E-gatunki - Wiesław Godzic Zbigniew Bauer - ebook

Opis

Powstanie nowych mediów, a zwłaszcza tzw. nowych nowych mediów całkowicie zmienia podejście do kwestii kwalifikacji gatunkowych obecnych w nich przekazów. „Nowe nowe media” odróżnia od zwykłych „nowych mediów” ich społecznościowy charakter. Poza tym w przestrzeni stwarzanej przez Web 2.0 każdy może być producentem i zarazem konsumentem, a skoro „każdy” – to z pewnością nie tylko profesjonalista, ale także amator, co nie pozostaje bez wpływu na jakość przekazów. Wybór medium zależy od indywidualnych upodobań konsumenta. Książka jest przeznaczona dla studentów dziennikarstwa i komunikacji społecznej, ale mogą z niej skorzystać także praktykujący dziennikarze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




E-gatunki

Dziennikarz w nowej przestrzeni komunikowania

redakcja naukowa Wiesław Godzic Zbigniew Bauer

współpraca Paweł Wieczorek

Seria GENOLOGIA DZIENNIKARSTWA

Redaktor serii KAZIMIERZ WOLNY-ZMORZYŃSKI

Redakcja

Ewa Skuza

Projekt okładki

Studio KARANDASZ

Skład i łamanie

JOLAKS – Jolanta Szaniawska

© Copyright 2015 by Poltext sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Niniejsza publikacja została elektronicznie zabezpieczona przed nieautoryzowanym kopiowaniem, dystrybucją i użytkowaniem. Usuwanie, omijanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Warszawa 2015

Poltext sp. z o.o.

02-230 Warszawa, ul. Jutrzenki 118

tel.: 22 632-64-20

e-mail: [email protected]

internet: www.poltext.pl

ISBN 978-83-7561-491-6 (format e-pub) 

ISBN 978-83-7561-495-4 (format mobi) 

ISBN 978-83-7561-499-2 (format pdf) 

Opracowanie wersji elektronicznej:

Karolina Kaiser

Od redaktora

11 kwietnia 2014 r. zmarł nagle Zbyszek Bauer – doktor habilitowany, profesor Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, wspaniała postać nauki o mediach i dziennikarstwa. Mój przyjaciel od kilkudziesięciu lat – zawsze skromny i rzetelny. Znał doskonale, praktykował z powodzeniem i czuł przenikliwie (co najważniejsze) dzisiejsze media.

Zbyszek z radością przyjął zaproszenie do stworzenia tej książki. Przez kilka miesięcy komunikowaliśmy się bardzo często – tekstów przybywało, a my zamawialiśmy jeszcze nowe. Byliśmy jednak nadzwyczaj zgodni co do koncepcji: ten układ i zawartość została zaakceptowana przez obydwóch redaktorów. Oprócz wstępu, a właściwie wstępów. Planowaliśmy bowiem, że każdy z nas napisze swój własny wstęp, a potem… zobaczymy. Albo z dwóch uda nam się stworzyć jeden wspólny, albo zaznaczymy ich odrębność po niezbędnym przepracowaniu. Teksty powstały, ale czasu nie mieliśmy, żeby pracować nad nimi – Zbyszek odszedł.

Zdecydowałem się zostawić wstępy w takiej formie, w jakiej powstały. Skoro nie można razem ustalić, to nie będę zmieniał tylko swojej wersji. Myślę, że czytelnik zrozumie i wybaczy możliwe niekonsekwencje. Czytając Zbyszka wstęp, napisałem mu w mailu o elegancji i erudycji, które zawsze charakteryzowały jego wypowiedzi naukowe i publicystykę. Zdążył podziękować za dobre słowo. Potem komunikacja się urwała.

Cały zespół autorów dedykuje tę książkę Zbigniewowi Bauerowi – jeśli czytelnik zaakceptuje ją, to na pewno w ogromnej mierze dzięki pracy Zbyszka.

Wiesław Godzic

Wiesław GodzicWstęp 1

Na pytanie, w jaki sposób rozpychający się łokciami dzisiejszy agresywny 10-latek wpłynął na promocję gwiazd, nie ma dobrej odpowiedzi. Przede wszystkim dlatego, że nie można porównywać ery przed FB z tym, co nastąpiło później. (Swoją drogą, czekamy na zdolnego internautę, który stare oznaczenie daty p.n.e. zamieni na p.f.e., czyli przed fejsbukową erą: wtedy wokół tego zrobi się medialna wrzawa i przybędzie pytań o przekroczenie kolejnej, podobno nieprzekraczalnej, granicy).

Tymczasem – myśląc o FB i celebrytach – nie trzeba się ekscytować: oto gwiazdy i gwiazdeczki otrzymały tanie i skuteczne narzędzie do promocji. Mogą sprawnie zarządzać fanpage’ami, dzięki temu, że widzą drobne nawet wahnięcia liczby fanów. Gwiazdy mogą przede wszystkim otrzymywać od fanów merytoryczne uwagi – bo Facebook i Twitter nastawione są na interakcję: otwarte są na informację, że zdarzenia, o których mowa, zaszły tak niedawno temu, że prawie w tej chwili.

Żeby było jasne: to termometr o bardzo ograniczonej skuteczności – przy tak wielu składnikach wypowiedzi medialnej właściwie wszystko zależy od interpretacji. Gwiazdy już dobrze wiedzą, że nastroje fanów są zmienne, a nawet kilkaset tysięcy fanów Facebookowych nie zapewnia sukcesu na najbliższe tygodnie. Gwiazdy bywają kapryśne i nieobliczalne – ich gwiazdorskie prawo. Tylko że tak postępować mogą również fani. Przypadek Kuby Wojewódzkiego – mającego jedną z najliczniejszych gromadek fanów, który obraził się i zaprzestał na jakiś czas firmować to miejsce swoim nazwiskiem – jest dobrym przykładem traktowania przez celebrytów tej przestrzeni jako własnej zdobyczy, jako łupu na wciąż trwającej wojnie.

Lekcje, jakie płyną z wizerunkowej siły portali społecznościowych, dotyczą głównie… starszego pokolenia. Wprawdzie nadal nie rozumiem, w jaki sposób można zarabiać niezłe pieniądze (większe niż pensja premiera, ale to zdaje się dzisiaj żadna rewelacja), doradzając, jaki szalik założyć lub na jakich egzotycznych warzywach ugotować zupę, ale już wiem, że dla dziesiątków tysięcy internautów to ważny składniki tworzenia ich tożsamości. I właśnie o ten „kontent”, o tę zawartość treściową, rzecz się rozgrywa, gdy powstaje pytanie o „głębokie myślenie”. Czyli o to, ile z tego, co uważamy za ważne, mądre i konieczne w misji tworzenia świata lepszym niż jest, potrafimy przekazać przez media niezbyt głębokie: czyli celebrytów i media społecznościowe.

Dla mnie FB nie jest śmietnikiem – głównie dlatego, że zwykle podnoszę rangę tematów, którymi się zajmuję i ludzi, z którymi się kontaktuję. Wszak lepiej przesadzić z uznaniem i celebrytów, i Facebooka za bardzo ważne zjawiska dla rozwoju naszych komunikacyjnych możliwości, niż nie docenić ich. „Facebook jest dla wielu z nas, jak słońce dla układu słonecznego” pisał niedawno ironicznie Elias Aboujaoude w książce o mocnym podtytule: „Mroczna strona e-osobowości”. Inni autorzy, na przykład Wojciech Orliński, też nie mają wątpliwości, że nasze zauroczenie usługami internetowymi, w szczególności FB, jest pełne hipokryzji z domieszką ślepoty. Myślę, że pokochać FB, 10-latka, w takim stanie, w jakim prezentuje się nam obecnie, to przesada, a nawet wyraz zdziecinnienia i naiwności. Odrzucić zaś jego możliwości komunikacyjne, to skazać się na przebywanie w zmurszałej wieży z kości słoniowej (jeśli kość słoniowa może być zmurszała). Nie pozostaje nic innego jak najechać („ostatni zajazd?” – przepraszam polonistów) Facebooka i odzyskać go dla treści mądrych i atrakcyjnych intelektualnie. Pogadamy za 5 lat, chce się powiedzieć, ale taka odpowiedź należała zwykle do kanonu naukowego z okresu p.f.e.

Dzisiaj, mając w ręku całość naszego tomu o najnowszych gatunkach dziennikarskich – w przekonaniu wielu: cudownego narzędzia do współczesnej komunikacji międzyludzkiej – pozwalam sobie na chwilę zwątpienia. Stawiam pytanie nawet podważające przyszłość refleksji genologicznej: mianowicie, czy celebrytyzm i gwiazdorstwo stały się gatunkiem? Pytanie zabójcze, bo wymagającej odpowiedzi międzymedialnej (świadomej pułapek teoretycznych) i superkonkretnej jednocześ­nie (bo czerpiącej z doświadczeń szarego użytkownika, a ten na ogół nie kontroluje obrazu całości, ale siedzi po uszy w szczegółach).

Próba odpowiedzi na nie przekracza zamiary tej książki, ale kilka pomysłów można zaprezentować, przy okazji. Gatunek – w największym uproszczeniu – regulował system oczekiwań odbiorcy na linii estetycznej, na ekonomicznej zaś powiadamiał i widza, i przemysł, jakie standardy rozumienia przekazów funkcjonują dzisiaj, w chwili konsumowania treści. Pamiętam, że chodziliśmy do kina na leluchy, hiczkoki, bondy i kino czeskie. W tym ostatnim przypadku niezupełnie „nikt nic nie wiedział”, ale spodziewać się można było zaburzonej i leniwej narracji, jak w przypadku Homolków (kto dzisiaj wie, do jakich filmów się odnoszę?). Podobnie jak w przypadku leluchów – tyle że inna była scenografia, detale świata przedstawionego i horyzont oczekiwań bohaterów. Bondy i hiczkoki wiadomo – jeśli widziałeś jeden raz, to za drugim znałeś już semiotyczny kręgosłup przekazu – widzowi pozostawało zaledwie modyfikować, ale nie zmieniać radykalnie swoich nastawień. Potem zawitały filmy z gwiazdami i powstał problem. Bo filmy z Brigitte Bardot, Shirley Temple czy Carym Grantem były w miarę jednolite i z grubsza wiadomo było, czego się po nich spodziewać, to z Catherine Deneuve czy Krystyną Jandą już nie. Jedne gwiazdy wyszły z systemu hollywoodzkiego, inne w nim w ogóle nie były. Podobnie z telewizją: do pewnego momentu było jasne, co to newsy czy teleturnieje albo sitcomy – to wiedział każdy odbiorca. Nawet wtedy, gdy polegał jedynie na prostej konstatacji: mam przed oczami komedię sytua­cyjną, bo słyszę śmiech publiczności kwitujący (choć często uprzedzający) żart słowny i sytua­cyjny. Reality show i mockdocumentary rozluźniły wprawdzie proste formuły – ale i tak gatunek kostniał, stawał się słabo podatnym na zmiany formatem.

I wtedy pojawili się na wielką skalę celebryci, którzy rozpoczęli proces kontrolowania gatunku – jak mi się w każdym razie wydaje. Najpierw jednak pojęcie gatunku musiało zginąć – tak się też stało i ja znam miejsce jego pochówku! Wyznacza go ciągnąca się od kilkudziesięciu lat nieporadność producentów i dystrybutorów w zakresie nazw gatunkowych. Zgodziliśmy się na „komedię romantyczną”: co znaczy w sensie semantycznym niewiele, ale dobrze prezentuje zestaw cech, dyspozycji dla widza – tego, co zobaczy i w jakim natężeniu. Widomym znakiem klęski starej semantyki stał się telewizyjno-internetowy VOD (Video on Demand). Jeśli, mając 200 kanałów do dyspozycji, nadal szukasz swojej oferty na wieczór, to oprócz cech graficznych okładki płyty na DVD (Digital Versatile Disc) – chyba najsilniejszy składnik gatunku – i informacji o rea­lizatorach, otrzymujesz słowa klucze, czyli tagi. W jednej z wypożyczalni spotkałem bardzo konsekwentne ciągi 5–6 rzeczowników opisujących jeden film – np.: mężczyzna, kobieta, zdrada, gwałt, ciąża, aborcja, pojednanie. Wprawdzie od czasów włoskiego neorealizmu każdy może być scenarzystą, gdy w orbitę zainteresowań wchodzi rzeczywistość przeżywana przez „człowieka z ulicy”, ale ten ciąg znaczeniowy dążył w istocie do zamknięcia, a nie do otwarcia. W istocie wygrał ten, kto uruchomił najsilniej stereotypowe znaczenia każdego z tych słów i całości jednocześnie. Paradoksalnie – jakoś to działa na podobieństwo dawnych reguł gatunkowych. Ponieważ tego wieczoru nie chciałem oglądać filmu o gwałcie i zdradzie – to odrzuciłem ten zestaw.

Stawiając pytanie, w jakim zakresie celebryci mogą pełnić funkcję podobną do tej, jaką dawniej pełnił gatunek i format, musimy w dużej mierze zgodzić się ze stwierdzeniem, że Internet nie jest medium. Stał się, jak z pozoru banalnie określił to Zbigniew Bauer, światem. Przy tym nie myślę o żadnych wirtualnościach i jestem daleki od metaforyzowania. Świat to świat. Ten nowy łączy się z dotychczasowym, niekiedy idealnie nakładają się na siebie i stapiają w nierozerwalną jedność. Innym razem czujemy i słyszymy rozdźwięk, ale coraz częściej to świat jednolity, bez żadnych przymiotników (potwierdzają to przykłady używania mediów społecznościowych przez nastolatków, opisane w raporcie „Młodzi i media”).

Moja herezja genologiczna dotyczy tego, że coraz mniej mamy „starych” narzędzi, żeby w uzgodnionych kategoriach opisywać, na przykład cztery kanały internetowego wideo: Moniki Jaruzelskiej (bezmaski.pl), Niekrytego Krytyka, Szymona Majewskiego i Łukasza Jakóbiaka (20 m2). Łączy je zasada rozmowy celebryty z innym celebrytą (lub z samym sobą – gdy mamy do czynienia z pozornym dialogizowaniem w przypadku Szymona i Krytyka). Na bardziej szczegółowe pytania nie sposób odpowiedzieć: jaką rolę społeczną odgrywają; czy zaskakują widza, czy też są w miarę jednolite; czy ich celem jest skandalizowanie; jak silna w tym dialogu jest pozycja prowadzącego? Nie ma odpowiedzi, bowiem one są jedyne w swoim rodzaju, bo nie chcą nawiązywać do czegokolwiek, co wcześniej istniało. Nie myślą o gatunku, bo same stają się gatunkiem-wzorcem.

Można pójść dalej – internetowym gatunkiem dziennikarskim jest na przykład „Jarosław Kuźniar”. Pewny siebie, kapryśny showman dziennikarski, który jeszcze do niedawna nie znał siły Internetu (pewnie udawał). Mam na myśli dość lekkomyślny, przegrany zakład o tysiąc negatywnych wpisów. Po pewnym czasie – nadal groźny, skłonny do wygłaszania własnego zdania w każdej sprawie, choć na swój sposób sympatyczny – zapowiadał ujawnienie tożsamości autorów wyzwisk pod jego adresem. I tak oto „postać” staje się „gatunkiem”: wiemy, czego się po nim spodziewać, gdyż paradygmat jest ustalony. Ale jednocześnie mamy do czynienia z zespołem cech nawykłym do sporych zmian: chcę robić to, co chcę – czując z tyłu głowy i popleczników, i hejterów. Jestem znany z tego, że mam (zmienne) zdanie na każdy temat. Nie widzę w tym nic złego: oto nowy gatunek, nowy twórca przekazu dla nowego odbiorcy. Tylko jedną przestrogę mogę skierować: żeby ogon nie machał psem.

Zbigniew BauerWstęp 2

W proponowanej przez nas książce skoncentrowaliśmy się na gatunkach obecnych w mediach elektronicznych; kiedy jest mowa o radiu i telewizji, a także o Internecie w jego wersji 1.0 – myślenie w kategoriach tradycyjnej genologii jest jeszcze produktywne. Gatunek, rozumiany jako zbiór pewnych cech i norm, wpływa na sposób budowania komunikatu (na wszystkich jego piętrach – poczynając od tworzywa, determinującego np. właściwości reportażu radiowego czy telewizyjnego magazynu informacyjnego), a kończąc na tzw. wielkich figurach semantycznych (porządku narracyjnym, bohaterze, a także aspektach ideologicznych, emocjonalnych i estetycznych). Powstanie nowych mediów, zwłaszcza – by użyć określenia Paula Levinsona, autora „Miekkiego ostrza” – tzw. nowych nowych mediów, całkowicie zmienia podejście do kwestii kwalifikacji gatunkowych obecnych w nich przekazów. Według Levinsona „nowe nowe media” odróżnia od zwykłych „nowych mediów” ich spo­łecz­noś­ciowy charakter. Poza tym w przestrzeni stwarzanej przez Web 2.0 każdy może być producentem i zarazem konsumentem, a skoro „każdy” – to z pewnością nie tylko profesjonalista, ale także amator, co nie pozostaje bez wpływu na jakość przekazów. Wybór medium zależy od indywidualnych upodobań konsumenta. Nikt nie jest skazany – jeśli lubi słowo pisane – tylko na książkę i prasę drukowaną (jak było to na przełomie XIX i XX w.). Na dodatek – może pisać sam i natychmiast to opublikować. Banalne zdjęcie wykonane aparatem umieszczonym w telefonie komórkowym może natychmiast ujawnić na odpowiedniej platformie społecznościowej i będzie ono dostępne zarówno dla jego „przyjaciół”, jak i innych użytkowników tej platformy (o ile nie zastrzeże sobie wyłączności). To samo dotyczy treści upublicznianych za pomocą serwisu YouTube, będącego własnością absolutnego władcy Internetu – Google’a, budującego także własny serwis społecznościowy w rywalizacji z Facebookiem. W świecie nowych nowych mediów (tak jak w świecie nowych mediów i mediów tradycyjnych) trwa naturalna konkurencja, ale także – na co zwraca uwagę Paul Levinson – swoista kooperacja: każdy nowy pomysł jednego z graczy medialnych zostaje podchwycony przez konkurenta i zarazem ulepszony, w czym – zawsze za darmo – mają udział użytkownicy produktu. Oczywiście zakres możliwości, jakie mają użytkownicy rozmaitych produktów, technologii medialnych, jest w istotny sposób ograniczony. Nie mniej jednak niż w okresach rywalizacji, jakie zdarzały się w dobie Web 1.0, gdy żaden z popularnych programów zbudowanych przez Microsoft nie mógł być użytkowany na urządzeniach Apple’a minęły. Preinstalowane oprogramowanie, silniki popularnych gier, to produkty zabezpieczone przed tymi, którzy chcieliby je dostosowywać do własnych gustów i potrzeb – ale nie da się powstrzymać hackerów, którzy są jedną z najbardziej kreatywnych grup użytkowników Sieci, tworzą własne społeczności i własną kulturę – wspierani zresztą przez poważnych uczonych, takich jak Lawrence Lessig. Internet u swoich początków miał być przestrzenią swobodnej wymiany myśli, wolnej twórczości, wolnego dostępu do wytworów ludzkiego umysłu i geniuszu. Przekraczając wszystkie granice, miał być uwolniony od wszelkich politycznych i ekonomicznych więzów. „Swoboda wypowiedzi i możliwość komentowania bieżących wydarzeń na gorąco, tworzenie indywidualnych kanałów przekazu z własną wersją wydarzeń – to jedne z podstawowych funkcji, które zdecydowały o wyjątkowym charakterze nowego medium, powszechnie uważanego za najbardziej wolne z dotychczasowych form nadawania. Stąd też konieczność podtrzymywania i chronienia anonimowości” – pisze Justyna Hofmokl („Internet jako nowe dobro wspólne”, 2009). Tak miało być – a wyszło… jak zawsze. Internet jako przestrzeń komunikacyjna ma swoją dialektykę: im silniejsze są naciski, by przestrzeń tę ujarzmić, poddać „grodzeniu” – tym silniejszy jest sprzeciw wobec takich tendencji. Jednym z przejawów tego sprzeciwu jest powstanie Ruchu Wolnego Oprogramowania (GNU, Linux), którego początki sięgają lat 80. XX w., a więc czasów o wiele wcześniejszych niż Internet zdominowany przez interfejsy WWW. Problem autorstwa w Internecie, anonimowości blogerów czy politycznych komentatorów nie jest tylko zagadnieniem prawnym. Anonimowość ma wpływ na konstrukcję przekazów: anonimowy (występujący pod nickiem) bloger ma większą swobodę niż dziennikarz podpisujący swoje artykuły nazwiskiem. Może być o wiele bardziej agresywny, wzbudzać kontrowersje – co wzmaga ruch internetowy na jego stronie, a to potrafi przekładać się na korzyści finansowe. Prowadzący bloga dziennikarz (o ile jest to blog sprzężony z witryną jego macierzystego medium) takich możliwości ma mniej, blog zaś prowadzony na witrynie niezależnej zawsze może budzić wątpliwości etyczne (dlaczego pewne poglądy są głoszone poza medium dla autora bloga podstawowym?).

Lev Manovich pisze: „w nowych mediach relacje między narzędziami produkcyjnymi a obiektami medialnymi są trudne do precyzyjnego zdefiniowania”. Dyskutując o gatunkach w nowych nowych mediach elektronicznych musimy – inaczej niż w klasycznej genologii – mieć na względzie, że „gatunek” to suma (a może raczej: wypadkowa) wielu czynników: technologicznych, ideologicznych, ekonomicznych (w tym marketingowych i PR-owskich). Technologie, które są do dyspozycji współczesnego dziennikarza, są z pewnością o wiele bogatsze niż te, którymi mógł się posługiwać jeszcze ćwierć wieku temu – jeśli mowa o sytuacji dziennikarza polskiego. Inne są zakresy wolności słowa, a także inaczej wpływają na niego naciski ekonomiczne, wymogi współczesnego rynku medialnego. Wszystko to nie pozostaje bez wpływu na kształt produktów medialnych, ich strukturę i, oczywiście, na sposób przyjmowania przez odbiorcę. Media współczesne utraciły pozycję omnipotentnego gatekeepera. To już nie one ustalają agendy dnia, hierarchie rzeczy ważnych i drugorzędnych. Obok strumienia informacji i opinii wytwarzanego przez Big Media płynie potężny strumień przekazów alternatywnych, wytwarzanych przez nieprofesjonalistów, ludzi przypadkowych lub tych, którzy, korzystając z nieograniczonych możliwości stwarzanych przez komunikacyjne przestrzenie Internetu, mediów społecznościowych, Sieci mobilne, chcą definiować w tym świecie własną tożsamość. Można powiedzieć nawet, że medialny świat poddał się presji odbiorcy, presji Sieci 2.0, w której głos decydujący ma ten, kto dokonuje „kastomizacji” przekazów. Nie rządzi nami ramówka stacji telewizyjnych; sami możemy ustalać sobie agendę dnia, sami decydujemy, co w obrazie świata, jaki tworzymy sobie na podstawie medialnych przekazów, jest ważne, a co drugoplanowe. Tworzymy alternatywne wizje, alternatywne narracje – co dobrze widać na przykładzie tzw. gier informacyjnych, mimo ewidentnych ich słabości i naiwności.

Mówiąc o gatunkach we współczesnych (elektronicznych) mediach, nie możemy pomijać zjawiska ich konwergencji. Konwergencja mediów doczekała się potężnej literatury przedmiotowej i jest rozpatrywana w wielu optykach: technologicznej, ekonomicznej, kulturowej (antropologicznej), także z perspektywy medioznawczej genologii. Można jednak zadawać pytanie: czy samo pojęcie „gatunku” jest funkcjonalne w obliczu zjawisk polegających na rozmywaniu się granic, płaszczyzn, sfer? Czy coś, co kojarzy się ze stabilnością, swoistą reifikacją cech przekazów (dzięki którym mogły one trwać w kulturze, poddawać się prawu międzypokoleniowej i międzyepokowej transmisji) sprawdza się w środowisku płynnych tożsamości, w którym „strefy przejściowe” są ważniejsze niż obszary o ostro zarysowanych granicach?

Trzeba tu wyraźnie zaznaczyć: tzw. multimedia to nie to samo co „media zmiksowane” (mixed media). Przekaz multimedialny stwarzał możliwość wyboru kanału i kodu, z którego chcieliśmy korzystać (np. tylko tekst, z którego – dzięki linkowaniu – mogliśmy przejść do plików fotograficznych, wideo, czy audio). W przekazach typu mixed mamy do czynienia z oddziaływaniem takim, w którym nie mamy możliwości wyboru „kanału” i „kodu”; wszystkie elementy są ze sobą ściśle powiązane: musimy je odbierać jako spójny pakiet komunikacyjny (np. na Facebooku nie da się oddzielić warstwy wizualnej – proponowanych nam zdjęć – od komentarzy tego, kto zdjęcia te udostępnił i tych, którzy je obejrzeli, a także nie możemy uwolnić się od pytania, dlaczego ten akurat znajomy wybrał właśnie te fotografie i dlaczego chciał je nam zarekomendować). Pytań takich nie zadawaliśmy obrazom oglądanym w tradycyjnej telewizji, a nasze zainteresowanie tekstami w drukowanej prasie nie było znane naszym znajomym, o ile – na ogół słownie – ich o tym nie poinformowaliśmy. Dziś, jeśli sobie tego życzymy, nasza aktywność lekturowa (np. czytanie materiałów np. na Onet.pl) stanie się znana naszym znajomym na FB. Mogą wtedy podzielić się z nami swoimi uwagami, my możemy im odpowiedzieć itd. Może więc sam mechanizm portalu społecznościowego tworzy nowy gatunek: „fejsbukowej lektury”? Lektury już nie samotnej, intymnej, ale lektury otwartej na obserwatorów i polemistów zgromadzonych na wirtualnym placu? Czy może ma ona w sobie coś z wystąpienia ustnego, jak w czasach antycznych, przedpiśmiennych?

Mimo częstego porównywania blogów do tradycyjnych form tzw. literatury intymistycznej (diariusze, pamiętniki) – co wydaje się dowodem gorączkowego nieco poszukiwania jakiegoś „uchwytu genologicznego” wśród tradycyjnych form pisarstwa – forma ta istnieje jedynie w Internecie, bowiem bezwzględnie integralną jej składową częścią są komentarze czytelników. Nie istnieje poza Internetem gatunek memu, oparty na transformacji obecnych w innych mediach fotografii poprzez ich zmianę w stosownym programie graficznym i dodaniu do niej podpisu (co oczywiście zbliża mem do gatunku aforyzmu, dowcipu, sentencji, a także cytatu umieszczonego w centonie lub sylwie).

Przed laty Wiesław Godzic pisał, mając na myśli gatunki telewizyjne, że ich badanie to „w istocie badanie kultury i tworzącego ją społeczeństwa, więc musi być ono badaniem zorientowanym na zmienność i ciągłość; musi być ponad to, które uzna, że gatunek jest interpretacyjnym filtrem, przez który (a nigdy – poza nim i bez niego) telewidz może wyprodukować znaczenie danego fragmentu tekstu telewizyjnego”. Rzecz w tym, że większość opisów tworzenia się kultury oparto na tradycyjnych (analogowych) interakcjach i tradycyjnych (analogowych właśnie) modelach społeczeństwa. Dziś mamy do czynienia z zupełnie innymi modelami społeczeństwa/społeczności, w których interakcje są determinowane przez technologie sieciowe. Naturalnie: tradycyjne relacje wewnątrzspołeczne były oparte na związkach typu sieciowego, niemniej to technologie cyfrowe, obecne w naszym życiu od połowy lat 90. XX w., w pewnym sensie zmaterializowały te relacje, uczyniły je czymś „materialnym” i dotykalnym nieomal – podobnie jak idee hipertekstu tkwią w myśli teoretyków literatury i mediów od dawna, jednak dopiero technologie komunikacji zapośredniczonej komputerowo (CMC – Computer-Mediated Communication) uczyniły je czymś realnym. Czy społeczności cyfrowe dają się badać tak samo jak tradycyjne? Czy metody tradycyjnej socjologii i antropologii sprawdzają się tutaj bez zastrzeżeń?

Produkty kultury popularnej są efektami konwergencji mediów: technologicznej, ekonomicznej, kulturowej. Początkiem takiej drogi, patrząc z polskiej perspektywy, był właśnie Big Brother, wyprodukowany przez ITI, a opisany we wspomnianej pracy Wiesława Godzica. Takie produkty to przede wszystkim ich wieloplatformowość: bez obecności w mediach innych niż telewizja (tabloidy, film, gadżety reklamowe, mnóstwo tekstów – jak powiada o nich John Fiske – „drugiego poziomu”), podstawowy tekst medialny praktycznie nie miałby powodzenia. To prawda, że było tak również wcześniej, np. wypromowanie dobrej płyty muzycznej wymagało jej zaistnienia w telewizji jako tzw. teledysku (dziś byłby to wideoklip umieszczony w YouTube). Było także dobrym posunięciem opublikowanie wywiadu z artystami w kolorowych czasopismach, a jeśli się udało – w Dużych Mediach głównego nurtu. Dziś taki produkt zdolni są wypromować użytkownicy portali społecznościowych, dzieląc się ze sobą opiniami lub fragmentami (jeśli nawet już nie pozyskaną po piracku całością) materiału zapisanego na płycie. Ten typ dystrybucji od dość dawna stosują producenci filmów na DVD; film zostaje obudowany wieloma „paratekstami”, stanowiącymi albo uzupełnienie przekazu głównego, albo „zachętami” do jego obejrzenia. Ale nawet największe media starego typu nie mogą konkurować np. z popularnością koreańskiego tancerza Psy z jego produkcją „Gangnam Style” na YouTube (znacznie ponad 1 mld wyświetleń w 2012 r.).

Oznacza to, że kanał dystrybucji i sam przekaz stapiają się ze sobą pod wieloma względami, co może oznaczać spełnienie się proroczych wizji Marshalla McLuhana. Nie ważne co, ważne gdzie: media alternatywne – o ile jeszcze można nazywać serwisy, takie jak YouTube, Facebook czy Twitter „alternatywnymi” (wiele serwisów, w tym poważnych – naukowych – wymaga zarejestrowania się przez konto na FB, a polskie media publiczne i państwowe uczelnie odsyłają bez żenady na „fanpejdże” w giełdowym serwisie amerykańskim). Po prostu w pewnym momencie uświadamiamy sobie, że nie mamy wyboru: skazani jesteśmy na produkty megakorporacji IT, na ich politykę informacyjną, na ich mechanizmy wyłudzające od nas naszą prywatność, na ich sposób traktowania klientów, od którego z reguły nie ma żadnego odwołania, bowiem prawo europejskie amerykańskich struktur internetowych nie obowiązuje. „Jako konwergencję rozumiem przepływ treści pomiędzy różnymi platformami medialnymi, współpracę różnych przemysłów medialnych oraz migracyjne zachowania odbiorców mediów, którzy dotrą niemal wszędzie, poszukując takiej rozrywki, na jaką mają ochotę.” – pisze Henry Jenkins w „Kulturze konwergencji. Zderzenie starych i nowych mediów”.

W tradycyjnym dziennikarstwie tworzenie przekazu polegało na wybraniu się dziennikarza w jakieś interesujące (jego osobiście lub jego redakcję) miejsce: zebraniu informacji, przeprowadzeniu wywiadów, ewentualnym researchu archiwalnych informacji, porównaniu wcześ­niejszych publikacji na podobny temat itd. Efektem tej pracy było napisanie tekstu – na maszynie lub, gdy takie techniki stały się bardziej powszechne, jako maszynopisu komputerowego. Dziś bardzo wiele tekstów dziennikarskich powstaje bez wyjazdu „w teren”, bez jakiegokolwiek rozpoznania lekturowego w bibliotekach, we własnych archiwach, w badaniu zasobów prywatnych, do których niekiedy trudno dotrzeć. Potrzebne dane zdobywa się albo telefonicznie (w rozmowach z rzecznikami prasowymi lub „oficerami” działu PR), co sprawia, że dziennikarstwo informacyjne staje się embedded: „wcielone” (lub w slangu – takim, które kładzie się do łóżka). Termin ten upowszechnił się od czasów II wojny w Zatoce Perskiej, gdy dziennikarzy obsługujących operacje amerykańskie w Iraku po prostu „wcielono” do US Army, by mieć nad nimi pełną, sterowaną przez piarowców Pentagonu, kontrolę. Dziennikarstwo poddało się czynnikom zewnętrznego sterowania, co w tym zawodzie od wielu lat uchodziło za hańbę, przynajmniej w systemach medialnych regulowanych przez doktrynę liberalną. Dowodem protestu przeciw takiej sytuacji miało być korzystanie przez dziennikarzy Big Media z danych dostarczanych przez Juliana Assange’a i jego portal Wikileaks lub materiałów skradzionych z CIA (Central Intelligence Agency) i NSA (National Security Agency) przez Edwarda Snowdena, byłego analityka zatrudnionego w tych instytucjach. Z ściśle teoretycznego punktu widzenia materiały opublikowane przez „The New York Times”, „The Washington Post”, „The Guardiana”, „Der Spiegel” niczym nie różniły się od klasycznego dziennikarstwa śledczego, materiałów whistleblowers znanych od początków XX w. Nietrudno jednak stwierdzić, że mamy tu do czynienia z sytuacją szczególną, swoistą konwergencją „piątej” i „czwartej władzy”. Można jednak spytać; jaką szansę miałyby rewelacje Assange’a i Snowdena, gdyby nie zainteresowały się nimi Wielkie Media? Dlaczego wybrano akurat te, a nie inne tytuły prasowe? Czy nie dlatego, że związany jest z nimi obraz dziennikarstwa najwyższej próby? Co by się zdarzyło, gdyby wszystkie te redakcje nie zdecydowały się w pewnym momencie na uruchomienie witryn/serwisów internetowych – z ich globalnym zasięgiem i informatycznymi mechanizmami umożliwiającymi ospałej prasie drukowanej przeistoczenie się w medium żywe, interaktywne, otwarte nieustannie na napływające aktualizacje?

W wielu redakcjach ze względów oszczędnościowych zrezygnowano z utrzymywania osobnego newsroomu, zatrudnionego wyłącznie przy budowaniu serwisu internetowego. Dziennikarze zmuszeni są nie tylko do pisania swoich materiałów, ale ich – w dosłownym sensie – projektowania dla potrzeb platform internetowych. Tu trzeba pamiętać nie tylko o tym, że narracja musi być wyposażona w multimedialne odniesienia. Trzeba pamiętać też o tym, że przekaz jest interaktywny, że odbiorcy reagują – niekiedy w sposób daleki od poprawności politycznej. Że wchodzą w społecznoś­ciowe relacje na platformach innych niż stwarzana przez medium podstawowe. Że zdolni są do tworzenia własnych przekazów: często ironicznych, demaskatorskich, parodystycznych. Projektowanie formy dziennikarskiej, budowanie jej nie tylko w jednym, ale w wielu tworzywach, to także dowód genologicznej odmienności form medialnych w naszych czasach. Przywołajmy raz jeszcze Henry’ego Jenkinsa: „Konwergencja wiąże się raczej ze zmianą paradygmatu – odejściem od treści związanych z konkretnym medium w kierunku treści przepływających pomiędzy różnymi kanałami medialnymi, w stronę rosnącej niezależności systemów komunikacyjnych, ku różnym sposobom korzystania z zasobów medialnych i jeszcze bardziej złożonych relacji pomiędzy odgórnymi mediami korporacyjnymi a oddolną kulturą uczestnictwa”.

Patrząc z takiej perspektywy, pomysł, by „celebrytę” uznawać za swoisty medialny gatunek nie wydaje się aż tak bardzo niedorzeczny. To specyficzna odmiana konstrukcji technosomatycznej (o której sporo już napisano), a raczej mediosomatycznej. Istnieje on na styku fizyczności (ma swoją biografię, o którą dbają tabloidy: zaprezentują go jako alkoholika, niewiernego męża/żonę, narkomana, miłośnika drogich aut i rezydencji, niepłacącego alimentów tatusia, panią dbającą o kuse i prowokujące sukienki, odsłaniające nieoczekiwanie skutki celulitu itd.) i medialności (amant/ka w serialach, łatwo przechodzący z programu do programu, z postaci papieża do księdza reklamującego bank, z kochającej mamuśki w rodzinnej soap operze przeistaczającej się w zdegenerowanego i rozpijaczonego wampa). Zarówno somatyczność takiej postaci, jak i jej medialność mają naturę prowizoryczną, chwilową, niczym bóg Vertumnus. Sklejona jest ona z przeciwieństw: z trwałych obrazów transmitowanych przez produkcje medialne (telewizyjne, filmowe) i epizodów informacyjnych dostarczanych przez tabloidy. Jest też strukturą uformowaną przez media: oto wzięta blogerka, np. kulinarna, zostaje uczestniczką kulinarnego telewizyjnego talent show. Ładna, elokwentna, zostaje potem jurorką takiego konkursu. Skoro się sprawdziła – cóż trudniejszego niż dać jej prowadzenie programu w paśmie śniadaniowym? A skoro tu się udało, dlaczego nie obsadzić jej w serialu produkowanym przez jakąś stację, potem przejąć ją do innej stacji (i jej serialu), a także użyć jako „twarzy” w reklamie? Jest to realizacja – na nowoczesną modłę – wcielenie mitu Pigmaliona, który tworzy, a potem na wszystkie możliwe sposoby wykorzystuje kochankę. „Celebryta” to zatem produkt technologiczno-marketingowy, konstrukcja hybrydyczna, niemniej oś, na której można wesprzeć każdy kolejny wytwór, każdy kolejny medialny komunikat, łącznie z materiałami o zupełnie odległej od podstawowych zatrudnień celebryty tematyce. Niemniej „to takie zabawne”, gdy o aktualnych wydarzeniach sportowych wypowiada się wzięty pisarz…

Konwergencja, remediacja i mediatyzacja to klucze do nowej sytuacji mediów, a zatem także do ich klasyfikacji gatunkowej. We współczesnej genologii, jak wspomnieliśmy wyżej, jesteśmy skazani na poruszanie się w obszarach przejściowych, „szarych” i niejasnych strefach wzajemnych wpływów, nieczytelnych przepływów. Nie jest to zresztą sytuacja nowa: co najmniej od czasów romantycznych byliśmy świadkami istoczenia się nowych form na granicach starych. Czasy, w których można było zjawiska, jakich jesteśmy świadkami lub jakich doświadczamy, nazwać jednym zręcznym terminem, minęły. Nie wiadomo, czy należy za nimi tęsknić – czy wręcz przeciwnie.

Koniec wersji demonstracyjnej.