Ekstremalni. O bohaterach, którzy narażają życie, by ratować innych - Dariusz Jaroń - ebook + audiobook

Ekstremalni. O bohaterach, którzy narażają życie, by ratować innych ebook i audiobook

Dariusz Jaroń

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Klęski żywiołowe, kataklizmy, katastrofy, ataki terrorystyczne, wypadki wysokogórskie, dziesiątki poszkodowanych i rannych – to warunki, w których pracują bohaterowie tej książki. Medycy, którzy są gotowi nieść pomoc w najbardziej ekstremalnych sytuacjach i miejscach, kiedy zagrożone jest nie tylko zdrowie i życie pacjenta, ale także ich samych.

Ekstremalni to historie lekarzy i ratowników działających tam, gdzie zdrowy rozsądek podpowiada pilną ewakuację. Wraz z bohaterami tej książki przeniesiemy się pod Szczekociny, tuż po katastrofie kolejowej w 2012 roku, na Śląsk, gdzie w 2006 roku zawalił się dach hali targowej w której było 700 osób, pod Everest tuż po tragicznej w skutkach burzy z 1996 roku, staniemy na mecie Maratonu Bostońskiego zaraz po tym, jak wybuchły bomby, zajrzymy do prowizorycznego szpitala przyjmującego żołnierzy rannych w bitwie o Mosul, odwiedzimy też Nepal niedługo po silnym trzęsieniu ziemi i Bejrut zaraz po wybuchu w porcie.

Zawsze gotowi na ekstremum pola walki, okrucieństwo terroru, zniszczenia po przejściu kataklizmów czy kruchość człowieka w konfrontacji z potęgą natury mówią, że do wszystkiego można przywyknąć, dostosować, wiele rzeczy przyswoić – od wiedzy po procedury i przygotowanie mentalne. Najtrudniejsze jest opanowanie emocji na tyle, by w sytuacjach ekstremalnych myśleć w pierwszej kolejności o pomocy innym, a nie – w zgodzie z naturalnym instynktem – brać nogi za pas.

Medycynę ekstremalną definiują okoliczności. Najprostsze czynności, do których przyzwyczajeni są lekarze i ratownicy w warunkach szpitalnych, takie jak podpięcie pacjenta do aparatu tlenowego, stają się nie lada wyczynem, kiedy lekarz czy ratownik działają na zboczu stromej góry lub na polu walki, gdzie oni również narażeni są na utratę zdrowia lub życia.

O takich ludziach jest ta książka.

O ratownikach i praktykowaniu medycyny bez fartucha.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 18 min

Lektor: Dariusz Jaroń

Oceny
4,3 (86 ocen)
43
29
13
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kliva

Dobrze spędzony czas

Niektóre historie poruszające, a niektóre zupełnie zbędne. Rozdział o catmenie zupełnie nie pasował i odbierał powagi pozycji.
00
mszczepan9093

Dobrze spędzony czas

Jedne rozdziały ciekawsze inne mniej. Dla medyka interesujaca pozycja
00
Madzia1308

Nie oderwiesz się od lektury

Momentami ciężka, bo ciężko czytać/słuchać o katastrofach, ale naprawdę warto. Kawał dobrej roboty, wielu rzeczy o wędrówkach w górach, o wojnach pewnie nigdy bym się nie dowiedziała, w tv w informacjach całkiem inaczej wyglada. Wielki hołd dla wszystkich ratowników
00
lena1666

Nie oderwiesz się od lektury

Medycyna niejedno ma imię, a lekarze zawsze będą potrzebni. Szkoda tylko, że tych z misją pozostało niewielu, a większość skupia się na prywatnych klinikach i stawkach godzinowych. Mocna książka i trochę przygnębiajaca.
00
Apokalipsa25

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze że jest wielu takich ludzi którzy nie parzą na siebie tylko pomagają innym. Mimo wszystko jest wciąż ich za mało. Polecam do przeczytania. Świetna wciągająca książka.
00

Popularność




Czasami profesjonalizm odcina emocje

Przedmowa dr Agnieszki Skorupy, psycholożki

Niejednokrotnie postrzegamy jakieś zdarzenie lub sytuację jako niemożliwe do wytrzymania, jako trudność, której przezwyciężenie jest niemal niewyobrażalne, a znane nam sposoby radzenia sobie w tym momencie zdają się zbyt ograniczone lub niewystarczające. Tak w klasyczny sposób można zdefiniować kryzys, czyli zjawisko powszechne, wpisane na stałe w życie człowieka. Czasem dotyczy on sytuacji rodzinnej, innym razem zawodowej lub zdrowotnej. Bywają jednak kryzysy trudniejsze od innych, dezintegrujące psychikę i zachowanie człowieka w takim stopniu, że wywołują stany bliskie obłędowi. Mowa wówczas o zdarzeniach ekstremalnych.

Do sytuacji ekstremalnych zaliczamy przede wszystkim te, które narażają nas na bezpośrednią utratę zdrowia lub życia czy też sprawiają, że stajemy się świadkami śmierci innych osób lub przejawów szczególnego okrucieństwa wobec nich. Jednak ekstremalne mogą być nie tylko zdarzenia, lecz także konteksty, w których do nich doszło. Wysokie góry, pustynie, tereny polarne czy obszary podwodne to miejsca, które narażają nas na stres zarówno fizjologiczny, jak i psychiczny, a adaptacja do tych terenów to bardzo złożony proces.

Niejednokrotnie do ekstremalnych sytuacji dochodzi więc w ekstremalnych warunkach. Wówczas przetrwanie zarówno poszkodowanych, jak i osób spieszących im z pomocą zależy od aktualnych zagrożeń atmosferycznych lub wynikających z toczących się na danym obszarze działań zbrojnych lub ataku terrorystycznego.

Rozważania na temat człowieka w ekstremalnych sytuacjach eksponowanego na skrajne warunki środowiskowe niosą ze sobą wiele pytań, jak choćby o możliwość przygotowania się na daną sytuację czy sposoby takiego zachowania się, aby zmaksymalizować szansę przeżycia, i radzenia sobie z następstwami zdarzenia. Osoby dotknięte traumą cierpią przede wszystkim na zespół stresu pourazowego, ale mogą również doświadczać zaburzeń depresyjnych, lękowych, uzależnienia od substancji psychoaktywnych czy zaburzenia snu i łaknienia.

Obok powyższych pytań pojawia się również uczucie wdzięczności i podziwu wobec osób, które ryzykując swoim życiem, spieszą na pomoc innym. Pracownicy różnego rodzaju służb, w tym ratownicy, strażacy, lekarze, mimo własnego strachu oraz doświadczania licznych dyskomfortów decydują się nieść pomoc, wykazując się wręcz niepojętym hartem ducha i umiejętnością dostosowania do najbardziej niesprzyjających warunków. Choć profesjonalizm ich postępowania niejednokrotnie wiąże się z poskramianiem emocji i podejmowaniem maksymalnie racjonalnych decyzji, nie oznacza to, że pozostają obojętni wobec stresu, którego doświadczają. To właśnie im autor książki oddaje głos, umożliwiając czytelnikowi spojrzenie na sytuację z tej właśnie perspektywy. I za wszystko, co robią dla każdego z nas, ogromne dzięki!

dr Agnieszka Skorupa

psycholożka specjalizująca się w adaptacji człowieka do ekstremalnych warunków

Spieszącym na ratunek

WSTĘP

Bohater jednego z rozdziałów tej książki, doktor Pierre Rouzier, gdy 15 kwietnia 2013 roku jechał do Bostonu, by wspierać maratończyków po wyczerpującym wysiłku, nie pisał się na ekstremum. Wystarczyło jednak kilkadziesiąt sekund i dwie eksplozje materiałów wybuchowych domowej roboty, by atmosfera wielkiego sportowego święta prysła, a doświadczony lekarz z Massachusetts zobaczył obrazy, które dotąd znał wyłącznie z telewizji.

Zamiast uśmierzać ból mięśni, opatrywać otarcia i podawać wykończonym biegaczom napoje, ratował ofiary zamachu terrorystycznego. Tak jak lekarze po ataku na World Trade Center i Pentagon, po zamachach w Madrycie, Paryżu, Brukseli, Londynie, Stambule czy Biesłanie.

Wielu moich rozmówców nie było przygotowanych na to, co z perspektywy wielkiego miasta i czasu pokoju jest trudne do wyobrażenia. Byli gotowi na ekstremum pola walki, okrucieństwo terroru, zniszczenia po przejściu kataklizmów czy kruchość człowieka w konfrontacji z potęgą natury. Byli gotowi – chociaż może nie zawsze na skalę wyzwania, z jakim musieli się zmierzyć. Do wszystkiego można jednak przywyknąć, do wszystkiego się dostosować, wiele rzeczy opanować – od wiedzy po procedury i przygotowanie mentalne. A także oswoić emocje na tyle, by w sytuacjach ekstremalnych myśleć w pierwszej kolejności o pomocy innym, nie zaś – jak podpowiada instynkt – brać nogi za pas.

Medycynę ekstremalną definiują okoliczności. Najprostsze czynności, do których przyzwyczajeni są lekarze i ratownicy w warunkach szpitalnych, takie jak podpięcie pacjenta do aparatu tlenowego, stają się nie lada wyczynem, kiedy lekarz czy ratownik działa na zboczu stromej góry lub na polu walki, gdzie sam również narażony jest na utratę zdrowia lub życia.

O takich ludziach jest ta książka.

O ratownikach i praktykowaniu medycynybez fartucha.

PS Dwa lata. Tyle czasu zajęło mi skompletowanie rozmów do tej publikacji. Kiedy powstawały, największym zagrożeniem z perspektywy Europy Środkowej była pandemia koronawirusa. Świat wrzał, ale gdzie indziej. Wojna nie dotyczyła nas bezpośrednio. Do strefy konfliktu trzeba było pojechać, by nieść pomoc, jak zrobili liczni moi rozmówcy.

Bezprawny atak wojsk Władimira Putina na Ukrainę wszystko zmienił. Sprawił, że wojna toczy się na naszych oczach, a każdego dnia, począwszy od końcówki lutego 2022 roku, do Polski przybywają tysiące uchodźców, poszukujących schronienia przed rosyjskimi bombami. Zdecydowanie bliższa niż dwa lata temu jest nam dziś sytuacja ekstremalna.

Granica

U przedzierających się przez chaszcze medyków las wywołuje pozytywne skojarzenia. W podobnej puszczy w harcerskich latach szukali przygody, uczyli się odpowiedzialności, nawiązywali przyjaźnie. W lesie poznawali autorytety, odbierali lekcje patriotyzmu i poszanowania natury. Wspomnienia kłócą się z rzeczywistością. Kiedy przebrną przez zarośla, znajdą się przy ognisku, ale nie po to, by miło spędzić czas, tylko by nieść pomoc. Tuż obok jest zamknięta strefa przygraniczna, a dalej Białoruś, skąd idą wycieńczeni leśni wędrowcy. Ich pacjenci.

Zgłoszenia nadchodziły różne. Na przykład takie: „Mamy kobietę w zaawansowanej ciąży. Za chwilę będzie gotowa do badania”.

Wsiedli do karetki, przetestowali mobilny aparat USG i pojechali. Punkt zbiórki wyznaczono na granicy lasu. Dalej, formalnie, nie mogli działać. Rząd zabronił. Na miejsce dotarli w środku nocy, oszczędnie oświetlając drogę, by nie zdradzać niepotrzebnie swojej pozycji.

– Z czarnej ściany drzew wyłoniło się kilka sylwetek – mówi Mikołaj Łaski, strażak i ratownik z Warszawy. – Kobieta była w dziewiątym miesiącu ciąży. Szła pod rękę z mężem i wolontariuszką. Była przerażona. Bardzo obawiała się o życie dziecka.

Podczas marszu w ciemności parokrotnie upadła, gdy potknęła się o kłody i zarośla. Bała się podwójnie. W lesie pod opieką reszty rodziny zostawiła drugie dziecko. Sytuacja była patowa. Kobieta powinna trafić na porodówkę, zamiast przebywać na zewnątrz w chłodną jesienną noc, ale nie przyjmowała tego do wiadomości. Szpital mógł bowiem oznaczać długą rozłąkę ze starszym dzieckiem.

Badanie ultrasonografem przyniosło dobre wieści. Zaskoczyło też ratowników. Okazało się, że pacjentka nigdy wcześniej, chociaż szykowała się na drugi poród, nie miała robionego USG. W tej części Iraku, z której pochodziła, nie było takiej możliwości. Zaintrygowana taką sposobnością, bardzo chciała poznać płeć dziecka.

– Ta prośba ścięła nas z nóg – wspomina Mikołaj Łaski. – Niestety dziecko ułożyło się tak, że nie mogliśmy udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Natomiast jej pytanie uzmysłowiło nam, że migranci to ludzie tacy jak my. Czy to kobieta z Syrii, Iraku czy Polski, w trakcie badania USG przeżywa te same emocje i porusza podobne kwestie – dodaje.

Wracali do bazy karetką lekko oszołomieni. Jeszcze przed świtem pojechali do kolejnej ciężarnej. Tym razem młodą kobietę, wraz z rodziną, musieli odesłać do szpitala. Wymagała tego postawiona w lesie diagnoza, lecz wątpliwości pozostały.

– Trudny przypadek. Część rodziny jeszcze w Iraku miała wypadek samochodowy. Byli w kiepskim stanie. Po dłuższej rozmowie przekonaliśmy ich, że potrzebują zaawansowanej diagnostyki. Do dziś nie wiem, czy postąpiliśmy słusznie. Czy zostali w Polsce? Czy ruszyli dalej do Niemiec lub Szwecji? A może zawrócono ich na Białoruś albo do Iraku? Niestety, nie mam na ich temat żadnych informacji, a pytań bez odpowiedzi zostało wiele. Życzę im jak najlepiej. Jak wszystkim naszym pacjentom.

Mikołaj Łaski wciąż ma w telefonie zdjęcia z tamtego badania USG.

***

Akcję zainicjowała wiadomość na Messengerze.

„Spotykamy w lasach ludzi w bardzo ciężkim stanie, bez jedzenia, pijących wodę z kałuż i rzeczek, w lekkich ubraniach. Czy jacyś ratownicy, na przykład z Białegostoku, mogliby przyjechać i nam pomóc?”, napisała wolontariuszka z grupy aktywistów działających na granicy. Była połowa września 2021 roku, a kryzys migracyjny między Białorusią a Polską zaczął nabierać na sile.

Kilkanaście dni później Medycy na Granicy udzielali pomocy w lasach Podlasia. W bazie stacjonowali w trzyosobowych grupach ratowniczych. Do dyspozycji mieli dwa pojazdy (w tym jedną karetkę), przenośną aparaturę diagnostyczną, defibrylator, lekarstwa, nosze i plecaki pełne sprzętu ratowniczego.

– Zero partyzantki. Od pierwszego dnia byliśmy gotowym zespołem, z karetką wyposażoną w standardzie S*, z lekarzem na pokładzie – podkreśla Mikołaj Łaski.

Grupa nie wzięła się znikąd. Wolontariusze różnych profesji medycznych znali się z lat spędzonych w harcerstwie, w szczególności z kursów Harcerskiej Szkoły Ratownictwa ZHP. Wszyscy byli instruktorami tej organizacji, przez jakiś czas należeli do jej szefostwa. Mieli za sobą kilka wspólnych akcji medycznych, chociaż nie tak medialnych.

W sztabie Medyków na Granicy znalazła się dziewiątka doświadczonych harcerzy z bogatym dorobkiem lekarskim, ratowniczym i pielęgniarskim: Jakub Sieczko (koordynator), Agata Bryk, Marcin Janik, Małgorzata Nowosad, Mariusz Cyrulewski, Anna Mazurczak, Mikołaj Łaski, Kaja Filaczyńska i Marek Brzostowicz. Każdy odpowiadał za inną działkę.

Agata Bryk, pielęgniarka, specjalistka anestezjologii i intensywnej terapii oraz ratowniczka medyczna ze stolicy, w grupie zajmowała się sprawami finansowymi i zapewnieniem sprzętu medycznego dla zespołów, gotowych do pełnienia 40 całodobowych dyżurów przy granicy. Każde trio składało się przynajmniej z ratowniczki medycznej / ratownika medycznego z uprawnieniami do prowadzenia karetki, lekarki / lekarza oraz trzeciej osoby – najczęściej pielęgniarki albo drugiego ratownika medycznego lub lekarza. Grupa zdecydowała się ruszyć pod Białoruś z powodów humanitarnych. Ze względu na niski poziom szczepień przeciwko COVID-19 system PRM na Podlasiu był już wystarczająco obciążony, a kryzys migracyjny jeszcze mocniej ograniczał możliwości zespołów ratownictwa medycznego.

Takie zobowiązanie wymagało samowystarczalności. A to oznaczało niemałe pieniądze.

– Z pomocą koleżanki założyłam zbiórkę na Pomagam.pl. W ciągu 5–7 dni Polacy przekazali nam 380 tysięcy złotych. Dostaliśmy ogromny kredyt zaufania. Dzięki temu mogliśmy dotrzeć na miejsce w ciągu kilku dni. Zaczęliśmy dyżurować w chwili, gdy było największe zaostrzenie kryzysu humanitarnego – podkreśla moja rozmówczyni.

***

Najgorsze, co można zrobić drugiemu człowiekowi, to go odczłowieczyć. Pozbawić godności. Zredukować do roli komórki w Excelu, numeru, nosiciela chorób albo nic nieznaczącego pionka na politycznej szachownicy. Pod adresem migrantów padło w przestrzeni publicznej wiele nieprzychylnych epitetów, nic więc dziwnego, że medykom przed pierwszym dyżurem towarzyszyła niepewność.

– Przerażony byłem. Jechaliśmy w nieznane. Coś tam widzieliśmy w mediach, coś słyszeliśmy od ludzi obecnych na miejscu, ale trudno wyobrazić sobie sytuację, której samemu wcześniej się nie doświadczyło. Trzymałem w domu głęboko schowany w szafie żel pieprzowy, zapakowałem go do karetki na wszelki wypadek. Pojęcia nie miałem, jacy to będą ludzie. Czy to prawda, co mówią w telewizji, że rzucają w Polaków kamieniami, a do tego nie brakuje wśród nich terrorystów i pedofilii? – zastanawiał się Mikołaj Łaski, zanim nie poznał ciężarnej Irakijki z mężem, tak samo zatroskanych o zdrowie dziecka jak każda znana mu kochająca się rodzina.

Strażak z Warszawy był jednym z tych wolontariuszy Medyków na Granicy, którzy rzeczywiście jechali w nieznane. 8 października 2021 roku przypadł mu w udziale pierwszy dyżur ekipy na Podlasiu. W bazie, o której mówić będą oficjalnie, kiedy ostatni medycy zakończą swój przygraniczny wolontariat, było tego dnia ciepło i słonecznie.

– Złota polska jesień – wspomina ratownik. – Leniwy, spokojny dzień. Pamiętam, że długo układaliśmy sprzęt, przygotowując karetkę do wyjazdu. Dostaliśmy ją kilka godzin wcześniej, dlatego poznawaliśmy teraz każdy jej zakamarek. Potem siedzieliśmy na ganku, piliśmy kawę i zastanawialiśmy się głośno, jak to będzie i czy sobie poradzimy.

Telefon zadzwonił po północy. „W środku lasu jest grupa, czeka na pomoc”. Ruszyli. Mieli do pokonania kilkadziesiąt kilometrów. Niewiele, ale droga była wymagająca. Wokół las, od czasu do czasu jelenie przebiegały przed maską, trzeba było jechać powoli. Dwukrotnie zatrzymała ich Straż Graniczna, ale na hasło, że jadą do osób potrzebujących pilnej pomocy, funkcjonariusze nie zadawali dalszych pytań.

– Oni, tak myślę, byli skupieni na rzeczach ważnych, na ochronie granicy. Przez tych kilka dyżurów nie spotkałem się ani razu z wrogością z ich strony, z jakimś przejawem braku profesjonalizmu. Bardzo mnie to cieszy, bo jako strażak sam jestem przedstawicielem służb mundurowych. Mówiliśmy prawdę, oni nas puszczali, wiedzieli, że mamy dobre zamiary. Zajmowali się głównie wyłapywaniem kurierów, przemytników dorabiających się na przewożeniu migrantów. Używali różnych sztuczek, przewozili nawet ludzi w karetkach, pewnie dlatego i nas tak często kontrolowano – wyjaśnia Mikołaj Łaski.

Dojazd karetką do pacjenta, jak w przypadku ciężarnej Irakijki, rzadko był możliwy. Medycy przeważnie parkowali przy granicy lasu i wchodzili między drzewa. Czasem jazda do bazy zajmowała 30 minut, natomiast przedzieranie się z pacjentem do karetki przez kilkaset metrów trudnodostępnego lasu – drugie tyle.

– Wyrypa – mówi z uśmiechem Mikołaj Łaski.

To było coś, czego nauczyli się w harcerstwie, ale już w nowej rzeczywistości. Wspomnienia z czasów młodości i umiejętność rozpoznawania niebezpieczeństw czyhających w lesie odtąd szła w parze z działaniem poważnym i dorosłym. Tamtej nocy przedarli się przez gęstwinę i dotarli na niewielką polanę. W kręgu przy ognisku widzieli oświetlone twarze ludzi ogrzewających się w październikową noc. Widok ten przywołał okruchy wspomnień sprzed lat, jednak wokół ogniska panowała grobowa atmosfera.

– Ci ludzie byli przerażeni. Prosili nas, byśmy tylko nie dzwonili po policję – opowiada Mikołaj Łaski. – Nie wiedzieliśmy, jakie mieli wcześniejsze doświadczenia, nie bardzo wtedy jeszcze potrafiliśmy z nimi rozmawiać. Czy trafili już do Polski i zostali cofnięci na granicę? Czy byli bici przez białoruskie służby? Niczego o nich nie wiedzieliśmy, poza tym, że potwornie się bali.

***

Przed wyruszeniem do Europy migranci guglowali organizacje pomocowe na trasie.

Szczególnie rodziny wędrujące z małymi dziećmi dbały, by w komórce znalazło się kilka numerów do zaufanych ludzi, gotowych otoczyć je opieką medyczną lub zaoferować dach nad głową, gdyby sytuacja stała się krytyczna, a problemy zdrowotne dziecka – poważne.

– Z tego, co zdążyłam zaobserwować, zawsze bardzo dbali o dzieci. Te na ogół były zdrowe, ciepło ubrane, nakarmione. Znacznie gorzej bywało z rodzicami. Zdarzało się, że nie pili i nie jedli przez kilka dni, bo wszystko, co mieli, oddawali dzieciom – podkreśla Agata Bryk.

O pomoc dla siebie wędrowcy zwracali się w ostateczności. Często z prośbą o interwencję medyczną dla migrantów dzwonili aktywiści, którzy przeczesywali podlaskie lasy w poszukiwaniu chorych i wycieńczonych osób. Kiedy zwykła pomoc humanitarna nie wystarczała, wzywali lekarzy lub konsultowali diagnozę przez telefon. Informacja o grupach ratowników godnych zaufania rozchodziła się też pocztą pantoflową wśród wolontariuszy i samych wędrowców.

– Sami nie dzwonili pod 112 ze strachu. Chociaż każda osoba przebywająca w Polsce, bez względu na status prawny, może poprosić o przyjazd karetki, obawiali się, że kontakt z systemem może zniweczyć ich plan realizowany mozolnie od kilku miesięcy. Oni mieli jeden cel: dostać się z Kurdystanu do Szwecji, Niemiec, Polski lub innego kraju Unii Europejskiej. Dlatego jeśli prosili o pomoc, to organizacje, o których wcześniej słyszeli. Dzwonili też do nas zaniepokojeni aktywiści lub mieszkańcy okolicznych miejscowości, kiedy trafili na osoby wymagające pilnej diagnozy lekarskiej – tłumaczy Mikołaj Łaski.

Początki nie były łatwe. Medycy na Granicy musieli zapracować na zaufanie.

– W pierwszych dniach nie było wielu wyjazdów, bo ludzie bali się nas wzywać. Przeformułowaliśmy więc nasze pierwotne założenia. Zdjęliśmy ubrania medyczne, a kiedy to nie było konieczne, nie jeździliśmy karetką, tylko samochodem cywilnym, dostosowaliśmy się do ich zasad. Jak zaczęliśmy udzielać pomocy po cichu, dyskretnie, posypały się zgłoszenia – dodaje Agata Bryk.

Ratownicy musieli się również nauczyć współistnieć ze służbami państwowymi patrolującymi zamkniętą strefę przygraniczną. Zdarzały się incydenty. Czasem przyjeżdżali tajniacy i zaglądali do karetki, raz uzbrojeni ludzie w wojskowym samochodzie spuścili im powietrze z opon, ale przeważnie obowiązywało nieme przyzwolenie. Przynajmniej ze strony Straży Granicznej, bo to z jej przedstawicielami najczęściej spotykali się w drodze do pacjentów. Pielęgniarka z Warszawy zapamiętała krótki dialog kierowcy karetki z jednym z funkcjonariuszy:

– Kim jesteście?

– Medykami na Granicy.

– Aaa… I co? Pomogliście już komuś?

– Dzisiaj jeszcze nie.

– No to jeździe pomagać.

Polityka swoje, a ludzie swoje.

Migranci i poszukujący ich wolontariusze prosili medyków o pomoc głównie w sytuacjach, kiedy dostępne bez recepty leki nie pomagały, a stan chorego się pogarszał. Telefon w bazie dzwonił w następujących przypadkach: zaawansowana ciąża, utrzymujący się od kilku dni silny ból brzucha, krwawienie z dróg rodnych lub odbytu, oznaki wycieńczenia, stan wymagający pilnej diagnostyki, wysoka gorączka, bezsenność czy upor­czywy kaszel u dziecka.

Tak jak przy pierwszym wyjeździe grupy w nocy z 8 na 9 października.

***

Przy ognisku siedziało 10–12 osób. Było ciemno, od poszycia biła wilgoć i nieprzyjemny chłód. Termometr mógł wskazywać nie więcej niż cztery stopnie Celsjusza. Z niewielkiego tłumu wzrok Mikołaja szybko wyłowił kobietę karmiącą piersią roczne, może niewiele starsze dziecko. Poczuł wewnętrzny sprzeciw.

– Bez względu na to, skąd ci ludzie przyszli i dokąd zmierzają, to nie powinno tak wyglądać. Wykończona matka z małym dzieckiem nie może o tej godzinie siedzieć w środku lasu przy niewielkim ognisku. Chciałem zabrać ją do karetki i zawieźć chociażby do naszej bazy, ogrzać, pozwolić się najeść i wyspać w ludzkich warunkach. Myślę, że to naturalny odruch, bez względu na przekonania. Sytuacja była na tyle trudna, że maluszek miał już objawy zapalenia górnych dróg oddechowych, więc każda kolejna doba w lesie tylko pogarszała jego stan. W tej grupie było też kilka chorych osób, obolałych, wymiotujących, krwawiących. Długo debatowaliśmy, co zrobić. Prosili o możliwość pozostania, nie chcieli jechać do szpitala.

Ratownicy przekazali im pakiet lekarstw i numer telefonu. Na wszelki wypadek.

Do bazy wrócili nad ranem. Pierwszy wyjazd wiele ich kosztował. Buzowały w nich przeróżne emocje. Zanim zdołali zasnąć, napisali do sztabu, że dyżurowanie na granicy będzie bardzo trudnym doświadczeniem, nawet dla lekarzy i ratowników z długim stażem pracy, więc muszą się na nie przygotować nie tylko kadrowo i sprzętowo, ale przede wszystkim mentalnie.

– Pierwsza interwencja to był silny wstrząs dla całej naszej trójki. Daliśmy sygnał koleżankom i kolegom, że nie ma na co czekać, że wsparcie psychologiczne jest potrzebne od zaraz. Znaleźliśmy terapeutów, spotykaliśmy się raz w tygodniu i staraliśmy się opowiadać o tym, z czym się zetknęliśmy i jakie to w nas wzbudziło emocje. Kiedy przeżywaliśmy coś w samotności, to nawet trochę płakaliśmy, ale dopiero dzielenie się emocjami zadziałało na nas oczyszczająco. Nie ma co się dziwić ani wstydzić łez. Nawet lekarze z siwymi włosami na głowach opowiadali, że to, co zobaczyli w lesie, kompletnie ich rozwaliło. Dla młodych ratowników, takich jak ja, to było ogromne wsparcie: pokazanie, że rozterki, z którymi się borykamy, są normalne. Tak reaguje empatyczny człowiek – mówi Mikołaj Łaski.

Nie wszyscy zaangażowani w działania na granicy mogą liczyć na pomoc psychologiczną.

– Jako medycy jesteśmy przyzwyczajeni do pracy z traumą – przypomina Agata Bryk. – Poza tym przebywamy tam tylko przez chwilę. Wyjeżdżamy na jeden, drugi, trzeci dyżur, wracamy, pakujemy graty i udajemy się do innej pracy. Natomiast w lasach przy granicy od wielu miesięcy pracują młodzi ludzie, aktywiści. Często są kompletnie nieprzygotowani do tego, z czym się spotykają, natomiast mają w sobie dar ogromnej chęci ratowania drugiego człowieka. Strach się bać, czym to się dla nich skończy, jeśli nie dostaną wsparcia. Nagły powrót do normalności może skutkować u nich objawami PTSD. Rzeszę ludzi, która dziś robi wiele dobrego, czeka bardzo trudny okres w życiu – dodaje.

W lasach Podlasia trudno o interwencję zaskakującą pod względem medycznym. Ekstremum w tym przypadku nie było związane z widokiem chorób i cierpienia, ale z otoczeniem i bezsilnością medyków. Czuli się bezradni, zostawiając pacjentów w środku głuszy, skazanych na kolejną noc pod gołym niebem, ze świadomością, że w warunkach domowych – nie mówiąc już o szpitalnych – kilkudniowa kuracja mogłaby rozwiązać ich problemy. Czasem migrantów przygarniali miejscowi, ale najczęściej za wygody i warunki do leczenia musiała wystarczyć karimata pod plecami i ciepło bijące od ogniska.

Przy niskich temperaturach, dużej wilgotności, słabej jakości snu, braku odpowiedniego odżywiania i nawadniania organizmu, nawet proste dolegliwości mogą się przerodzić w długotrwałe schorzenia. Na przykład w stopę okopową.

– Wcześniej znałem ją jedynie z albumów mojego taty grafika ze zdjęciami z pierwszej wojny światowej. To choroba związana z uszkodzeniem naskórka, długim przebywaniem w wilgotnym terenie i przemęczeniem. Musiałem przypomnieć sobie wiedzę teoretyczną i skonsultować sposób leczenia – opowiada Mikołaj Łaski.

Na poradę fachowców Medycy na Granicy mogli liczyć zawsze. Z grupą na odległość współpracowało kilkuset specjalistów, gotowych telefonicznie podzielić się wiedzą, omówić zdjęcia / wyniki badań wykonanych na miejscu lub doradzić w sprawie kuracji.

Agata Bryk przywołuje z pamięci dwoje pacjentów. Drobnej postury kobieta od miesiąca krwawiła z dróg rodnych. Od kilku dni błąkała się po puszczy. Być może oddzieliła się w ciemności od grupy i straciła z nią kontakt. Miała szczęście, znaleźli ją aktywiści i wezwali ratowników. Była wycieńczona, potwornie cierpiała. Gdy tylko dostała leki, zasnęła. Drugi przypadek dotyczył młodego chłopaka. Długo nie mógł się wypróżnić. Gdy wreszcie mu się udało, zaczął krwawić. Medycy zapamiętali, że kiedy do niego dotarli, był blady jak ściana.

– Konsultowaliśmy tych ludzi ze specjalistami. Większość Medyków na Granicy to lekarze medycyny ratunkowej, anestezjolodzy i ratownicy medyczni. Znamy się na stanach nagłych, ale na ginekologii czy proktologii już średnio. Rozmawialiśmy więc z fachowcami, ustalaliśmy z nimi leczenie. To były długie wizyty, nieraz trwały i trzy godziny. Czas leciał, a my musieliśmy wymyślić, jak to zrobić, żeby bez zaawansowanych badań i wyjazdu do szpitala sprawić, by ten człowiek wrócił do normalnego funkcjonowania, z powrotem dołączył do grupy i szedł przed siebie. Przeważnie zostawali w lesie, a my wracaliśmy do bazy. Rozłąki były najtrudniejsze – przyznaje pielęgniarka z Warszawy.

Wywodzący się z harcerstwa lekarze, ratownicy, pielęgniarki i strażacy dyżurowali na obrzeżach zamkniętej strefy oddzielającej Polskę od Białorusi 39 razy. Łącznie trwające po co najmniej 24 godziny zmiany pełniło 45 osób. Później przekazali bazę i obowiązki swoim następcom, kolegom i koleżankom z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Niektórzy członkowie grupy, jak Mikołaj Łaski, nie przerwali dyżurów. Harcerze, oprócz opieki medycznej udzielonej migrantom, przeszkolili z zakresu pierwszej pomocy mieszkańców terenów sąsiadujących ze strefą zamkniętą i aktywistów pomagających wędrowcom.

Od 8 października do połowy listopada Medycy na Granicy przez niemal 40 dni i nocy udzielili bezpośredniej pomocy 219 osobom – 141 dorosłym i 78 dzieciom. Stan co dziesiątego pacjenta wymagał hospitalizacji. Najmłodszy miał rok, najstarsi byli w podeszłym wieku.

***

Mikołaj Łaski na co dzień służy w grupie CBRN Państwowej Straży Pożarnej w Warszawie. To ratownicy, którzy zajmują się neutralizacją zagrożeń chemicznych, biologicznych, radiacyjnych, ekologicznych, nuklearnych i wybuchowych. Studiuje ratownictwo medyczne, od lat – jako ratownik kwalifikowanej pierwszej pomocy – współpracuje ze stołecznym Szpitalem Świętej Zofii. Po godzinach udziela się jako wolontariusz. Na granicę jeździł pięciokrotnie (raz z PCPM-em) w przerwach między dyżurami w straży. Czasem bierze urlop.

Agata Bryk pracuje na oddziale intensywnej terapii szpitala covidowego, a także jako pielęgniarka w szkole brytyjskiej. Na granicę pojechała z mężem, ratownikiem medycznym i strażakiem. Dyrektor w szkole dał kilka dni wolnego, dziecko pojechało na tydzień do babci, a rodzice na pięć dni pod Białoruś. W tym czasie dyżurowali w sumie przez 72 godziny. Nie była zaskoczona tym, co zastała na miejscu. Zdążyła przywyknąć. Organizacją wyjazdów wcześniejszych ekip zajmowała się od samego początku działalności grupy. Doskonale znała relacje kolegów i koleżanek, powody zwątpienia i problemy, z jakimi muszą się mierzyć na Podlasiu.

– Niczego sobie nie obiecywaliśmy przed rozpoczęciem dyżurowania, chociaż po cichu liczyliśmy, że będziemy mogli wjechać do strefy zamkniętej. Szybko zdaliśmy sobie jednak sprawę, że to obszar działań militarnych i nikt nas tam nie wpuści. Szkoda. Tam moglibyśmy oficjalnie pomóc większej liczbie ludzi, nie byłoby konspiry, wyłapywania potrzebujących naszego wsparcia po lasach. Chcieliśmy tylko pomóc, pozwolić migrantom dojść do siebie w humanitarnych warunkach, a później niech ktoś decyduje o ich statusie prawnym – opowiada ratowniczka z Warszawy.

Mikołaj Łaski życzyłby sobie, żeby każdy, kto czyta relacje z lasów Podlasia, spróbował postawić się na miejscu mieszkańców tamtejszych wiosek, wolontariuszy lub medyków i zadał sobie proste pytanie: co zrobiłbym/zrobiłabym na ich miejscu?

– Zostaw na boku dyskusję o tym, dlaczego ci ludzie nie są w swoim ojczystym kraju, a kobieta w zaawansowanej ciąży wędruje nocą przez puszczę. Wyobraź sobie, że dostajesz wiadomość, że w pobliżu twojego domu ktoś potrzebuje pilnej pomocy. Co robisz? – zapytuje.

U wolontariuszy Medyków na Granicy las przywoływał przez lata wyłącznie dobre wspomnienia. Był synonimem przygody, odpowiedzialności, przyjaźni, poznawania autorytetów, nauki patriotyzmu i poszanowania natury. Wydarzenia ostatniej jesieni zmieniły ich dotychczasowe skojarzenia. Pod osłoną nocy znów przedzierali się przez chaszcze, jednak wokół ogniska nie słyszeli rozmów i śmiechów, tylko świadczącą o lęku przejmującą ciszę, kaszel i płacz.

Agata Bryk w tymczasowym leśnym domu migrantów zastała całą rodzinę: starszą kobietę z silnym bólem kręgosłupa, mężczyznę z wysoką gorączką i zalewające się łzami dziecko, które według relacji rodziców nie spało od kilkunastu godzin. Ratownicy pomogli w takim stopniu, w jakim byli w stanie. Szpital nie wchodził w grę. Zostawili więc leki, numer kontaktowy na wypadek, gdyby stan któregoś z pacjentów nagle się pogorszył, i odjechali. Ten scenariusz często się powtarzał.

– To był mój pierwszy wyjazd do lasu. Nie czułam lęku. Szliśmy wśród gęstych krzaków, nagle ktoś wyciągnął z zarośli w naszą stronę dłoń, tak jakby zapraszał nas do domu. Ścisnęłam ją i weszłam do środka – opowiada Agata Bryk.

Wewnątrz skojarzenia z domem prysły.

***

13 grudnia 2021 roku na profilu grupy na Face­booku zamieszczono podsumowanie kilkudziesięciodniowej akcji. Czytamy w nim między innymi:

Kryzys humanitarny trwa. Ciągle myślimy o naszych pacjentach. Próbujemy śledzić ich dalsze losy. Myślimy też o mężczyznach, kobietach i dzieciach, którzy nadal potrzebują pomocy. Liczymy na to, że będą bezpieczni, że nie będą spragnieni, głodni, wychłodzeni i przerażeni. Nikt nie powinien marznąć w lesie. Nikt nie powinien w nim umierać.

Inna puenta nie jest tu potrzebna.

* S – oznaczenie karetki specjalistycznej. Charakteryzuje się minimum trzyosobową obsadą, na którą składa się lekarz i osoby z uprawnieniami do wykonywania medycznych czynności ratunkowych – ratownik medyczny lub pielęgniarka.

Ekstremalni. O bohaterach, którzy narażają życie, by ratować innych

Copyright © by Dariusz Jaroń 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022

Redakcja – Joanna Mika, Beata Słama

Korekta – Paulina Stoparek, Aneta Wieczorek

Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Autorzy i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2022

ISBN mobi: 9788382101232

ISBN epub: 9788382101249

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Beata Nowak, Piotr Jankowski

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl