Dziewięć twarzy Nowego Orleanu - Dan Baum - ebook + książka

Dziewięć twarzy Nowego Orleanu ebook

Baum Dan

4,1

Opis

Dziewięć twarzy Nowego Orleanu” to wielogłosowa biografia miasta olśniewającego i surrealistycznego, ale też zgnębionego, przez które w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat dwukrotnie przetoczyły się huragany – Betsy i Katrina. Te dwa uderzenia żywiołu niczym klamra spinają opowieści dziewięciu niezwykłych bohaterów: milionera, króla i królowej karnawału, emerytowanego fachowca od napraw torowisk, transseksualnego właściciela baru, grającego jazz koronera, poszukującej miłości samotnej matki, białego gliniarza z Lakeview i czarnego kryminalisty z Goose. Ich głosy tworzą kalejdoskopowy portret barwnego miasta.

„Książka Bauma pełna jest nieznanych do tej pory szczegółów dotyczących nowoorleańskiej rzeczywistości. Bohaterowie "Dziewięciu twarzy" zamiast „rozumiesz?” pytają nieustannie „czujesz to?”. Gdyby Baum na końcu książki zadał to samo pytanie, bez wątpienia każdy czytelnik odpowiedziałby, że czuje to doskonale. Wspaniała książka.”  „New York Times Book Review”

„Baum, fantastyczny gawędziarz, wnikliwie odtwarza wydarzenia, które wstrząsnęły Nowym Orleanem. Przedstawia zmysłowy portret miejsca, któremu bliżej do najlepiej zorganizowanego miasteczka na Karaibach niż do najgorzej zarządzanej metropolii Stanów Zjednoczonych. To również słodko-gorzka opowieść o tym, co Stany Zjednoczone utraciły po przejściu huraganu Katrina.” „The Publishers Weekly”

„Nadzwyczajny portret fascynującego miasta. Parady, więzienia, rozwody, strzelaniny, modne imprezy, uliczne awantury […]. Tak wygląda życie w Nowym Orleanie. Nie sposób nie ulec magnetycznej sile tej amerykańskiej metropolii.” „The Washington Post”

„Nikomu wcześniej nie udało się tak wspaniale pokazać złożoności jednego z najbardziej nieuchwytnych miast Ameryki Północnej.” „Bookmarks Magazine”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 481

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (33 oceny)
10
17
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tuliaszn

Całkiem niezła

Historie z życia, można poczytać ale po co?
00
Absenteista

Dobrze spędzony czas

Pierwsze dwie części to 9 historii ludzi mieszkających w nowym Orleanie, śledzimy ich życie, ich problemy, nadzieję i sukcesy. Kolejne dwie części są przepełnione mrokiem i tragedia jaka była Katrina i jej następstwa dla Nowego Orleanu. z każdą kolejną strona coraz trudniej oderwać się od lektury.
00

Popularność




SERIAAMERYKAŃSKA

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.

Amerykańska droga do oświecenia

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu

James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły

Patti Smith Pociąg linii M

Billie Holiday, William Dufty Lady Day śpiewa bluesa

DAN BAUM

DZIEWIĘĆ TWARZY NOWEGO ORLEANU

Przełożył Adam Pluszka

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego Nine Lives: Death and Life in New Orleans

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Ullstein Bild / Getty Images

Copyright © 2009, Dan Baum. All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2017

Copyright © for the Polish translation by Adam Pluszka, 2017

Redakcja Ewa Polańska

Korekta Andrzej Piotr Lesiakowski i Paulina Orłowska / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-468-8

Mieszkańcom Nowego Orleanu

Aj! Zadasz pytanie komuś w Nowym Orleanie, a on musi się tak bardzo cofnąć w czasie, że nigdy nie powie ci tego, co chcesz wiedzieć!

Margaret L. Knox, 24 lutego 2007

Nowy Orlean wciąż pełen jest bandytów, rabusiów, najemników i niewolników.

Jacques Morial, 23 lutego 2006

KILKA SŁÓW O KSIĄŻCE

Uzupełnienie do drugiego wydania angielskiego

Większość odwiedzających Nowy Orlean prędzej czy później zaczyna zadawać niegrzeczne pytania: Dlaczego odbudowa miasta od czasu uderzenia Katriny idzie tak wolno? Dlaczego tolerujecie tak skorumpowanych i niekompetentnych polityków? Jak możecie marnować tyle pieniędzy na Mardi Gras, skoro wciąż mieszkacie w przyczepach? Czy ktokolwiek w tym mieście zjawia się kiedyś na czas?

Nowoorleańczyków trudno obrazić. Często mówią: przestańcie myśleć o Nowym Orleanie jak o najgorzej zorganizowanym mieście w Stanach Zjednoczonych. Zacznijcie myśleć o nim jak o najlepiej zorganizowanym mieście na Karaibach.

To, że Nowy Orlean nie przypomina żadnego innego miejsca w Ameryce, wykracza poza jedzenie, muzykę i architekturę. Nowo­orleańczycy nie rozumieją takich zasadniczych spraw jak czas i pieniądze, a przynajmniej nie w sposób, w jaki rozumieją je inni Amerykanie. Na przykład przyszłość: kiedy reszta rodaków w sławny już sposób wierzy w amerykański sen, planuje i goni horyzont, nowoorleańczycy są mistrzami w zapomnianej sztuce życia chwilą. Zgodnie z tą logiką, jeśli w danej chwili dzieje nam się dobrze – cieszymy się swoim towarzystwem, czujemy spokój albo mamy przepyszne jedzenie – jakie, u licha, ma znaczenie, co będzie jutro lub za tydzień? Biorąc pod uwagę kruchość życia, po co w ogóle liczyć na to, co nadejdzie? Nowoorleańczycy notorycznie się spóźniają, o ile zjawiają się w ogóle, ponieważ w większości nie mają kalendarzy. Kalendarze są narzędziem do zarządzania przyszłością, a w Nowym Orleanie przyszłość nie istnieje.

Jeśli chodzi o pieniądze, nowoorleańczycy nawet je lubią, ale nie na tyle, żeby naginać do nich swoje życie. Mają więcej czasu niż pieniędzy i to im odpowiada. Ambicja nie jest cnotą na nizinach między jeziorem Pontchartrain i Missisipi. Nowoorleańczycy bardziej identyfikują się z dobrobytem swoich rodzin, dzielnic, okręgów wyborczych, z ludźmi o podobnych poglądach, więzami krwi, ­krewe[1], drugoligowymi klubami i Czarnymi Indianami Mardi Gras[2] niż z własnymi osiągnięciami, wolni są więc w znacznym stopniu od nienasyconego pragnienia indywidualnego wzbogacania się, które dotyka resztę z nas. Podczas gdy większość Amerykanów dąży do tego, by jutro okazało się lepsze niż dzisiaj, nowoorleańczycy naprawdę nie chcą niczego więcej niż to, żeby wszystko pozostało takie samo.

Na długo przed huraganem Nowy Orlean pod niemal każdym względem okazywał się najgorszym miastem w Stanach Zjednoczonych – skupiskiem najgłębszej nędzy, miejscem z największą liczbą morderstw, najsłabszych szkół, najgorszej gospodarki, najbardziej skorumpowanych i brutalnych policjantów. Sondaż przeprowadzony na kilka tygodni przed huraganem wykazał jednak, że większość nowoorleańczyków, niezależnie od wieku, rasy czy statusu majątkowego, była „bardzo zadowolona” ze swojego życia, w odróżnieniu od mieszkańców jakiegokolwiek innego amerykańskiego miasta. Kiedy Katrina zrobiła z miasta „niezapisaną kartę”, kilka komisji wysokiego szczebla przygotowało plany, aby uczynić Nowy Orlean „większym i lepszym”, niż był wcześniej. Wszystkie przepadły z kretesem. Niektórzy „większy i lepszy” rozumieli jako „bielszy”, ale zdecydowana większość, jak podejrzewam, w słowach „większy i lepszy” usłyszała receptę na miasto napędzane dolarami i zegarkiem. Komu to potrzebne?

Kiedy pisałem dla „New Yorkera” teksty o Katrinie i jej następstwach, zauważyłem, że większość materiałów, w tym moje, była tak skupiona na katastrofie, że zasadniczo pomijała dziwny charakter miejsca, w którym do niej doszło. Dziewięć splecionych historii, które tu opowiadam, to próba ukazania, co w Nowym Orleanie jest wyjątkowego i wartego przytoczenia. Żadna z tych osób nie jest sławna. Tylko jedna jest urzędnikiem, ale nie tak znów prominent­nym. Ich życie byłoby jednak nie do pomyślenia nigdzie indziej, i to sam Nowy Orlean – wiecznie pogwizdujący, gdy mija cmentarz – jest tutaj prawdziwym bohaterem.

Podczas powodzi moi bohaterowie nie znaleźli się na tym samym dachu. Nic w Nowym Orleanie nie jest aż tak porządne. Poza tym żaden dach nie pomieściłby milionera, króla karnawału z Garden District i emerytowanego fachowca od napraw torowisk tramwajowych z Lower Ninth Ward, transseksualnego właściciela baru z St. Claude Avenue i grającego jazz koronera, białego gliniarza z Lakeview i czarnego kryminalistę z Goose. Ale to nie znaczy, że ich ścieżki się nie przecinały. Nowy Orlean jest małym miastem. Niektóre opowieści się zazębiają. I nawet ci, którzy nie wchodzą ze sobą w bezpośrednie relacje, mają wspólny problem: jak żyć w miejscu, które zgodnie z wytycznymi współczesnej Ameryki nie ma prawa istnieć? W kontekście stechnicyzowanych, nastawionych na zysk, superwydajnych Stanów Zjednoczonych Nowy Orlean jest aktem nieposłuszeństwa obywatelskiego wielkości miasta.

Te historie trafiają do czytelnika przez dwa filtry. Najbardziej koloryzują je wrażliwość, emocje i wspomnienia dziewiątki głównych bohaterów. Każdy z nich przez wiele godzin swoje wysiedział i w tym czasie odsłaniał przed obcym człowiekiem najskrytsze wspomnienia, nie mając do zyskania nic poza bardzo nowoorleań­ską przyjemnością opowiadania. Choć uzupełniłem te wywiady rozmowami z wieloma przyjaciółmi moich bohaterów, ich krewnymi i współpracownikami, postanowiłem opowiedzieć życie tej dziewiątki z ich własnego punktu widzenia. Zaprosili mnie do swoich głów i serc, uznałem więc, że to najlepsze miejsca, z których można opowiedzieć ich historie.

To pewne, że inni będą pamiętać przedstawione tu wydarzenia zupełnie inaczej. W końcu pamięć to zabawna sprawa. Na przykład Frank Minyard opisał mi szczegółowo epifanię, która sprawiła, że został nowoorleańskim koronerem. Choć był pewien, że stało się to w 1967 roku, był równie pewien, że piosenką, która to zapoczątkowała, była Is That All There Is? Peggy Lee, a przecież została ona nagrana dopiero w roku 1969. Ale w ten właśnie sposób historia Franka tłumaczyła Frankowi świat Franka. Zostawiłem więc to tak, jak powiedział.

Drugi filtr pochodzi ode mnie. Odtworzyłem sceny i dialogi na podstawie zapamiętanych skrawków, korzystając z tego, co wiedziałem o ludziach, czasie i miejscach oraz o samym mieście. Ubieram w słowa myśli i uczucia, które – podczas miesięcy mojej pracy – obnażyli przede mną ci niezwykle szczerzy ludzie. Zmieniłem nazwiska trzech pobocznych postaci, aby nie ranić ich uczuć.

Wychodzi na to, że książka stworzona ze wspomnień dziewięciu osób jest oddychającym, zmieniającym się organizmem. Po tym, jak w lutym 2009 roku ukazało się wydanie w twardej oprawie, niektórzy bohaterowie odezwali się do mnie z prośbą o zmiany, które chcieliby zobaczyć w kolejnych wydaniach. Większość to drobiazgi – błędnie podane imiona, niedoróbki w szczegółach dotyczących ubrań i jedno nawiązanie do forsycji, choć każdy głupek wie, że forsycje nie rosną w Nowym Orleanie. Jedna osoba z całej dziewiątki była zbulwersowana, że historia, która miała charakter poufny, ukazała się drukiem, choć po zastanowieniu zdecydowała (w bardzo nowoorleański sposób), że co tam, niech już zostanie. Inna osoba oświadczyła, że kilka historii wcale nie wydarzyło się tak, jak je opowiedziałem, i zabiła mi w ten sposób ćwieka. Moja żona i ja pamiętaliśmy te opowieści, ale nasze notatki okazały się niejednoznaczne. W końcu postanowiliśmy nanieść sugerowane poprawki w niniejszym wydaniu Dziewięciu twarzy Nowego Orleanu. Historie te należą przecież do tych wspaniałych ludzi. Za cel postawiłem sobie opowiedzenie ich możliwie najwierniej.

Ostatnie słowo tego wstępu: dziewięć osobnych opowieści niesie ze sobą konieczność ich rozróżniania. Ale nie przejmujcie się, jeśli przez mniej więcej pierwsze pięćdziesiąt stron nie będziecie wiedzieli, kto jest kim. Te początkowe rozdziały napisałem, żeby sprawiały radość jako osobne opowieści. W którymś momencie każdy sobie wszystko poskłada. Innymi słowy – czytając tę książkę, bądźcie po trosze nowoorleańczykami. Nie spinajcie się, żeby to ogarnąć. Po prostu dobrze się bawcie. Ostatecznie wszystko się uda.

CZĘŚĆ I

Skąd tatko bierze rytm

F. Edward Hébert, przedstawiciel Luizjany w Izbie Reprezentantów:

„Zakładając więc, że będziemy mieli kolejny huragan Betsy jutro, za tydzień albo za rok, czy pięciomet­rowy wał ochroni ten obszar?”.

Pułkownik Thomas J. Bowen, Korpus Inżynieryjny Armii Stanów Zjednoczonych:

„No tak”.

dyskusja na temat powodzi wywołanej przez huragan Betsy, który zalał Lower Ninth Ward, posiedzenie Komisji Robót Publicznych Senatu, Izba Reprezentantów, 15 września 1965

RONALD LEWIS

Deslonde Street1965

Ronald Lewis mijał jedną zrujnowaną chatę po drugiej. Żółty bungalow pani Hattie Guste z brązowymi wykończeniami pokrył się pleśnią i wyglądał jak trzydniowy zarost na brodzie pijaka. Dom Mosesów, oblepiony błockiem, przypominał kawałek bezużytecznego śmiecia. Nieskazitelny domek pani Odette przeistoczył się w straszną i starą wydrążoną czaszkę. Cierpiącemu na łękowatość domeczkowi pani Pie wywiało wszystkie cegły, wyglądało to tak, jakby ganek klęczał w błocie. Ronald nagle zdał sobie sprawę, że były to miejsca święte; bywał w tych domach i w ich pobliżu przez całe życie. Zostały zbezczeszczone. Bezmyślnie wyrzucone do kosza.

Widział już kiedyś pecha. Wybuchające w domach pożary, ludzi tracących pracę, dzieci utopione w kanale. Za każdym razem sąsiedzi udostępniali dotkniętemu nieszczęściem łóżko na noc lub dawali kilka dolarów, oferowali wsparcie i pocieszenie. Tym razem jednak pech nosił wiadra rozgoryczenia przez każdy dom na każdej przecznicy i każdemu trafiła się jednakowa porcja. Jak ktokolwiek się z tego podniesie? Przecież nie ma nikogo, kto – sam wyszedłszy bez szwanku – wyciągnąłby pomocną dłoń.

Ronald Lewis miał czternaście lat i w końcu zetknął się z siłami natury potężniejszymi niż jego mama.

Rebecca Wright urodziła się w Abbey Sugar Plantation w Thibodaux pół wieku po wyzwoleniu, ale nie dostrzeglibyście różnicy. Dorastała w jednej z dziesiątek identycznych niemalowanych chałup stojących obok pola trzciny cukrowej, nosiła na głowie wodę ze wspólnej pompy i słuchała swoich wujów bitych za zbrodnię bycia nazbyt chorymi, żeby móc pracować. Swoje pierwsze dziecko, Waltera, urodziła w wieku trzynastu lat, posadziła je sobie na biodrze i ruszyła do Nowego Orleanu. Tam wyszła za mąż za spokojnego człowieka, Irvina Dickersona, i miała czwórkę kolejnych dzieci.

Kiedy siostrzenica Rebekki Stella Mae, dziewczyna z kłopotami, w 1951 roku urodziła Ronalda, Rebecca wzięła go ze Szpitala Miłosierdzia, zwinęła w kocyk i dołączyła do swojej własnej piątki, stając się jedyną mamą, którą Ronald miał poznać. Zabrała go do schludnego domu, który postawił jej Irvin, po drugiej stronie kanału w Lower Ninth Ward.

Życie po tej stronie kanału było rajem dla przybyszów z całego kraju. Działki okazały się wystarczająco dzikie – odpowiednio duże dla kur, świń, a nawet koni. Ulice wykonano z walcowanego żwiru wielkości groszku i kruszonych muszli ostryg: łatwo biegało się boso. Sąsiedzi rozumieli się nawzajem. Troszczysz się o swoją rodzinę, wieczorami siadasz na ganku i chodzisz do kościoła. Nie ma potrzeby paradować po ulicy jak ludzie z miasta i Kreole z tamtej strony kanału. Żadnych fantazyjnych ciuszków i picia od rana do nocy. Dla Rebekki był to najlepszy ze światów – spokojne wiejskie życie i dobra praca na nabrzeżu. Irvin pracował w pobliskiej cukrowni. Gdy przypływał statek z bananami, cała dzielnica pachniała słodkościami i na śniadanie przez tydzień jedli pudding bananowy, ciasta bananowe i smażone banany.

Kiedy pojawił się Ronald, starszy brat Walter pływał na morzu we flocie handlowej, ale funkcjonalnie urządzony dom przy Deslonde Street i tak był zatłoczony. Ronald dzielił pokój z Irvinem juniorem i Larrym; Dorothy i Stella mieszkały w drugim, na końcu korytarza. Gdy każdego wieczoru siadali przy kuchennym stole, trącali się łokciami i ramionami. Jedli bakłażany, kukurydzę i pomidory z ogrodu, jaja od swoich kur. Mama kupowała mąkę, ryż i kaszę w jedenastokilowych workach, a na śniadanie, zanim wszyscy wstali, piekła furę bułeczek, które topili w syropie trzcinowym wylewanym z dużych puszek. Dorothy, trzynaście lat starsza od Ronalda, miała dobrą pracę w restauracji Lopinto’s i przynosiła torby z tym, co zostawało z filetowania ryb i na czym nadal znajdowało się dużo mięsa. Rodzina tłoczyła się w kuchni do późna w nocy, panierując je w mące kukurydzianej, smażąc na chrupko i wysysając łuszczące się białe mięso, podczas gdy Mahalia Jackson śpiewała w radiu.

Z Thibodaux często przyjeżdżali kuzyni w poszukiwaniu lepszego życia w mieście. Ronald pamiętał czasy, kiedy w domu gnieździło się ich pięciu albo dziesięciu, i jak nocami leżeli na kuchennej podłodze podobni do martwych żołnierzy, jak podczas posiłków stali przy stole i zajadali łyżkami maminy ryż z sosem i jak mówili z akcentami z plantacji, które wpadały w ucho jak muzyka. Opowiadali o świniobiciach, aligatorach długich jak cadillaki i gorących chlebach kukurydzianych lepkich od melasy. Każdy krzyczał i śmiał się, aż Rebecca, stojąca z łopatką nad kuchenką, uciszała wszystkich krótkim:

– Kiedy umrę, nie przenoście mnie tam.

Stworzyła Ronaldowi maleńki, piękny, wielowarstwowy świat, podobny do jednej z kul śnieżnych, którą Walter przywiózł do domu zza mórz. Ronald, dopóki nie poszedł do szkoły, sam nie przekraczał ulicy, i nawet wtedy znany mu wszechświat rozciągał się co najwyżej do kilku sąsiednich przecznic. Rebecca wysyłała go z pięciocentówką nie dalej niż do makaroniarza na Claiborne Avenue po kostkę masła, ale i tak spluwała na podłogę i mówiła:

– Oby to nie wyschło, zanim wrócisz.

W wannie leżało pranie do wydeptania i przepuszczenia przez magiel, czekały grządki do wypielenia, kury do nakarmienia i zawsze mnóstwo naczyń do umycia – Panie, miej Ronalda w opiece, gdyby zostawił je na ociekaczu. Jeśli dochodziły ją słuchy, że na ulicy nie powiedział dzień dobry panu Butlerowi albo pani Pie, wysyłała go na tyły domu, żeby uciął olchową rózgę „tak długą jak ty sam”, i prała go nią po tyłku.

Dadá umarł, kiedy Ronald miał jedenaście lat, i to do mamy należało dopilnowanie, żeby wyrósł na mężczyznę. Kiedyś, gdy zjawił się w okolicy krzepki Euliss Campbell, żeby się poznęcać nad innymi, obserwowała ulicę przez drzwi z moskitierą. Zawołała Ronalda do domu.

– Albo spuścisz manto temu chłopcu – powiedziała – albo ja spuszczę je tobie.

Od tego dnia Ronald częściej obrywał za to, że się nie bił, niż że się bił; wolała, żeby był posiniaczony niż strachliwy. Jeśli chodziło o świat białych, to kiedy wracała do domu po całym dniu wykonywania prac dla białych pań kilka przecznic dalej, na Tennessee Street, mówiła mu: „Posłuchaj, jak ja to robię. Odwalam ich robotę, ale nie śpiewam dla nich i nie tańczę”.

Mama miała tylko metr pięćdziesiąt wzrostu, lecz była twarda jak cegła i kroczyła przez świat Ronalda niczym kolos. Ale w nocy 9 września 1965 roku huragan Betsy uderzył w Lower Ninth Ward i chłopak patrzył, jak mama mierzy się z czymś większym od niej. Wszyscy stłoczyli się na kanapie, krzyczeli, żeby zagłuszyć wiatr, w kościach czuli, jak ich dom trzęsie się i trzeszczy, wpatrywali się w ekran telewizora, aż nagle pokój zalała czerń, a obraz skurczył się do świecącego punktu. Potem zasyczała lampa naftowa i pojawiła się jasnożółta poświata. Larry wpadł przez frontowe drzwi, głos mu drżał: „Woda na ulicy!”, w progu pojawiła się ciemna parabola i rozlała w poprzek salonu – Ronald będzie to pamiętał do końca życia. Przecięli Deslonde Street, po ramiona w czarnej jak atrament wodzie, z twarzami pochylonymi przed kłującym wiatrem, i wdrapali się po schodach na piętro domu Alexandrów. Kiedy Ronald obudził się w słonecznym i spokojnym blasku poranka i wyjrzał przez okno, zobaczył dach ich domu omywany przez migotliwą zieloną wodę i spokojnie pływającą wokół niego rodzinę kaczek. Mama, szlochająca na kanapie Alexandrów, wyglądała, jakby się skurczyła o połowę.

Tygodnie po Betsy były miazmatami gorąca, dyskomfortu i irytujących drobnych urazów pochodzących z odsłoniętych główek gwoździ i ostrych krawędzi linoleum, podczas których rodzina starała się uporządkować dom – połykając zimne kolacje na ganku, siedząc w skulonej pozycji na beczkach. Mama nie przestawała się ruszać, tak jakby stanie w miejscu ułatwiło rozpaczy przeniknąć przez deski podłogi i wciągnąć ją na dno. Zwykle dobrze po zapadnięciu ciemności gasiła syczącą lampę naftową i przekraczali kanał do pokoi wynajętych w Crescent Arms przy Poland Avenue.

Liceum Lawless zostało zalane podobnie jak reszta dzielnicy, więc Ronald spędzał większość dni na pokładzie należącej do miasta tratwy, na którą ładowano nasiąknięte wodą meble, zwalone konary dębu i rozmiękłe listwy oklejone mokrym tynkiem. Miasto płaciło mu dziesięć dolarów dziennie, chociaż pracowałby za darmo – lepsze to niż kręcenie się wokół zniszczonego domu, wyciąganie zamulonych ubrań z dna szafy czy walka z mokrym dywanem pod ponurym spojrzeniem mamy. Bez radia cisza w domu stawała się nie do zniesienia.

Ronald wiedział, że ludzie z drugiej strony kanału patrzą z wyższością na Lower Ninth Ward i jej mieszkańców ze świniami, nieutwardzonymi ulicami, galimatiasem kwadratowych domków i wąskich chatynek na ceglanych słupach. Było to tylko kawałeczek w dół rzeki, a jakby drugi koniec drabiny społecznej – takie rzeczy tylko w Nowym Orleanie. A to, że Betsy zniszczyła wyłącznie wały w Lower Ninth Ward, potwierdzało jedynie poczucie wyższości reszty miasta. Cóż, powiedział sobie, po prostu musimy z tym żyć.

To zniszczony dwupiętrowy dom naprzeciwko domu Ronalda zrobił największą dziurę w piersi chłopaka. Alexandrowie jeszcze nie wrócili, a Ronald nie wiedział, kiedy – o ile w ogóle – zobaczy swojego kumpla Pete’a.

Alexandrowie przeprowadzili się do mieszkania na piętrze, gdy Ronald i Pete chodzili do pierwszej klasy, i dwaj chłopcy zawsze przeżywali swoje najlepsze przygody razem – rozciągali między domami linię telefonu z puszek, zawiązywali sobie ręczniki na szyjach, żeby stać się superbohaterami, wykopali stanowisko dla karabinu maszynowego pod jaśminem pani Butler oraz, później, starali się stać jak najbliżej tej dziewczyny, Janice, która śpiewała jak dzwon w chórze Morning Star Baptist zupełnie jak Aretha Franklin.

Alexandrowie byli inni – ludzie miastowi, kreolscy katolicy z Sixth Ward trochę zagubieni pośród grządek warzywnych i kurników Lower Ninth Ward. Matka Pete’a, pani Geraldine, nie wystawała na chodniku podczas pogaduszek z panią Payton czy panią Williams, tak jak robiła to mama Ronalda. Wracała do siebie na pięterko. Początkowo nie lubiła ciemnoskórego Ronalda, który ciężko tupał na jej schodach i łomotał w drzwi, i z niechętnym westchnieniem uchylała moskitierę, żeby go wpuścić. Jeśli chodzi o tatę Pete’a, pracował w Godchaux’s Department Store przy ­Canal Street i każdego wieczoru wracał do domu z dwoma kwartami piwa – nie dixie czy falstaffem, ale millerem w tych olśniewających przezroczystych butelkach, jak biały człowiek w reklamach. Co jakiś czas przed dom Alexandrów podjeżdżał dwudrzwiowy ford, wysiadał z niego biały mężczyzna w kapeluszu pork pie i okularach przeciwsłonecznych, wspinał się po schodach i wchodził do środka – był to wuj pani Geraldine. Dla Pete’a nazywanie białego człowieka „krewnym” było najnormalniejszą rzeczą pod słońcem.

Sam Pete miał miedzianą skórę, falowane włosy układające się na głowie w lśniące od brylantyny zygzaki i długi prosty nos swojej czirokeskiej babci. W żyłach Pete’a Alexandra nie było żadnej plantacji cukru, żadnej solidności z Lower Nine. Wykazywał się przebiegłością i podstępnością, krzykliwie się ubierał i pogrywał z ulicznymi mądralami. Najbardziej lubił bawić się włosami. Pewnego dnia Ronald pozwolił Pete’owi wyprostować sobie czuprynę i kiedy to się stało, układała się na jego głowie jak u żigolaka z Rampart Street; mama o mało nie umarła ze śmiechu. Pete zawsze powtarzał, że włosy to klucz do serca dziewczyny. Dajcie mi się zająć włosami Janice, a będę w połowie drogi.

Ronald nie pamiętał dnia bez Pete’a Alexandra. W trzeciej klasie pani Geraldine była jak druga matka Ronalda i jeśli Ronald wracał z płaczem do domu, bo dostał manto od pani Geraldine, mama kazała mu przynieść rózgę i obrywał kolejny raz. Dziura, którą pozostawili w jego życiu, była większa niż wyrwa w grobli. Od czasu huraganu Ronald codziennie, niezliczoną ilość razy szukał oznak życia w domu Alexandrów. Ale od poranka, gdy nadeszła powódź, dwupiętrowy dom majaczył nad Deslonde Street cichy niczym grobowiec. Alexandrowie zniknęli, może już na zawsze wrócili do Sixth Ward.

Po Deslonde Street nie jeździł żaden samochód. Fotele i kanapy, które Ronald pamiętał z wizyt składanych razem z mamą, stały mokre przy krawężnikach. Rabatki zmyło, a powietrze przypominało ciężkie zielone piżmo, nie zdrowe i żywe jak muł w stawie, ale wilgotne i zapleśniałe, przesiąknięte benzyną. Deslonde Street cuchnęła śmiercią.

Przed Betsy życie toczyło się na wielkim, wolno poruszającym się kole – każdy kamyk, każdy dąb, każdego świerszcza Ronald znał jak własne ręce i stopy. Teraz ten świat zniknął. Wcześniej Ronald lunatykował. Teraz się obudził, ale było już za późno.

JOHN GUIDOS

Liceum Cor Jesu1965

W wieku piętnastu lat John Guidos junior nie chciał niczego więcej, niż stać się niewidzialny. Na nieszczęście był wielki – ciężka kanciasta głowa i masywna klatka piersiowa. Kompensował więc to sobie milczeniem, odzywał się tylko wtedy, gdy go pytano. I dużo się modlił.

Cały jego świat przesiąkał katolicyzm, a huragan Betsy dostarczył jego rodzicom, jego księdzu i braciom w Liceum Cor Jesu wielu tematów do rozmów. Czy to kara boska za grzechy i nędzę w Nowym Orleanie? A jeśli tak, to dlaczego Bóg uznał, że należy wymazać domy tych biednych kolorowych ludzi z Lower Ninth Ward i zostawić jaskinie nieprawości w Dzielnicy Francuskiej? Jednomyślnie należało zaakceptować huragan jako dowód nieskończonej łaski i miłosierdzia Bożego, co zdaniem Johna było w porządku. Nie lubił za dużo myśleć o grzechu. Zastanawiał się nieustannie nad swoim.

Został stworzony do gry w futbol i lubił to. Dzięki futbolowi mógł lać ludzi – to o wiele bardziej komfortowy sposób komunikacji niż mówienie. Tym, co sprawiało, że futbol stawał się trudny, była szatnia. Nigdy nie wiedział, gdzie podziać oczy. I rozmowy – cycki, cipki i mokre sny – powodowały, że zarumienioną twarz trzymał zwróconą w stronę otwartej szafki.

„Ciota” było kolejnym słowem, które często padało w szatni. Miał dość dobre rozeznanie, co to znaczy: od dyskusji w szatni, przez punkt 2357 katechizmu, gdzie o homoseksualizmie mówi się jako o czymś „sprzecznym z prawem naturalnym”, aż po Księgę Kapłańską 18,22, w której nazywa się go „obrzydliwością”. Jeśli jest pedałem, pójdzie do piekła. Kiedy jednak po szkole szedł Elysian Fields Avenue w kierunku sklepu ojca, zastanawiał się, czy to prawda. Bez względu na to, ile razy obracał w głowie te elementy – czyli nieustannie – nie mógł ich dopasować. Czasami zastanawiał się, czy nie jest czymś trzecim, czymś nieznanym katechizmowi ani Księdze Kapłańskiej, może nawet nieznanym Bogu. Nagle coś sobie przypomniał: jedna z okrutnych sióstr ze Szkoły Podstawowej imienia ­Ludwika IX Świętego sunęła między ławkami jak góra lodowa, stukając drewnianą linijką o otwartą dłoń. Złapała kilku chłopców bijących się podczas przerwy i za karę musieli założyć spódniczki w kratę; spięła im też włosy kokardami koleżanek z klasy. Pozostałe dzieci śmiały się i drwiły ze szlochających ze wstydu chłopaków, John jednak poczuł niespodziewany przypływ zazdrości. Zatrzasnął drzwi przed tym potwornym uczuciem i ryczał jak osioł ze wszystkimi.

Kiedy wchodził do sklepu ojca, nad drzwiami zabrzmiał dzwonek. Tata, chudy i nijaki, ale prosty jak struna, zajmował się klientem, odwracając szklanego pudla do góry nogami, żeby sprawdzić cenę. John przecisnął swoje spore ciało między półkami pełnymi porcelanowych figurek i delikatnych ramek na zdjęcia na trzech nóżkach i wszedł za ladę. Zamiast kasy tata używał staroświeckiej drewnianej szuflady z wyżłobionymi przegródkami na jednocentówki, pięciocentówki, dziesięciocentówki i dwudziestopięciocentówki. John przebierał w nich, szukając rzadkich monet. Odwrócił pół dolara z Kennedym i spojrzał na krawędź; to był jeden ze srebrnych oryginałów – z 1964 roku – ostatnia srebrna moneta wybita dla rządu Stanów Zjednoczonych. Wyjął z kieszeni dwie ćwierćdolarówki, przyjrzał się im, aby mieć pewność, że są zwykłymi monetami ze stopu miedzi, i wrzucił je do odpowiedniej przegródki. Woń świec zapachowych wywołała w nim mdłości; nie mógł sobie wyobrazić, jak można tym oddychać przez cały dzień.

Tata w milczeniu jechał do domu przez zniszczone ulice Gentilly w stronę nieskazitelnych trawników i parterowych domów Metairie, skupiając się na prowadzeniu, tak jakby to była jedyna rzecz, o której myślał.

– W szkole w porządku? – spytał w końcu.

– Tak jest, sir. – Tato lubił to „sir”, nie tak dawno przestał być komandorem podporucznikiem marynarki i przeszedł na wcześniejszą emeryturę.

– Jakieś plany na weekend?

– Nie, sir – odpowiedział John i dostrzegł cień rozczarowania na twarzy taty.

Ojca martwiła samotność Johna i to, że nie interesuje się dziewczynami. Zatrzymali się na podjeździe przy numerze 1921 na Poplar i tata ruszył prosto do otwartego garażu, gdzie zdjął z kołka swój fartuch ogrodniczy.

John wszedł do domu, w kuchni mama nakrywała akurat do stołu. Na ścianie wisiał trzydziestocentymetrowy kolorowy Jezus na krzyżu. Przez okno nad zlewem chłopak widział tatę przemierzającego grządki z cukinią, jakby przeprowadzał inspekcję swoich marynarzy. Za nim rozciągał się ogród – pagórki, wzniesienia i rowy sznurowane wężykami nawadniającymi – żywy, pełen zielonych liści i żółtych kwiatów, pokrywający całą działkę, uporządkowany i wyplewiony jak na zdjęciu w „House & Garden”.

Dzięki ogrodowi tata nie wariował. Cztery dni po ataku na Pearl Harbor został schwytany przez Japończyków na Filipinach i spędził cztery lata w jednym z ich obozów. Przy życiu utrzymała go grządeczka z kabaczkami i pomidorami, którą ukrył w zaroślach; pod koniec wojny ważył czterdzieści kilogramów.

– Dziś wieczorem jedziemy z Jimem na spotkanie rodziców z nauczycielami, więc po obiedzie będziesz zdany na siebie – powiedziała mama.

Serce Johna zadudniło i krew napłynęła mu do twarzy. Przyszli tata i Jim, usiedli, pochylili głowy i w ten sam sposób spletli dłonie.

– Pobłogosław nas, Panie, i te oto dary, które otrzymujemy dzięki Twojej dobroci, przez Chrystusa, Pana naszego, amen – zamruczeli, po czym bez słowa zabrali się do pieczeni i ziemniaków.

Jim rozpaćkał na talerzu brukselki, ale tata to zauważył i w milczeniu wskazał czubkiem noża, że lepiej będzie, jeśli je zje. John nie stwarzał ojcu takich problemów, posłusznie zjadł wszystko z talerza, a potem poszedł pozmywać naczynia, podczas gdy jego rodzice i Jim przygotowywali się do wyjścia.

Kiedy tylko samochód zniknął za zakrętem, John wyjął ręce ze zlewu i pobiegł do pokoju rodziców, rozpinając w progu koszulę. Matka trzymała biustonosze w górnej szufladzie; jego ulubiony był jasnoniebieski z bawełnianą różyczką między miseczkami. Rozmiar 38C; ledwo mógł go zapiąć na szerokiej piersi. Zdjął spodnie i przecisnął przez swoje grube uda parę majtek. Otworzył drzwi szafy, ujrzał siebie w lustrze, po czym szybko je zamk­nął. Chodził tam i z powrotem po korytarzu, próbując się odprężyć, dotykał palcem boazerii, odwracał się gwałtownie jak modelka. Przesunął dłońmi po mięśniach, pod biustonoszem, po nogach. Wziął z łazienki słoik wazeliny i poszedł do swojego pokoju, wyłączając w progu światło. Gdy rodzice i Jim wrócili do domu, siedział przy kuchennym stole z otwartym podręcznikiem do matematyki i ze szklanką mleka przy łokciu, całkowicie pochłonięty geometrią.

– Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszyłem – powiedział John do księdza w konfesjonale następnego dnia rano przed rozpoczęciem szkoły. Rozmyty profil przytaknął. – Ja, yyyy, wziąłem monetę z szuflady ojca.

– Tak.

– Wymawiałem imię Pana Boga nadaremno.

– Mhmm.

– Miałem nieczyste myśli.

– Czy to wszystko?

– Tak.

– Bardzo dobrze, mój synu. Wrzuć coś do skarbonki dla biednych. Zmów trzy Zdrowaś Maryjo i trzy Ojcze nasz.

Skarbonka dla biednych została wykonana z blachy i pomalowana na jasnozielono. Wisiała na ścianie, do której przyczepiono ją krótkim łańcuchem.

– Zdrowaś Maryjo, łaski pełna…

John przeleciał przez obie modlitwy trzykrotnie, łatwo i bezmyślnie jak wydech. Wsunął rękę do kieszeni. Wyjął srebrną półdolarówkę, ćwierćdolarówkę i dwie dziesięciocentówki. Włożył pół dolara z powrotem do kieszeni, a pozostałe monety wrzucił do skarbonki, jedną po drugiej, badając brzegi każdej z nich, aby mieć pewność, że są nowe, miedziane, niezbyt interesujące.

Anthony Wells

W mojej rodzinie było coś dziwnego; wiedziałem o tym, już kiedy byłem maluśki. Widziałem to w moim tacie, w tym, jak się poruszał, rozumiesz mnie? Chodził taki odprężony, jakby tego, że jest kolorowy, nie brał zbyt serio. Żyliśmy w Dolinie San Fernando, i zupełnie od niedawna Murzyni mogli kupić tam domy. Czarny musiał być ostrożny, bo te drzwi otwarli tylko ociupinkę i nie wiedział, kiedy przytrzasną mu dupsko. Mieliśmy ładny dom, nowego buicka i takie tam. Tatuś znalazł dobrą pracę w Lockheed, mechanik samolotów – to pomogło rodzicom przetrwać wojnę. Ładnie nas chowali. Miałem duży dom, telewizor, ładne ubrania. Któregoś razu dostaliśmy wrotki; pamiętam to.

Ale ci po drugiej stronie autostrady Van Nuys Boulevard nie mieli takich bajerów. Sterczeli na swoich gankach, pili malt liquor i po prostu byli czarnuchami, wiesz, o czym mówię? Ich domy były rozchwierutane, śmieci walały się na ulicy. Jak dla mnie, małego grzdyla i w ogóle, wszystko w porządku. Szwendać się po ulicy. Być mężczyzną. Zdarzało mi się leżeć w łóżku i słyszeć syreny z tamtej strony i myśleć, och, to życie policjantów i złodziei.

Co mnie rozwalało, to że tata nie był ani taki, ani taki. Wychodził rano do pracy i wracał w nocy, jak Rock Hudson i Doris Day, takie tam gówno, ale umiał też być tak samo fajny jak czarnuchy z Van Nuys Avenue, kapujesz? Lubił jeździć do tego paskudnego fryzjera przy Van Nuys, gdzie trzymali obrzyna pod ladą. Widziałem go na własne oczy, pierwsza prawdziwa broń w moim życiu. Tatko siadał w fotelu jak jakiś król na tronie i gadał ze wszystkimi.

Oczywiście, tata taty był biały, ale nie wychowywał się wśród nich. Rodzina jego taty nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Wychowywał się w Nowym Orleanie – w Pigeontown, części Seventeenth Ward. „Zabiją cię na ulicy, jak tylko na ciebie spojrzą”, mawiał tata. Był twardy, ale w mądry sposób. Miał posłuch, mówię ci, stary. I wielgachne ręce. Ale nigdy nie widziałem, żeby je podniósł na innego człowieka. Nie wiem, jak on to robił. To było Pigeontown, mówił, Pigeontown w Nowym Orleanie. Nie trzeba iść na całość z tym czy innym typem w Pigeontown; nie trzeba wybierać między wujem Tomem a obrzynem.

Słyszałeś o Compton i East L.A., ale to w Dolinie zrobiło się paskudnie. Tam się dopiero działo, jest wiele miejsc, gdzie można się zgubić pośrodku niczego, całkiem samemu, bez swoich. Trochę za daleko tędy i musisz się użerać z lowriderami, za daleko tamtędy i masz naćpanych skurwysynów. Wracam raz nocą do domu od mojej dziewczyny i nagle wyskakują cztery wielkie białe kafary i chcą mnie skroić. Jestem szybki. Mogę biec. I pobiegłem. Ale powiem ci, co zrobiłem. Mieliśmy takie zabawkowe rewolwery, tata nam kupił. W tamtych czasach były ciężkie, robione z metalu. Dostałem taki, kowbojski, fanner 50. Odkręciłem lufę i napakowałem ją główkami zapałek. Potem nawrzucałem śrubek, szkła i innego gówna, zatkałem zwitkiem papieru, żeby nie powypadało. Upewnij się, żeby owinąć rękę ręcznikiem, bo inaczej masz przejebane, a potem załaduj kapiszonem i ciągnij cyngiel. Jebut! Stary, to było jak piorun, wielki płomień wyskoczył z lufy, o taki, a małe kawałki gówna poleciały we wszystkie strony. Ciągle miałem tego łobuza przy sobie i następnym razem, jak mnie jakieś skurwysyny chciały kroić, posmakowały tego, jebut! Stary, piszczeli jak dziewczyny, wszyscy czterej, kręcili się jak gówno w przeręblu i uciekli z płaczem do mamusi. Ale coś ci powiem. Nikt się nigdy więcej do mnie nie dopierdalał. Przyłóż komuś samopał do gęby i jesteś złym skurwysynem w Dolinie.

Nigdy nie widziałem taty z bronią w ręku. Nigdy nawet nie widziałem, żeby używał pięści. Wiedział, jak się poruszać i jak dostać to, czego chciał, bez wkurzania nikogo i bez narażania tyłka, wiesz, o czym mówię? Patrzysz na coś pod jednym kątem, potem pod innym, a potem pod jeszcze innym, aż trybisz i masz sposób, który działa. W nowoorleańskim stylu. Dostajesz to, co chcesz, bez pocenia się. Możesz sobie z tego zrobić motto.

Powiem ci, co się stało jednym razem. Był taki sklep w San Fernando, mydło i powidło, i jestem tam pewnego dnia i patrzę na timexy, no i myślę, żeby jeden schować pod kurtką. Białas, do którego należało to miejsce, podchodzi i mówi: „Co ty tam robisz, chłopcze?”. Byłem tak wkurzony, że rzuciłem ten zegarek na ladę i wyszedłem. Ale kiedyś użyłem psychologii odwrotnej na tym skurwysynie. Zrobiłem, że poszły tam przyjaciółki mojej siostrzyczki, takie po szkole, ze swoimi małymi plecakami. Potem wchodzę ja i robię z siebie leniwego czarnucha i niech mnie szlag, ale ten białas złapał przynętę i łaził wszędzie dwa kroki za mną. A w tym czasie dziewczynki pakowały wszystko, co tylko wpadło im w ręce, w te swoje plecaczki, okradając tego białasa do gołej dupy. Dostał nauczkę za szufladkowanie. W nowoorleańskim stylu.

RONALD LEWIS

Szkoła Lawless1965

Gimnazjum nigdy nie wyglądało tak dobrze; korytarze i klasy po powodzi świeżo pomalowane jasnozieloną farbą, nowe ławki. Ronald siedział w pierwszym rzędzie, podbródek opierając na pięściach, i wlepiał wzrok w panią Rosettę Marchand. Nikt w świecie Ronalda nie mówił w sposób, w jaki mówiła pani Marchand; brzmiała jak biała pani w telewizji, bez żadnych „dej”, „se” i „tutej”, znanych z Deslonde Street. Poszła na Uniwersytet Howarda, powiedziała klasie. Mówiła im to często.

– Wiersz nosi tytuł Murzyn mówi o rzekach – powiedziała. – Należy pamiętać, że Langston Hughes napisał to, gdy był niewiele starszy od was.

Ronald zamknął oczy.

– „Znam rzeki – czytała pani Marchand. – Znam rzeki odwieczne jak świat, starsze niż bieg krwi w żyłach ludzi. Moja dusza nabrała głębi takiej, jak głębia tych rzek”[3].

Ronald pozwalał głosowi pani Marchand przepływać przez niego, kiedyś będę tak mówił, myślał. Nie będzie na świecie nikogo, z kim nie będę mógł rozmawiać.

– „Kąpałem się w Eufracie, gdy świty były młode – czytała pani Marchand. – Stawiałem szałas nad brzegiem Konga i jego szum kołysał mnie do snu. Spoglądałem na Nil i wznosiłem górujące nad nim piramidy. Słyszałem śpiew Missisipi, gdy Abe Lincoln wyruszał do Nowego Orleanu, i widziałem, jak jej błotnista pierś o zachodzie przemienia się cała w złoto”.

Ronald poczuł zastrzyk podniecenia. Widział taką Missisipi, złotą o zachodzie słońca. Abraham Lincoln, piramidy, ojczyzna obok Konga, a wraz z nimi Lower Ninth Ward. To to samo, życie Murzyna obok rzek. I był tego częścią.

– „Znam rzeki – pani Marchand prawie szeptała – odwieczne, mroczne rzeki. Moja dusza nabrała takiej głębi, jak głębia tych rzek”.

Zadzwonił dzwonek i Ronald został wypchnięty z klasy przez falę ciał, jego umysł błąkał się po odwiecznych, mrocznych rzekach pani Marchand, od piramid przez Abrahama Lincolna aż po Deslonde Street. Znam rzeki, pomyślał. Znam rzeki przychodzące i zakrywające mój dom.

Przeciął tyły podwórka szkolnego graniczącego z Dorgenois Street i ruszył w stronę kanału. Wzmagał się wokół niego łoskot młotków, pił stołowych i generatorów. Mężczyźni roili się przy domach, spinali przewody, przybijali dachówki, malowali. Dwa miesiące, a taka różnica. Wyglądało na to, że wszyscy zaczęli wracać. Ludzie znaleźli nawet czas, żeby posadzić kwiaty. Słodkie osmantusy i dziwaczki peruwiańskie już więdły, brugmansje i wilce robiły się coraz większe. Zapachy wwiercające się w nos odwracały kolejne kartki węchowego albumu w głowie Ronalda. W dzielnicy znów można się było poczuć jak u siebie, dobrze było wrócić do domu.

Tylko jedna ulica w okolicy wciąż w dużej mierze świeciła pustkami: Tennessee Street, przy której mieszkali biali. Niektórzy w 1960 roku sprzedali domy czarnym lekarzom i prawnikom, gdy szkoła rozpoczęła proces integracji, ale większość odpuściła, bo nie mogła sobie pozwolić na życie gdzie indziej. Od Betsy kilkoro białych postanowiło podjąć tytaniczne wysiłki, aby się odbudować, choć mogliby zacząć od nowa w parafii St. Bernard lub parafii ­Jefferson[4] i nie musieliby wysyłać swoich dzieci do szkoły z czarnymi. Sama ulica wciąż śmierdziała ohydną zgnilizną, która zniknęła już z reszty Lower Nine. To przyprawiało Ronalda o dreszcze, jak wtedy gdy obłok przecina tarczę słońca.

Pani Duckie wróciła szybciej od wszystkich. Była najdziwniejszą białą panią w świecie. Wysoka, chuda i ponura, z farbowanymi na mosiądz włosami i w okularach, mieszkała z mężem i synem w domu przy Tennessee Street, którego podwórko graniczyło z podwórkiem Ronalda. Mama Ronalda pracowała u niej za dnia, choć za każdym razem, kiedy Ronald przechodził obok, mama i pani Duckie popijały dixie i rozmawiały przy stole kuchennym, przełączając radio ze spirituals, które lubiła mama, na Fatsa Domino, którego wolała pani Duckie. Pani Duckie prowadziła park miejski przy Forstall Street, rozdawała kije i piłki oraz dozorowała ratowników na basenie. Kolorowe dzieci miały korzystać z parku na obrzeżach miasta, przy Florida Avenue, więc co jakiś czas białym chłopcom zachciewało się przegonić Ronalda i Pete’a, ale pani Duckie tego nie popierała. Przy pierwszych oznakach kłopotów brała się pod boki i wlepiała wzrok w białych chłopców, dopóki im się nie poukładało w głowach. Nie musiała nic mówić; park był jej. Czasami nawet pozwalała Ronaldowi wyłączyć wieczorem światła w parku, wskazując wielki przełącznik na ścianie, który wyglądał, jakby wysyłało się nim człowieka na krzesło elektryczne.

Pani Duckie miała wiele zabawnych pomysłów. Miasto zaczynało się rozrastać w stronę wielkiego bagna na północny wschód, nad jeziorem, a ona zawsze mówiła, żeby Ronald i Pete dali jej swoje drobniaki, wtedy kupi tam ziemię w ich imieniu. Powtarzała, że pewnego dnia będzie nowa dzielnica, Nowy Orlean Wschodni, a oni będą zadowoleni, że kupili ziemię wcześniej. Pete i Ronald zwykle się śmiali, nie mieli pewności, czy pani Duckie czasem nie żartuje, bo nigdy, przenigdy się nie uśmiechała. Oszczędzali swoje drobniaki na frytki i świńskie ryjki w barze Irene.

Pewnego listopadowego popołudnia po Betsy na podjeździe pani Duckie pojawiła się felga, z której sterczał znak z okrągłą tarczą i napisem „Punkt wyborczy, Ward 9, Pcnt 8A”. Ronald zawsze lubił oglądać, jak w dniu wyborów morze białych przepływa przez garaż pani Duckie, jak wpisują nazwiska, a następnie wchodzą za tę tajemniczą niebieską kurtynę. Za każdym razem pani Duckie brała Ronalda za rękę i starannie pokazywała mu rzędy szarych dźwigni, chociaż musiał stanąć na skrzynce z butelkami, żeby zobaczyć. Zbliżała głowę do jego głowy i, śmierdząc papierosami, zawsze mówiła to samo: „Skup się, Ronaldzie. Pewnego dnia będziesz musiał wiedzieć, jak to zrobić”.

Zanim wszedł na jej ścieżkę, rozejrzał się na boki, stary zwyczaj. Pani Duckie nie przeszkadzało, że wchodził do jej domu od frontu i siadywał na jej ganku, ale sąsiadom nigdy się to nie podobało. Kiedy nie otworzyła, poszedł na tył budynku i znalazł ją w garażu. Wyprostowała się i spojrzała na niego przez kłęby dymu.

– Wiesz, co się stało tego lata, prawda? – zapytała.

Ronald wlepiał w nią wzrok. Tego lata Betsy zmyła cały świat. Ale nie to pani Duckie miała na myśli. Prezydent Johnson, powiedziała, podpisał ustawę gwarantującą Murzynom prawo do głosowania. Po raz pierwszy będzie rejestrowała w swoim garażu czarnych. Znów zamachała na niego, żeby spojrzał na dźwignie maszyny do głosowania, i przeszli całą procedurę na nowo. Zapytał ją kiedyś, dlaczego tak bardzo zależy jej na kolorowych.

– Jak już mówiłam – powiedziała. – Jesteśmy Żydami.

Żydami? Ronald nie był pewien, co to znaczy. Wiedział, że pani Duckie i pan Louis chodzą do luterańskiego kościoła Świętego Piotra po drugiej stronie kanału – może o to chodzi.

Po Betsy świat jakby się zmienił i w sumie nie na gorsze. Ronald czuł energię, coś nowego w sennej Lower Nine. Całe to stukanie młotków i zgrzyt pił wibrowały mu w żyłach. Pan Payton przesadzał azalie na ganku. Pan Butler wieszał nowe rynny. Pan Williams przybijał siding na miejsce. Doktor King i demonstranci na rzecz praw obywatelskich byli daleko od Lower Ninth Ward, ale właśnie o tym mówili: o sile kolorowych. O samodzielności. O Murzynach, którzy nie oglądają się na nikogo, sami dyrygują własnym życiem. A teraz wejdą do garażu panie Duckie i zagłosują.

Po szkole Ronald pracował w Superette przy Claiborne i pewnego dnia, niesiony symfonią młotów i pił ręcznych, wpadł do sklepu i zastał starego pana Earla, siwiutkiego i z obwisłym podbródkiem, opierającego się jak zwykle na ladzie i czytającego „States­-Item”.

– Hej, Pluto – burknął do Ronalda. – Dojechały puszki. Zacznij od tego.

– Tak jest, sir – sapnął Ronald.

Ruszył wąską alejką między ciastkami z nadzieniem Hubig’s a białymi i czerwonymi pudełkami Zatarain’s. Ronald kochał zapach Superette, połączenie starych drewnianych podłóg, boczku, cebuli i papierosów pana Earla. Jego kolega Michael stał przed sporą chłodnią i wiązał na sobie biały fartuch. Był przystojny, bardziej napakowany niż Ronald, no i miał włosy długie na jakieś cztery centymetry, podczas gdy mama strzygła Ronalda do samej skóry.

– Hej, stary – powiedział Michael, kiedy Ronald sięgnął po fartuch. – Czemu pozwalasz, żeby mówił na ciebie „Pluto”?

– Zawsze tak na mnie mówił, ja mówię na Waltera „Papla”.

– Nie powinien tak robić.

– Dlaczego nie? – spytał Ronald, obwiązując się paskiem far­tucha.

– Nie wiesz, kto to Pluto? – Michael pochylił się nad kartonem Blue Runners i rozerwał go. – Pluto to cholerny pies z Myszki Miki.

Ronald zamarł, ogarnął go chłód, jakby wszedł do chłodni. Imię psa. Zobaczył siebie z miotłą, mopem, płynem do czyszczenia szyb. Zobaczył pana Earla w jednej chwili chichoczącego jak przyjaciel, a w kolejnej wyszczekującego rozkazy. W piersi rosła mu bańka, a w niej Langston Hughes, pani Duckie, prezydent Johnson i stary pan Butler odbudowujący swój dom po Betsy. Pracuję dla pana Earla, ale nie będę dla niego śpiewał i tańczył. Jestem człowiekiem i mieszkam nad rzeką. Ronald ostrożnie odwiesił fartuch na gwoździu i ruszył do głównej części sklepu. Stanął wyprostowany naprzeciwko pana Earla, który tylko na niego spojrzał, po czym wrócił do lektury gazety.

– Proszę pana, nie chcę, żeby pan mówił na mnie Pluto – powiedział Ronald. – Mama nazwała mnie Ronald, nie Pluto, i może pan do mnie mówić Ronald.

Pan Earl milczał. Przechylił głowę, a spod jego rozpiętego kołnierzyka wypłynął rumieniec, jak słupek na termometrze. Zdjął okulary i spojrzał groźnie.

– Do diabła, Ronald – powiedział w końcu. – Nie musisz być tak cholernie sarkastyczny.

Ronald otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale zapomniał języka w gębie. Sarkastyczny? Co to znaczy? Zamknął usta i ruszył z powrotem do chłodni. Usiadł na drewnianej podłodze i oplótł głowę dłońmi. Nigdy więcej, powiedział do siebie, nigdy więcej nie pozwolę, żeby ktoś mówił do mnie coś, czego nie rozumiem.

JOYCE MONTANA

Villere Street1966

Joyce Montana otworzyła drzwi swojego mieszkania i wyszła na balkon, był chłodny świt. Niewielki tłum stojący na pełnej dziur Villere Street wydał z siebie wyczekujące westchnienie.

– To tylko ja – zawołała, mając nadzieję, że jej głos nie jest piskliwy, zaśmiała się i przyczesała niesforne włosy.

Całą noc wraz z Tootiem przyszywała wykończenia kostiumu i nie miała nawet chwili, żeby zdjąć stary kitel, który nosiła podczas szycia. Ale czy to ma znaczenie w gronie przyjaciół? Zeszła po długich drewnianych schodach, minęła szyld sklepu z częściami do samochodów i warsztatu, który znajdował się poniżej, i pomachała do Jerome’a Smitha, Bertranda Butlera, kuzyna Sylvestra Francisa, i młodego Maurice’a Martineza.

Maurice czekał na nią u dołu schodów, na szyi miał aparat i wyglądał jak turysta, który zgubił się podczas zwiedzania. Tootie pozwolił Maurice’owi robić zdjęcia pod warunkiem, że nikomu nie ujawni koloru kreacji. Mogli mu zaufać. Prawda była taka, że zostawił Seventh Ward – zostawił cały Nowy Orlean – żeby pracować jako profesor na nowojorskiej uczelni. Ale Kreolem z Seventh Ward był od zawsze; jego babka otworzyła pierwsze w Luizjanie przedszkole dla kolorowych dzieci, przy Roman Street, między Annette a Allen, i wielu przyjaciół Joyce tam chodziło. Maurice wrócił z Nowego Jorku z szalonym pomysłem, że warto zająć się badaniem Indian Mardi Gras. Tylko garstka ludzi w Nowym Orleanie nosiła maski, większość z nich to byli czarni z sąsiedztwa, bez pieniędzy i pozycji. Kogo to w Nowym Jorku obchodzi? – zastanawiała się Joyce.

– Oooch – westchnął tłum i Joyce się odwróciła.

Tootie stał u szczytu schodów z rozpostartymi ramionami, turkusowe pióra błyszczały. Przy mankietach koszuli mieniły się cekiny. Na opinającej klatkę piersiową kamizelce wybrzuszały się skomplikowane ozdoby z koralików. Joyce ciężko nad nimi pracowała przez cały rok, pomagając nizać koraliki. Ujrzenie ich w końcu na Tootiem w pierwszych promieniach słońca wypełniło jej serce radością.

Tootie powoli zszedł po schodach, paw królewski zstępujący do swojego stada. Ricky Gettridge i Paul Honoré, młodzi pomocnicy, który poświęcili masę godzin na szycie kostiumu, wyszli zza drzwi, trzymając nad nim koronę.

– Oooch – westchnął ponownie tłum.

Wyższa niż człowiek i co najmniej równie szeroka, zrobiona z tych samych turkusowych piór korona była największa spośród wszystkich, jakie Tootie miał kiedykolwiek.

Zatrzymał się pod balkonem, kanciastą twarz okalała mu czarna peruka indiańskich warkoczy. Paul i Ricky opuścili koronę na jego głowę. Tootie użył starego kasku do futbolu – wbudował go w olbrzymią koronę, dzięki czemu trzymała się prosto. Tłum wiwatował, a Tootie, piękny jak nigdy, zrobił krok do przodu, oślepiając turkusem.

– Kuwaa! – krzyknął. – Kuwaa!

Zrobił obrót, wszystkie paciorki i cekiny zalśniły.

– Wielki wódz! – krzyczał tłum. – Wieeelki wódz!

Jedenastoletni Darryl – Mutt­-Mutt – zbiegł po schodach w krzywo uszytym kostiumie z białych piór. Biedny malec odkładał każdego centa, mył samochody w warsztacie, kupił sobie paciorki i pióra i nauczył się szyć, po prostu podglądając. To była zasada Tootiego: Mutt­-Mutt mógł się uczyć, patrząc, ale Tootie go nie nauczy, bo tatuś Tootiego nie nauczył go anyé – niczego. Indianin sam szyje swój kostium.

Mały zwiadowca Tootiego, ubrany w jaskrawopomarańczowy kostium własnej roboty, już tańczył na Villere Street, kierując się ku Bernard Avenue i szukając plemienia, z którym mógłby zmierzyć się Tootie. Nie mniej olśniewający młody chorąży niosący dużą turkusowo­-żółtą chorągiew Żółtej Pocahontas skinął na Tootiego i ruszył, a Tootie poszedł powoli za nim, dalej zaś kilkanaście osób z bębnami i tamburynami, wypełniając wąską uliczkę wrzawą i śpiewem: „Two­-way pocky way! Two­-way pocky way!”. Sąsiedzi na gankach tańczyli i wiwatowali. Maurice, kiedyś profesor, wyjaśniał białemu fotografowi:

– Słyszysz to „two­-way pocky way”? To z francuskiego, kreolskiego. T’ouwais, bas q’ouwais. Nikt ci nie uwierzy. Jesteś kupą gówna. Oni szydzą z innego plemienia.

Mutt­-Mutt – pokracznie, potykając się o własne nogi – pobiegł za Tootiem, a Joyce prawie pękło serce. Tootie przemierzy dziś pewnie ze dwadzieścia kilometrów, a Mutt­-Mutt będzie ciągnął się za nim, oglądając kolejne dzikie spotkania. Ale jak daleko dotrze? Czy po całej pracy, którą w to włożył, pod koniec dnia będzie zdruzgotany i rozczarowany, gdy Tootie warknie z dezaprobatą i każe mu zmykać do domu?

Joyce wróciła po schodach na górę. Zaczął się najdłuższy dzień w roku. Mieszkanie było ciche po gorączkowym harmidrze ostatnich przygotowań – zakładania rękawiczek, dopasowywania mokasynów, krzątających się barczystych facetów i śpiewach. Po całorocznej pracy nad kostiumem w dzień i w nocy, po tym, jak leżał na stole w kuchni i na każdej innej powierzchni domu, patrzenie, jak znika za drzwiami, przypominało uczucie, gdy ktoś w rodzinie umiera. Przez kolejne mniej więcej sześć tygodni, po jeszcze jednym występie w dniu Świętego Józefa, będą rozbierać go na części pierwsze, ostrożnie wkładając każdy koralik i cekin do odpowiedniej puszki, każde piórko do podpisanego papierowego worka. Cykl kostiumów był całym ich życiem.

Często myślała, że z nikim nie związała się bardziej niż z Indianami. Dorastając na skrzyżowaniu New Orlean i Allen Street, w sercu Seventh Ward, bała się Indian jak każdy. Wszyscy na Allen Street uciekali do domów i przez żaluzje oglądali idących ulicą wrzeszczących Indian. Kpili z siebie nawzajem, aż w końcu któryś padał martwy na bankiecie – twardym chodniku Nowego Orleanu – z nożem lub kulą w brzuchu. Gdyby Joyce poznała Tootiego, kiedy był w piórach, a nie w szykownym szarym garniturze na potańcówce w Monogramie, nie poświęciłaby mu nawet dwóch sekund. Co ją zmartwiło pierwszego wieczoru, to jak nagle ten smukły i uprzejmy kreolski chłopak wyszedł po wspólnym tańcu. Muszę wracać do domu i szyć, powiedział. Szyć? Co to za wymówka? Była pewna, że się z niej naśmiewa.

Pewnego wieczoru na początku ich zalotów Tootie zjawił się w domu Joyce, w którym mieszkała z dziewczynkami i maleńkim synkiem – rozwiodła się ze swoim bezwartościowym mężem – niosąc ze sobą masę piór i obszytych koralikami tkanin. Marynarka na wysokości ramienia przesiąknięta była krwią. To jego nastoletni syn, powiedział, zdejmując marynarkę i odsłaniając długie rozcięcie. Wdali się w sprzeczkę i syn dziabnął go nożem, a jego żona, znowu pijana, zabrała na wpół ukończony indiański kostium, zwinęła go w kłębek i wyrzuciła przez okno na ulicę. Mówił to tak, jakby ta kobieta wyrzuciła jego nieśmiertelną duszę. Tootie został na noc u Joyce i już nie odszedł. Codziennie rano wychodził do pracy, kładł tynki i wracał do domu każdego wieczoru. W piątek spieniężał czek w Circle Food Store i chował pieniądze pod dywanem w sypialni, żeby Joyce brała, kiedy były potrzebne. Raz na jakiś czas wypijał puszkę schlitza, ale to wszystko. Nie szalał z przyjaciółmi, nie gonił za kobietami. Wszystko, czego potrzebował, to siedzieć z nią do późna przy kuchennym stole i szyć. Ten kawałek tutaj, tak, mówił, nizając rządek niebieski obok czarnego, czerwony wir wewnątrz pomarańczowego koła. Tak szyj. Mam cały obraz tu, mówił, dotykając czoła tuż nad tymi błyszczącymi brązowymi oczami: martwisz się małym kawałkiem – zobaczysz.

Zapytała go wcześniej, jak to się stało, że został czarnym, który przebiera się za Indianina podczas Mardi Gras. Oczywiście znała standardowe wyjaśnienia – że zaczęło się to jako sposób na oddanie hołdu Indianom, którzy przyjęli zbiegłych niewolników, gdy zrobiło się bardzo źle, i że zaczęło się to jako sposób czarnych na ominięcie zakazu ich uczestnictwa w Mardi Gras. Ale chciała to usłyszeć od niego; on naprawdę wiedział. Jego odpowiedź sprawiła, że pokochała go jeszcze bardziej. Nie wiem, powiedział po prostu. Robili to, zanim ja się tu zjawiłem. Wiem tylko, że to kocham.

Na kominku w ich salonie stał las oprawionych zdjęć. Na najstarszym piętnastoletni Tootie i jego stryj Becate noszą wyszywane paciorkami tuniki, workowate spodnie zamszowe, a na głowach smętnie zwisające indycze pióra. Wyglądali jak Indianie ze starego czarno­-białego westernu. Tootie nienawidził tych strojów. Nie chcieli robić tego, co chciał, żeby robili, powiedział Joyce na początku ich znajomości. A co to było? – spytała.

Tylko pokręcił głową. Przez długi czas nie odpowiadał na to pytanie. Pewnego dnia wyjaśnił: chciał przerwać walkę.

Joyce prychnęła i machnęła ręką. Jej zdaniem cały sens bycia Indianinem to właśnie walka. Przez wiele lat każde Mardi Gras i każdy dzień Świętego Józefa kończyły się tak samo; Tootie wracał w pociętym kostiumie i z siniakami na twarzy. Polem bitwy zawsze okazywał się niewielki most pontonowy nad kanałem w Fourth Ward i okolicach Rocheblave, ten, na który mówili Magnolia. Ktoś wołał „humba, humba” – kreolskie wyzwanie – i się zaczynało. Joyce nieraz pytała, dlaczego musieli przechodzić przez ten most, a wyjaśnienia Tootiego za każdym razem były tak samo irytujące: Indianie chodzą tam, dokąd chcą. Dostawała szału.

Tootie zawsze obwiniał kostiumy. Gdyby człowiek włożył więcej z siebie w kostium, powiedział, nie musiałby walczyć. Każdego roku chodził do Circle Food Store, żeby zobaczyć się z mężczyzną, który ubija ptactwo, zabierał indycze pióra i robił kolejny kostium. I każdego roku wracał z Mardi Gras zakrwawiony.

Potem przyszedł rok, w którym nie poszedł po pióra tam gdzie zwykle. Zamiast tego pojechał autobusem z trzema przesiadkami do sklepu z kostiumami i dla hobbystów w Metairie i wrócił z reklamówkami pełnymi piór o tak oślepiającym pomarańczowym kolorze, że Bóg z pewnością nie zamierzał obdarzyć nimi żadnego ptaka. Kolejna torba pękała w szwach od koralików i błyszczących cekinów w rozsadzających mózg kolorach i rozmiarach. Gdy Tootie nie patrzył, Joyce zajrzała pod dywan – wszystkie pieniądze zniknęły.

Tootie musiał siadać do pracy właśnie wtedy, z wciąż bolącymi siniakami na twarzy po awanturze w Mardi Gras. Użył wytłoczek do jajek, unosząc nimi klapy kamizelki z kostiumu, i w ten sposób uwydatnił oślepiającą siatkę paciorków: trójwymiarowy kostium, tak go nazwał. Jego ojciec marzył o takim. Ten kostium, powiedział jej, sprawi, że przestaną walczyć na pistolety i noże, a zaczną walczyć na igłę i nici.

Tootie zawsze był ostrożny, kiedy ludzie pytali o proces powstawania kostiumu, ale z powodu tego trójwymiarowego pomarańczowego ogarnęła go obsesja na punkcie tajemnicy. Nikt nie mógł przejść przez drzwi, dopóki nie zniknął z pola widzenia każdy jego skrawek. Zaglądał pod dywany i rozkładaną sofę, żeby nigdzie nie pozostał ślad jasno­pomarańczowych piór. Kostium był tak oślepiająco jasny, że w ostrym świetle kuchennej żarówki aż bolały oczy. Nakrycie głowy – Tootie nazywał je koroną – promieniowało na wszystkie strony, a pośrodku unosił się wąż. Wykonując w kuchni piruety, Tootie stawał się człowiekiem, na którym płonęły cekiny. Nie pozostał ślad hollywoodzkich Indian.

Spełniło się wszystko, o czym Tootie marzył. Tego roku wrócił do domu bez siniaków. Jego kostium oślepił. I zaczęli od niego odgapiać; już nikt nigdy nie zrobił kostiumu z wymęczonych i postrzępionych indyczych piór. Każdy poszedł w kolory. Uszycie kostiumu, który mógłby się równać z kostiumem Tootiego, kosztowało masę pracy i pieniędzy; nikt nie chciał harować cały rok i ryzykować, że jakiś baran potnie go rozbitą butelką piwa i zachlapie krwią. Jeśli o to chodzi, Tootie osiągnął swój cel i wyprzedził wszystkich. Zielony kostium, biały kostium, różowy kostium, rok po roku każdy okazywał się piękniejszy, bardziej skomplikowany, bardziej niezwykły od poprzedniego.

Joyce spędziła popołudnie, wpadając na różne imprezy z okazji Mardi Gras w swojej okolicy, zaglądając co jakiś czas do dzieci z pierwszego małżeństwa – Gwendolyn, Phyllisa i Charlesa – które opiekowały się jej najmłodszą, małą Denise. Trochę po piątej Joyce stała w kuchni i panierowała filety z suma, kiedy usłyszała gwar na ulicy. Otworzyła drzwi i zobaczyła Tootiego, miał wykrzywioną twarz, za nim stał Mutt­-Mutt i trzymał się za nogawkę. Korona Tootiego zniknęła. Jego piękny turkusowy kostium był podarty i splątany. Na twarzy zaczął pojawiać się coraz bardziej zielony siniak. Mutt­-Mutt płakał. Podbiegła do nich, położyła rękę na pokrytym piórami ramieniu Tootiego i poczuła, że spomiędzy jej palców wypływa woda.

– Węże strażackie! – krzyknął Tootie, starając się uwolnić od zniszczonego kostiumu. – Byliśmy na Orleans i Claiborne, jak zawsze, spokojnie. Nagle zjawia się policja z psami i wóz strażacki, i megafony. „Mardi Gras się skończyło!” Tak jakby oni nie paradowali wciąż na St. Charles. Jakby nie siedzieli w barach przy Bourbon Street. Ale nie, to my musimy zejść z ulicy, bonasze Mardi Gras się skończyło!

Mutt­-Mutt drżał w swoich mokrych piórach. Joyce zdjęła mu przez głowę kamizelkę i koszulkę i kazała wziąć gorącą kąpiel.

– Pokaż mi ten siniak – powiedziała, ale Tootie ją odtrącił i wyjął z lodówki butelkę wody z pływającymi w niej ząbkami czosnku, jego kreolskie lekarstwo na wszystko.

– Nie ma pozwolenia, mówili, zupełnie jakby Indianie kiedykolwiek potrzebowali pozwolenia, żeby przyjść na Mardi Gras! – Wypił szklankę wody czosnkowej. – Byli gotowi do interwencji, od razu, nikt nie miał szansy zejść im z drogi. – Tootie starał się powstrzymać łzy. – Kopali kobiety i dzieci, po prostu rzucali je na ziemię. Skierowali na nas węże strażackie, jak gdybyśmy wzniecali zamieszki. – Tootie ciężko usiadł na kanapie. – Policja nic nie rozumie. Widzą Indian i myślą, że pod kostiumami mamy noże i pistolety. Traktują nas jak zwierzęta. – Zmarszczył brwi i zacisnął szczęki. – Popatrz na mój kostium – dodał. – Nawet nie wiem, czy będę mógł ponownie użyć tych piór.

Joyce w żaden sposób nie mogła pomóc.

– Policja nic nie rozumie – powiedział Tootie. – Oni po prostu nie rozumieją.

FRANK MINYARD

Bourbon Street1967

Doktor Frank Minyard zdjął białą sportową marynarkę i powiesił ją na parkometrze.

– W butach czy boso? – krzyknął.

Po drugiej stronie ulicy Paul Hornung także zdjął marynarkę i podwijał rękawy koszuli.

– W butach – odkrzyknął Paul. – Jestem za bardzo pijany, żeby znaleźć sznurówki.

Wyszedł za nimi niewielki tłum i teraz stał na chodniku, niektórzy wciąż mieli zatknięte za kołnierz serwetki Old Absinthe ­House. Nie co dzień ma się możliwość oglądania zwycięzcy Heisman Trophy przymierzającego się do biegu pośrodku Bourbon Street – zwłaszcza gdy jest to Paul Hornung, gwiazda obrony, który zostawił Green Bay Packers, aby pomóc nowoorleańskiej drużynie futbolowej się pozbierać. No i każdy na Bourbon Street znał Franka.

Frank wyprężył klatkę piersiową i rozpostarł ramiona, czując się równie w formie jak Paul Hornung. Nie spieszył się z przygotowaniami, pozwalając gromadzić się tłumowi, i wziął głęboki oddech, żeby pozbyć się martini z głowy. Kochał zapach Dzielnicy Francuskiej: kuchni kreolskiej, koni zaprzężonych w powozy turystyczne, kawy, oraz bogaty, zielony odcień rzeki Missisipi. Kiedy wieść o wyścigu rozeszła się po barach i restauracjach przy Bourbon Street, ludzie powychodzili na chodnik, ściskając w dłoniach drinki. Z klubu wyszedł Pete Fountain, wciąż trzymał klarnet. Jim Garrison, prokurator okręgowy, pojawił się za nim.

– Frank! Pokonasz go, ty go kupiłeś! – krzyknął John Mecom, chłopięcy z wyglądu właściciel Saints.

Cała przecznica ryknęła śmiechem.

Emelie szła na wysokich obcasach chwiejnym krokiem środkiem ulicy i machała rękami, żeby zatrzymać ruch, jej czarne włosy falowały. Frank zaśmiał się na widok przystających taksówek. Jego żona może i była niewielka, ale za to sroga. Machnęła długim jedwabnym szalem, a Frank i Paul wystartowali. Frank trzymał tempo przez jakieś piętnaście metrów, ale Paul zaczął się wyrywać do przodu, więc Frank nie miał innego wyboru, jak tylko zatrzymać go ciałem. Obaj runęli w kupę śmieci na chodniku i śmiali się tak bardzo, że Frank myślał, że się udusi.

– Wszyscy do środka! – wrzasnął. – Ja stawiam!

To było wspaniałe życie. Frank był baronem miasta, witanym jak syn we wszystkich najlepszych miejscach Dzielnicy, znanym wszystkim, kochanym przez wszystkich. Nie mógł wejść do La Loui­siane, Napoleon House czy nawet New Orleans Athletic Club i nie spędzić pół godziny na pozdrawianiu znajomych. Frank, lat trzydzieści osiem, był głównym ginekologiem nowoorleanek; żaden inny lekarz nie potrafił tak odprężać kobiet, gdy siadały w fotelu. Nikt inny nie miał tak miękkiego głosu i dobrych manier, tak delikatnych dłoni, takiej umiejętności głębokiego patrzenia w oczy pacjentek. Żaden inny ginekolog nie wiedział tak dobrze, jak dotykać kobiet, jak do nich mówić, jak taktownie zadawać delikatne pytania. Żaden inny nie miał budowy ciała podobnej do Charlesa Atlasa i takich stalowoszarych oczu. Kobiety kochały doktora ­Minyarda i doktor Minyard kochał je – ich zapach, sposób poruszania się, śmieszne pomysły lęgnące się w ich małych główkach, emocje nieustannie wyczuwalne tuż pod powierzchnią. Kochał je inaczej w pokoju zabiegowym i inaczej po godzinach. Nasycały jego życie. Emelie odchodziła od niego dziesięć razy w ciągu dziesięciu lat za jego miłosne podboje, ale za każdym razem wracała, ponieważ ze wszystkich kobiet, które Frank kochał, Emelie kochał najbardziej, i ona o tym wiedziała.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

PRZYPISY

[1] Grupa ludzi organizująca w sezonie karnawałowym paradę lub wielkie przyjęcie, a także odpowiednio udekorowane platformy, które przejeżdżają przez miasto [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].

[2] Czarni mieszkańcy Nowego Orleanu, którzy tworzą niewielkie plemiona i w czasie Mardi Gras zakładają kostiumy inspirowane strojami indiańskimi. Zwyczaj ten sięga prawdopodobnie końca XIX wieku. Jedna z teorii mówi, że szycie kostiumów jest hołdem oddawanym lokalnym plemionom Indian, które dawały schronienie niewolnikom uciekającym z plantacji. Tradycja ta łączy elementy różnych kultur, co widać między innymi w kostiumach inspirowanych strojami indiańskimi, ale ozdabianych również typowymi dla niektórych afrykańskich kultur koralikami.

[3] Tu i dalej w przekładzie Stanisława Barańczaka.

[4] Czterdzieści osiem z pięćdziesięciu stanów USA dzieli się na hrabstwa – dwa wyjątki to Alaska i Luizjana. W Luizjanie bezpośrednim odpowiednikiem hrabstwa jest parafia cywilna (parish), na Alasce odpowiednik nie istnieje – części stanu należą do okręgów lub miejscowości (boroughs).

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji:[email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected],

[email protected]

Dział marketingu:[email protected]

Dział sprzedaży:[email protected],

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki:[email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I