Eiger wyśniony - Jon Krakauer - ebook + książka

Eiger wyśniony ebook

Jon Krakauer

5,0
30,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zdobywcy najwyższych gór – to bohaterowie? Egoiści? Wariaci? Co sprawia, że człowiek jest gotowy zaryzykować wszystko, żeby zdobyć niedostępny szczyt? Kto to rozumie, temu nie trzeba tłumaczyć, a kto nigdy nie usłyszał wezwania gór, i tak tego nie pojmie – zdaje się mówić Jon Krakauer, doskonały pisarz i świetny wspinacz. Eiger wyśniony to zbiór jego młodzieńczych reportaży o wspinaczce. Są tu fascynujące relacje z niebezpiecznych wypraw i wskazówki, jak radzić sobie z nudą w czasie wielodniowego oczekiwania na atak szczytowy, jest podpowiedź, co najlepiej zabrać ze sobą w góry (starannie wybraną lekturę i sprawdzonych przyjaciół!), są historie górskich celebrytów i mniej znanych, a równie ciekawych ludzi gór. Wśród całej gromady barwnych postaci pojawiają się także znajome twarze – jak choćby Kukuczki czy Rutkiewicz.

Niektórzy z nas po lekturze tej książki od razu ruszą na szlak. Ale wszystkich, nawet wielbicieli równin, Krakauer zachęci, by spojrzeć w twarz przygodzie – każdy na własną miarę!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 280

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Eiger Dreams. Ventures Among Men and Mountains

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografie na okładce © by Prisma by Dukas / Getty Images; ullstein bild Dtl. / Getty Image

Copyright © 1990 by Jon Krakauer

This translation published by arrangement with Doubleday, an imprint of The Knopf Doubleday Group, a division of Penguin Random House LLC.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021

Copyright © for the Polish translation by Janusz Ochab, 2010

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Sandra Trela

Korekta Anna Dajek, Jadwiga Makowiec

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-376-8

Dla Lindy, z miłymi wspomnieniami Green Mountain Falls, Wind Rivers i Roanoke Street

Od autora

Większość ludzi, która nie zajmuje się wspinaczką wysokogórską, ma o niej co najwyżej mgliste pojęcie. To ulubiony temat kiepskich filmów i nietrafionych metafor. Marzenie o wejściu na jakiś strzelisty poszarpany szczyt to coś, co z lubością będzie analizował każdy psychiatra. Alpinizm jest otoczony aurą zuchwałości i śmiertelnego zagrożenia, przy których inne sporty wydają się trywialnymi gierkami. W powszechnym mniemaniu ma wiele wspólnego z motywami tak przerażającymi jak atak rekinów lub zabójczych pszczół.

Celem tej książki jest przycięcie tej rozrośniętej ponad miarę mistyki, wpuszczenie światła do tego mrocznego pokoju. Większość alpinistów nie jest szalona, można jedynie powiedzieć, że zarazili się oni wyjątkowo zjadliwą odmianą Ludzkiej Kondycji.

Aby nie wprowadzać czytelnika w błąd, powinienem od razu jasno stwierdzić, że w żadnym fragmencie tej książki nie odnoszę się bezpośrednio do najważniejszego pytania: „Dlaczego normalny człowiek chciałby robić coś takiego?”, lecz nieustannie krążę wokół niego, od czasu do czasu dźgam je długim patykiem i nigdy nie próbuję wskoczyć prosto do klatki, by stanąć z tą bestią do otwartej walki, jeden na jednego. Myślę jednak, że pod koniec lektury tej książki czytelnik będzie nieco lepiej rozumiał nie tylko to, dlaczego wspinacze się wspinają, ale również to, dlaczego mają na tym punkcie tak wielką obsesję.

W moim przypadku początki tej obsesji sięgają roku 1962. Byłem wówczas zwykłym dzieciakiem, mieszkałem w Corvallis w stanie Oregon. Mój ojciec był rozsądnym, sztywnym rodzicem, który nieustannie namawiał piątkę swoich dzieci, by uczyły się rachunków i łaciny, by tyrały jak woły i starały się ze wszystkich sił zrobić karierę lekarza lub prawnika. Jednak z sobie tylko wiadomych powodów, w dniu moich ósmych urodzin, ten surowy i wymagający człowiek podarował mi mały czekan i zabrał mnie na pierwszą wspinaczkę w góry. Wciąż nie mogę zrozumieć, co nim wówczas kierowało. Nie mógł skuteczniej storpedować swoich rodzicielskich planów, nawet gdyby podarował mi harleya i członkostwo w gangu Aniołów Piekieł.

Gdy kończyłem osiemnaście lat, wspinaczka była jedyną rzeczą, na jakiej mi naprawdę zależało: praca, nauka, przyjaźnie, kariera, seks, sen – wszystko to dostosowywałem do moich planów wspinaczkowych albo, zazwyczaj, całkiem zaniedbywałem. W 1974 roku ta mania jeszcze przybrała na sile. Decydującym wydarzeniem była moja pierwsza ekspedycja na Alasce, miesięczna wyprawa z sześciorgiem przyjaciół do rejonu Arrigetch, grupy smukłych granitowych wież o surowej, zjawiskowej urodzie. Pewnej czerwcowej nocy, o wpół do trzeciej nad ranem, po nieprzerwanej dwunastogodzinnej akcji, wspiąłem się na szczyt góry zwanej Xanadu. Jest to wąski skrawek nagiej skały, prawdopodobnie najwyższy punkt w całym łańcuchu. Byliśmy pierwszymi ludźmi, którzy kiedykolwiek postawili na nim stopę. Daleko w dole iglice i ściany pozostałych szczytów lśniły na pomarańczowo, jakby ktoś podświetlał je z dołu, choć w rzeczywistości był to blask niesamowitego, wielogodzinnego zmierzchu arktycznego lata. Od strony Morza Beauforta, przez tundrę, dął przenikliwy zimny wiatr, który zamieniał moje dłonie w dwa kawałki drewna. Nigdy wcześniej nie byłem tak szczęśliwy.

W grudniu 1975 roku cudem skończyłem studia. Przez następnych osiem lat pracowałem jako wędrowny cieśla i rybak w Kolorado, Seattle i na Alasce. Mieszkałem w klitkach z pustaków, jeździłem samochodem za sto dolarów i zarabiałem tylko tyle, by opłacić czynsz i uzbierać fundusze na kolejną wyprawę wspinaczkową. Po jakimś czasie zaczęło mi to powszednieć. Podczas bezsennych nocy odtwarzałem w myślach wszystkie niebezpieczne sytuacje, które przeżyłem podczas wspinaczek. Przycinając w deszczu belki na jakimś błotnistym placu budowy, rozmyślałem o moich kolegach z klasy, którzy założyli rodziny, inwestowali w nieruchomości, kupowali meble ogrodowe i wytrwale gromadzili majątki.

Postanowiłem zrezygnować ze wspinania i powiedziałem o tym kobiecie, z którą byłem wówczas związany. Była tak zaskoczona tą decyzją, że zgodziła się za mnie wyjść. Nie miałem jednak pojęcia, jak mocno wrosłem w ten świat – powstrzymanie się od wspinania okazało się znacznie trudniejsze, niż przypuszczałem. Ta abstynencja trwała zaledwie rok, a kiedy dobiegła końca, wydawało się, że wraz z nią zakończy się również mój związek małżeński. Jednak wbrew wszelkim przeciwnościom zdołałem ocalić małżeństwo i nadal się wspinać. Nie czułem już jednak potrzeby balansowania na krawędzi życia i śmierci, oglądania Boga na każdym szczycie, szukania coraz trudniejszych i bardziej ekstremalnych wyzwań. Dziś czuję się jak alkoholik, który zamienił tygodniowe wódczane ciągi na kilka piw w sobotni wieczór. Z radością stałem się częścią świata alpinistycznej przeciętności.

Moje ambicje wspinaczkowe zawsze były odwrotnie proporcjonalne do moich wysiłków literackich. W 1981 roku sprzedałem pierwszy artykuł do ogólnokrajowej gazety. W listopadzie 1983 kupiłem maszynę do pisania, zdjąłem pas z narzędziami i zacząłem zarabiać na życie pisaniem. Od tej pory nie podejmowałem już żadnej innej pracy. Ostatnio coraz częściej zajmuję się tematami takimi jak architektura, historia naturalna czy popkultura – pisałem o chodzeniu po ogniu do „Rolling Stone”, o perukach dla „Smithsonian” i stylu regencji dla „Architectural Digest” – lecz opowieści związane z alpinizmem pozostają najbliższe mojemu sercu.

Jedenaście spośród dwunastu esejów zgromadzonych w tej książce ukazało się wcześniej w różnych czasopismach (ostatnią opowieść, Devils Thumb, napisałem specjalnie na potrzeby tej publikacji). W związku z tym każdy z nich został wzbogacony – a w kilku przypadkach zubożony – uwagami małej armii redaktorów, którzy pierwotnie przygotowywali je do druku. Szczególnie wdzięczny jestem Marcowi Bryantowi i Johnowi Rasmusowi z „Outside” oraz Jackowi Wileyowi, Jimowi Doherty’emu i Donowi Moserowi ze „Smithsonian”, którzy wnieśli nieoceniony wkład do najlepszych spośród tych historii. Wszyscy są znakomitymi pisarzami i redaktorami, a ich wielkość przejawiała się również we wrażliwości i cierpliwości, z jaką wielokrotnie starali się pokierować mnie we właściwą stronę, gdy uparcie zmierzałem w kierunku niewłaściwym.

Na moją wdzięczność mogą liczyć również następujące osoby: Larry Burke, Mike McRae, Dave Schonauer, Todd Balf, Alison Carpenter Davis, Marilyn Johnson, Michelle Stacey, Liz Kaufmann, Barbara Rowley, Susan Campbell, Larry Evans, Joe Crump, Laura Hohnhold, Lisa Chase, Sue Smith, Matthew Childs i Rob Story z „Outside”; Caroline Despard, Ed Rich, Connie Bond, Judy Harkison, Bruce Hathaway, Tim Foote i Frances Glennon ze „Smithsonian”; Phil Zaleski i David Abramson z „New Age Journal”; H. Adams Carter z „The American Alpine Journal”; Michael Kennedy i Alsion Osius z „Climbing”; Ken Wilson z „Mountain”; Peter Burford, który pomógł mi nadać ostateczny kształt temu zbiorowi; Deborah Shaw i Nick Miller, którzy udzielili mi gościny; mój agent John Ware; kolega po piórze Greg Child, z którym współpracowałem podczas tworzenia pierwszej wersji Fatalnego lata na K2.

Za wspólną wspinaczkę i niezapomniane dni spędzone w górach winien jestem podziękowania takim osobom, jak Fritz Wiessner, Bernd Arnold, David Trione, Ed Trione, Tom Davies, Mark Francis Twight, Mark Fagan, Dave Jones, Matt Hale, Chris Gulick, Laura Brown, Jack Tackle, Yvon Chouinard, Lou Dawson, Roman Dial, Kate Bull, Brian Teale, John Weiland, Bob Shelton, Nate Zinsser, Larry Bruce, Molly Higgins, Pam Brown, Bill Bullard, Helen Apthorp, Jeff White, Holly Crary, Ben Reed, Mark Rademacher, Jim Balog, Mighty Joe Hladick, Scott Johnston, Mark Hesse, Chip Lee, Henry Barber, Pete Athans, Harry Kent, Dan Cauthorn i Robert Gully.

Przede wszystkim chciałbym podziękować: Lwu i Carol Krakauerom, którzy wbrew rozsądkowi zabrali swego ośmioletniego syna na południowy wierzchołek South Sister; Steve’owi Rottlerowi, który przez tyle lat dawał mi zajęcie w Boulder, Seattle i Port Alexander; Edowi Wardowi, najbardziej utalentowanemu wspinaczowi, jakiego kiedykolwiek znałem, człowiekowi, który pokazał mi, jak się wspinać i nie stracić przy tym życia; Davidowi Robertsowi, który pokazał mi Alaskę i nauczył mnie pisać; Lindzie Mariam Moore, mojej najlepszej redaktorce i przyjaciółce.

1Eiger wyśniony

W jednej z pierwszych scen Akcji na Eigerze Clint Eastwood wchodzi do słabo oświetlonej kwatery głównej bezlitosnej agencji C-2, by się dowiedzieć, kogo ma zabić w następnej kolejności. Dragon, zły albinos, który dowodzi organizacją podobną do CIA, mówi Eastwoodowi, że nie zna jeszcze nazwiska celu, ale zaraz dodaje: „Nasz człowiek będzie tego lata wspinał się w Alpach. Wiemy też, na którą górę: Eiger”.

Eastwood bez trudu się domyśla, jaką drogą wejdzie tam rzeczony obiekt zamachu – „północną ścianą, oczywiście” – i nie ukrywa, że dobrze zna tę ścianę: „Dwukrotnie próbowałem na nią wejść, a ona dwukrotnie próbowała mnie zabić… Posłuchajcie, jeśli obiekt próbuje wejść na Eiger, to całkiem możliwe, że tę robotę mamy już z głowy”.

Problem z wejściem na Nordwand, czyli północną ścianę Eigeru, polega na tym, że trzeba pokonać nie tylko ponad tysiąc osiemset metrów pionowej, popękanej wapiennej skały i czarnego lodu, ale i onieśmielający mit. Najtrudniejsze elementy każdego wejścia to praca umysłu, psychologiczna gimnastyka, która pozwala zapanować nad strachem, a ponura legenda otaczająca Eiger jest dość przerażająca, by pozbawić pewności siebie nawet najodważniejszych. Epickie historie rozgrywające się na Nordwand znalazły stałe miejsce w zbiorowej podświadomości rodzaju ludzkiego dzięki makabrycznym opisom zamieszczonym w ponad dwóch tysiącach artykułów i książek. Obwoluty książek z tytułami takimi jak Eiger. Ściana śmierci[1] przypominają nam, że Nordwand „pokonała setki alpinistów i zabiła czterdziestu czterech… Ciała tych, którzy spadli – czasami znajdowano je wiele lat później – były wysuszone i rozczłonkowane. Zwłoki jednego z włoskich alpinistów wisiały na linie – niedostępne, lecz widoczne z dołu – przez trzy lata, okryte lodową skorupą w zimie i kołysane wiatrem w lecie”.

W historii tej góry zapisały się znane postaci, takie jak Buhl, Bonatti, Messner, Rébuffat, Terray, Haston i Harlin, nie wspominając już o Eastwoodzie. Nazwy charakterystycznych punktów tej ściany – Trawers Hinterstoissera, Lodowy Szlauch, Biwak Śmierci, Biały Pająk – są doskonale znane wszystkim alpinistom, zarówno tym aktywnym, jak i tym, którzy zakończyli już karierę, od Tokio po Buenos Aires. Na samą wzmiankę o tych miejscach większości z nich pocą się ręce. Kamienne lawiny schodzące bez ustanku wzdłuż Nordwand przeszły już do legendy, podobnie jak niezwykle trudne warunki atmosferyczne. Nawet gdy w całej Europie świeci słońce, nad Eigerem szaleją gwałtowne burze, zupełnie jak ciemne chmury, które wiszą nad zamkami Transylwanii w filmach grozy.

Nie trzeba chyba dodawać, że właśnie z tych powodów północna ściana Eigeru to jedna z najbardziej obleganych dróg wspinaczkowych na świecie.

Pierwszy raz udało się wejść na Nordwand w 1938 roku. Od tej pory dokonano tej sztuki ponad sto pięćdziesiąt razy – jeden ze zdobywców ściany wspiął się na nią samotnie, a zajęło mu to pięć i pół godziny – nie próbujcie jednak wmawiać sierżantowi sztabowemu Carlosowi J. Ragone’owi z sił lotniczych USA, że wejście to było zwykłą wycieczką po malowniczej okolicy. Zeszłej jesieni siedziałem wraz z Markiem Twightem przed naszymi namiotami nad Kleine Scheidegg, skupiskiem hoteli i restauracji u podnóży Eigeru, kiedy do obozu wszedł Ragone niosący wielki plecak i oświadczył, że przyjechał, by wspiąć się na Nordwand. Podczas rozmowy wyjawił nam, że oddalił się samowolnie z bazy lotniczej w Anglii. Jego dowódca odmówił mu wydania przepustki, kiedy się dowiedział, co Ragone zamierza robić w wolnym czasie, ale ten i tak pojechał. „Pewnie stracę przez to wszystkie paski na pagonach – mówił – ale jeśli uda mi się tam wejść, mogę nawet dostać awans”.

Niestety, Ragone nie dostał awansu. Tamten wrzesień zapisał się w szwajcarskich annałach jako najwilgotniejszy od 1864 roku. Ściana była w fatalnym stanie, gorszym nawet niż zazwyczaj, oblepiona szronem i niestabilnym śniegiem. Prognozy pogody zapowiadały stałe opady śniegu i silny wiatr. Dwaj partnerzy wspinaczkowi, którzy mieli wejść z Ragone’em na ścianę, wycofali się ze względu na niesprzyjające warunki. Ragone’a nie mogła jednak powstrzymać taka drobnostka jak brak towarzystwa. Trzeciego października rozpoczął samotną wspinaczkę. W dolnej części ściany, w pobliżu szczytu turni zwanej Pierwszym Filarem, wykonał niewłaściwy krok. Jego raki i czekany wypadły ze zwietrzałego lodu, a on sam znalazł się nagle w powietrzu. Sto pięćdziesiąt metrów niżej uderzył w ziemię.

Choć trudno w to uwierzyć, warstwa świeżego śniegu zgromadzonego u podnóża skały zamortyzowała upadek, a Ragone mógł wstać i odejść stamtąd o własnych siłach, narzekając jedynie na kilka siniaków i ból w plecach. Pomimo śnieżycy dokuśtykał jakoś do Bahnhof Buffet, poprosił o pokój, wyszedł na piętro i położył się spać. Okazało się, że podczas odpadnięcia ze ściany zgubił nie tylko jeden z czekanów, ale i portfel ze wszystkimi dokumentami i pieniędzmi. Rankiem, kiedy przyszło do płacenia za pokój, Ragone mógł jedynie zaoferować drugi czekan. Kierownikowi Bahnhof nie było do śmiechu. Nim Ragone wymknął się ze Scheidegg, zawitał jeszcze do naszego obozu, by zapytać, czy nie kupilibyśmy reszty jego sprzętu wspinaczkowego. Odparliśmy, że chętnie byśmy mu pomogli, ale sami nie śmierdzieliśmy wtedy groszem. Ragone, stwierdziwszy, że na jakiś czas stracił serce do wspinaczki, oznajmił, że – tak czy inaczej – da nam ten sprzęt. „Ta góra to kanalia”, splunął ze złością, spoglądając po raz ostatni na Nordwand. Potem ruszył nierównym krokiem w stronę Anglii, by stawić czoło rozgniewanemu dowódcy.

Podobnie jak Ragone, Mark i ja przyjechaliśmy do Szwajcarii, by wspiąć się na Nordwand. Mark, młodszy ode mnie o osiem lat, ma dwa kolczyki w lewym uchu i fioletowe włosy ułożone we fryzurę, której nie powstydziłby się żaden punk. Jest także zapalonym wspinaczem. Jedną z dzielących nas różnic był fakt, że Mark bardzo chciał wspiąć się na Eiger, podczas gdy ja bardzo chciałem mieć to już za sobą. Mark jest w wieku, w którym przysadka wydziela nadmiar hormonów neutralizujących subtelniejsze emocje, takie jak strach. Wciąż zdarza się mu mylić wspinaczkę na granicy życia i śmierci z dobrą zabawą. W geście przyjacielskiej życzliwości zamierzałem pozwolić, by Mark prowadził na wszystkich najzabawniejszych częściach drogi Nordwand.

W odróżnieniu od Ragone’a Mark i ja nie planowaliśmy wchodzić na ścianę do czasu, aż poprawi się pogoda. Ze względu na wklęsły kształt Nordwand, kiedy pada śnieg, tylko nieliczne miejsca na tej ścianie nie są wystawione na lawiny. Latem, jeśli wszystko dobrze się układa, sprawny zespół potrzebuje dwóch, może trzech dni, by wspiąć się na Nordwand. Jesienią, gdy dni są krótsze, a ściana bardziej oblodzona, norma wynosi od dwóch do trzech dni. Uznaliśmy, że jeśli chcemy mieć realne szanse na bezproblemowe wejście i zejście, potrzebujemy przynajmniej czterech kolejnych dni dobrej pogody. Pierwszy dzień był zarezerwowany na to, by lawiny zabrały ze sobą świeży śnieg, a pozostałe trzy miały zająć wspinaczka na ścianę i zejście zachodnim zboczem.

Każdego ranka naszego pobytu w Scheidegg wyczołgiwaliśmy się z namiotów, brnęliśmy przez zaspy śnieżne do Bahnhof i dzwoniliśmy do Genewy albo Zurychu po czterodniową prognozę pogody. Dzień po dniu otrzymywaliśmy te same informacje – pogoda zmienna, z opadami deszczu w dolinach i śniegu w górach. Mogliśmy jedynie kląć i czekać, a oczekiwanie było okropne. Legenda Eigeru ciążyła nam szczególnie w bezczynne dni, gdy mieliśmy zbyt dużo czasu na myślenie.

Pewnego dnia dla rozrywki pojechaliśmy do Jungfraujoch, korzystając z górskiej kolejki zębatej, która łączy Kleine Scheidegg z siodłem położonym wysoko w masywie Eiger-Jungfrau. Pomysł ten okazał się niewypałem. Kolejka przejeżdża przez wnętrzności Eigeru, czyli tunel wydrążony w górze w 1912 roku. W połowie drogi znajduje się stacja z wielkimi oknami wychodzącymi na pionową płaszczyznę Nordwand.

Widok ten jest tak oszałamiający, że na parapetach okien leżą worki na wymiociny, takie jak w kieszeniach foteli lotniczych. Kiedy tam przyjechaliśmy, tuż za oknami przesuwały się chmury. Czarna skała Nordwand, oblepiona szronem i soplami, opadała pionowo w dół, ku gęstej mgle. Co jakiś czas w dół spadały z sykiem małe lawiny. Gdyby nasza droga miała wyglądać jak to, na co właśnie patrzyliśmy, wpakowalibyśmy się w poważne tarapaty. Wspinaczka w takich warunkach byłaby aktem prawdziwej desperacji, jeśli w ogóle byłaby możliwa.

Na Eigerze twory wyobraźni często mieszają się z rzeczywistością, a stacja Eigerwand przypominała scenę ze snu, który nawiedzał mnie od lat. Walczę w nim o życie w burzy śnieżnej na jakiejś niekończącej się ścianie i nagle natykam się na drzwi osadzone w skale. Prowadzą one do ciepłego pokoju z kominkiem, wygodnym łóżkiem i stołem zastawionym gorącym jedzeniem. Zwykle jednak drzwi te pozostają zamknięte.

W odległości czterystu metrów od wielkich okien środkowej stacji, w ścianie tunelu, rzeczywiście znajdują się drewniane drzwi – zawsze otwarte – które wychodzą prosto na Nordwand. Standardowa trasa wspinaczki przechodzi w pobliżu tychże drzwi, a niejeden wspinacz skorzystał z nich, uciekając przed burzą.

Tego rodzaju ucieczka niesie jednak inne zagrożenia. W roku 1981 Mugs Stump, jeden z najznakomitszych amerykańskich alpinistów, przeszedł przez drzwi, gdy burza zmusiła go do przerwania samotnej wspinaczki na ścianę, i ruszył w stronę wejścia do tunelu, odległego o około półtora kilometra od tego miejsca. Wkrótce jednak zrozumiał, że nim tam dotrze, napotka na swej drodze kolejkę. Eiger zbudowany jest z twardego czarnego wapienia, w którym trudno drąży się otwory, budowniczy tunelu starali się więc nie poszerzać go bardziej, niż było to konieczne. Stump uświadomił sobie również, że wolna przestrzeń między wagonikami a ścianami tunelu to nie więcej niż około trzydziestu centymetrów. Szwajcarzy szczycą się tym, że ich pociągi jeżdżą zawsze punktualnie, a wszystko wskazywało na to, że maszynista tej kolejki także nie zamierzał się spóźniać tylko dlatego, że jakiś przeklęty alpinista wlazł mu na tory. Jedyne, co mógł zrobić Stump, to wstrzymać oddech, przytulić się do ściany i wcisnąć jakoś głowę w szczeliny skały. Przeżył przejazd kolejki, ale było to doświadczenie bardziej wstrząsające niż najtrudniejsze momenty jego licznych wspinaczek.

Podczas trzeciego tygodnia bezczynnego oczekiwania na zmianę pogody pojechaliśmy z Markiem do Wengen i Lauterbrunnen, by odpocząć trochę od śniegu. Po miłym dniu, który spędziliśmy na oglądaniu widoków i popijaniu rugenbräu, udało nam się spóźnić na ostatni pociąg do Scheidegg, a to oznaczało, że czeka nas długa piesza wędrówka do naszych namiotów. Mark ruszył żwawym tempem, by dotrzeć do obozu przed zmrokiem, ja jednak uznałem, że wcale jeszcze nie chcę wracać w cień Eigeru i strefę śniegu i że jeszcze jeden lub dwa kufle piwa pomogą mi znieść ten nieunikniony powrót.

Nim wyszedłem z Wengen, zrobiło się już ciemno, ale szlaki w Oberland, choć strome (zdaje się, że Szwajcarzy nie uznają czegoś takiego jak serpentyny), są szerokie i dobrze utrzymane. Co ważniejsze, na tej ścieżce nie było elektrycznych pastuchów, na które natknęliśmy się z Markiem pewnej deszczowej nocy tydzień wcześniej (również spóźniliśmy się wtedy na pociąg), wracając na piechotę z Grindelwaldu do Scheidegg. Pastuchy mają zatrzymywać zabłąkane krowy, ale nocą są zupełnie niewidoczne – szczególnie dla kogoś, kto wcześniej wypił kilka piw. Kiedy kopią w ciało mierzące sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, trafiają w niezwykle czułe miejsce położone dokładnie piętnaście centymetrów pod pasem i przeszywają pechowca w przemoczonych butach prądem o napięciu na tyle wysokim, że pechowiec ów gotów jest przyznać się do niepopełnionych zbrodni.

Spacer z Wengen przebiegał bez zakłóceń, aż dotarłem do linii drzew, kiedy to usłyszałem przybierający na sile ryk, przypominający odgłos pracy silników boeinga 747. Pierwszy podmuch wiatru uderzył we mnie w chwili, gdy obchodziłem boczną grań Lauberhorn i skręcałem ku Wengernalp. Wiatr pojawił się znikąd i posadził mnie na ziemi. Był to fen wiejący od strony Eigeru.

Fen z berneńskiego Oberlandu – kuzyn wiatrów Santa Ana, które co jakiś czas podpalają południową Kalifornię, oraz chinooków smagających Góry Skaliste w Kolorado – mogą osiągać niespotykaną moc. Podobno zawierają nieproporcjonalną liczbę naładowanych dodatnio jonów i doprowadzają ludzi do obłędu. „W Szwajcarii – pisze Joan Didion w Dryfując do Betlejem – wskaźnik samobójstw w czasie fenu idzie w górę, a w sądach niektórych kantonów wiatr uznaje się za okoliczność łagodzącą dla popełnionych przestępstw”[2]. Fen zajmuje znaczące miejsce w opowieściach o Eigerze. To suchy, stosunkowo ciepły wiatr, który topi śnieg i lód na tej górze i sprowadza zabójcze lawiny. Zwykle natychmiast po burzy następuje gwałtowne ochłodzenie, a ścianę pokrywa zdradliwa gołoledź. Wiele nieszczęśliwych wypadków, jakie wydarzyły się na Eigerze, można przypisać właśnie fenowi. W Akcji na Eigerze to ten wiatr omal nie pokonuje Eastwooda.

Z najwyższym trudem radziłem sobie z fenem na ścieżce prowadzącej przez krowie pastwiska. Wzdrygałem się na myśl o tym, jakie byłyby konsekwencje spotkania z tym wiatrem na Nordwand. Fen sypał mi piaskiem w oczy i raz po raz zwalał z nóg. Kiedy w końcu dowlokłem się do Bahnhof w Scheidegg, zastałem tam tłum robotników drogowych, kucharzy, pokojówek, kelnerek i turystów, których zagnała tu wichura. Ta sama wichura wypełniła wszystkich jakąś dziwną, szaloną energią, w Bahnhof trwała więc w najlepsze rozbuchana, huczna zabawa. W jednym rogu ludzie tańczyli w rytm muzyki z szafy grającej, w innym stali na stołach i ryczeli jakieś niemieckie piosenki. Wszyscy domagali się kolejnych porcji kiełbasy i piwa.

Miałem już przyłączyć się do zabawy, gdy zobaczyłem Marka, który zmierzał do mnie z dzikim obłędem w oczach.

– Jon! – zawołał. – Nasze namioty przepadły!

– Hej, nie mam ochoty zajmować się tym teraz – odparłem, próbując przywołać kelnera. – Wynajmiemy tu pokój na noc, a rano rozbijemy namioty z powrotem.

– Nie, nie rozumiesz. Nie chodzi o to, że wiatr je przewrócił, on je po prostu zabrał. Znalazłem żółty jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym był rozbity, ale brązowego zwyczajnie nie ma. Szukałem go, ale nie mogłem nigdzie znaleźć. Teraz jest już pewnie w Grindelwaldzie.

Namioty przymocowaliśmy do drewnianych bali, betonowych pustaków i za pomocą śrub wkręconych w lód. Znajdowało się w nich co najmniej sto kilogramów jedzenia i sprzętu. Nie mogłem uwierzyć, że porwał je wiatr, ale tak się właśnie stało. W brązowym namiocie, który zniknął bez śladu, były nasze śpiwory, ubrania, moje buty do wspinaczki, maszynka z naczyniami, trochę jedzenia i Bóg wie co jeszcze. Gdybyśmy go nie znaleźli, długie tygodnie czekania pod Nordwand poszłyby na marne, zapiąłem więc kurtkę i wyszedłem ponownie na zewnątrz, prosto w objęcia fenowej zawieruchy.

Tylko dzięki czystemu zbiegowi okoliczności znalazłem namiot czterysta metrów od miejsca, w którym był rozbity – leżał na środku torów prowadzących do Grindelwaldu. Nie przypominał wtedy namiotu, lecz poszarpaną masę nylonu, linek i połamanych, wygiętych masztów. Kiedy już zawlekliśmy go do Bahnhof, odkryliśmy, że z maszynki wyciekł cały butan, a tuzin jaj pokrył nasze ubrania i śpiwory paskudną lepką masą. Wyglądało jednak na to, że podczas krótkiej podróży namiotu po Scheidegg nie zginęło nic ważnego. Rzuciliśmy wszystko w róg sali i przyłączyliśmy się do ogólnej zabawy.

Pomiary wykazały, że tego wieczoru wiatr w Scheidegg wiał z prędkością stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Oprócz tego, że spustoszył nasz obóz, przewrócił również wielki teleskop na balkonie sklepu z upominkami i zrzucił wielką jak ciężarówka gondolę wyciągu narciarskiego na tory przed Bahnhof. O północy jednak wichura przycichła. Temperatura gwałtownie spadła, a rankiem lód roztopiony przez fen pokryła trzydziestocentymetrowa warstwa świeżego śniegu. Kiedy zadzwoniliśmy do stacji meteorologicznej w Genewie, przeżyliśmy prawdziwy szok: okazało się, że wkrótce ma się zacząć kilkudniowe okno pogodowe. „Słodki Jezu – pomyślałem. – My naprawdę będziemy musieli wejść na tę ścianę”.

Ósmego października pojawiło się słońce, któremu towarzyszyły obietnice meteorologów, że przynajmniej przez pięć dni nie dojdzie do załamania pogody. Rankiem daliśmy Nordwand kilka godzin, by zrzuciła z siebie śnieg nagromadzony podczas burzy fenowej, a potem przeszliśmy przez sięgające pasa zaspy do bazy na początku trasy, gdzie rozbiliśmy naprawione w pośpiechu namioty. Wpełzliśmy do nich wczesnym wieczorem, ale ja byłem zbyt przerażony, by nawet udawać, że śpię.

O trzeciej nad ranem, gdy mieliśmy ruszyć w drogę, padał deszcz, a ze ściany spadały kawałki lodu i kamienie. Musieliśmy odłożyć wspinaczkę na później. Odetchnąłem z ulgą, wróciłem do namiotu i natychmiast zapadłem w głęboki sen. O dziewiątej obudził mnie świergot ptaków. Znów się wypogodziło. Spakowaliśmy się w pośpiechu. Gdy ruszaliśmy w górę Nordwand, czułem się tak, jakby jakiś pies przez całą noc przeżuwał mój żołądek.

Przyjaciele, którzy wspinali się już kiedyś na Nordwand, mówili nam, że pierwszy odcinek drogi jest „całkiem zwyczajny”. Nie jest, a przynajmniej nie w warunkach, w których my go pokonywaliśmy. Choć nie musieliśmy wykonywać zbyt wielu trudnych technicznie operacji, wspinaczka była naprawdę niebezpieczna. Pod cienką lodową skorupą leżała głęboka warstwa niestabilnego śniegu. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego Ragone odpadł ze ściany. Wydawało się, że wystarczy jeden nieostrożny ruch, by śnieg zapadł się pod naszymi nogami. Tam, gdzie ściana robiła się bardziej stroma, biała pokrywa miała zaledwie kilka lub kilkanaście centymetrów grubości, a nasze czekany odbijały się od skały. Trudno było znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia w wietrzejącym śniegu i lodzie lub też pod nimi, więc przez pierwszych sześćset metrów wspinaczki nawet nie wyjmowaliśmy lin z plecaków i po prostu szliśmy solo.

Obaj mieliśmy nieporęczne, ciężkie plecaki, które mogły nas przeważyć i pociągnąć do tyłu, gdy odchylaliśmy się, by znaleźć dalszą drogę. Przed wyjściem w trasę staraliśmy się ograniczyć bagaż do naprawdę niezbędnych rzeczy, ale strach przed Eigerem kazał nam dorzucić do plecaków dodatkowe jedzenie, paliwo i ubrania, na wypadek gdyby dopadła nas burza śnieżna, a także stanowczo za dużo sprzętu wspinaczkowego. Trudno było nam zdecydować, co powinniśmy wziąć, a co zostawić. Mark postanowił w końcu zabrać walkmana i dwie ulubione kasety zamiast śpiwora, doszedł bowiem do wniosku, że kiedy znajdziemy się w naprawdę trudnej sytuacji, spokój umysłu osiągnięty dzięki słuchaniu Dead Kennedys i Angry Samoans okaże się cenniejszy niż odrobina ciepła.

O czwartej po południu, gdy dotarliśmy do przewieszki zwanej Rote Fluh, mogliśmy w końcu wbić haki, pierwsze w czasie tej wspinaczki. Przewieszka zapewniała ochronę przed niezidentyfikowanymi obiektami spadającymi, które co jakiś czas przemykały obok nas ze świstem, postanowiliśmy więc zatrzymać się pod nią na noc, choć do zmierzchu pozostała jeszcze ponad godzina. W miejscu, gdzie śnieg stykał się ze skałą, wykopaliśmy długi wąski podest, dzięki czemu mogliśmy ułożyć się w miarę wygodnie, zwróceni do siebie głowami, które rozdzielała maszynka.

Następnego ranka wstaliśmy o trzeciej i opuściliśmy naszą małą półkę godzinę przed świtem, oświetlając sobie drogę czołówkami. W odległości liny za biwakiem Mark zaczął prowadzić odcinek drogi o trudności 5.4[3]. Mark jest wspinaczem, który ma na koncie drogi 5.12, zaniepokoiłem się więc, kiedy zaczął mruczeć coś pod nosem, zwolnił, a potem się zatrzymał. Próbował przejść na lewo, potem na prawo, ale warstwa kruchego lodu, cienka jak skorupa jajka, przesłaniała wszelkie możliwe chwyty. Przesuwał się irytująco powoli, po kilkanaście centymetrów w górę, wbijając zęby raków i czekany w wapienne występy ukryte pod powierzchnią lodu. Pośliznął się pięć razy, za każdym razem jednak zatrzymywał się, przeleciawszy tylko kilkadziesiąt centymetrów.

Minęły dwie godziny, a Mark wciąż miotał się bezsilnie nade mną. Wyszło słońce. Zacząłem się niecierpliwić.

– Mark! – wrzasnąłem. – Jeśli nie chcesz prowadzić, zejdź tutaj, a ja spróbuję to zrobić.

Blef podziałał: Mark zaatakował trudny odcinek ze wzmożoną determinacją i wkrótce go pokonał. Kiedy jednak dołączyłem do niego na stanowisku, byłem zaniepokojony. Przejście dwudziestu pięciu metrów zajęło nam prawie trzy godziny. Na Nordwand trzeba pokonać prawie dwa i pół tysiąca metrów (biorąc pod uwagę wszystkie trawersy), a wiele odcinków było znacznie trudniejszych niż ten, który właśnie przeszliśmy.

Po krótkim odpoczynku musieliśmy się zmierzyć z następnym fragmentem, okrytym złą sławą Trawersem Hinterstoissera, czterdziestometrowym obejściem wokół kilku niezdobytych przewieszek, które stanowiło klucz do zdobycia górnej części Nordwand. W 1936 roku jako pierwszy pokonał ten odcinek Andreas Hinterstoisser. Jego przejście przez wypolerowane lite płyty było prawdziwym wspinaczkowym majstersztykiem. Jednak nieco wyżej Andreasa i trójkę jego towarzyszy zaskoczyła burza śnieżna, która zmusiła ich do powrotu. Śnieżyca przykryła drogę warstwą lodu, wspinacze nie mogli więc zejść po własnych śladach. Wszyscy czterej zginęli. Od czasu tej tragedii alpiniści zostawiają w tym miejscu linę, by zapewnić sobie bezpieczny powrót.

Przekonaliśmy się, że skalne płyty Hinterstoissera pokrywa pięć centymetrów lodu. Choć dość cienka, warstwa ta była na tyle mocna, by utrzymać nasze czekany. Co więcej, miejscami spod lodu wystawała stara postrzępiona lina. Przesuwając się powoli po lodzie i bezwstydnie chwytając starą linę, gdy tylko było to możliwe, bez przeszkód pokonaliśmy osławiony trawers.

Nad Hinterstoisserem droga prowadziła prosto w górę, obok punktów, które pojawiały się w moich koszmarach, odkąd skończyłem dziesięć lat: Jaskółczego Gniazda, Pierwszego Pola Lodowego, Lodowego Szlaucha. Wspinaczka nie była tak trudna jak na odcinku przed Hinterstoisserem, na którym prowadził Mark, ale rzadko mieliśmy okazję założyć haki. Gdyby którykolwiek z nas się pośliznął, zlecielibyśmy obaj na dół.

W miarę upływu czasu uspokajałem się i nabierałem pewności siebie. W pewnym momencie, gdy prowadziłem po kruchym pionowym lodzie Lodowego Szlaucha, uświadomiłem sobie nagle z pełną mocą, że jedyna rzecz, która powstrzymuje mnie przed upadkiem w przepaść, to dwa cienkie metalowe dzioby wbite w dwucentymetrową warstwę czegoś, co przypominało wnętrze mojej lodówki tuż przed rozmrożeniem. Spojrzałem w dół, na ziemię odległą o tysiąc metrów, i nagle zrobiło mi się słabo, jakbym miał zemdleć. Musiałem zamknąć oczy i wziąć kilka głębokich oddechów, nim podjąłem dalszą wspinaczkę.

Pięćdziesięciometrowy odcinek drogi wiodący obok Lodowego Szlaucha doprowadził nas do Drugiego Pola Lodowego, punktu położonego nieco wyżej niż połowa wysokości ściany. Najbliższym miejscem, w którym mogliśmy bezpiecznie spędzić noc, był Biwak Śmierci, półka, na której zginęli Max Sedlmayer i Karl Mehringer w burzy śnieżnej, podczas pierwszej próby wejścia na Nordwand w 1935 roku. Pomimo ponurej nazwy Biwak Śmierci jest prawdopodobnie najbezpieczniejszym i najwygodniejszym miejscem na całej ścianie. Jednak by się do niego dostać, musieliśmy pokonać dwustuczterdziestometrowy trawers przez Drugie Pole Lodowe, a potem przejść jeszcze kilkaset trudnych metrów w górę, na szczyt turni zwanej Żelazkiem.

Była pierwsza po południu. W ciągu ośmiu godzin, czyli od czasu, gdy opuściliśmy poprzedni biwak na Rote Fluh, udało nam się przejść zaledwie jakieś czterysta trzydzieści metrów. Choć Drugie Pole Lodowe wydawało się dość łatwe, Żelazko wyglądało na zdecydowanie trudniejsze, a ja miałem poważne wątpliwości, czy zdołamy dotrzeć do Biwaku Śmierci – odległego o ponad sześćset metrów – w ciągu pięciu godzin, które pozostały nam do zmierzchu. Gdyby nam się to nie udało, musielibyśmy spędzić noc w odsłoniętym miejscu, bombardowanym lawinami i kamieniami spadającymi z owianego złą sławą fragmentu Nordwand: pola lodowego zwanego Białym Pająkiem.

– Mark – powiedziałem. – Powinniśmy zejść.

– Co?! – odparł zszokowany. – Dlaczego?

Przedstawiłem mu moje argumenty: powolne tempo wspinaczki, odległość od Biwaku Śmierci, kiepski stan ściany, rosnące zagrożenie lawinowe. Kiedy o tym rozmawialiśmy, spadła na nas mała lawina śnieżna z Białego Pająka. Po piętnastu minutach Mark przyznał z niechęcią, że mam rację, i obaj ruszyliśmy w drogę powrotną.

Tam, gdzie udało nam się znaleźć haki, zjeżdżaliśmy; w innych miejscach po prostu szliśmy w dół. O zachodzie słońca, pod odcinkiem zwanym Trudną Rysą, Mark znalazł dobre miejsce na biwak. W tym momencie obaj domyślaliśmy się już, że nasza wyprawa zakończy się fiaskiem i przez cały wieczór prawie nie odzywaliśmy się do siebie.

O świcie, tuż przed rozpoczęciem kolejnego odcinka zejścia, usłyszeliśmy jakieś głosy z dołu. Wkrótce pojawiło się dwoje wspinaczy, mężczyzna i kobieta, którzy przesuwali się szybko w górę, korzystając z pozostawionych przez nas stopni. Obserwując ich płynne, swobodne ruchy, można było bez trudu odgadnąć, że oboje są wytrawnymi wspinaczami. Okazało się, że mężczyzna to Christophe Profit, słynny francuski alpinista. Podziękował nam za przygotowanie drogi, po czym oboje ruszyli w stronę Trudnej Rysy z zadziwiającą prędkością.

Wyglądało na to, że dzień po tym, jak się spietraliśmy, bo ściana była „w złym stanie”, dwoje francuskich alpinistów wejdzie na nią z taką łatwością, jakby to był niedzielny spacer. Spojrzałem na Marka, który miał taką minę, jakby lada moment miał wybuchnąć płaczem. W tym miejscu rozdzieliliśmy się i każdy z nas kontynuował zejście samodzielnie.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Ściana od 1935 roku zabrała życie co najmniej sześćdziesięciu pięciu wspinaczom i nosi niemiecki przydomek „Mordwand” (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

[2] Joan Didion, Dryfując do Betlejem, tłum. Mikołaj Denderski, Warszawa 2021, s. 279.

[3] Skala trudności dróg wspinaczkowych. W zależności od regionu stosuje się różne systemy, na przykład w Europie powszechne są skala francuska i UIAA, zaś w Polsce skala krakowska (skala Kurtyki). Wspinacze z USA używają skali Yosemite Decimal System (YDS), czyli skali cyfrowej od wartości 5.0 (drogi łatwe) do 5.15, z dodatkowym oznaczeniem literami a, b, c, d od 5.10. Drogi o wycenie 5.12 są już uważane za wymagające.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2021

Wydanie II