­mo­wały bowiem opieki popo­ro­do­wej nad matką i dziec­kiem.

Kolejne wąt­pli­wo­ści co do tego, czy bio­lo­giczną bab­cią kró­lo­wej Elż­biety była rze­czy­wi­ście Ceci­lia, wzbu­dzają oko­licz­no­ści naro­dzin przy­szłej żony księ­cia Alberta. Jej matka, wspo­mi­na­jąc ten fakt, zmie­niała wer­sję wyda­rzeń, raz mówiąc, że córkę powiła na tyl­nym sie­dze­niu tak­sówki, a innym razem wspo­mi­nała, że dziew­czynka przy­szła na świat w ambu­lan­sie. Wszyst­kie ofi­cjalne bio­gramy kró­lo­wej matki jako dzień jej naro­dzin podają 4 sierp­nia 1900 roku, ale lady Camp­bell upiera się, że Elż­bieta uro­dziła się dzień póź­niej i wcale nie w Lon­dy­nie, jak podają ofi­cjalne źró­dła, ale w posia­dło­ści swo­ich rodzi­ców Saint Paul’s Wal­den Bury. Pro­blem pole­gał jed­nak na tym, że Ceci­lii, w doku­men­tach figu­ru­ją­cej jako jej matka, w owej posia­dło­ści wów­czas nie było. Nie­fra­so­bli­wie wyje­chała do Lon­dynu, pozo­sta­wia­jąc w domu cię­żarną Mar­gu­erite, która to, zda­niem „dobrze poin­for­mo­wa­nych”, wydała na świat matkę przy­szłej kró­lo­wej pod nie­obec­ność swo­jej chle­bo­daw­czyni. Ceci­lia opusz­czała dom bez obaw, wszak zda­niem leka­rzy do porodu było jesz­cze tro­chę czasu, ale dziecko spra­wiło wszyst­kim nie­spo­dziankę, rodząc się przed ter­mi­nem. Ofi­cjalna wer­sja gło­siła, jakoby w dro­dze do Lon­dynu zła­pały ją skur­cze, dla­tego czym prę­dzej zawró­ciła, a do roz­wią­za­nia doszło w Wel­wyn lub w jego oko­li­cach.

Zda­niem nie­któ­rych bio­gra­fów kró­lo­wej matki Ceci­lia powiła córkę w domu dok­tora Tho­masa w Wel­wyn, gdzie musiała się zatrzy­mać. Elż­bieta kon­se­kwent­nie powta­rzała jed­nak, że uro­dziła się w Lon­dy­nie. Dopiero gdy nie­da­rzący jej sym­pa­tią szwa­gier Edward Wind­sor zaczął roz­pro­wa­dzać pogło­ski o jej pocho­dze­niu, zmie­niła wer­sję, przy­zna­jąc, że przy­szła na świat w rodzin­nej posia­dło­ści. Z kolei młod­szy brat Elż­biety, zda­niem wielu także będący synem kucharki, w roz­mo­wie z Doro­thy Laird, autorką bio­gra­fii Elż­biety, stwier­dził, że jego sio­stra „nie uro­dziła się w Saint Paul’s”. Lady Camp­bell uważa, że fakty mówią same za sie­bie: „Po pierw­sze, lady Gla­mis przed 1900 rokiem wydała na świat ósemkę potom­stwa, jest więc wysoce nie­praw­do­po­dobne, by zde­cy­do­wała się na podróż z Saint Paul’s Wal­den do Lon­dynu i z powro­tem, wie­dząc o zbli­ża­ją­cym się ter­mi­nie porodu. Nie postą­pi­łaby w ten spo­sób żadna kobieta mająca znaczne doświad­cze­nie macie­rzyń­skie, zwłasz­cza jeżeli byłaby tak oddana rodzi­nie jak Ceci­lia Gla­mis. Należy pamię­tać, że w 1900 roku nawet ary­sto­kra­cja nie podró­żo­wała luk­su­so­wymi auto­mo­bi­lami. Jedy­nymi sze­roko dostęp­nymi środ­kami trans­portu były pociągi i powozy, przy czym pod­czas gdy podróż koleją była w miarę wygodna, jazda powo­zem już znacz­nie mniej. Tak czy ina­czej żadna kobieta przy zdro­wych zmy­słach nie odwa­ży­łaby się, będąc w ciąży, wsiąść do pociągu ani zary­zy­ko­wać jazdy po wybo­istych dro­gach w nawet naj­bar­dziej kom­for­to­wym powo­zie”5. Poza tym, w owych cza­sach kobiety rodziły w domach, a nie w szpi­ta­lach, nikt nie wzy­wałby zatem do rodzą­cej ambu­lansu, wer­sje o naro­dzi­nach Elż­biety w ambu­lan­sie, zda­niem lady Camp­bell, powinno się zatem wło­żyć mię­dzy bajki.

Jakby tego było mało, sprawę pogma­twała matka kró­lo­wej Elż­biety II, która, będąc panną, we wnio­sku pasz­por­to­wym jako miej­sce swo­ich naro­dzin podała Lon­dyn, ale już jako żona panu­ją­cego monar­chy w 1937 roku odsło­niła tablicę upa­mięt­nia­jącą swój chrzest w kościele Wszyst­kich Świę­tych w Saint Paul’s Wal­den, na któ­rej jako miej­sce jej przyj­ścia na świat wid­nieje… rodzinna posia­dłość.

Jeżeli wie­rzyć lady Camp­bell, która przez pierw­sze mał­żeń­stwo z lor­dem Coli­nem Iva­rem Camp­bellem, jede­na­stym księ­ciem Argyll, weszła do kręgu bry­tyj­skiej ary­sto­kra­cji i siłą rze­czy została wta­jem­ni­czona w życie wyż­szych sfer, rodzina matki Elż­biety II nie była jedyną fami­lią korzy­sta­jącą z takiej spe­cy­ficz­nej formy zastęp­czego macie­rzyń­stwa. Zda­niem pisarki wielu potom­ków ary­sto­kra­tycz­nych rodów przy­szło na świat w taki wła­śnie spo­sób. A wszystko przez obo­wią­zu­jące wów­czas prawo, zgod­nie z któ­rym ani potom­stwo nie­ślubne ary­sto­kra­tów, ani dzieci przy­spo­so­bione przez człon­ków tej war­stwy nie miały prawa do dzie­dzi­cze­nia tytu­łów szla­chec­kich. Bywało zatem, że pary, które z jakichś wzglę­dów nie mogły docze­kać się wła­snego potom­stwa, decy­do­wały się na bar­dziej skom­pli­ko­wane metody. Ary­sto­kratki, któ­rych mężo­wie oka­zy­wali się bez­płodni, korzy­stały zazwy­czaj z metody opra­co­wa­nej przez trzech wzię­tych lon­dyń­skich położ­ni­ków: Abra­hamsa, Aaronsa i Zim­mer­mana, któ­rzy za sowite wyna­gro­dze­nie zatrud­niali mło­dych, krew­kich męż­czyzn w cha­rak­te­rze daw­ców spermy. Szla­chet­nie uro­dzone damy, nie­mo­gące się docze­kać potom­stwa z poślu­bio­nymi męż­czyznami, uda­wały się do gabi­netu miesz­czą­cego się przy ulicy Har­ley, w któ­rym cze­kały, aż lekarz pobie­rze nasie­nie od prze­by­wa­ją­cego w sąsied­nim pokoju męż­czyzny, a potem wstrzyk­nie je im przez wzier­nik. Żadna z nich nie miała ni­gdy spo­tkać czło­wieka będą­cego bio­lo­gicz­nym ojcem jej dziecka, ono także nie miało ni­gdy poznać toż­sa­mo­ści dawcy nasie­nia.

Kan­dy­daci na daw­ców byli bar­dzo sta­ran­nie spraw­dzani pod kątem urody i inte­li­gen­cji. Wybie­rano ich z wąskiego grona major­do­mów – urzęd­ni­ków zarzą­dza­ją­cych dwo­rami szla­chet­nie uro­dzo­nych. „Major­do­mów można by okre­ślić nowo­cze­snym mia­nem dyrek­to­rów gene­ral­nych, ponie­waż kie­ro­wali oni gospo­dar­stwami domo­wymi czę­sto więk­szymi niż współ­cze­sne firmy – twier­dzi lady Camp­bell. – Aby kom­pe­tent­nie spra­wo­wać swoją funk­cję, musieli zatem posia­dać wro­dzoną inte­li­gen­cję, zmysł orga­ni­za­cyjny, umie­jęt­no­ści zarząd­cze, samo­dy­scy­plinę, opa­no­wa­nie oraz zdol­ność sku­tecz­nego komu­ni­ko­wa­nia się i współ­dzia­ła­nia zarówno z oso­bami wyżej uro­dzo­nymi, rów­nymi sobie, jak i tymi o niż­szym sta­tu­sie spo­łecz­nym. Innymi słowy – była to naj­zdol­niej­sza kadra kie­row­ni­cza tam­tych cza­sów. Mimo że nie mogli się poszczy­cić szla­chec­kim pocho­dze­niem, czę­sto dorów­ny­wali swoim panom pod wzglę­dem inte­lek­tu­al­nym, a cza­sami nawet ich prze­wyż­szali, choć oczy­wi­ście nikt nie odwa­żyłby się przy­znać tego gło­śno.

Wielu major­do­mów było rów­nież atrak­cyj­nymi męż­czy­znami, ponie­waż korzystny wygląd sta­no­wił jedno z waż­niej­szych kry­te­riów pod­czas poszu­ki­wa­nia kan­dy­data na to sta­no­wi­sko. Na doda­tek niska pozy­cja spo­łeczna major­do­mów gwa­ran­to­wała, że nie będą oni posia­dać wystar­cza­ją­cych środ­ków ani odpo­wied­niego sta­tusu, by w przy­szło­ści stwa­rzać pro­blemy kobie­tom zapłod­nio­nym ich nasie­niem”6.

Co wię­cej, z tej moż­li­wo­ści korzy­stano zazwy­czaj kil­ka­krot­nie, bo mał­żeń­stwa ary­sto­kra­tów, które docze­kały się tylko jed­nego, dwojga czy nawet trojga potom­stwa, były wyjąt­kiem budzą­cym powszechne zdu­mie­nie. W owych cza­sach, kiedy cho­roby wieku dzie­cię­cego oraz infek­cje, z któ­rymi współ­cze­sna medy­cyna radzi sobie dosko­nale, siały śmierć wśród dzieci, a ci syno­wie, któ­rym dane było dożyć doj­rza­łego wieku, czę­sto ginęli na woj­nie, szla­chet­nie uro­dzone pary musiały mieć nie­jako „w zapa­sie” co naj­mniej dwóch potom­ków płci męskiej – poten­cjal­nych następ­ców i spad­ko­bier­ców.

Nato­miast w przy­padku, gdy to kobieta nie mogła zajść w ciążę albo ciąża zagra­żała jej zdro­wiu, ary­sto­krata uwo­dził jakąś młodą, zdrową, ale ubogą dziew­czynę pra­cu­jącą w jego domu. Oczy­wi­ście taka „zastęp­cza matka” była za swoje usługi sowi­cie wyna­gro­dzona, a powi­cie przez nią nie­ślub­nego dziecka utrzy­my­wano w tajem­nicy w inte­re­sie zarówno jej samej, jak i bio­lo­gicz­nego ojca, o dziecku nie wspo­mi­na­jąc. Tajem­nicę pocho­dze­nia Elż­biety miał poznać jej szwa­gier, a zara­zem następca tronu, David, przez histo­rię zapa­mię­tany jako Edward VIII, który abdy­ko­wał z miło­ści do roz­wódki Wal­lis Simp­son. On też nadał żonie swo­jego brata prze­zwi­sko „Cookie” – Cia­steczko, co miało sta­no­wić nawią­za­nie do jej bio­lo­gicz­nej matki z zawodu kucharki. W swo­ich pamięt­ni­kach twier­dził, że dys­po­nuje wia­ry­god­nymi dowo­dami na pocho­dze­nie Elż­biety, ale ni­gdy ich publicz­nie nie ujaw­nił.

Trudno orzec, jak było naprawdę, ale zako­cha­nemu w pan­nie Bowes-Lyon księ­ciu Alber­towi te wąt­pli­wo­ści nie prze­szka­dzały, a Elż­bieta cie­szyła się bez­wa­run­kową miło­ścią obojga rodzi­ców. Ceci­lia kochała ją rów­nie mocno jak swoje pozo­stałe dzieci, nawet jeżeli nie była jej bio­lo­giczną matką.

Naj­młod­sza panna Bowes-Lyon nie wyro­sła na pięk­ność, była niską, kor­pu­lentną dziew­czyną, o okrą­głej, żeby nie powie­dzieć pyza­tej, twa­rzy i miała skłon­no­ści do tycia. W mło­do­ści jed­nak nie miała raczej pro­ble­mów z nad­wagą. Z natury bystra i inte­li­gentna, otrzy­mała dość prze­ciętne wykształ­ce­nie, ale nie była w tym wzglę­dzie wyjąt­kiem – w cza­sach, kiedy przy­szło jej dora­stać, do edu­ka­cji dziew­cząt nie przy­wią­zy­wano zbyt wiel­kiej wagi. Zasad­ni­czym celem każ­dej mło­dej panny z dobrego domu było poślu­bie­nie jakie­goś dobrze uro­dzo­nego i zamoż­nego mło­dzieńca. Ale Elż­bieta miała nieco więk­sze ambi­cje: kiedy była małą dziew­czynką, pewna Cyganka wywró­żyła jej bowiem, że w przy­szłości zosta­nie kró­lową. Dziew­czyna wróżbę potrak­to­wała poważ­nie i miała nadzieję, że zdo­bę­dzie serce Davida, naj­star­szego spo­śród czte­rech synów króla Jerzego V, który w przy­szłości miał zasiąść na tro­nie.

Książę Walii, bo wła­śnie taki tytuł przy­słu­guje następcy tronu Wiel­kiej Bry­ta­nii, był przy­stoj­nym mło­dzień­cem i podo­bał się nie­jed­nej pan­nie. Elż­bieta poznała księ­cia w 1918 roku dzięki zaprzy­jaź­nio­nej z jej rodzi­cami wiceh­ra­bi­nie Coke i natych­miast zarzu­ciła na niego sieci, sta­ra­jąc się ocza­ro­wać go swymi przy­mio­tami. Nie zda­wała sobie jed­nak sprawy, że stoi na z góry prze­gra­nej pozy­cji, bo nie była w typie Davida, męż­czy­zny gustu­ją­cego w wyso­kich i szczu­płych, wręcz chu­dych paniach, obda­rzo­nych nie­wiel­kimi, ale za to zgrab­nymi pier­siami. Elż­bieta była dla niego za niska, sta­now­czo za pulchna, miała zbyt obfity biust i jego zda­niem fatal­nie się ubie­rała. A tym­cza­sem on podą­żał za modą i ucho­dził za naje­le­gant­szego męż­czy­znę ówcze­snej Europy, co z kolei raziło jego kon­ser­wa­tyw­nego kró­lew­skiego ojca. Elż­bieta jed­nak była nie­by­wale uparta i wytrwale kokie­to­wała swo­jego wybranka, nie­stety, bez powo­dze­nia.

Jed­nak wróżba Cyganki miała się speł­nić, cho­ciaż w dość pokrętny spo­sób. Tym­cza­sem żywio­łowa i wiecz­nie uśmiech­nięta panna Bowes-Lyon wpa­dła w oko młod­szemu bratu księ­cia Walii, Alber­towi, ale on, przy­naj­mniej począt­kowo, nie przy­padł jej do gustu. I nie ma się co dzi­wić, bo w porów­na­niu z Davi­dem wypa­dał wyjąt­kowo blado.

Król Jerzy V i jego żona Maria Teck docze­kali się szóstki dzieci, trudno jed­nak uznać ich za wzo­ro­wych rodzi­ców. Kró­lowa Maria każ­dego potomka wkrótce po wyda­niu na świat odda­wała pod opiekę szta­bowi nia­niek i guwer­nan­tek, co w owych cza­sach było nor­malną prak­tyką w wyż­szych sfe­rach. Pro­blem pole­gał jed­nak na tym, że kobiety zatrud­niane na tym sta­no­wi­sku miały, mówiąc oględ­nie, dość kon­tro­wer­syjne metody wycho­waw­cze. Naj­bo­le­śniej doświad­czył tego drugi pod wzglę­dem star­szeń­stwa kró­lew­ski syn, uro­dzony 14 grud­nia 1895 roku Albert Fry­de­ryk Artur Jerzy, chło­piec z natury słaby i deli­katny. Ponie­waż był lewo­ręczny, jego nia­nia siłą zmu­szała go do pisa­nia prawą ręką, a sku­tek takich poczy­nań był wręcz opła­kany, bo Ber­tie, jak zwano w rodzi­nie śred­niego syna Jerzego V, naba­wił się poważ­nej wady wymowy i zaczął się jąkać.

Dla jego rodzi­ców nie był to spe­cjalny pro­blem, wszak na bry­tyj­skim tro­nie miał w przy­szło­ści zasia­dać jego naj­star­szy brat, Edward Albert Chry­stian Jerzy Andrzej Patryk David, zwany w rodzi­nie Davi­dem. Jąka­jący się książę miał jed­nak sta­now­czy zakaz odzy­wa­nia się w trak­cie jakich­kol­wiek uro­czy­sto­ści publicz­nych, wobec czego wie­dza o jego przy­pa­dło­ści długo była sekre­tem rodzin­nym. Chło­piec otrzy­mał pierw­sze imię po pra­dziadku, księ­ciu Alber­cie, po któ­rym jego pra­babka, kró­lowa Wik­to­ria, nosiła żałobę do końca życia. Ber­tie od wcze­snego dzie­ciń­stwa znaj­do­wał się w cie­niu swego star­szego brata, do któ­rego bez­u­stan­nie był porów­ny­wany i to porów­na­nie wypa­dało, nie­stety, na jego nie­ko­rzyść. „David był bły­sko­tli­wym i pięk­nym dziec­kiem o twa­rzy aniołka, Albert sta­no­wił jego znie­kształ­coną wer­sję. David jako chło­piec miał dużo uroku oso­bi­stego i wdzięku, Ber­tie jąkał się i był nie­zgrabny. Każdy uwiel­biał cza­ru­ją­cego Davida, wszy­scy nato­miast igno­ro­wali nie­po­rad­nego Ber­tiego”7. Naj­star­szego księ­cia uwiel­biała też wspo­mniana nia­nia, osoba o psy­cho­pa­tycz­nych cechach, która bez­gra­nicz­nie kochała następcę tronu, a wręcz nie­na­wi­dziła Ber­tiego i dra­stycz­nie zanie­dby­wała młod­szego ze swo­ich wycho­wan­ków. Docho­dziło nawet do tego, że zapo­mi­nała go nakar­mić.

Nie­po­rad­ność młod­szego z ksią­żąt wyni­kała z jego nie­peł­no­spraw­no­ści, bo Albert cier­piał na kośla­wość kolan, którą leczono za pomocą żela­znych szyn zakła­da­nych na noc i noszo­nych w ciągu dnia, a wada wymowy sku­tecz­nie odbie­rała mu pew­ność sie­bie. Ale i tak jego dzie­ciń­stwo było szczę­śliw­sze niż los najmłod­szego brata, księ­cia Jana. Nie­któ­rzy twier­dzili, że rodzice sami ścią­gnęli na swego najmłod­szego potomka nie­szczę­ście, nada­jąc mu imię uwa­żane przez wielu za nie­for­tunne dla męż­czyzn z angiel­skich rodzin kró­lew­skich. Fatum na nie miał ścią­gnąć Jan bez Ziemi, znany głów­nie z ksią­żek i fil­mów, w któ­rych wystę­puje jako kon­ku­rent Ryszarda Lwie Serce. Fak­tem jest, że syno­wie angiel­skich wład­ców, któ­rzy nosili to feralne imię, umie­rali zde­cy­do­wa­nie przed­wcze­śnie. Taki los spo­tkał także najmłod­szego syna króla Jerzego V, który w wieku czte­rech lat dostał pierw­szego ataku epi­lep­sji. Posia­da­nie nie­ule­czal­nie cho­rego potomka oka­zało się dla monar­chy i jego żony sta­now­czo zbyt wiel­kim cię­ża­rem, i to by­naj­mniej nie dla­tego, że nie mogli patrzeć na jego cier­pie­nia, lecz dla­tego, że wsty­dzili się małego Jana, który w każ­dej chwili mógł ich „skom­pro­mi­to­wać”, wijąc się na pod­ło­dze i tocząc pianę z ust. Nie­szczę­sne dziecko odse­pa­ro­wano od rodziny. 18 stycz­nia 1919 roku książę Jan dostał bar­dzo sil­nego ataku epi­lep­sji, w wyniku któ­rego zmarł. Pła­kała tylko opie­ku­jąca się nim do końca pie­lę­gniarka Char­lotte Bill, zwana przez chłopca piesz­czo­tli­wie Lalą, jedyna osoba, która potra­fiła poko­chać to scho­ro­wane, cier­piące i z całą pew­no­ścią bar­dzo nie­szczę­śliwe dziecko.

Myliłby się jed­nak ten, kto sądzi, że starsi syno­wie króla Jerzego VI cie­szyli się ojcow­ską miło­ścią. Monar­cha uwa­żał bowiem, że naj­wła­ściw­szą metodą wycho­wa­nia dzieci jest utrzy­my­wa­nie ich w rygo­rach suro­wej dys­cy­pliny. Wobec swo­jej jedy­nej córki Marii zdo­by­wał się na jakieś cie­płe odru­chy, ale wszyst­kich czte­rech synów, bo oprócz wspo­mnia­nych wyżej ksią­żąt, miał jesz­cze dwóch – Hen­ryka i Jerzego – trak­to­wał jak kade­tów zobo­wią­za­nych do kar­nego wyko­ny­wa­nia jego roz­ka­zów. Każdy objaw buntu czy nie­za­leż­no­ści spo­ty­kał się z bar­dzo surową karą.

Jerzy V świa­do­mie powie­lał sche­mat wycho­wa­nia, jakie sam otrzy­mał, i z lubo­ścią powta­rzał: „Mój ojciec bał się swo­jej matki, ja bałem się swego ojca. Zro­bię wszystko, aby moje dzieci bały się mnie”8. A ponie­waż sam był potom­kiem jed­nego z naj­bar­dziej roz­pust­nych wład­ców, jacy kie­dy­kol­wiek zasia­dali na tro­nie Anglii, uważ­nie przy­glą­dał się swoim synom, czy aby nie odzie­dzi­czyli skłon­no­ści po dziadku Edwar­dzie VII. Jako władca całym ser­cem słu­żył pań­stwu i naro­dowi, dla­tego uwa­żał, że na wszyst­kich człon­kach dyna­stii, a przede wszyst­kim na jego synach, ciąży obo­wią­zek słu­że­nia Koro­nie i wpa­jał im to nie­mal od uro­dze­nia. W dodatku był pedan­tem, miał obse­sję na punk­cie porządku i schlud­no­ści, jak rów­nież punk­tu­al­no­ści, popa­da­jąc w tym wzglę­dzie w prze­sadę. Dosta­wał ataku szału, gdy robiąca porządki poko­jówka prze­sta­wiła bibe­loty na pół­kach czy też arty­kuły piśmien­ni­cze na biurku, czym sku­tecz­nie uprzy­krzał życie wielu pra­cow­ni­kom pałacu.

Bio­gra­fo­wie dziadka Elż­biety II twier­dzą, że monar­cha kochał w zasa­dzie tylko dwie istoty: swoją papugę o wdzięcz­nym imie­niu Char­lotte i żonę Marię, z cza­sem do tego grona dołą­czyła jego naj­star­sza wnuczka, boha­terka tej publi­ka­cji. Ulu­bie­nica króla, papuga kakadu o różo­wo­sza­rym upie­rze­niu, którą otrzy­mał w pre­zen­cie od swo­jej uko­cha­nej sio­stry, cie­szyła się wiel­kimi wzglę­dami Jerzego. Monar­cha zawsze zabie­rał ją na śnia­da­nie, pozwa­la­jąc jej cho­dzić swo­bod­nie po stole i czę­sto­wać się wszyst­kim, co tylko wpa­dło jej w oko. Ponoć pta­szy­sko szcze­gól­nie lubiło jajka na miękko. Kró­lowa Maria nie podzie­lała mężow­skich uczuć do jego pupilki, bo Char­lotte ozda­biała kró­lew­ski stół swymi odcho­dami, dopro­wa­dza­jąc do łez żonę monar­chy. Ale król nie­wiele sobie z tego robił i po pro­stu zakry­wał wsty­dliwe pozo­sta­ło­ści tale­rzy­kami do musz­tardy. Król wszę­dzie zabie­rał swoja papugę, nawet w podróże zagra­niczne, a nie­któ­rzy twier­dzili, że ptak był naj­le­piej poin­for­mo­wa­nym miesz­kań­cem Wiel­kiej Bry­ta­nii, gdyż król prze­glą­dał w towa­rzy­stwie Char­lotte tajne doku­menty dostar­czane mu w czer­wo­nych tecz­kach. W trak­cie owego prze­glądu umie­jąca mówić papuga skrze­czała gło­śno: „I co z tego!”. Poza tym naśla­do­wała też swego pana, który miał dość wybu­chowy tem­pe­ra­ment i czę­sto krzy­czał na służbę oraz domow­ni­ków. Char­lotte nie cie­szyła się sym­pa­tią kró­lo­wej Marii ani kró­lew­skich dzieci. Trudno byłoby ich za to winić, skoro wredny ptak na widok ksią­żąt spóź­nio­nych na śnia­da­nie skrze­czał: „Jak zawsze spóź­nio­oony!”, naśla­du­jąc w ten spo­sób swego pana, w któ­rego oczach spóź­nia­nie się, zwłasz­cza na posi­łek, ura­stało co naj­mniej do rangi prze­stęp­stwa, o ile nie zbrodni.

Wszy­scy syno­wie Jerzego VI otrzy­mali woj­skowe wykształ­ce­nie, a dwaj naj­starsi tra­fili do Royal Naval Col­lege w Dart­mo­uth. Albert nie wyniósł stam­tąd dobrych wspo­mnień, zwłasz­cza że nie­zbyt dobrze radził sobie z nauką – szkołę ukoń­czył z 63 lokatą na 67 absol­wen­tów. Dodat­ko­wym pro­ble­mem była z pew­no­ścią jego wada wymowy, bo drobny, jąka­jący się i nie­śmiały mło­dzie­niec był wręcz ide­al­nym kan­dy­da­tem na kla­sową ofermę, a jego kró­lew­skie pocho­dze­nie by­naj­mniej nie onie­śmie­lało kole­gów. Wręcz prze­ciw­nie, kole­dzy kłuli go szpilką, by prze­ko­nać się, czy w jego żyłach pły­nie błę­kitna krew. Poza tym, kiedy w 1909 roku po raz pierw­szy prze­kro­czył mury szkoły, nie był jesz­cze synem króla, ale jedy­nie potom­kiem księ­cia Walii, jego ojciec wstą­pił na tron dopiero w 1910 roku, po śmierci Edwarda VII.

W prze­ci­wień­stwie do innych kade­tów Ber­tie nie miał oka­zji, by pod­czas waka­cji odpo­cząć od woj­sko­wego rygoru, bo kocha­jący woj­sko i woj­skowe cere­mo­niały ojciec urzą­dził jemu i jego bra­ciom praw­dziwe koszary w domu. Na mat­czyną miłość także nie mogli liczyć, ponie­waż Maria była bar­dzo oschła dla swo­jego potom­stwa. Jej naj­star­szy syn w swo­ich pamięt­ni­kach opi­sze ją jako kobietę, w któ­rej żyłach zamiast krwi pły­nął lód. Potwier­dza to rela­cja jed­nej z dam dworu kró­lo­wej. „Spy­ta­łam ją kie­dyś, czy kie­dy­kol­wiek poszła i usia­dła na łóżku [Davida] i poroz­ma­wiała z nim jak matka ze swoim synem, ale ona odparła, że nie potra­fi­łaby tego zro­bić”9 – rela­cjo­no­wała. Zda­nie to podzie­lał także kró­lew­ski biblio­te­karz, Owen Mor­shead, który stwier­dził, że rodzina kró­lew­ska „pro­du­kuje złych rodzi­ców, któ­rzy podob­nie jak kaczki dep­czą swoje młode”10.

Pomimo ewi­dent­nego fawo­ry­zo­wa­nia następcy tronu Ber­tie i David byli zży­tymi, kocha­ją­cymi się braćmi, a Alber­towi nawet nie przy­szłoby do głowy, żeby uża­lać się nad sobą. Życie w cie­niu brata w grun­cie rze­czy odpo­wia­dało nie­śmia­łemu intro­wer­ty­kowi, jakim był. Kiedy obaj uczyli się w szkole w Dart­mo­uth, zacho­ro­wali na świnkę, przy czym szes­na­sto­letni wów­czas David zapadł na wyjąt­kowo ostrą jej postać i jego roz­wój płciowy się zatrzy­mał. Nie­stety, nie dało się tego ukryć i pod­dani bry­tyj­scy się zasta­na­wiali, dla­czego następca tronu w wieku osiem­na­stu, a nawet dwu­dzie­stu lat wciąż wygląda jak prze­ro­śnięte dziecko i dla­czego, na Boga, nie inte­re­suje się kobie­tami. Książę wyka­zy­wał długo cechy nie­doj­rza­ło­ści psy­chicz­nej, zacho­wu­jąc się jak ośmio­letni chło­piec, a nie doj­rzały męż­czy­zna. Ale mimo to był ład­nym mło­dzień­cem, zwłasz­cza w porów­na­niu do chu­dego, wręcz rachi­tycz­nego młod­szego brata, a jego nie­doj­rza­łość budziła pewną sym­pa­tię. Pomimo wszystko Bry­tyj­czycy poko­chali naj­star­szego syna Jerzego V i cie­szyli się, że w przy­szło­ści to on zasią­dzie na tro­nie. Nie wie­dzieli jed­nak, że prze­byta świnka spra­wiła, że ich uko­chany książę będzie miał poważne pro­blemy z utrzy­ma­niem cią­gło­ści dyna­stii, ostra postać cho­roby uczy­niła go bowiem bez­płod­nym.

Korzystną zmianę przy­nio­sła nato­miast Davi­dowi służba woj­skowa. Książę po wybu­chu wiel­kiej wojny wstą­pił do gre­na­die­rów gwar­dii, mimo że był niż­szy niż wyma­gał regu­la­min, ale nikt nie zamie­rzał wysy­łać go na front. Jako następca tronu mógł jedy­nie wizy­to­wać szpi­tale i doko­ny­wać prze­glą­dów wojsk, ale mimo to i tak otarł się o śmierć, kiedy we wrze­śniu 1914 roku pod­czas inspek­cji bry­tyj­skiej armii w Ver­mel­les zabłą­kany pocisk tra­fił w pojazd, w któ­rym jechał, zabi­ja­jąc kie­rowcę. Ten incy­dent nie osła­bił w nim jed­nak woli walki, dla­tego David naci­skał, aby prze­nie­siono go na miej­sce dzia­łań wojen­nych. W końcu dopiął swego, a jako żoł­nierz prze­ja­wiał wręcz skłon­ność do ryzyka, a nawet pogardę dla śmierci. Jak mawiał, ponie­waż miał czte­rech braci, mógł oddać życie dla kraju, ale ówcze­sny mini­ster wojny nie podzie­lał tej opi­nii, dla­tego odwo­łał księ­cia z linii frontu, ku jego auten­tycz­nej roz­pa­czy. Dzięki poby­towi w armii David wydo­ro­ślał, zmęż­niał, cho­ciaż i tak pod żad­nym wzglę­dem nie przy­po­mi­nał Her­ku­lesa, i przede wszyst­kim – doj­rzał psy­chicz­nie. W cza­sie wojny prze­żył też ini­cja­cję sek­su­alną z pewną fran­cu­ską pro­sty­tutką i od tej pory czę­sto bywał w bur­de­lach, a seks stał się jego wielką życiową pasją. Oprócz seksu następcy tronu bar­dzo zasma­ko­wał alko­hol i to do tego stop­nia, że nie­mal wpadł w nałóg. David miał też ser­decz­nie dość sztyw­nej atmos­fery panu­ją­cej w pałacu Buc­kin­gham, nie zno­sił ojca, który zalazł mu za skórę w dzie­ciń­stwie, dla­tego po zakoń­cze­niu służby woj­sko­wej prze­niósł się do pałacu św. Jakuba w Lon­dy­nie.

Popu­lar­no­ści przy­dało mu pozo­wa­nie na obrońcę ubo­gich i uci­śnio­nych, pod­da­nym podo­bało się, że ich przy­szły król odwie­dza ubo­gie dziel­nice Lon­dynu, wizy­tuje kopal­nie, spraw­dza­jąc, w jakich warun­kach pra­cują i żyją gór­nicy. Była to także kam­pa­nia wize­run­kowa, opra­co­wana zresztą przez nie­za­wod­nego lorda Stam­for­dhama, kró­lew­skiego sekre­ta­rza, ale trzeba przy­znać, że książę w narzu­co­nej mu roli spi­sy­wał się bar­dzo dobrze. Podob­nie jak póź­niej księżna Diana miał zadzi­wia­jący dar nawią­zy­wa­nia poro­zu­mie­nia z pro­stymi ludźmi, nawet tymi z nizin spo­łecz­nych. Nic dziw­nego, że wzbu­dzał zain­te­re­so­wa­nie prasy oraz innych środ­ków prze­kazu, i to tak duże, że wła­ści­wie nale­ża­łoby uznać, że to on, a nie Diana, był pierw­szym cele­brytą dyna­stii Wind­so­rów. Wszę­dzie, gdzie­kol­wiek się poja­wiał, spo­ty­kał się z sym­pa­tią, ucho­dził też, zresztą bar­dzo słusz­nie, za ikonę męskiej mody. Z cza­sem stał się wręcz twa­rzą Impe­rium Bry­tyj­skiego poza jego gra­ni­cami.

Jego młod­szy brat w cza­sie pierw­szej wojny świa­to­wej rów­nież słu­żył w woj­sku – w mary­narce wojen­nej. Na pokła­dzie HMS „Col­lin­gwood” dał się poznać jako mary­narz opa­no­wany, a jed­no­cze­śnie odważny. Nie­stety, kło­poty zdro­wotne sła­bo­wi­tego księ­cia, a kon­kret­nie nie­żyt żołądka, zmu­siły go do opusz­cze­nia Royal Navy, ale nie do rezy­gna­cji ze służby woj­sko­wej, bo w 1917 roku wstą­pił w sze­regi nowo utwo­rzo­nych Royal Air Force. Albert spi­sy­wał się dość dobrze i uzy­skał licen­cję pilota, ale ni­gdy nie brał udziału w dzia­ła­niach wojen­nych. W 1920 roku w związku z mia­no­wa­niem na księ­cia Yorku11, hra­biego Inver­ness i barona Kil­lar­ney przy­było mu obo­wiąz­ków pole­ga­ją­cych na repre­zen­to­wa­niu ojca pod­czas róż­nych uro­czy­sto­ści czy ofi­cjal­nych podróży. Ponie­waż wciąż się jąkał, pro­gram owych uro­czy­sto­ści i wizyt ukła­dano w taki spo­sób, aby jak naj­rza­dziej zabie­rał głos.

Ani służba woj­skowa, ani tytuły nie dodały jed­nak Alber­towi pew­no­ści sie­bie, na­dal był mło­dzień­cem cho­ro­bli­wie nie­śmia­łym i uni­kał kobiet. Nie ozna­czało to jed­nak, że był homo­sek­su­ali­stą – po pro­stu prze­ra­żało go obco­wa­nie z przed­sta­wi­ciel­kami płci pięk­nej. Nie­szczę­sny Ber­tie w ich obec­no­ści bał się ode­zwać, a na myśl, że miałby któ­rąś popro­sić do tańca, oble­wał się potem. Wobec takiego obrotu spraw David, który od dawna znał uroki miło­ści cie­le­snej, posta­no­wił pomóc swo­jemu bra­cisz­kowi i zaaran­żo­wał randkę z panną Phyl­lis Monk­man, uta­len­to­waną aktorką i tan­cerką, gwiazdą lon­dyń­skich musi­cali. Uro­dziwa dziew­czyna zago­ściła w życiu księ­cia na dłu­żej, a potem zapi­sała się tak dobrze w jego pamięci, że przez kilka lat wysy­łał jej kwiaty na uro­dziny. Ale to nie ona była miło­ścią życia Alberta, jego ser­cem cał­ko­wi­cie zawład­nęła Elż­bieta Bowes-Lyon.

Po raz pierw­szy zwró­cił na nią uwagę 8 lipca 1920 roku na balu Kró­lew­skich Sił Powietrz­nych odby­wa­ją­cym się w lon­dyń­skim hotelu Ritz. Dziew­czyna tań­czyła wów­czas z jego koniu­szym Jame­sem Stu­ar­tem, w któ­rym, jak twier­dzi lady Camp­bell, była wów­czas zako­chana, co nie prze­szka­dzało jej żywić nadziei na mał­żeń­stwo z przy­stoj­nym następcą tronu. Prawdę mówiąc, sytu­acja Elż­biety, ostat­niej panny na wyda­niu w rodzi­nie Bowes-Lyon, nie przed­sta­wiała się zbyt różowo. Jej dwie star­sze sio­stry zdą­żyły korzyst­nie wyjść za mąż i ambi­cją dziew­czyny było dorów­na­nie im pod tym wzglę­dem, dla­tego roz­glą­dała się za odpo­wied­nim kan­dy­da­tem na męża, swoim zwy­cza­jem kokie­tu­jąc, kogo tylko się da. Była bar­dzo zde­spe­ro­wana, w owych cza­sach bowiem miarą suk­cesu mło­dej kobiety było to, jak szybko wyj­dzie za mąż po swoim debiu­cie towa­rzy­skim, który odby­wał się, kiedy dziew­czyna miała sie­dem­na­ście lub osiem­na­ście lat. Te, któ­rym udało się to dopiero po dwu­dzie­stce, ucho­dziły wręcz za życiowe nie­udacz­nice. Pomimo owej deter­mi­na­cji Ber­tie nie przy­padł Elż­bie­cie do gustu. Zresztą spo­tkała go kilka lat wcze­śniej, kiedy była zale­d­wie pod­lot­kiem, a wtedy star­szy o cztery lata książę nie zwró­cił na nią uwagi, on zaś, jak zwie­rzyła się kole­żance, wydał się jej dość miły, ale jego powierz­chow­ność okre­śliła jako… odra­ża­jącą.

Kiedy ofi­cjal­nie została przed­sta­wiona Alber­towi pod­czas pamięt­nego balu, Ber­tie zro­bił na niej o wiele lep­sze wra­że­nie, ale nie ozna­cza to, że ujrzała w nim kan­dy­data na męża. Książę Yorku nato­miast był Elż­bietą auten­tycz­nie ocza­ro­wany, co wię­cej, nie­długo potem zwie­rzył się jed­nej z dam dworu, że wła­śnie wów­czas zako­chał się w dziew­czy­nie, ale z powagi swo­ich uczuć zdał sobie sprawę znacz­nie póź­niej. Tym­cza­sem dwu­dzie­sto­let­nia wów­czas panna Bowes-Lyon, prze­ra­żona wid­mem sta­ro­pa­nień­stwa, z upo­rem kokie­to­wała dwóch naj­przy­stoj­niej­szych kawa­le­rów, jakich los posta­wił na jej dro­dze: Jamesa Stu­arta i księ­cia Walii, cho­ciaż jej serce skła­niało się ku pierw­szemu. Wydaje się jed­nak, że gdyby obaj popro­sili o jej rękę, wybra­łaby następcę tronu, bo per­spek­tywa bycia kró­lową była bar­dziej nęcąca. Nie­stety, żaden z nich jakoś nie nosił się z zamia­rem oświad­czyn. Ambitna dziew­czyna nie zauwa­żyła, że wpa­dła w oko Alber­towi, który posta­no­wił zdo­być jej względy. Aby przy­go­to­wać grunt do przy­szłych zalo­tów, posta­no­wił zło­żyć wizytę jej rodzi­nie w Gla­mis, dokąd udał się wraz ze swoją sio­strą, księż­niczką Marią. Albert był wręcz urze­czony atmos­ferą panu­jącą w rodzin­nym domu Elż­biety i bar­dzo polu­bił jej rodzi­ców, dia­me­tral­nie róż­nych od jego wła­snych. Wkrótce zebrał się na odwagę i oświad­czył się dziew­czy­nie, ale dostał kosza.

Gdy do kró­lew­skiej pary dotarły wie­ści o zauro­cze­niu ich młod­szego syna panną Bowes-Lyon, rodzice posta­no­wili dowie­dzieć się cze­goś o damie serca Ber­tiego. Z rela­cji Mabell Air­lie, jed­nej z dam dworu, która znała dobrze jej rodzinę, wyła­niał się bar­dzo pozy­tywny wize­ru­nek panny. Według lady Air­lie Elż­bieta była ist­nym anio­łem, otrzy­mała sta­ranne wycho­wa­nie i z rodzin­nego domu wynio­sła posza­no­wa­nie dla tra­dy­cyj­nych war­to­ści. Zwłasz­cza to ostat­nie podo­bało się kró­lowi, który, w prze­ci­wień­stwie do następcy tronu, nie tole­ro­wał rewo­lu­cji oby­cza­jo­wej i modo­wej, jaka ogar­nęła świat po zakoń­cze­niu pierw­szej wojny świa­to­wej. Temu zago­rza­łemu kon­ser­wa­ty­ście zwłasz­cza nie przy­pa­dły do gustu zmiany w dam­skiej modzie, które przy­nio­sły rezy­gna­cję z gor­se­tów, dra­styczne skró­ce­nie spód­nic, a także zupeł­nie nowe fry­zury. A już praw­dziwą zgrozą przej­mo­wały monar­chę panie malu­jące paznok­cie. Ofiarą jego kon­ser­wa­ty­zmu padła nawet żona, która już chyba jako jedyna kobieta w kraju codzien­nie wbi­jała się w nie­wy­godny gor­set, nosiła dłu­gie spód­nice i cze­sała się tak, jak kobiety za cza­sów kró­lo­wej Wik­to­rii. Kiedy zatem dowie­dział się, że uko­chana Ber­tiego hoł­duje tra­dy­cyj­nym war­to­ściom i nie podąża ślepo za modą, ode­tchnął z ulgą. Próż­ność kró­lo­wej, prze­czu­lo­nej na punk­cie monar­szej god­no­ści, mile łech­tała też infor­ma­cja, że w żyłach jej poten­cjal­nej syno­wej pły­nie praw­dzi­wie kró­lew­ska krew, i to odzie­dzi­czona po kilku wład­cach. Wśród jej zacnych przod­ków zna­lazł się król Robert II, wła­da­jący Szko­cją w latach 1371–1390, Brian Śmiały, panu­jący w Irlan­dii na początku XI stu­le­cia, oraz Hen­ryk VII, pierw­szy angiel­ski monar­cha z dyna­stii Tudo­rów.

Wie­ści o zauro­cze­niu księ­cia Elż­bietą dotarły także do rodzi­ców panny. Ceci­lia była zachwy­cona takim obro­tem sprawy, ale ojciec nie był zado­wo­lony z per­spek­tywy spo­wi­no­wa­ce­nia z rodziną kró­lew­ską. A tym­cza­sem Ber­tie nie usta­wał w sta­ra­niach, nie zwa­ża­jąc na to, że jego uko­chana wodzi zako­cha­nymi oczyma za jego koniu­szym i jaw­nie kokie­tuje księ­cia Walii. W końcu jed­nak spoj­rzała przy­chyl­nie na swo­jego ado­ra­tora, który oka­zał się bar­dzo pomocny i ser­deczny w trud­nych chwi­lach, kiedy jej matka zacho­ro­wała. A sprawa była poważna, bo u Ceci­lii podej­rze­wano nowo­twór. Na szczę­ście wszystko dobrze się skoń­czyło, a domnie­many guz oka­zał się tylko wyjąt­kowo dużym kamie­niem żół­cio­wym, ale tro­ska, jaką oka­zy­wał Elż­bie­cie w tym okre­sie jej ksią­żęcy ado­ra­tor, wzbu­dziła w niej cie­plej­sze uczu­cia. Ich tem­pe­ra­tura nie była jed­nak na tyle wysoka, żeby dziew­czyna ujrzała w Alber­cie kan­dy­data na męża.

Kto wie, jak dalej poto­czy­łaby się ta histo­ria, gdyby do akcji nie wkro­czyła kró­lowa Maria. Wpraw­dzie matka księ­cia nie zda­wała sobie sprawy z zamia­rów panny wobec jej naj­star­szego syna, za to dowie­działa się, że uko­chana Alberta przy­chyl­nym okiem spo­gląda na koniu­szego. Ambitna dama nie mogła dopu­ścić, by ktoś taki sprząt­nął Ber­tiemu sprzed nosa uko­chaną, zwłasz­cza tak spo­wi­no­wa­coną jak panna Bowes-Lyons, dla­tego posta­no­wiła wziąć sprawę w swoje ręce. Pocią­ga­jąc za odpo­wied­nie sznurki, spra­wiła, że Stu­art otrzy­mał intratną pro­po­zy­cję pracy w ame­ry­kań­skim prze­my­śle naf­to­wym. Jej przy­ję­cie wią­zało się nie tylko z rezy­gna­cją z posady koniu­szego, ale także z wyjaz­dem do Sta­nów, co zachę­cony per­spek­tywą wyso­kich zarob­ków Stu­art wkrótce uczy­nił, zni­ka­jąc tym samym z życia Elż­biety.

Kolej­nym ele­men­tem stra­te­gii kró­lo­wej było nakło­nie­nie córki, księż­niczki Marii, by popro­siła pannę Bowes-Lyon, aby została jedną z dru­hen na jej ślu­bie, który miał się odbyć 22 lutego 1922 roku. Matka Ber­tiego wie­działa, co robi: uko­chana Alberta miała dzięki temu zasma­ko­wać tego, co mogło ją cze­kać po ślu­bie z księ­ciem – uczest­nic­twa w publicz­nym wyda­rze­niu z udzia­łem koro­no­wa­nych głów. Zamiar nie do końca się udał, bo Elż­bieta była wpraw­dzie pod wra­że­niem dwor­skiego życia, ale jed­no­cze­śnie obu­dziła się w niej na nowo nadzieja na poślu­bienie Davida. I wła­śnie dla­tego, kiedy zale­d­wie tydzień po ślu­bie swo­jej sio­stry Ber­tie oświad­czył się po raz drugi, ponow­nie mu odmó­wiła.

Książę Walii był dosko­nale zorien­to­wany w zamia­rach panny Bowes-Lyon, ale na­dal nie był nią zain­te­re­so­wany. Jed­nemu ze swo­ich przy­ja­ciół wyznał, że dziew­czyna: „wpa­dła na pomysł poślu­bie­nia mnie. Lubi­łem ją. Była bar­dzo miła, lecz mnie nie pocią­gała. Ale nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści co do tego, że chciała mnie poślu­bić”12. Ponie­waż zda­wał sobie sprawę, jakie uczu­cia żywi wobec panny jego brat, sta­rał się deli­kat­nie odsu­nąć od sie­bie kokie­tu­jącą go bez­u­stan­nie Elż­bietę. „Była wspa­niałą towa­rzyszką. A poza tym zawsze ist­niała moż­li­wość, że kiedy nie uda jej się zdo­być mnie, zde­cy­duje się na Ber­tiego”13 – tłu­ma­czył swoim przy­ja­cio­łom.

Na wieść o koszu danym przez Elż­bietę Ber­tiemu kró­lowa wpa­dła w gniew, uznała bowiem, że ta „szkocka gąska” upo­ka­rza w ten spo­sób nie tylko jej syna, ale całą kró­lew­ską rodzinę. I dosko­nale wie­działa, jak utrzeć ambit­nej pan­nie nosa – wystar­czyło dopro­wa­dzić do boj­kotu towa­rzy­skiego Elż­biety, a na to ani ocie­ra­jąca się o sta­ro­pa­nień­stwo dziew­czyna, ani jej krewni nie mogli sobie pozwo­lić. Wobec takiego obrotu sprawy uko­chana księ­cia Yorku wysto­so­wała do niego list, w któ­rym dys­kret­nie suge­ro­wała, aby spró­bo­wał raz jesz­cze. Ośmie­lony mło­dzie­niec oświad­czył się jej zatem 2 stycz­nia 1923 roku, ale ku swemu roz­cza­ro­wa­niu nie został przy­jęty, bo panna popro­siła o czas do namy­słu. Osta­tecz­nie jego cier­pli­wość została nagro­dzona i Elż­bieta zgo­dziła się zostać jego żoną.

Jak się można domy­ślić, zarę­czyn młod­szego syna króla Jerzego V nie dało się utrzy­mać w tajem­nicy i wybranka Ber­tiego zna­la­zła się w cen­trum zain­te­re­so­wa­nia mediów. Wpraw­dzie jej pierw­szy wywiad pra­sowy udzie­lony popo­łu­dniówce „Eve­ning News” spo­tkał się z dez­apro­batą jej przy­szłej teścio­wej, ale Elż­bieta nie­zbyt się tym prze­jęła, bo nie­spo­dzie­wa­nie zdo­byta popu­lar­ność i sym­pa­tia pod­da­nych bar­dzo się jej spodo­bała. W dodatku, jak miała poka­zać przy­szłość, do końca swego dłu­giego życia peł­niła nie­for­malną funk­cję naczel­nej cele­brytki Wind­so­rów, aż do dnia, w któ­rym pałac Buc­kin­gham ogło­sił zarę­czyny jej wnuka Karola z Dianą Spen­cer. Dopiero żona jej uko­cha­nego wnuka ode­brała jej palmę pierw­szeń­stwa w tym wzglę­dzie.

Ku zdu­mie­niu narze­czo­nego Elż­biety i jesz­cze więk­szemu zdzi­wie­niu jego star­szego brata, młoda kobieta bez naj­mniej­szego pro­blemu zdo­była sym­pa­tię ich ojca, a w prze­ci­wień­stwie do Ber­tiego i Davida ni­gdy nie czuła przed Jerzym respektu ani lęku. Obser­wu­jący to książę Walii stwier­dził, że jego przy­szła szwa­gierka bez­wstyd­nie flir­tuje ze „sta­rym zrzędą”, jak nazy­wał swego ojca, i zapewne tak było. Oka­zało się to wyśmie­nitą stra­te­gią, bo król zna­lazł się pod uro­kiem panny, podob­nie zresztą jak jego żona, która okre­śliła Elż­bietę jako „ujmu­jącą i natu­ralną”. Mało tego, narze­czona śred­niego syna monar­chy była jedyną osobą w rodzi­nie, któ­rej wolno było spóź­niać się na posiłki, a król nazwał nawet Ber­tiego szczę­ścia­rzem. David zapewne by z nim pole­mi­zo­wał, ale tym razem „kró­lew­ski zrzęda” oka­zał się dosko­na­łym psy­cho­lo­giem.

Albert i Elż­bieta pobrali się 26 kwiet­nia 1923 roku. Przy­szłość miała poka­zać, że było to bar­dzo dobrane sta­dło, a Ber­tie nie mógł wybrać lepiej. Bez wąt­pie­nia zawdzię­czał żonie poko­na­nie wady wymowy, bo to Elż­bieta namó­wiła go do roz­po­czę­cia tera­pii u zna­nego austra­lij­skiego logo­pedy Lio­nela Logue’a. Wpraw­dzie o kuli­sach wizyt przy­szłego króla u spe­cja­li­sty opo­wiada sztuka The King’s Spe­ech, na pod­sta­wie któ­rej powstał dobrze znany film pod tym samym tytu­łem (do kin w Pol­sce tra­fił pt. Jak zostać kró­lem) z dosko­na­łymi rolami Colina Fir­tha jako Jerzego VI i Geof­freya Rusha, to szcze­góły tera­pii ni­gdy nie zostały publicz­nie ujaw­nione. Autor sztuki, David Seidler, który sam miał wadę wymowy, oparł ją na swo­ich doświad­cze­niach. Według jed­nych źró­deł książę spo­ty­kał się z tera­peutą codzien­nie przez dwa mie­siące, w tym także w week­endy, według innych – tera­pia obej­mo­wała łącz­nie 82 sesje przez 14 mie­sięcy, mię­dzy paź­dzier­ni­kiem 1926 a grud­niem 1927 roku. W tera­pii miała towa­rzy­szyć mu także Elż­bieta, która zapo­znała się z pro­gra­mem ćwi­czeń odde­cho­wych, by potem poma­gać mężowi w domu. Ponoć już po kilku tygo­dniach widać było wyraźną poprawę, a książę Albert z cza­sem prze­dzierż­gnął się w dosko­na­łego mówcę.

W związku Ber­tiego i Elż­biety to żona grała pierw­sze skrzypce, ponie­waż miała apo­dyk­tyczną oso­bo­wość, ale jej mał­żo­nek nie miał nic prze­ciwko temu. Wręcz prze­ciw­nie: w dzie­ciń­stwie pozba­wiony mat­czy­nej czu­ło­ści, jako doro­sły i doj­rzały męż­czy­zna pod­świa­do­mie szu­kał part­nerki, która zastąpi powścią­gliwą i wyma­ga­jącą kró­lową Marię. Zresztą tak samo postę­po­wał jego star­szy brat i w efek­cie obaj poślu­bili kobiety, które bez­u­stan­nie sta­wiały im dość wygó­ro­wane wyma­ga­nia. Zapewne gdyby któ­ra­kol­wiek z nich obni­żyła poprzeczkę, ozna­cza­łoby to koniec mał­żeń­stwa. Ale o tym wie­dzieli wyłącz­nie naj­bliżsi, a zwią­zek księ­cia Yorku, a potem króla, stał się nie­do­ści­gnio­nym wzo­rem mał­żeń­skiego szczę­ścia nie tylko dla miesz­kań­ców Wiel­kiej Bry­ta­nii. Poza tym to sta­dło odpo­wia­dało wyide­ali­zo­wa­nemu wize­run­kowi monar­chii jako nosi­cielki tra­dy­cyj­nych war­to­ści, a wła­śnie tego pra­gnęli Bry­tyj­czycy. Para także dosko­nale bawiła się w swoim towa­rzy­stwie: oboje uwiel­biali sport, ni­gdy nie bra­ko­wało im tematu do roz­mów i lubili ota­czać się ludźmi.

Dla „sta­rego zrzędy” króla Jerzego V naj­waż­niej­sze jed­nak było, że Elż­bieta obda­rzyła jego syna córką, uro­dzoną 21 kwiet­nia 1926 roku, któ­rej także dano na imię Elż­bieta. Mała Lili­bet, bo tak nazy­wali księż­niczkę jej krewni, oka­zała się naj­więk­szą miło­ścią króla. Monar­cha prze­lał na nią wszyst­kie uczu­cia, któ­rych ni­gdy nie oka­zy­wał swoim dzie­ciom.

„Dziadunio Anglia”

„Dzia­du­nio Anglia”

Król Jerzy V cie­szył się wpraw­dzie sza­cun­kiem pod­da­nych, ale trudno uznać go za sym­pa­tycz­nego czło­wieka. Był wpraw­dzie pedan­tyczny i punk­tu­alny do bólu, ale na tym koń­czyły się zalety Jego Kró­lew­skiej Wyso­ko­ści. Nie grze­szył inte­li­gen­cją, był nudny, nie jeź­dził za gra­nicę, twier­dząc, że w innych kra­jach jest znacz­nie gorzej niż w jego ojczyź­nie, obo­wiązki kró­lew­skie i wszel­kie cere­mo­niały go prze­ra­stały i radził sobie z nimi tylko dzięki wspar­ciu mał­żonki, kró­lo­wej Marii. Dzięki niej też zaczął czy­tać książki, od któ­rych w mło­do­ści stro­nił. Poza tym lubił polo­wać, zwłasz­cza na głuszce, i kolek­cjo­no­wał znaczki pocz­towe, które sam wkle­jał do albu­mów, dokład­nie liżąc każdy okaz. O ile kró­lo­wej udało się prze­ko­nać go do ksią­żek, o tyle teatru ani muzyki kla­sycz­nej ni­gdy nie polu­bił. Ale monar­cha zupeł­nie się tym nie przej­mo­wał, ponie­waż uwa­żał, że służba woj­skowa, która odbył w mło­do­ści, sta­nowi ide­alną i zupeł­nie wystar­cza­jącą szkołę życia. I nikogo to nie raziło, wręcz prze­ciw­nie – rzą­dzący kra­jem poli­tycy w skry­to­ści ducha dzię­ko­wali Bogu, że na monar­chę nie tra­fił im się wul­kan inte­lektu, który mógłby wtrą­cać się do poli­tyki i rzą­dów i nie daj Boże, mieć wła­sne zda­nie w jakiej­kol­wiek kwe­stii. „Król to sym­pa­tyczny chłop, jed­nak, dzięki Bogu, nie ma zbyt wiele w gło­wie”14 – pisał do żony bry­tyj­ski poli­tyk David Lloyd Geo­rge, w latach 1916–1922 spra­wu­jący funk­cję pre­miera w rzą­dzie Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Jerzy V jed­nak nie był tak ogra­ni­czo­nym czło­wie­kiem, jak chcieli go widzieć poli­tycy, skoro wystar­czyło jedno, jak się oka­zało, nie­by­wale sprytne posu­nię­cie, by histo­ria zapa­mię­tała go jako… twórcę dyna­stii Wind­so­rów. Cho­ciaż dzi­siaj Wind­so­ro­wie są naj­bar­dziej znaną i naj­po­pu­lar­niej­szą rodziną kró­lew­ską na świe­cie, to bio­rąc pod uwagę uwa­run­ko­wa­nia histo­ryczne w zasa­dzie nie są rodem kró­lew­skim. Dyna­stia ta jest two­rem mar­ke­tin­go­wym stwo­rzo­nym wyłącz­nie do celów wize­run­ko­wych, a jej człon­ków powin­ni­śmy nazy­wać Kobur­gami. 17 lipca 1917 roku zdu­mieni Bry­tyj­czycy, prze­glą­da­jąc codzienną prasę, czy­tali opu­bli­ko­wany przez wszyst­kie gazety na Wyspach dekret, który obwiesz­czał, że odtąd kró­lew­ski ród zwać się będzie Domem i Rodem Wind­so­rów, i wła­śnie monar­cho­wie z tej dyna­stii będą pano­wać w kró­le­stwie. A tym­cza­sem w pałacu Buc­kin­gham wciąż rezy­do­wał zasia­da­jący od sied­miu lat na bry­tyj­skim tro­nie król Jerzy V, wywo­dzący się z dyna­stii Sach­sen-Coburg-Gotha o nie­miec­kim rodo­wo­dzie.

Żeby wyja­śnić sze­rzej całą sprawę, powin­ni­śmy się cof­nąć do począt­ków XVII stu­le­cia, a kon­kret­nie do 1714 roku, kiedy po bez­po­tom­nej śmierci ostat­niej przed­sta­wi­cielki dyna­stii Stu­ar­tów, kró­lo­wej Anny, korona św. Edwarda zwień­czyła skro­nie wład­ców nie­miec­kich. Pierw­szym z nich był wła­śnie następca Anny, Jerzy I Hano­wer­ski. O odda­niu mu kró­lew­skiej wła­dzy zade­cy­do­wał dość pro­za­iczny fakt: pro­te­stanccy Anglicy za nic nie chcieli, aby na tro­nie zasiadł jaki­kol­wiek przed­sta­wi­ciel kato­lic­kiej linii Stu­ar­tów. Oczy­wi­ście pro­te­stancki król Jerzy był spo­krew­niony ze Stu­ar­tami przez matkę, Zofię Dorotę, ale z uro­dze­nia był Niem­cem i ni­gdy nie nauczył się angiel­skiego, a z dwo­rza­nami, pod­da­nymi i człon­kami rządu poro­zu­mie­wał się po nie­miecku, ewen­tu­al­nie po fran­cu­sku. Co gor­sza, jego następcy też mieli poważne pro­blemy z naucze­niem się mowy Szek­spira, a jeżeli już ją opa­no­wali, to nie uda­wało im się pozbyć ger­mań­skiego akcentu. W zasa­dzie można powie­dzieć, że dom panu­jący osta­tecz­nie „zniem­czyła” kró­lowa Wik­to­ria, wycho­dząc w 1840 roku za mąż za Niemca, księ­cia Alberta z dyna­stii Sach­sen-Coburg-Gotha. Mał­żo­nek kró­lo­wej, co prawda, nauczył się angiel­skiego i posłu­gi­wał się nim ofi­cjal­nie oraz w trak­cie wystą­pień publicz­nych, ale w zaci­szu domo­wym roz­ma­wiał ze swoją mał­żonką zarówno w języku swo­ich pod­da­nych, jak i po nie­miecku. Zresztą kró­lowa, pomimo że uro­dziła się w Anglii w pałacu Ken­sing­ton, też była Niemką, a jej pierw­szym języ­kiem był wła­śnie nie­miecki, ponie­waż posłu­gi­wała się nim zarówno matka, jak i opie­ku­jąca się nią pia­stunka. Co wię­cej, już jako monar­chini zwra­cała się do odwie­dza­ją­cych ją człon­ków rządu po nie­miecku, a jed­nego ze swo­ich mini­strów, lorda Pal­mer­stona, pry­wat­nie nazy­wała Pil­ger­stein.

W zasa­dzie pierw­szym władcą od 1714 roku, który czuł się Bry­tyj­czy­kiem i mówił z ide­al­nym angiel­skim akcen­tem, był wła­śnie król Jerzy V, a wła­ści­wie Jerzy Fry­de­ryk Ernest Albert Sach­sen-Coburg-Gotha, który na tron wstą­pił w 1910 roku, dzia­dek boha­terki naszej opo­wie­ści. Na żonę wybrał sobie nie­miecką księż­niczkę von Teck, któ­rej na chrzcie nadano imiona Vic­to­ria Mary Augu­sta Louise Olga Pau­line Clau­dine Agnes, ale na co dzień uży­wała swo­jego dru­giego imie­nia Maria, a bez­gra­nicz­nie w niej zako­chany monar­cha nazy­wał ją zdrob­niale May. Przez dwie­ście lat ani nie­miec­kie korze­nie wład­ców, ani ich kło­poty z opa­no­wa­niem mowy pod­da­nych jakoś Bry­tyj­czy­kom nie prze­szka­dzały. Co naj­wy­żej śmiano się z akcentu Ich Wyso­ko­ści. Ale sytu­acja ule­gła zmia­nie wraz z wybu­chem pierw­szej wojny świa­to­wej. Anglicy już wcze­śniej oba­wiali się rosną­cego w siłę pru­skiego mili­ta­ry­zmu, a roz­po­częty w 1914 roku kon­flikt uwa­żali za wojnę z Niem­cami, pomimo że po prze­ciw­nej stro­nie, obok Cesar­stwa Nie­miec­kiego, stały także Austro-Węgry, impe­rium osmań­skie i Buł­ga­ria.

„To strasz­liwa kata­strofa, jed­nak nie ma w tym naszej winy – odno­to­wał Jerzy V w swoim pamięt­niku 4 sierp­nia 1914 roku, kiedy Wielka Bry­ta­nia ofi­cjal­nie ogło­siła stan wojny z Niem­cami. – Ogromny tłum zebrał się pod pała­cem: wyszli­śmy na bal­kon zarówno przed, jak i po obie­dzie. Na wieść o wypo­wie­dze­niu wojny pod­nie­ce­nie zgro­ma­dzo­nych wyraź­nie wzro­sło; wraz z May i Davi­dem wyszli­śmy na bal­kon wśród osza­ła­mia­ją­cych wiwa­tów”15. Kró­lew­scy pod­dani rwali się do walki, mło­dzi męż­czyźni gre­mial­nie zacią­gali się do woj­ska, ale nikt, nawet w naj­czar­niej­szych sce­na­riu­szach, nie spo­dzie­wał się, że kon­flikt potrwa cztery lata i będzie kosz­to­wał życie aż 950 tysięcy żoł­nie­rzy Impe­rium Bry­tyj­skiego. Nie­mal każda rodzina miesz­ka­jąca w Anglii, Szko­cji, Walii oraz Irlan­dii opła­ki­wała stratę kogoś bli­skiego, kto poległ na fron­cie. Tym­cza­sem w dniu, w któ­rym ich ojczy­zna przy­stę­po­wała do wojny, Bry­tyj­czycy z opty­mi­zmem patrzyli w przy­szłość, naiw­nie sądząc, że kon­flikt szybko się zakoń­czy, zwłasz­cza gdy do akcji wkro­czy Royal Navy, a wysłani na front męż­czyźni już na Boże Naro­dze­nie 1914 roku, cali i zdrowi, będą zaja­dać wraz z bli­skimi świą­teczny pud­ding.

Kiedy bru­talna rze­czy­wi­stość dowio­dła naiw­no­ści tych prze­ko­nań, a wysłani na front męż­czyźni ginęli od nie­miec­kich kul i odłam­ków gra­na­tów, co było i tak lekką śmier­cią w porów­na­niu do kona­nia w cier­pie­niach po dzia­ła­niu gazów bojo­wych, a ci, któ­rzy prze­żyli, całymi tygo­dniami tkwili w oko­pach ata­ko­wani przez pchły, wszy i wszech­obecne szczury, nie­na­wiść pod­da­nych króla Jerzego V obró­ciła się prze­ciwko Niem­com. To wła­śnie ich uznano za głów­nych wino­waj­ców wojny, zwłasz­cza że ofi­cjal­nej pro­pa­gan­dzie udało się wykre­ować wize­ru­nek Niemca jako tępego, a zara­zem nik­czem­nego i okrut­nego Huna. Wraz z prze­dłu­ża­jącą się wojną w naro­dzie rosła nie­na­wiść do Nie­miec i wszyst­kiego co nie­miec­kie.

Zaka­zano na przy­kład sprze­daży precli, z pro­gra­mów szkol­nych usu­nięto wszyst­kie utwory lite­rac­kie pióra nie­miec­kich pisa­rzy i poetów, na kon­cer­tach nie grano ani Mozarta, ani Beetho­vena, agre­sja tłumu obró­ciła się w stronę rzeź­ni­ków o nie­miec­kich nazwi­skach, któ­rym wybi­jano okna w domach i skle­pach, a nawet… wła­ści­cieli psów rasy rot­twe­iler, wywo­dzą­cej się z nie­miec­kich hodowli. Zano­to­wano wiele przy­pad­ków pod­pa­leń domów, któ­rych miesz­kańcy nie­opatrz­nie wybrali sobie wła­śnie takiego psa. Dostało się też innym psom o nie­miec­kim rodo­wo­dzie, jam­ni­kom, które w języku angiel­skim noszą taką samą nazwę jak w nie­miec­kim – dash­ho­und: nie­rzadko zda­rzało się, że kopano te nie­szczę­sne czwo­ro­nogi spa­ce­ru­jące ze swo­imi wła­ści­cie­lami. Willy, zdrob­nie­nie od Wil­helma, stało się syno­ni­mem męskiego organu płcio­wego i na stałe weszło do angiel­skiego slangu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Wg nie­któ­rych źró­deł insy­gnium jest lżej­sze, jego waga wynosi bowiem 1,23 kg, co i tak sta­nowi spory cię­żar. Na ofi­cjal­nej stro­nie bry­tyj­skiego Royal Trust Col­lec­tion nato­miast podana jest waga jw. Z całą pew­no­ścią nato­miast korona nie waży 9 kg, jak pisze Isa­belle Bri­card w swo­jej publi­ka­cji Dyna­stie panu­jące Europy, War­szawa 2007. [wróć]

2. Za: C. Mayer, Książę Karol. Serce króla, War­szawa 2015, s. 79. [wróć]

3. Za: P. Calvetti, Elż­bieta II. Por­tret kró­lo­wej, Poznań 2020, s. 17. [wróć]

4. Za: tamże. [wróć]

5. Za: C. Camp­bell, Kró­lowa. Nie­znana histo­ria Elż­biety Bowes-Lyon, tłum. A. Soko­łow­ska-Ostapko, Kra­ków 2013, s. 33. [wróć]

6. C. Camp­bell, Kró­lowa…, dz. cyt., s. 23. [wróć]

7. Za: W. Hora­bik, Elż­bieta II, kró­lowa dwóch epok, War­szawa 1997, s. 24. [wróć]

8. Za: P. Calvetti, Elż­bieta II…, dz. cyt., s. 23. [wróć]

9. Za: D. Spoto, Zmierzch i upa­dek domu Wind­so­rów, War­szawa 1998, s. 105. [wróć]

10. Za: tamże, s. 106. [wróć]

11. Książę Yorku – tytuł w monar­chii bry­tyj­skiej tra­dy­cyj­nie nada­wany dru­giemu pod wzglę­dem star­szeń­stwa synowi panu­ją­cego monar­chy. [wróć]

12. Za: C. Camp­bell, Kró­lowa…, dz. cyt., s. 190. [wróć]

13. Za: tamże, s. 193. [wróć]

14. Za: P. Stach­nik, Jerzy V. Czy na tym bry­tyj­skim władcy doko­nano euta­na­zji? [na] Cie­ka­wost­ki­Hi­sto­ryczne.pl, https://cie­ka­wost­ki­hi­sto­ryczne.pl/2017/08/09/czy-na-tym-bry­tyj­skim-wladcy-doko­nano-euta­na­zji/ [wróć]

15. Za: D. Spoto, Zmierzch…, dz. cyt., s. 183. [wróć]