29,00 zł
Patroni Medialni i Sponsorzy:
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
.................................................................................................................................................................................
Pierwsza polska książka o personal branding!
Skończyły się czasy mecenasów. Wszechobecny wyścig chomików (bo już nawet nie szczurów...) oraz skupienie na własnym nosie powoduje, że bardziej prawdziwe niż kiedykolwiek wcześniej stało się porzekadło: jeśli umiesz liczyć, licz na siebie. Maciej Dutko (ze wstępu)
To książka dla młodych i mniej młodych, którzy chcą zaistnieć, budując swoją osobistą markę. Bez układów, bez pieniędzy, bez ciągłego biegu w cudzym zaprzęgu (czytaj: na etacie w korporacji). Personal branding bez tajemnic i w polskich realiach!
Parametry:
Dowiedz się:
Zobacz slajdy z prapremiery książki w Londynie (27.06.2014):
Powyższa prezentacja jest wolna - możesz kopiować i udostępniać (bez zmiany treści i formy) :)
O Autorze (z okładki):
Bądź Tygrysem! Polub książkę na Facebooku i bądź na bieżąco:
Spis treści:
Dwie wiadomości, czyli tytułem wstępu (9)
Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze... (13)
Garść sprawdzonych „jaków” (17)
Konferencje – wypał czy nie? (17)
Publikuj i zapisuj się w branży! (20)
„Kup pan magisterkę!”(22)
Własna książka za 5 zł? Czemu nie! (27)
A może e-book na początek? (44)
Tutoriale tematyczne (49)
Być w mediach, czyli parcie na szkło (50)
Od dźwigni do kostek domina (51)
Personal branding to też branding... (57)
Barwy firmowe (57)
Logo/logotyp (60)
Czcionka (62)
Inne budulce brandingu (67)
Nietypowe elementy imidżu (71)
Strona WWW (75)
Dobra domena (76)
Dobra jakość strony (78)
Dobry content (80)
Ekspozycja sukcesów i osiągnięć (81)
Promocja strony (82)
CV or not cv? – oto jest pytanie (83)
Ludzie blogi piszą... (102)
Obecność w soc-mediach (104)
Facebook, of course (104)
Eksperć się na Youtube (109)
Jesteś wiki = jesteś sexi! (115)
Profeo i spółka (117)
Magiczne słowa: portfolio i rekomendacja (119)
Portfolio znaczy teczka (121)
Opinie – współczesne wyrocznie (122)
Cudza marka dźwignią Twojej (130)
Liczby a skromność – co ma piernik...? (134)
Graj ceną (141)
Koniec. A może dopiero początek? (155)
Lokowanie produktów (157)
Recenzje i informacje w mediach:
© Książka i strona www.efekttygrysa: Maciej Dutko & Akademia Internetu
© Projekt okładki i kotów: Dominika Zakrzewska & frontDESIGN.pl
© Spot wideo: Łukasz "Socz" Solarski & BlogShow.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 117
Maciej Dutko
efekttygrysa
– puść swoją osobistą markę w ruch!
Celem tej publikacji jest wprowadzenie Czytelnika w temat budowania marki własnej. Książka adresowana jest do osób, które chcą zainwestować odrobinę czasu i wysiłku w stworzenie wartościowego wizerunku własnego. A dziś, w XXI wieku, jest ku temu naprawdę wiele możliwości. Wszystkim im nadaje się coraz modniejsze w ostatnich latach miano personal brandingu.
Publikacja ta powstała dość spontanicznie. To efekt „uboczny” zaproszenia na wykład gościnny, jakie otrzymałem od Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Założeniem było, że opowiem młodym naukowcom – głównie doktorantom i doktorom – o możliwościach niestandardowego i niebanalnego wypromowania się w swojej branży i na rynku. W trakcie czynienia notatek do wykładu okazało się, że – zamiast kilkustronicowego skryptu – powstał stu kilkudziesięciostronicowy poradnik z tej tematyki. I oto jest.
Skończyły się czasy mecenasów. Wszechobecny wyścig chomików (bo już nawet nie szczurów...) oraz skupienie na własnym nosie (moja kariera, moja podwyżka, moje pieniądze, moja praca, mój sukces...) powoduje, że bardziej prawdziwe niż kiedykolwiek wcześniej stało się porzekadło: jeśli umiesz liczyć, licz na siebie. To wiadomość na pozór zła.
Mówię „na pozór”, ponieważ w tej trudnej sytuacji tkwi świetna szansa na rozwój. Gdyby nie konkurencja, bylibyśmy amebami – powiedział serialowy doktor House. Dlatego zaostrzona rywalizacja o zaistnienie w danym środowisku czy branży powoduje, że albo trzeba stworzyć coś naprawdę innowacyjnego i wartościowego, albo przynajmniej umiejętnie promować swoją markę. A najlepiej – jedno i drugie. Jedno i drugie bowiem oznacza rozwój.
Doradcy propagujący rozwój osobisty bardzo często mówią: Nie porównuj się do innych – zawsze znajdzie się ktoś lepszy (a to rodzi frustrację), zawsze będzie też ktoś gorszy (co z kolei wywołuje dumę i próżność). O ile z drugą częścią tego zdania trudno się nie zgodzić, o tyle tezę o nieporównywaniu się należy zrewidować.
W mojej ocenie mądre porównywanie się może dać dobry punkt odniesienia; nie chodzi o to, by zapamiętale i na ślepo ścigać się z innymi, lecz aby również w innych ludziach szukać tak inspiracji, jak i prób pokonania własnych słabości. Wszak dobra energia często płynie właśnie z zewnątrz, a wewnętrzny rozwój osobisty w dużym stopniu jest jej pozytywnym skutkiem.
Dobra wiadomość jest taka, że dziś – jak nigdy wcześniej – dysponujemy potężną porcją narzędzi, technik i strategii (nazwijmy je po prostu możliwościami) na pokazanie światu swojej najlepszej strony i zachęcenie go do... zainwestowania w nas. Przy czym pod „świat” podstaw dowolnie: swojego obecnego lub potencjalnego szefa, media, inwestorów czy kontrahentów biznesowych albo – po prostu – zleceniodawców vel klientów.
Wiesz doskonale, że aby „wybić się” nie wystarczy już tylko obecność na Facebooku, skuteczne wypozycjonowanie w Google czy komercyjna promocja swoich usług przez AdWords. To pierwsze – jest banalne i dostępne dla każdego (acz nie każdy potrafi na Facebooku „być” w sposób mądry, o czym będzie jeszcze mowa). Wysoka pozycja w Google z kolei to coś, czego nie osiąga się z dnia na dzień, a nakład czasu i pracy nie zawsze jest adekwatny do efektu; ten ostatni z kolei nie jest też trwały, bo walka o miejsce w czołówce jest zawsze zażarta. Kampania reklamowa w AdWords natomiast już na wstępie wymaga zainwestowania pieniędzy, a z tymi zazwyczaj ciężko nam się rozstać...
Jakie więc podjąć kroki, aby dla rynku pracy, w biznesie czy wśród inwestorów nie pozostać tylko jednym z anonimowych absolwentów jednej z mniej lub bardziej prestiżowych uczelni?
Ta książka jest trochę „zen”, a trochę „nie-zen”. Nie zen dlatego, że nie odrywam się w niej od własnego „ja”, a wręcz nadużywam zaimków: „ja”, „mnie”, „mój”, „moje”... To dlatego, że mówiąc o możliwościach skutecznej autopromocji, bazuję głównie na przykładach najbliższych, bo własnych. Z rzadka tylko przytaczam ciekawe „kejsy” cudze, które również są źródłem inspiracji.
Zen natomiast tkwi w założeniu, iż aby skutecznie się wypromować, warto jednak potraktować siebie samego w pewnym sensie jako niezależny obiekt. Proponuję nieco spirytystyczną postawę: wyjście z ciała, stanięcie obok, spojrzenie z dystansu i możliwie przedmiotową ocenę własnej osoby. Czyli tak, jak robi to sprzedawca, który – chcąc przekonać nabywcę do swojej oferty – przedstawia ją w superlatywach, ale z perspektywy zewnętrznej.
W tym miejscu zasadnicze pytanie: czy potrafisz popatrzeć na siebie jak na „produkt”, który może być atrakcyjny również dla innych? Czy może jednak takie uprzedmiotowienie rodzi w Tobie raczej oburzenie? Jeśli udzieliłeś odpowiedzi „a”, znaczy to, że masz już na tyle dystansu do samego siebie, iż możesz zacząć myśleć o swojej osobistej marce, a o sobie – jako o wartości dla innych. A to, jak sądzę, punkt wyjścia do sukcesu w personal brandingu, czyli budowaniu swojej osobistej marki.
Twoja marka jest jak dom: oprócz fundamentów (dzieciństwo), ścian i dachu (wychowanie) i wyposażenia wnętrza (wykształcenie, doświadczenie, rozwój osobisty), jest też wykończenie zewnętrzne: elewacja, ogródek, drzewka. Czyli to wszystko, co dodatkowo powoduje, że do takiego domu miło jest wracać, ale i zapraszać gości (inwestorów).
Zadanie dla Ciebie: podczas lektury tej książki spójrz na siebie jak na gotowy dom w stanie surowym zamkniętym, czyli taki, który ma już fundamenty, ściany, dach i okna, ale który musi też nabyć duszy i zewnętrznego charakteru. Nad tym bowiem będziemy pracować.
...ten młody zdusi Centaury, Piekłu ofiarę wydrze, Do nieba pójdzie po laury.
Pamiętasz?
Jedna z hydr, które stoją na Twojej drodze, to wpojony nam przez rodziców, szkołę i Kościół dogmat: musisz być skromny i pokorny. Tymczasem droga do Mickiewiczowskiego nieba bynajmniej nie wiedzie przez pokorę i skromność, które – często źle rozumiane – są po prostu hamulcami rozwoju. A na pewno – hamulcami promocji samego siebie.
Dlaczego tak się dzieje, że boimy się zaimków „ja”, „mnie”, „moja”? Powodów jest wiele. Główna wymówka brzmi: bo to nie wypada. Albo: nie należy się wychylać (również w wersji: nie pchaj się na afisz). Zgoda: jeśli faktycznie nie masz nic wartościowego do pokazania światu, bezsensem będzie pchanie się do prime time’u – koszt to wysoki, a efektywność – wątpliwa. Zakładam jednak, że każdy choćby średnio kreatywny człowiek ma do zaoferowania coś, co jest w stanie zainteresować, jeśli nie od razu cały świat, to przynajmniej pewną branżę, sektor przemysłu, grupę odbiorców indywidualnych lub choćby lokalną firmę. Inaczej jednak patrzy się dziś na „no name-y”, czyli produkty i osoby niemarkowe, nierozpoznawalne, a inaczej na coś, co już znamy.
Dlatego budowanie osobistej marki jest kwestią fundamentalną. Zwłaszcza na początku kariery zawodowej, która – głównie na tle wysokiego wieku emerytalnego – ma przecież potrwać jakieś 50 lat...
Czy to znaczy, że dla człowieka po czterdziestce jest już za późno? Skądże! W ostatnich latach poznaję coraz więcej osób, które przez pierwsze 15-18 lat swojej pracy zawodowej nabywały kompetencji i doświadczenia jako etatowcy pod cudzą marką, a kiedy – z różnych powodów – przestało im to odpowiadać, porzuciły tę złudną, a często frustrującą strefę „komfortu” (cudzysłów – nieprzypadkowy) i zaczęły świadomie promować siebie jako ekspertów z kilkunastoletnim przecież doświadczeniem w branży. Przykład: moja siostra Anna, z której jestem niemiłosiernie dumny – oto bowiem po 17 latach pracy jako projektant wnętrz w kilku salonach meblowych, rzuciła to i założyła własną firmę. Zaś swoją osobistą markę, jaką w tej branży już ma, uczyniła lokomotywą, która da jej nie tylko wolność od mniej lub bardziej tyranistycznych szefów, ale przede wszystkim rozwój własny. A to – przyznasz – chyba mądrzejsza perspektywa niż dożywotnia praca na rzecz cudzej marki oraz... cudzego konta bankowego.
Dbaj więc ustawicznie o wzmacnianie i promocję swojej marki. Oczywiście jeśli masz aspiracje zostać kimś więcej niż anonimowym pracownikiem dowolnej taśmy produkcyjnej w dowolnej korporacji. Dodajmy: pracownikiem, którego można wymienić równie łatwo, jak inną zużytą część takiej taśmy...
Sposobów na personal branding jest wiele. Oto pakiet praktycznych i sprawdzonych „w realu” możliwości, pozwalających na sprawne i skuteczne budowanie własnej marki, czyli rozpoznawalnej indywidualności.
Obecność na różnego rodzaju „spędach” ludzi skupionych wokół danej dziedziny wiedzy lub branży, to niewątpliwie jeden z najlepszych i najszybszych sposobów na „przesiąknięcie” tak tematyką, jak i kontaktami. Profesjonalizacja i doskonalenie swoich kompetencji – to jedno. Nawiązywanie znajomości i budowanie networkingu – drugie. Promowanie swojej osoby (dać się poznać jako znawca tematyki) – to z kolei jeszcze jedna korzyść tego rodzaju spotkań. Rzekłbym – trzecia strona medalu.
W przypadku młodych adeptów nauki (głównie doktoranci i doktorzy), funkcję takiej trampoliny spełniają konferencje, sympozja i seminaria naukowe (choć sam zawsze miałem problem z odróżnieniem jednych od drugich;). Jeśli działasz natomiast w jakimś praktycznym obszarze, warto zorientować się, jakie w Twojej dyscyplinie odbywają się imprezy branżowe i eksperckie. Do informacji o nich dotrzesz najłatwiej za pośrednictwem działających w danej sferze organizacji, stowarzyszeń czy fundacji i – oczywiście – ich stron internetowych).
Zasada nr 1: Należy bywać we właściwych miejscach. Niby to truizm, ale zdarza się nader często, że promotorzy na uczelni lub szefowie w firmie, do których spływają wszelkiej maści zaproszenia, wysyłają nas byle na Wschód, gdzie musi być jakaś cywilizacja. Zdarza się więc, że lądujemy na dumnie zwanej Międzynarodowej Konferencji w przysłowiowej Koziej Wólce, gdzie jedynym elementem „międzynarodowości” jest zgrzybiały profesor Żivek ze Słowacji, zaproszony li tylko ze względu na powojenną zażyłość z dzisiejszym dziekanem... A poza nim zaszczytne gremium 12 równie żywotnych staruszków, których wzajemną relację najlepiej określa sformułowanie „kółko wzajemnej adoracji”. Z tego rodzaju konferencji nie wyniesiemy zazwyczaj wiele więcej oprócz garści niedojedzonych ciastek... No dobrze, być może zapadniemy jeszcze w wątpliwą, a i krótką pamięć jednego z Wielkich.
Ta sama uwaga dotyczy imprez branżowych. Są wśród nich oczywiście wartościowe spotkania networkingowe, konferencje produktowe czy imprezy pozwalające na skuteczną promocję (a niekiedy nawet pozyskanie finansowania) start-upów. Ale jeszcze więcej tego rodzaju spędów to nierzadko wyłącznie okazja do zacieśniania współpracy i kontaktów przy kieliszku „herbaty”. Oczywiście tego rodzaju budowanie zażyłości bywa w krajach słowiańskich znacznie skuteczniejszą formą „zazębiania się” niż rozliczne, a okupione godzinami przygotowań, formy aktywności na polu merytoryki, acz niekoniecznie pozytywnie wpływa na pozycjonowanie marki własnej.
Reasumując: nie warto być na każdym wydarzeniu związanym tematycznie z Twoimi zainteresowaniami, ale mądrze selekcjonować te, które naprawdę stwarzają możliwości. Mawiają wszak, że życie to sztuka wyborów. (A jeśli jeszcze nie mawiają, to z pewnością powinni zacząć;).
Zasada nr 2: Udział czynny a nie bierny. Ten drugi jest świetny, ale tylko jeżeli Twoim jedynym zamiarem, oprócz napicia się kawy, jest posłuchanie mądrych i poszerzenie wiedzy. Jeżeli Twoim celem jest jednak również ekspozycja swoich poglądów, zaprezentowanie ciekawego pomysłu czy ogłoszenie jakiegoś tematu i publiczne „zaklepanie” swojego nazwiska jako pioniera – niezbędne będzie wystąpienie z referatem czy prezentacją, odczytem czy wykładem (zwij to jak chcesz).
Kiedy podjąłem decyzję, że po studiach magisterskich zaangażuję się również w doktorat, mój promotor – mówiąc z lekka kolokwialnie – „wykopał mnie” na najbliższą możliwą konferencję branżowo-naukową, argumentując: Panie Kolego, jeśli chce Pan wejść w tę branżę, musi Pan dać się poznać głównym graczom.
I to był jeden z moich pierwszych ważniejszych kroków na drodze do budowania marki własnej.
Zasada nr 3: (stanowiąca rozwinięcie zasady nr 1): wybieraj tylko konferencje z odpowiednim zasięgiem. No bo po co poświęcać czas i przeżywać stres, by wystąpić przed ledwie 20 osobami z branży? (No chyba, że tak się składa, iż te 20 osób to prezesi spółek z WIG20 – w takiej sytuacji nie będę namawiał, byś został w domu;).
Jak cię widzą, tak cię piszą – głosi porzekadło. Ja dodałbym: a jak cię czytają, tak cię zapamiętują. Dlatego pisz i publikuj. Inaczej każde, nawet najlepsze Twoje wystąpienie konferencyjne, przejdzie do historii i prędzej czy później zostanie przykryte kurzem niepamięci...
Bardzo niegłupim pomysłem jest zwyczajowy obowiązek dostarczania przez mówców konferencyjnych również referatu, który później (lub wcześniej) zostanie wydrukowany w formie materiałów po- (lub przed-) konferencyjnych. Równie niegłupim wymogiem w większości uczelni jest warunkowanie otwarcia przewodu doktorskiego m.in. wcześniejszym opublikowaniem minimum dwóch publikacji w liczących się czasopismach branżowych lub dziedzinowych. A im więcej wartościowych artykułów opublikujesz w danym obszarze tematycznym, tym szybciej uwiarygodnisz się jako ekspert w branży.
Nie zapomnijmy o cytowaniach. Wystarczyło, że wydałem trzy książki poświęcone e-biznesowi, a z różnych stron zaczęły spływać sygnały, że na ich podstawie coraz liczniejsi studenci piszą prace dyplomowe. Na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu jeden z profesorów zalecił nawet podobno swojemu podopiecznemu, by rozprawę magisterską oparł przede wszystkim na moich publikacjach (acz to historia, która dotarła do mnie z trzeciej ręki, więc nie wiem, na ile dać temu wiarę, a na ile traktować jako legendę miejską).
Na własne uszy i oczy zdołałem natomiast przekonać się, jak wiele może znaczyć jeden tylko dobry artykuł w prasie branżowej. Otóż podczas mojej drugiej w życiu konferencji naukowej, jedna z najważniejszych prelegentek, pani profesor z Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, zacytowała moje słowa w ramach swojego wystąpienia. I o ile przed jej prelekcją byłem osobą anonimową i jeszcze mało znaną w branży, to już podczas następnej przerwy kłębiło się wokół mnie stadko zainteresowanych[1]. Dlaczego wspominam tę odległą historię? Nie, nie z próżności czy dla „lansu”, ale jako dowód, że czasami jedna nieduża publikacja może przysporzyć całkiem niemałej promocji Tobie i tematyce, którą się zajmujesz.
Oczywiście przy publikowaniu kieruj się podobnymi zasadami, co przy wystąpieniach konferencyjnych: drukuj w tych czasopismach, które albo mają naprawdę duży zasięg (prasa komercyjna) albo cieszą się dużym prestiżem wśród specjalistów i wysokim impact factor (obliczanego na podstawie ilości i jakości cytowań), np. w tytułach ze słynnej listy filadelfijskiej. Czasopisma te bardzo wysoko stawiają poprzeczkę; druk Twojego artykułu na ich łamach oznacza, że masz na tyle „siły w nogach”, aby ją przeskoczyć. A to znak niechybny, że będą z Ciebie ludzie. A więc: będzie z Ciebie marka.
Sprzedaż własnej pracy magisterskiej czy doktorskiej? Pomyślisz pewnie: „A fuj!”. A właśnie dlatego, że wiele osób reaguje w ten sposób, jest to niemal niewykorzystywane pole autopromocji, dające przy okazji możliwość dodatkowego – mniejszego lub większego – zarobku.
Zrobienie „magisterki” czy doktoratu jest zwyczajowo traktowane jako katarakta na Nilu swojej kariery. Próg, który po prostu trzeba przeskoczyć, podobnie jak inne egzaminy na studiach, w myśl zasady „3Z”: zakuj, zdaj, zapomnij. Dodajmy jeszcze jedno „z”: zakurzyć pozwól się.
Ale pomyśl: skoro poświęciłeś kilkadziesiąt miesięcy swojego życia na stworzenie rozprawy naukowej, może nie warto dopuścić, aby jej docelowym miejscem były archiwa niepamięci w uczelnianych bibliotekach? Czyli miejsca, w których jedyny pożytek (by nie powiedzieć: pożywkę) miały z niej będą niemal wyłącznie mole i zaleszczotki?
Dlaczego by więc raz stworzonej pracy nie pokazać szerszemu gronu niż tylko komisja egzaminacyjna i panie w dziekanacie?