Dziwowisko - Tola Charak - ebook

Dziwowisko ebook

Tola Charak

0,0

Opis

Wariatka to studium przypadku kobiety o osobowości bordeline, która lewitując po swoim umyśle, zafunduje Twoim zwojom mózgowym koktajl Mołotowa,„miksturując” własne fantasmagorie z codziennością dnia rzeczywistego.Bohaterka powieści irytuje i wzrusza, wprowadza dobrostan i wyciska łzy. Osamotniona i rozgoryczona, silna i rozchwiana emocjonalnie, doświadczona i zagubiona, mądra i infantylna, szczera i zakłamana, sunąca „krokdzień” do przodu i „krokmiesiąc” w tył, którego nic nie pokruszy… /BW

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 173

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tola Charak

Dziwowisko

Tom 1: Wariatka

© Tola Charak, 2022

Wariatka to studium przypadku kobiety o osobowości bordeline, która lewitując po swoim umyśle, zafunduje Twoim zwojom mózgowym koktajl Mołotowa,„miksturując” własne fantasmagorie z codziennością dnia rzeczywistego.Bohaterka powieści irytuje i wzrusza, wprowadza dobrostan i wyciska łzy. Osamotniona i rozgoryczona, silna i rozchwiana emocjonalnie, doświadczona i zagubiona, mądra i infantylna, szczera i zakłamana, sunąca „krokdzień” do przodu i „krokmiesiąc” w tył, którego nic nie pokruszy… /BW

ISBN 978-83-8324-412-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Tom 1: Wariatka

„Zaburzenia osobowości nigdy nie chodzą samotnie. Tak bardzo boję się samotności, że głowa wariuje”

Zbór opowiadań

Z politowaniem o kobiecie…

Książka jest w całości fikcją literacką.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób i zdarzeń jest czysto przypadkowe.

Pod patronatem

Wojskowa Biblioteka Oświatowa Bielsko — Biała.

Pracownia Ceramiki Artystycznej „Chochole”.

W głowie mam serce, a w sercu Twe ręce…

Z podziękowaniem za to, że właśnie trzymasz moją twórczość w swoich dłoniach, kładziesz wzrok na moich słowach i tak na spokojnie wejdziesz w świat, który stworzyłam z myślą o sobie.

Ze specjalną dedykacją

I z myślą o tym, że jest osoba, która doprowadza ten świat do względnego porządku. Uporządkowania myśli, że się dobrze myśli.

Uporządkowania spraw, że się sprawia komuś radość. Uporządkowania tematów, że się w temacie jest.

I choć przychodzi moment, w którym samotności nigdy nie za wiele…

Niniejszą książkę dedykuję Beacie, kobiecie o sercu czynionym słowem.

Z ogromnym podziękowaniem.

Kilka zdań wstępu

Abyś kogoś zrozumieć, trzeba postawić się na jego miejscu. Stawiam, więc, pierwsze kroki w kierunku zrozumienia miejsca, w którym aktualnie przebywam. I w żaden sposób nie przypomina mi ono wciąż doznawanej formy bez formy normalności tego świata. Wciąż słyszę głosy, że świat zwariował.

Bo zwariował.

Pandemia, wojna, a wszystko to postawione na głowie, jakbyśmy zderzali się z tym doświadczeniem po raz pierwszy.

Pamięć stała się magazynem ograniczonym.

Pędzimy każdego dnia, gubiąc minuty, godziny, dni, tygodnie, miesiące i lata. Jak najszybciej wejść głową w niepamięć, która kreuje teraźniejszość.

Po co?

Niepamięć przeszłości prawdopodobnie doprowadzi do tego, że będę mogła zrzucić z siebie wszystkie epizody szarpania się pomiędzy tym, co obniżone w nastroju, a tym, co podwyższone do rangi euforycznych uniesień.

A może uderzyć głową w ścianę i z cichym pomrukiem niezadowolenia skulić się w kłębek własnych refleksji?

Przebijając się przez kolejne meandry fizycznego bólu, to głowa najbardziej cierpi. Proste czynności dnia codziennego wyskoczyły z rutyny.

Przyszły długie dni ćpania leku o nazwie Tramal i długie bezsenne noce z pauzą na odlot. W głowie buszuje nicość.

Co będę dziś robiła? Nic.

Gdzie pójdę? Nigdzie.

O czym myślę? O niczym.

Przygnębiająca wizja mojego jestestwa złapanego w sidła już dawno temu pochylonej w moją stronę depresji.

Resztkami sił odrzucam od siebie marne myśli, które zalewają moją głowę. Na odległość wskazującego palca i słowa, wskazującego na miejsce mojego przeznaczenia.

To wręcz nieprawdopodobne, że stałam się tym, kim teraz jestem.

Pochylona depresja, pochylona głowa.

Samotność tak bardzo wypielęgnowana, że zamiast otwartej głowy czuję wrośnięte we mnie drzewo niezrozumienia otaczających mnie, tylko od czasu do czasu, ludzi.

Do serca wlała się powierzchowność dnia pierwszego i siódmego.

Tylko czasami o tym, że właśnie obchodzimy jakieś święto, przypomina mi postawiony przede mną talerz z rosołem. Czy można nie lubić rosołu? Można.

Zdałam sobie sprawę, że wszystko to, co o mnie stanowi, jest przeraźliwie przewidywalne. Jak rosół, który gotuję w wielkim garze, jakim jest moja własna rzeczywistość.

Przyprawiam ją, niczym pieprzem i solą, już wcale nieincydentalnymi urojeniami, przez pryzmat których widzę świat oczyma wielorakiej osobowości.

Od czasu do czasu wyciągam z niej emocje tak silne, jak silny potrafi być zapach czosnku. I płaczę cebulą, która stanowi reakcję na otaczające mnie realia.

Marchewka wbija się we mnie ostrzem kompulsywnych czynności, którym trudno jest mi się oprzeć.

Pietruszka nastraja mnie lękiem, niepokojem, napięciem w momencie, gdy seler dochodzi do głosu przeżytym cierpieniem.

I tylko lubczyk sprowadza mnie w bezpieczne ramiona męża, który już zdaje się żyć

w zupełnie innym świecie.

Paranoja.

I choć w lustrze widzę twarz kobiety z poukładaną strukturą osobowości i z wybitnym intelektem, to wszystko mówi mi o tym, jak bardzo w tym świecie stałam się nienormalna.

Dzień powszedni święcić

Wszechobecna prowizorka poczynionych kroków, a następnie nieupragniona cisza, w której ukazywanie siebie, jako silnej kobiety nie ma żadnego sensu.

Rozpierzchły się wspomnienia ostatnich akordów snu. Spojrzenie na las. Podrywam się z łóżka, aby następnie na nowo zaprzyjaźnić się z otoczeniem. Od trzech lat mijam po drodze ścianę, już niecieszącą oczu swoją bielą, dwie pary szklanych drzwi i duży drewniany stół, który kupiłam na wyprzedaży. Nota bene, obdarzył moje ciało kilkoma, słusznych rozmiarów, siniakami.

Teraz zawyje ekspres do kawy, który sprawi, że cichutkie wołanie o atencję stanie się swojego rodzaju słowotokiem bez żadnego znaczenia dla mnie, a z dużym znaczeniem dla zupełnie obcych mi ludzi.

Oni tam. Ja tu.

Oni w swoim świecie, a ja w świecie zakłamywanych prawd.

Jeszcze tysiąc razy powtórzę, że jestem szczęśliwą kobietą i sama w to uwierzę. Bo wiara czyni cuda?

Chciałabym.

Jeszcze nie chcę.

Nie chcę cudu pod borem i pokrętnych pielgrzymek w moim kierunku. Nie tylko unikam ludzi.

Ja przede wszystkim unikam siebie.

Najwyżej ceniona w moim życiu wartość, jaką jest poczucie akceptacji, opadła na dno serca i duszy. Już mi nie zależy na tym, aby ktoś poklepał mnie po ramieniu albo po dupie.

Dobrze jest, jak jest. Nie chcę zmiany.

Nie chcę cudu.

Kubek z obrazem jelenia, wypełniony po brzegi kawą, wylądował w mojej dłoni. Za chwilę poczuję smak, który sprawi, że doznam dysonansu.

Kawa z cytryną nie smakuje, a karmię się nią już od kilku tygodni. Swojego rodzaju tortura, która płaszczy brzuch.

Już widzę oczyma wyobraźni połechtane nadzieją kobiety, które dla względnego wyglądu sięgają po tenże specyfik. Zmieniające się w grymasie twarze i pierwszy łyk dobrze zapowiadającego się jutra.

Nie zaprzeczam.

Nie dyskutuję.

Nie chcę negatywnych komentarzy i krzywdzących opinii.

To, co sprawdzam na sobie, może u innych wywołać dnę moczanową. Dawanie dobrych rad z perspektywy własnych przeżyć stało się dla mnie przeżytkiem.

W drugą stronę to tak nie działa. Wszędobylskie wskazówki, jak mam żyć i co ze swoim życiem mam robić, tylko intensyfikują moją frustrację. Przecież ja dokładnie wiem, że to zwyczajnie nie może się udać.

Uznałam, że skoro żyję życiem innych, to sama nie mam nic do poprawy.

Świetne to słowo „nic”.

Ze mną trochę jest tak, jak z rzepem. Uczepiam się kogoś i czegoś, może chciana, a może niechciana, mogących się słusznie porozwijać przyjaźni, zaczynam doskwierać kolcem i obcowanie ze mną staje się zbyt uciążliwe. Lepiej jak dzień powszedni sama będę sobie święcić. W towarzystwie własnoręcznie robionych wianków i wypalanych w drewnie krów.

Może jest jednak w tym wszystkim metoda?

Może tak trzeba, abym dotknęła dna studni napełnionej samotnością? Przerażam samą siebie.

Wszechobecna prowizorka poczynionych kroków, a następnie nieupragniona cisza, w której ukazywanie siebie, jako silnej kobiety nie ma żadnego sensu.

Wygodnie mi.

Ani nie muszę się starać, ani nikogo udawać. Choć to całe udawanie potrafiło nie raz sprawić,

że czułam się potrzebna. Przynajmniej tak myślałam. Mamy to we krwi. Rodzinnie.

Użalanie się nad sobą przed innymi, które stanowi sposób uzewnętrznienia psychicznego bólu, daje i mnie poczucie zaistnienia. A potem cisza.

Cisza i kolejny kubek wstrętnie smakującej kawy.

Gorzko — kwaśny smak rozchodzi się po całym języku. Dla podreperowania nastroju karmię płuco smakowym papierosem.

I już jest nawet znośnie. I już jest nawet dobrze.

Walnij się, kobieto, w łeb!

Masz wszystko to, o czym inni tylko marzą.

To, co na zewnątrz, faktycznie jest obrazem pięknym i subtelnym. Kiedy jesteś w miejscu, w którym dokucza ci drobne słowo, jak mały kamyczek w bucie, interpretacja świata odbiega od wizji tego, co doświadczają inni. Zastanawiam się, skąd u mnie ta nadmierna chęć unikania przede wszystkim realizacji marzeń. Bo są ich, a nie moje. Te wszystkie realizowane marzenia.

Przykładem może być urządzenie, na które właśnie patrzę. Wrzucasz do niego wszystko to, co życie ci daje.

Tak bez ładu i składu, i niech się emocje gotują.

Piętnaście minut wystarcza, aby z tego, co mogło być piękne dla oka, zrobił się glut bez wyrazu. Nienawidzę.

Wolałabym zatrzymać się w sobie, pokroić cebulę i zeszklić ją na maśle. Wylać kilka zbędnych łez i nacieszyć się wschodzącym zapachem. W kolejności wrzucić niemięsne dobra, aby zaoszczędzić planetę.

Krowy pierdzą i wywołują dziurę w atmosferze. Zlikwidować krowy?

Zlikwidować krowy i barany. I świnie.

Unicestwić wszelkie negatywne cechy naszych charakterów. Naszych i ich.

Tych wszystkich, których teraz mam na myśli.

Dzień na dobre zaświecił słońcem. Spoglądam ukradkiem na telefon. Kolejne moje uzależnienie, wynikające z faktu łechtania własnego ego. Za dużo wymagam od siebie, za dużo wymagam od innych. A potem spalam się niczym zapałka. Wystarczy, że jeszcze zamoknę od pojawiającej się pustki i moje zaangażowanie idzie w pizdu.

Może lepiej będzie pójść na przód? Nie przejmować się ani czyjąś myślą, ani czyimś słowem?

Żadnego „dzień dobry”, żadnego „dobranoc”.

Żadnego „dziękuję” i żadnego „proszę”. Ale kto wypełni powstałą pustkę?

I chyba jest różnica pomiędzy znaczeniem słów „opuszczona” a „zapomniana”. Czy chcę być opuszczona?

A może chcę być zapomniana?

Nie wiem.

Trudno powiedzieć, czego chcę na kiedyś. Trudno powiedzieć, czego chcę dziś.

Bez pomysłu na siebie odpuszczam kolejne godziny, które przelatują mi przez palce. Po wczorajszej rozmowie z Beatą mam wrażenie, jakby wszystko się we mnie zatrzymało. Ten cały świat słów, które doprowadzają do pojawienia się odruchu ucieczki. Ani nic złego, ani za dużo dobrego. Tylko przerażenie tym, że nie zauważyła mojej cholernej samotności. Taka maleńka stałam się w jej oczach. Całe metr trzydzieści żalu za wszystko i przeciwko wszystkim. I podobno mam do tego prawo.

Z całą serdecznością w dupie mam takie prawo.

To jak danie mi zezwolenia na to, abym niejedną głowę posypała, jak popiołem, tylko moimi sprawami.

Sprawy, tematy, dylematy.

Tylko nikt już nie pragnie rozmowy z moją chorą głową.

Smutno mi. O, Boże!

I właśnie taka się stałam. Smutna. Po tym wszystkim, co los daruje mi każdego roku, nie sposób uśmiechnąć się szczerym uśmiechem, chociaż szczerość to moje drugie imię.

Szczerość aż do bólu.

Szczerość, przekraczająca granice dobrego wychowania. Szczerość podana na talerzu jak malinowe ciasto do wódki. Może zemdlić.

Może odrzucić na odległość kilkudziesięciu kilometrów i otworzyć całą paletę negatywnych emocji.

Bądź sobą!

Nie zmieniaj się! Taką cię kochamy!

Zastanawiam się, czym jest miłość i to miłość na odległość. Bo ja siebie kocham na odległość.

To jedno nie zmienia się od wielu, wielu lat. I tęsknię. Cholernie.

Tęskniłaś za mną? — zapytał mąż, który właśnie wszedł do domu.

W końcu, po siedmiu latach, zaakceptowałam fakt, że połączył nas węzeł małżeński.

Nie miałam czasu, aby zatęsknić — skłamałam.

Tęsknię za nim od momentu, kiedy opuszcza podjazd naszego domu, do momentu, kiedy obdarza mnie przytuleniem na powitanie dobrego popołudnia.

Podaję na stół obiad, który stał się swojego rodzaju metaforą mojej miłości do tego człowieka.

Smakuje ci? — pytam, choć wiem, że tak.

Odpowiada uśmiechem i bierze do ust kolejną porcję zaserwowanego serca.

Pokochamy się dzisiaj? — pytam, oczekując słowa „jutro”.

I pada to słowo kilka godzin później. Zmęczeni kolejną filmową szmirą i milionami ziaren słonecznika nie podejmujemy już nawet próby, by doszło do czegoś więcej, niż jest teraz.

Stałam się nieatrakcyjna.

Samotna, rozżalona życiowo, nieatrakcyjna kobieta.

Z pięknym biustem, który zapomniał osunąć się na brzuch i sterczy niczym u nastolatki.

Uśmiechnęłam się do samej siebie. I tutaj znaczenie słów „opuszczony” i „zapomniany” zyskuje całkiem pozytywne światło.

Szybko rezygnuję z pesymizmu na rzecz optymizmu. I zdaję sobie sprawę z tego,

że jest to cholernie krótka chwila, abym mogła się nią nacieszyć.

Chwile szczęścia poprzeplatane ulotnymi momentami radości, kiedy widzę, jak ukochany pokonuje kolejne metry nieskoszonych jeszcze traw.

Gdybym tylko mogła decydować, to pozwoliłabym trawom rosnąć. Dałabym im możliwość wyrażenia siebie w każdym odcieniu zieleni. Wiatr fryzjer zrezygnowałby z nożyczek i tylko gładził po głowie rozczochrane pędy.

No, ale nie jest mi dane podejmowanie decyzji. Skoro podejmuję tylko te złe, to lepiej jest przyklepać wolną wolę męża i niech sobie kosi to, co nie wpisuje się w jego poczucie estetyki.

Nalejesz piwa? — dobiega głos spod mirabelki.

Oczywiście — odpowiadam i kieruję swe kroki do garażu. Bez sprzeciwu.

Owiewa mnie chłód. Na roboczym stole leżą niedokończone słomiane wianki, przypominające o nieudanej próbie stworzenia czegoś pięknego. Potykam się o karton z nieautentycznymi liliami. Najchętniej wyrzuciłabym je wszystkie do kosza.

Patrzą na mnie krowy i plakat stworzony na podstawie Monty Python’a. I choć cały dom zaaranżowany został pod moje dyktando, to akurat ten plakat nie wylądował na ścianie.

Stoję i przyglądam się przeszłości.

Co takiego stało się w tamtym czasie?

Co takiego pozostało w pamięci męża, że nie chce, aby mu o tym przypominano? Za dużo pytań.

Za dużo sztucznych kwiatów.

Za dużo tu bałaganu, w którym tylko małżonek potrafi się odnaleźć.

Zimna posadzka. Nagie stopy. Pod stopami trawa. Szklaneczka piwa ląduje w dłoni męża. O nic nie pytam.

Wracam do ogarniania swojego świata.

I tak przychodzi wieczór. Nic, co przed nim, nie miało sensu. Nawet koszenie traw, które i tak w swoim uporze za tydzień będą tej samej długości. Wychodzi na to, że nie tylko ludzie bywają uparci.

Zagrzałem ci wodę. Możesz iść się wykąpać — oznajmia domorosły ogrodnik.

Nigdzie nie byłam. Nie muszę — odpowiadam.

Jak już jest zagrzana, to bierz kąpiel. Nie wygłupiaj się.

Nauczyłam się zakłamywać prawdę. Praktycznie we wszystkim, co robię. Zamiast porządnej kąpieli — szybkie oplucie się wodą i, dla niepoznaki, ostentacyjnie przed mężem wyciągam z szafy świeżą koszulkę. Oczywiście koszulkę męża.

Nie protestuje, kiedy jestem w niej w domu całymi dniami, ale chyba chciałby mnie widzieć w czymś bardziej kobiecym, kiedy zdarza mu się zabrać mnie na przejażdżkę do najbliższego i jedynego w naszej wsi sklepu.

Zupełnie tego nie czuję.

Rezygnacja z gonitwy za upragnioną akceptacją spowodowała, że nie mam najmniejszej ochoty stawać się tym, kim absolutnie wewnętrznie się nie czuję.

Jeszcze tylko kilka ważnych informacji, podanych z pełną premedytacją stosowanej manipulacji, i lądujemy w łóżku.

Gdyby tak unicestwić wszystkie te krowy.

Gdyby tak unicestwić wszystkie te barany i świnie. Może żyłoby się lżej?

Ramię męża ląduje na moim biodrze. Słyszę jego pogłębiony oddech. Spokojny. Ma tendencję do szybkiego zasypiania niezależnie od tego, co zadziało się w danym dniu lub w pogodzie.

Nie można tego człowieka nie kochać. Choć za nami tyle już lat wspólnego pożycia, to nadal widzę w nim całe dobro, jakim każdy z nas powinien być przez los obdarowywany.

Jego nagość przyklejona do mojej nagości. Bez erotycznego podtekstu, ale z pełnym zbliżeniem. Staram się zasnąć z nadzieją na lepsze jutro. Zanim jednak oddaję się we władanie Morfeuszowi, dopada mnie syndrom niespokojnych nóg, podyktowany chaosem hormonalnym i uderzeniami gorąca.

Serce, zjedzone w połowie przez przyspieszoną menopauzę, daje o sobie znać.

Boję się.

Ostatnio coraz częściej się boję. Okropne uczucie.

Paraliż życia

I gdyby życie zbudowane było tylko z codziennych rytuałów, to w gruncie rzeczy stalibyśmy się dla siebie nudni.

Koniec dnia, koniec tygodnia, koniec miesiąca, koniec roku. Lubimy przewidywalność zdarzeń. Koniec jest zawsze czegoś początkiem. Rutynowe czynności dnia powszedniego dają nam poczucie bezgranicznego bezpieczeństwa.

Wpadłam w tę rutynę.

To jak spełnienie potrzeby fizjologicznej. Nie zatrzymuję się, nie zastanawiam.

Wszystko idzie zgodnie z rytmem.

Te same rytuały poranka, południa i wieczoru nauczyły mnie, jak być dobrą gospodynią i dobrą żoną. Przynosić mężowi radość z posiadania domu.

I gdyby życie zbudowane było tylko z tych rytuałów, to w gruncie rzeczy stalibyśmy się dla siebie nudni.

Tak, zwyczajnie, byłoby zbyt prosto.

A jak coś jest zbyt, to bywa też zbyteczne.

Z tobą nie można się nudzić — wydostało się z ust męża.

Wypowiedział te słowa, kiedy zaczęłam wymachiwać nad swoją głową majtkami, które jeszcze przed momentem miałam na sobie.

Trzy razy w jedną stronę. Trzy razy w drugą stronę.

Usilnie starałam się przypomnieć sobie słowa, które miałam wypowiadać w trakcie tejże czynności.

Co tam mamroczesz pod nosem? — pchał się ze swoją ciekawością najbardziej zafrapowany człowiek tego popołudnia.

Ściągam urok. Nie przeszkadzaj.

Akurat ten moment ściągania uroku wywołał we mnie największe zażenowanie. Po raz pierwszy skusiłam się ratować, niekonwencjonalnymi metodami, własne życie i nie potrzebowałam, aby mi w tym przeszkadzano.

— Człowiek chwyta się już wszystkiego, aby było, powiedzmy sobie szczerze, normalnie — skwitował ukochany.

Masz zupełną rację, ale to dopiero początek.

Stanął jak wryty. Nie wiem, co do końca przeleciało mu przez głowę i jakie obrazy właśnie w niej zaistniały, ale w momencie wyglądał tak, jakby nabrał starczego otępienia.

Taniec czarownic?

A może zjedzenie kruczego serca?

Trzeba jeszcze wywołać zdjęcie, wsadzić je w powiększające lustro i zakopać w ziemi. Głęboko zakopać — poinformowałam, co do dalszych kroków, podjętych w celu pozbycia się ze mnie tego całego nieszczęścia.

Jak mus, to mus. Wiesz już, kto złożyczy?

Wiem.

Nie musiałam ani tej kobiety nazywać po imieniu, ani też wymyślać daleko nadinterpretacyjnych opisów. Domyślił się i bez tego.

Mieszkamy w granicy lasu. Na ten moment wiemy, że las jest prywatny i że, jak przyjdzie ochota właścicielowi na to, aby zrobić porządek z drzewostanem, to na jaw wyjdzie ta cała, śmiechu warta, wiara w zabobony.

Zaklęcia.

Z miłości do zdrowia i życia.

Z naiwnego przekonania, że fatum ciąży nad moją głową. Warto byłoby odymić dom białą szałwią.

O dziwo, nikt mi jeszcze nie zarzucił nienormalności. Czyżby — oprócz wiary w Boga — istniała wszechobecna wiara w metafizyczny obraz tego świata?

Spoglądam w kierunku ludzkich prochów, które zawiesiłam na moich zielonych kwiatach. Teraz dopiero zauważyłam, że prochy ojca wiszą na słowach mojej rozżalonej matki.

To tylko wywiad, który ujrzał światło dzienne w jednym z tygodników.

Pozwoliłam sobie na zbliżenie tych dwojga. Zbliżenie, na które rzadko kiedy było ich stać, jak jeszcze ojciec żył.

Smutne.

Teraz matka odwiedza ojca na cmentarzu. Za każdym razem szybko i niedorzecznie. I zbyt często.

Paliwo ociera się o osiem złotych za litr, więc mam słuszną wymówkę ku temu, aby nie bywać. Czego, absolutnie, nie można oceniać w kategoriach, że nie tęsknię czy też nie kocham. To tylko sytuacja, kiedy przekroczenie bramy cmentarnej wywołuje u mnie odruch paniki po ostatniej próbie pokazania wszystkim nieakceptującym mnie, że tak bardzo się staram.

Tym razem wystarczyło splunięcie w moim kierunku, abym stała się upadłą kobietą. Upadłą nie tylko metaforycznie, ale w pełni fizycznie. Sama czynność, jaką jest splunięcie, pozostaje jednak metaforą.

W ramach przywołanego właśnie wspomnienia, jakim stało się zasmakowanie w cmentarnej ziemi i przeszywający ból łamiącej się w dwóch miejscach ręki, doznaję rozedrgania wnętrzności.

Czy ja właśnie daję sobie szansę na złożenie fałszywego świadectwa? Nie.

Nie ma w tym za grosz nadinterpretacji, biorąc pod uwagę chociażby fakt, że ręka już nigdy nie osiągnie stu procent swoich możliwości.

I choć wiem, że podrapanie się po plechach lub zapięcie biustonosza zanurzyłam w słowie

„marzenie”, to dla poprawy własnego nastroju biorę czynny udział w pełnym procesie rekonwalescencji.

Spotykam na swojej drodze ludzi, których, zapewne, za chwilę umieszczę w niepamięci, ale cieszy fakt ograniczonej samotności w przeżywaniu, raz za razem, tego, co zafundował mi nieznośny los. Bo ileż można ten sam temat wałkować wśród najbliższych?

Chore.

Porzuciłam, więc, terapeutyczne działanie rozmów przy stole na rzecz terapeutycznego działania rozmów, odbywających się na szpitalno — sanatoryjnych korytarzach. Wydaje się to być namiastką daleko posuniętego egocentryzmu, ale skoro najważniejsze w terapii jest przepracowanie emocji, to dlaczego nie skorzystać z ucha dobrego słuchacza.

Dobrego i za każdym razem innego.

A potem rzucić w niepamięć i pójść dalej.

I nie zastanawiam się, kiedy skończy się cierpliwość tych wszystkich, których zadręczam słowotokiem. Znikną z tego momentu mojego życia i już nigdy ich nie odnajdę. Takie właśnie realizuję założenie i wszystko mi jedno, co jedna lub druga osoba jest w stanie powiedzieć za moimi plecami.

Spoglądam na taras. Słońce wlewa się do domu przez balkonowe okna. Nastrajam się na wspólne popołudnie z mężem. Mąż, ja i kot. I nasze odludzie od ludzi, których może chciałabym bliżej poznać. W sumie nie jesteśmy nachalni. Może tylko czasami zbyt głośni, zbyt rozbawieni, zbyt wkurzeni.

Zaglądamy w ich okna i zastanawiamy się, bez udziału kota, jak im się żyje. Wielki dom, mały człowiek z ogromnymi potrzebami.

Mały dom, wielka ona z przerośniętymi oczekiwaniami. Wystarczy dobra książka i cisza.

A przecież mają własne marzenia, dążenia i cele. Nienawidzę słowa „cel”. Cel — pal!

A ja z reguły palę za sobą mosty, więc nie ma najmniejszego sensu z kimś nawiązywać bliższych relacji.

Może tylko, kiedy wychładza się dom małego człowieka, otwieram drzwi i ogrzewam to, co mu zamarzło w drodze do nas.

Ogrzać zmarzniętego. Nakarmić głodnego.

Przytulić do cna pijanego.

I, żeby tylko nie pojawiło się nieporozumienie. To, co małemu człowiekowi z reguły zamarza, to dłonie i łysa głowa. I, zapewne, palce u stóp, bo najszybciej wyzbywają się ciepła. Jakby nogi do niczego nie były przydatne w chwili, kiedy uciekasz przed śmiercią.

Albo przed odpowiedzialnością za własne lub czyjeś życie. Czymże jest ta odpowiedzialność?

Czymże jest nieodpowiedzialność?

To, że bierze się na swoje barki nieswoje zawinienie? A może zaniedbanie w dopracowaniu szczegółów, kiedy Ten na górze ma inne plany?

Kiedy zaczynamy umierać, a los nie jest dla nas łaskawy, to mamy tendencję do tego, aby obarczać za wszystko tych, którzy są po prostu pod ręką. Nieważne jest, ile dobrych emocji iskrzy pomiędzy nami. Ważne, że można, tak bez żadnego zastanowienia, zrzucić winę i poczuć się przez moment dobrze. Nie jest ważne również to, że właśnie schrzaniliśmy komuś dzień lub całe życie.

To obraz umierającego ojca.

Teraz dopiero zdałam sobie sprawę z tego, że dotyczy to również matki. Umiera już od pewnego czasu. Umiera, będąc w pełni sił i w pełni zdrowia. Proces umierania niefizycznego. Wszelkie zło tego świata zależne jest od innych. Funkcja przeniesienia własnych wad na inne osoby z dalekiego towarzystwa.

A potem się obraża i karmi samotnością.

Stworzona jestem z tych ich zachowań. Z tego, co dał mi w genach ojciec. Z tego, co przekazała mi matka.

I w gruncie rzeczy staram się z całych sił, aby nie powielić przenigdy tego, co uważam za grzech. Nie moim życzeniem jest spieprzyć komuś dzień lub całe życie tylko dlatego, że akurat jest pod ręką.

A teraz wezmę do ręki młotek i porozbijam wszystkie lustra, aby już nigdy nie spojrzeć sobie w twarz.

Bezsensowna obłuda jest niczym krople deszczu, spływające po — dopiero co — umytych oknach. Nienawidzę obłudnych ludzi.

Ich spojrzeń, ich słów, ich gestów. A sama stałam się obłudna.

Smutne.

Gdyby ktoś teraz spojrzał w moim kierunku, to uznałby mnie za kompletną wariatkę. Tylko na pierwszy rzut oka można doszukać się we mnie normalności.

Tylko.

Na pierwszy rzut.

Czyżby nadeszła pora, abym udała się do specjalisty? Psycholog?

Psychiatra? Psychoanalityk?

Spróbuję dokonać w pierwszej kolejności autodiagnozy. Przyznaję, że jestem pełna obaw, ale i ciekawości, z jakimi to zaburzeniami się zmagam.

Teraz i od kiedy.

I jakie są tego przyczyny.

Może dookreślenie sprawi, że nabiorę cech nie tylko zwykłej wariatki, ale przede wszystkim odpowiem sobie na pytania, które zatruwają mnie od środka. Może postawienie siebie naprzeciwko prawdy o samej sobie, pozwoli mi, tak po prostu, pójść życiowo dalej?

Póki nie spróbuję, to się nie przekonam.

Będzie bolało?

Zapewne.

Do wesela się zagoi.

Samokrzywdzenie

Pójść o krok dalej i przedstawić się światu, jako ta najbardziej przez ten świat skrzywdzona?

Dlaczego nie?

A może ja już tak mam? A może to wszystko, co przydarza się w moim życiu, nikomu nie przynosi pożytku, a służy jedynie temu, abym mogła siebie samą dowartościować?

I tutaj zgodzę się z analizą mojej osobowości, dokonaną przez ludzi, którym rzygnęło się po bliższym kontakcie ze mną.

Zaskakujące, jak brak umiejętności jazdy figurowej na łyżwach — podczas zaprezentowanego na cmentarzu piruetu — zmienił mój pogląd na wszelkie życiowe wartości.

Kiedy moje obie nogi pożegnały się z przyczepnością, a ręce wyprostowały się na znak mającego odbyć się powitania z ziemią, zdałam sobie sprawę z tego, że po raz kolejny nie posłuchałam dobrej rady, dotyczącej uruchomienia jednego ze zmysłów, jakim jest uważność. Słowa męża: „uważaj, bo ślisko”, dotarły do mnie już w momencie lotu.

I wylądowałam. Głową dziesięć centymetrów od marmuru, co stanowiło potwierdzenie powiedzenia „szczęście w nieszczęściu”. Zakłamać prawdę i powiedzieć, że to wina zmarłego dziesięć lat temu dziadka, przy grobie którego wylądowałam? Zakłamać prawdę i powiedzieć, że to wina matki, która, z uporem maniaka, obstawała przy swoim, wybierając ten grób, jako pierwszy do przystrojenia?

Zakłamać prawdę i powiedzieć, że to wina zarządcy cmentarza, który ma w dupie, czym ludzie obkładają pomniki?

Zakłamać prawdę i powiedzieć, że to wina zarażonych wirusem, bo trzeba było zadbać o ich wigilijną wieczerzę?

Prawda jest taka, że doprowadziłam do samoskrzywdzenia. Nie posłuchałam ani zmarłego dziadka, który ukazał mi się we śnie w noc poprzedzającą wypadek, ani męża, który prosił o to, bym przestała rozglądać się na boki i patrzyła pod nogi. Nie posłuchałam zdrowego rozsądku, zakładając na nogi śniegowce, zamiast wygodnego i nieprzemakalnego obuwia.

Tragikomedia wykonana w słusznie nam panującej aurze migocących zniczy niczym rozpalonych pragnień.

A moim pragnieniem, w tejże chwili, było nie tylko uniknięcie spotkania z rodziną, która przestała nią nagle być, ale przede wszystkim szybki powrót do domu.

I jeszcze ten chichot, który przemknął przez moje uszy, a który miał być w zamierzeniu jedynie niedosłyszalną reakcją w pierwszych sekundach zdarzenia.

Odwróciłam głowę. Złamana ręka z automatu przykleiła się do tułowia i tak już pozostało. Dokładnie jak pozostało wrażenie bezsilności wyryte na twarzach męża i matki.

W tyle głowy szmer, że już nic od teraz nie będzie mi dane i o, Panie, pomóż. Dlaczego człowiek w chwilach zwątpienia zaczyna wznosić modły ku niebu?

Ostatnia deska ratunku? O, Panie! Pomóż!

Twarz męża przybrała wyraz przerażenia. Dokładnie to samo wyrażała twarz matki.

Pytany teraz mąż odpowiada, że nie było z mojej strony przeraźliwego krzyku ani też panicznego szlochu. Płakałam bez łez i szeptałam coś pod nosem.

Już dawno temu wypłukałam się z negatywnych emocji. Widocznie żadne nieszczęście nie jest w stanie wycisnąć ze mnie kolejnych słonych kropel, świadczących o właśnie doznawanym bólu. Widocznie.

Bo to, co niewidoczne, wyje we mnie i zaciąga deszczem. Pociągam nosem raz za razem, kiedy ból jest już nie do zniesienia. I tylko nikt tego nie widzi lub nikt nie chce tego dostrzec.

A ja już nie mam siły, aby stawiać ludziom kolejny drogowskaz na mapie moich depresyjnych akcentów. Nie mam już sił tłumaczyć się z nieprzewidywalnych zachowań i zaskakiwać wszystkich tym, co nie powinno zaskakiwać.

Dlatego chowam się w ramionach męża, poszukując bliskości, a następnie otulam się samotnością.

Czy w tamtym momencie było mi bliżej do bezpiecznej przystani, czy do odrzucenia wszelakiej, niesionej na przekór moim prośbom, pomocy?

Sama wyrywam do odpowiedzi nasuwający się dysonans poznawczy. Wtedy ludzie zamierają, a ja mam święty spokój. Pragnęłam czasu. Pragnęłam czasu, aby się pozbierać. Życiowo też.

Przecież nic nie dzieje się bez przyczyny.

Spojrzałam na lewą rękę, na skórze której atramentową igłą wyryto powyższe zdanie. Tak. To było swojego rodzaju zaproszenie jej do większego współudziału w realizacji codziennych czynności.

Lewa stała się prawą, prawa stała się szmatą.

Na już. Na jutro.

Może w perspektywie na zawsze.

A nadzieja umiera ostatnia.

W końcu znajduję się na cmentarzu.

I tak złożyłam na grobie ojca życzenia „wesołego Alleluja”, choć to nie te święta. Nie wiem, czy zrozumiał i czy chociażby zechciał zrozumieć.

Nie mogę od ludzi, tych żyjących i już nie, wiecznie wymagać daleko idącej wyrozumiałości. To zupełnie nie ma sensu. Prosić o wyrozumiałość, to jak narzucić komuś, aby to on sam ubrał na swoje stopy moje przemoczone futrzane śniegowce i pokochał zmarznięte stopy. Jednak trzeba przyznać, że poświęcenie — dane przez najbliższych memu sercu — zasługuje na uhonorowanie.

Poświęcenie i olbrzymie pokłady cierpliwości.

I jeszcze walka z wciąż piętrzącymi się przeciwnościami losu.

I to, że Wigilia i kilometry dróg przed nami. I brat męża, który na swoją głowę ubrał perukę, też zasługuje na uznanie.

Takiego pokładu kreatywności w jego wykonaniu nigdy dotąd nie doświadczyłam.

I choć peruka niczego praktycznie w jego wyglądzie nie zmieniła, to odwróciła moją uwagę od targającego bólu.

Mąż połączył się telefonicznie z Olsztynem, zamiast z Katowicami, więc szybko zakończył rozmowę. W Piekarach Śląskich nowy przypadek Covid-19, więc zamknięto przed nami drzwi. W Tarnowskich Górach nie mają ortopedy i stąd, zapewne, brak jakiejkolwiek doraźnej pomocy. Szpital w Bytomiu zamknięty na cztery spusty i cieć wskazujący na coraz to dalsze miasta aglomeracji śląskiej.

Śmiech przez łzy.

Złamany nadgarstek? — zapytała recepcjonistka na dobry wieczór.

Ręka. Złamana ręka — odburknęłam dosyć ostrym tonem.

Proszę usiąść i poczekać.

Z racji ograniczonej przez pandemię możliwości przygarnięcia pod dach szpitala większej ilości osób, czas oczekiwania na konsultację medyczną dłużył się niemiłosiernie. Matka trzymała mnie za rękę, wymyślając na głos plan, w jaki sposób poinformuje tych, mogących być zainteresowanych moją sytuacją i tych może mniej zainteresowanych też. Wiem, że stałam się atrakcją Wigilii. To trochę tak, jakbym była niechcianym prezentem. Takie skarpety w prezencie pod choinką lub czerwone majtki kupione na targu i wręczone w dniu czterdziestych urodzin.

Wiadomą rzeczą jest, że w konsekwencji wyląduję w koszu niepamięci.

Ale matka już tak ma. Oglądając te wszystkie tureckie seriale, tak weszła w ich klimat, że teraz praktycznie ze wszystkiego robi tragedię. Przyznaję, że byłam w dramatycznym położeniu, ale rozgłos w tej sytuacji nie był mi do niczego potrzebny. Jest Wigilia i tylko to się liczy. I dajmy już spokój z tym całym nawoływaniem, ukierunkowanym do całego świata, aby był łaskaw nade mną się pochylić.

Weszłam.

I wyszłam.

Z unieruchomioną ręką i bolącym od zastrzyku pośladkiem, o który musiałam zabiegać, bo lekarz nie był łaskaw wpaść na pomysł ograniczenia mojego bólu.

I wyszłam jeszcze z informacją, że staw barkowy nadaje się do operacji, ale z racji tego, że są święta, urlopy i Covid, nikt nie podejmie się grzebania w kości.

Osamotniona ręka, osamotniona ja.

Za to wszyscy, którym się należała wiedza o moim stanie zdrowia, otrzymali przekaz dnia. Dobiegała osiemnasta. Czas powrotu.

Na całe szczęście zdążyłam przed wyjazdem przygotować stół. Porozkładane talerze, ozdoby bożonarodzeniowe, świeczka, opłatek, siano. Pomiędzy szklankami rybie łuski na szczęście i kilka drobnych monet na pomyślność finansową.

Goście od progu weszli w rolę gospodarzy.

Po raz pierwszy karp nie smakował jak karp, a prezenty przypadły wszystkim do gustu. Po raz pierwszy wstaliśmy od stołu już po Pasterce, jakby nikt nie chciał pożegnać tego dnia, który na zawsze już zapadnie w naszej pamięci.

Już nie kocham Świąt Bożego Narodzenia.

Już nie połechcę kubków smakowych karpiem ani zupą grzybową. Już nie zależy mi na zdobnej choince ani na opłatku w dłoni.

Już nie będę udawała, że pięknie śpiewam kolędy i tęsknię za tymi, których tu nie ma. Już nigdy zimą nie przekroczę cmentarnej bramy ani nie zapalę znicza.

Już nigdy nie stworzę wieńca nagrobnego ze złoconymi szyszkami i nie złożę życzeń „wesołego Alleluja!” w Święta Bożego Narodzenia.

Już nie.

Ale jest środek lata, więc, zapewne, i ta perspektywa się zmieni w chwili, kiedy w sklepach pojawią się pierwsze oznaki ducha grudniowych zakupów.

Chory introwertyzm

Interesuje mnie tylko to, co mnie interesuje.

Reszta mnie nie interesuje.

Zapowiadają na dziś upał. Przyglądam się niebu i nic na to nie wskazuje, że słońce wleje się oknami do domu. Nisko wiszące chmury przytłaczają, tworząc coś w rodzaju zasłony dla pozytywnego oglądu tego świata.

Świata tam i świata tu. Świata na zewnątrz i świata wewnątrz.

Nie jestem do końca normalna, skoro zakochałam się w postawie introwertycznej. Myśli przeradzają się w słowa, a te w niewypowiedziane na głos zdania.

Obiecałam sobie tymczasowe rozstanie z życiem „na niby”. Za bardzo zaczęłam żyć na niby, aby żyć naprawdę. A prawda jest taka, że czuję ogromne zmęczenie zaraz po tym, jak otrzymuję niewystarczającą ilość pozytywnych słów.

Zmęczenie podyktowane rozczarowaniem, pojawiającym się, kiedy niedoceniana jest kreatywność samozwańczego fotografa, którym w pewnym sensie stałam się ostatnio.

Zmęczenie podyktowane rozczarowaniem, wynikającym z wręcz błahego potraktowania ważnego, nie tylko dla mnie, tematu.

Zmęczenie podyktowane długimi godzinami obrabiania zdjęć, które — wbrew temu, jak zdawać by się mogło — prawie nikogo nie urzekają.

Po co ja się tak katuję? Nie rozumiem.

Swojego rodzaju kolejna odsłona samokrzywdzenia?