Dziewcak Dziewczyna z puszczy - Małgorzata Urszula Laska - ebook

Dziewcak Dziewczyna z puszczy ebook

Małgorzata Urszula Laska

0,0

Opis

Losy bohaterów rozgrywają się w otoczeniu przyrody, w pięknym miejscu jakim są Kurpie Zielone. Ich problemy, miłości, smutki i radości osadzone są realiach lat osiemdziesiątych minionego stulecia, ale wydarzyć się mogły i dziś. Główną bohaterkę poznajemy jako młodą dziewczynę, próbującą się wyrwać ze wsi, na której nie widzi dla siebie przyszłości. Towarzysząc jej burzliwym losom, doznajemy rozterek jak w prawdziwym życiu. Niesamowicie sprawnie poprowadzona akcja, barwne postacie i zagmatwane losy bohaterów sprawiają, że powieść czyta się jednym tchem. Zaskakujące zakończenie wynagradza wszystkie łzy jakie popłynąć mogą w trakcie lektury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Małgorzata Urszula Laska

Projekt okładki: Agnieszka Kazała

Zdjęcie na okładkę: Małgorzata Urszula Laska

Zdjęcie na okładkę pochodzi z prywatnych zbiorów autorki

Wzory kurpiowskie do okładki i wnętrza: QRP

Skład i łamanie: WLBP

Korekta i redakcja: Marta Kosmaty – Korekto.pl (Grupa Dutkon.pl)

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: II, Warszawa 2023

Patronat główny i sponsor:

Aldo Sp.j. PPHU Leszek i Andrzej Długołęccy

Patronat:

RCKK – Regionalne Centrum Kultury Kurpiowskiej w Myszyńcu

QRP – pamiątki kurpiowskie

Związek Kurpiów

Twoje Miasto – magazyn polonijny

Warszawska Kulturalna

Recenzje Agi – nietypowerecenzje.blogspot.com

Zaczytana do samego rana - blog

Miłość do czytania - blog

ISBN: 978-83-66945-12-8

Drodzy Czytelnicy.

Książka, którą oddaję w Wasze ręce, jest mi bardzo bliska, ponieważ losy głównej bohaterki toczą się na Ziemi Kurpiowskiej. Ja także tam się urodziłam, spędziłam swoje dzieciństwo i młodość. Pozostały wspomnienia i sentyment, które z perspektywy czasu i odległości mojego obecnego miejsca zamieszkania wydają mi się jeszcze bliższe i nabierają wyrazistości. Nie zawsze były to czasy mlekiem i miodem płynące, jednak tak je pamiętam, zwłaszcza lata osiemdziesiąte i czasy PRL-u. Fabuła książki, postacie, Miodowo i Białowo, to fikcja literacka. Jednak występują tu także autentyczne nazwy miejscowości, instytucji, rezerwaty przyrody, zabytki i skanseny kurpiowskie. Dla osób, które nie miały okazji poznać tego wyjątkowego regionu Polski, przedstawiam w kilku zdaniach najważniejsze informacje.

Puszcza Zielona (zwana także Puszczą Myszyniecką), to okolice Ostrołęki, Kadzidła, Myszyńca, Nowogrodu i Łysych. Nazwa Kurpie pochodzi od noszonych dawniej, samodzielnie wykonanych chodaków z lipowego łyka. Jest to jeden z największych i najciekawszych regionów etnograficznych w Polsce; z zachowaną gwarą, strojem ludowym, muzyką, pieśnią, tańcem, zwyczajami i drewnianą architekturą. Położenie puszczy i nieurodzajne ziemie sprawiły, że jej mieszkańcy zmuszeni byli do samowystarczalności i czerpania korzyści przede wszystkim z bogactw naturalnych: bartnictwo, bursztyniarstwo, rybołówstwo, łowiectwo i smolarstwo. W wielu miejscach możemy obejrzeć rękodzieło ludowe, wyroby bursztyniarskie, hafty, wycinanki, tkaniny z lnu i wełny. Wiele osób do dzisiaj posługuje się tu gwarą kształtowaną latami, na którą wpłynęły warunki historyczne i geograficzne, co ciekawe, różniącą się nawet w sąsiadujących wioskach, np. tytułowa „Dziewcak” wymawiana jest także jako „dziewcok”, a zaimek „się”, wymawiany jest „sia” lub „sie”. Końcówki czasowników wymawiane są często jako „o”, np. przyniosą – przynioso, idą – ido. Innymi ciekawymi elementami jest zmiękczanie „p” na „psi”, np. papieros – papsieros, pies – psies. „W” wymawiane jest natomiast jako „zi”, np. wiesz – zies, wilk – zilk. Ogólnopolskie „sz”, „cz”, „ż”, „dż” wymawiane są jako „s”, „c”, „z”, „dz”, np. szafka – safka, czajnik – cajnik, żaba – zaba. To tylko kilka przykładów, które występują w gwarze kurpiowskiej. Posiada ona o wiele więcej struktur gramatycznych i słowa, których nie usłyszymy w żadnym innym miejscu w Polsce, takie jak „jedzionka” – agrafka. Dla zainteresowanych na końcu książki znajduje się minisłowniczek gwary kurpiowskiej. Korekta tekstu była bardzo trudna, ponieważ dialogi zapisane zostały gwarą kurpiowską. Kurpiowszczyzna przyciąga coraz więcej turystów. Zachęca bogatą i różnorodną kulturą regionu i interesującymi wydarzeniami folklorystycznymi, takimi jak Miodobranie Kurpiowskie, Wesele Kurpiowskie, Niedziela Palmowa, pokazy rękodzieła ludowego, widowiska, warsztaty, prezentacje kulinarne, przeglądy kapel kurpiowskich i wiele innych. Największym badaczem i miłośnikiem Kurpiów był Adam Chętnik (ur. 1885, zm. 1967). Możemy się dzisiaj wiele dowiedzieć z jego dorobku naukowego lub odwiedzić piękny Skansen Kurpiowski położony nad Narwią w Nowogrodzie, którego był założycielem.

Wiele osób, świadomie lub nie, przyczyniło się do powstania tej książki, opowiadając mi anegdoty lub inne ciekawostki. Chciałabym o niektórych z nich wspomnieć, okazując w ten sposób swoją wdzięczność:

Adam B., Ania K., Anna S., Artur F., Barbara G., Bogusia L., Bolesław L., Brygida L., Danuta L., Dorota S., Edyta K., Edyta P., Emilia P., Grzegorz L., Jarek Ś., Justyna L., Krzyś G., Kuba P., Marcin D., Monika S., Regina L., Zdzisiek Ś., Zofia Ł., Zygmunt L.

Osobno pragnę serdecznie podziękować Andrzejowi i Leszkowi Długołęckim, dzięki którym wydanie książki nabrało rozmachu.

Wiersz Wyobrażenie o miłości zamieściłam dzięki uprzejmości Anny Szydlik (bibliotekarki z Czarni), za co serdecznie autorce dziękuję.

Zapewniam jednak, że zbieżność nazwisk bohaterów książki, miejsc oraz zdarzeń jest przypadkowa. Tłem muzycznym książki są pieśni kurpiowskie, biesiadne, muzyka lat osiemdziesiątych, a także kultowa piosenka Biały Miś, której nie mogło zabraknąć w tym czasie na wiejskich weselach i potańcówkach. Do dziś oddaje ona klimat tamtego okresu. Jej autorem jest prawdopodobnie Mirosław Górski z grupy bigbitowej Dowcipnisie, wtedy żołnierz stęskniony za ukochaną. Utwór, jako że nie został zarejestrowany, uznany za bezpański grany był i nagrywany przez wiele kapel, a słowa znała każda panna. Skoro akcja książki rozgrywa się w rejonie wyjątkowo pobożnym, grzechem byłoby zapomnieć o pieśniach religijnych. Tradycją na Kurpiach jest wspólne śpiewanie na przykład Gorzkich Żali w czasie Wielkiego Postu czy organizowanie spotkań majówkowych przy przydrożnych krzyżach i kapliczkach. Krótkie fragmenty tych pieśni wykorzystałam w książce. Losy bohaterów byłyby mało interesujące, gdyby nie rozgrywały się w tym pięknym miejscu, w otoczeniu przyrody oraz w istniejących wtedy realiach. Nie mogłabym ich problemów, miłości, smutku czy radości osadzić w innym zakątku Polski. To wszystko zdarzyć się mogło tylko tu – w Puszczy Kurpiowskiej. Zapraszam w podróż w czasie i życzę miłej lektury.

Autorka

Danka

– Strup! Strup! – kilkoro dzieci biegło i wołało za starszą od nich dziewczynką, śmiejąc się i mając z tego niezły ubaw. Dziewczynka o imieniu Danka nie reagowała. Nie uciekała i się nie broniła. Szła poważna, z pochyloną głową. Nagle poczuła uderzenie śnieżką w plecy. Następna śnieżna kula trafiła ją w głowę, tuż przy uchu. Dobrze, że gruba, wełniana czapka złagodziła czyjś celny cios. Zatrzymała się i odwróciła do grupy młodszych koleżanek i kolegów. Nie powiedziała ani słowa. Przechyliła na bok głowę, patrząc na nie pełnym bólu wzrokiem. Były w tym spojrzeniu bezradność, samotność, cierpienie i żal. Dzieci, jedno po drugim, odwróciły się zakłopotane i pobiegły rzucać śnieżkami do innego celu – śnieżnobiałego bałwana, który stał na szkolnym placu. Wolnym krokiem poszła za swoją klasą do gospodarskiego domu, który znajdował się nieopodal, na lekcję religii.

*

Kilka lat wcześniej, kiedy 13 grudnia 1981 roku wybuchł stan wojenny, Danka była na górce w lesie i zjeżdżała z bratem po śniegu na wypchanych sianem, plastikowych workach po nawozach sztucznych. Tego dnia telewizja nie nadała Teleranka o 9.00, więc rozczarowane dzieci znalazły na zewnątrz inną rozrywkę. Otulona śniegiem puszcza zapraszała do białej zabawy. Dzieciom w uszach brzmiały jeszcze dziwne słowa: STAN WOJENNY. Wymienił je w swoim telewizyjnym przemówieniu, na tle przechylonego polskiego orła gen. Wojciech Jaruzelski. Nie rozumiały, o co chodzi, ale czuły, że stało się coś bardzo złego. Ze strachem spoglądały w niebo, czy nie pojawią się samoloty i nie zaczną zrzucać bomb. To znowu będzie wojna? Zadawały sobie to pytanie, ale nie wiedziały z kim i dlaczego. Gdzie jest ten nieprzyjaciel, wyjdzie z lasu i będzie do nich strzelał? Jak wygląda? Czy będzie jak w filmie Czterej pancerni i pies? A może będzie jeszcze gorzej? Co innego film, a co innego rzeczywistość!

Zjeżdżanie z górki nie sprawiało jej tego dnia radości, więc wróciła do domu. Zapytała rodziców, ale oni ją uspokoili, że żaden nieprzyjaciel nie przyjdzie, a to jest coś takiego jak wojna domowa i mają nadzieję, że do rozlewu krwi nie dojdzie. Tak. Kryzys jest w całej Polsce, demonstracje, zamieszki, ale u nich w puszczy może tego nie odczują. Zresztą mieszkają przecież na wsi, więc nic im nie grozi. Jedzenia nie zabraknie, mięso z własnego uboju, warzywa i owoce z ogródka, jakieś przetwory w piwnicy – nie ma obaw, że będą głodować. Tłumaczyli, jak mogli. Uważali, że jest to teraz wielką zaletą mieszkać z daleka od tego bałaganu. W mieście co innego. Strajki w zakładach pracy, w sklepach puste półki, brak wszystkiego, co tylko może być potrzebne w codziennym życiu. Dankę to trochę uspokoiło, chociaż rząd poszerzył zakres reglamentacji, wprowadzając coraz więcej ograniczeń, jak na przykład kartki na żywność, a o rzeczach, takich jak przepustki, godzina policyjna, zamknięte granice, wyłączone telefony, Solidarność, Danka słyszała tylko w telewizji. Na takim odludziu, gdzie do najbliższego miasteczka było 10 kilometrów, życie toczyło się własnym tempem. Po kilku miesiącach stan wojenny nie kojarzył się dziewczynce, jak na początku, z wojną, żołnierzami, bronią, czołgami, ale z biedą. Mijały dni, nikt nie strzelał, można nadal było chodzić do szkoły. Stan wojenny został oficjalnie zniesiony w 1983 roku i wszyscy byli zmuszeni przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Przyjmować to, co przynosiły kolejne lata.

*

Zima w tym roku dawała się we znaki. Trudno było przebrnąć przez zasypaną śniegiem leśną drogę. Obciążone śniegiem gałęzie łamały się i spadały na linie energetyczne. Te z kolei rwały się i pozbawiały wioski na kilka dni, a nawet tygodni, prądu. Wieś jednak radziła sobie z tym problemem. Prawie w każdym domu stała kuchnia kaflowa albo mały żeliwny piecyk. Dawały dużo ciepła, ponieważ rura odprowadzona do komina dobrze się nagrzewała. Wodę noszono ze studni; chociaż często zamarzała, wystarczyło uderzyć ją jakimś drągiem i znowu była dostępna. Największą niedogodnością był dojazd do miasteczka. Tylko konie i sanie mogły się przedostać. Co niektórzy bogatsi gospodarze posiadali już ciągniki. Wystarczyło podpiąć dwukółkę, zapakować pasażerów na prymitywne ławki i w drogę! Łatwiej i wygodniej było takim środkiem transportu pojechać do kościoła albo na targ. Większy problem był z lekarzem. Karetka pogotowia nie mogła przejechać przez niektóre odcinki i chorego trzeba było dowieść na własną rękę. Pomimo ostrej zimy mieszkańcy wsi radzili sobie z kryzysem, który ogarnął cały kraj, zaopatrując się we własne zapasy lub pomagając sobie po sąsiedzku. Nie wszystko mogli jednak wyprodukować. Co innego jajko, ziemniak czy mleko, a co innego odzież, środki chemiczne i opatrunkowe, leki, przybory szkolne czy materiały budowlane. Gospodarzom trudno było obejść się bez nowych maszyn i części rolniczych, środków ochrony roślin czy nawozów. Bez talonów trudno było coś dostać. Jeżeli ktoś nie miał znajomości w sklepie, gminnej spółdzielni czy zakładzie pracy, pozostawało mu liczyć tylko na siebie. Za sprzedany „żywiec” można było otrzymać talony i kupić niezbędną rzecz, jeżeli tej w ogóle wystarczyło. Gdy w wiejskim sklepiku czasami „coś rzucili”, wiadomość obiegała lotem błyskawicy całą wieś. Zdarzało się, że tym pierwszym udało się cokolwiek nabyć, ale ci, którzy dobiegli później, kończyli na staniu w kolejce i odejściu od kasy z pustymi rękami. Tylko octu nie brakowało. Czasami kilka kartonów produktów chemicznych, jak na przykład pasta do zębów czy szampon, przywożono do szkół i sprzedawano po jednej sztuce na rodzinę. Ludzie cieszyli się i z tego, bo nawet płyn do mycia naczyń był prawie nieosiągalny. Pomoc zaczęła napływać także z zagranicy. Dary dotarły również do ich miasteczka na Kurpiach, Miodowa. Kościół był odpowiedzialny za to, aby wszystko zostało sprawiedliwie podzielone między parafian. Niestety najwięcej otrzymali ci najmniej potrzebujący. Naprawdę biedni ludzie wstydzili się prosić o takie „prezenty”. Kiedy w końcu się zdecydowali, nie było już wyboru – najlepsze rzeczy trafiły do tych, którzy zadbali o to, aby zdobyć jak najwięcej. Później tym po prostu handlowano. Zapadła więc decyzja, aby część darów trafiła także na wieś. Najlepszym rozwiązaniem było dostarczenie ich tam, gdzie odbywały się lekcje religii. Właśnie przyszła kolej na wieś Białowo. Dzieci z niecierpliwością czekały na prezenty. Może przywiozą słodycze albo zabawki? – myślały z nadzieją te młodsze. Tylko dzieciom rodzin pracowniczych przysługiwały paczki na święta, najczęściej ze słodyczami i pomarańczami, co było wielkim rarytasem. Dzieci rolników nie miały tego luksusu i kiedy dowiedziały się, że otrzymają prezenty, nie posiadały się z radości i z nadzieją spoglądały przez okno na zasypaną śniegiem drogę.

– Dary przywieźli! – krzyknął Staś. Wszyscy spojrzeli w stronę okna, przez które widać było wolno wjeżdżającą niebieską nyskę. Kierowca nie wyłączył silnika, czekał cierpliwie, aż ktoś wskaże miejsce, gdzie mógłby wypakować worki z darami.

– Poczekajcie dzieci – powiedział ksiądz Henryk, widząc przez okno niebieskie auto. Wyszedł na zewnątrz, a zaraz za nim gospodarz. Pokazali kierowcy, aby wjechał do stodoły. Ksiądz przyjeżdżał i nauczał religii w oddalonym od szkoły o około dwieście metrów, prywatnym gospodarskim domu. W szkole katecheza nie mogła się odbywać. Właściciele pobliskiego domu udostępnili w tym celu jeden, niewielki pokój. Było w nim o tej porze przeraźliwie zimno. Kaflowy piec nie ogrzewał wystarczająco pomieszczenia, więc uczniowie siedzieli w czapkach i kurtkach, tuląc się jeden do drugiego jak kury na grzędzie. Ławki pamiętały chyba II wojnę światową. Wprawdzie zostały odnowione, pomalowane na zielono, jednak blat był pochyły, a na środku znajdował się jeszcze otwór na kałamarz i wgłębienie na piórnik. W zasadzie w latach osiemdziesiątych nie używano już takich ławek, zastępowano je nowymi, wykonanymi z płyty i metalu. Jednak w Białowie się nie przelewało, wsi nie stać było na zakupienie nowych, więc korzystano z nich nadal. Przetrwały i służyły teraz następnemu pokoleniu. W kącie pokoju stał stoliczek przykryty haftowanym obrusem. Mały, wiejski ołtarzyk, którego nie mogło zabraknąć w każdym wiejskim domu. Na nim dwa kryształowe wazony ze sztucznymi kolorowymi kwiatami, a pomiędzy nimi figurka Matki Boskiej. Obok niej klęczały dwa gipsowe anioły, pochylając pokornie swoje głowy. Ktoś położył dodatkowo jeszcze kilka obrazków przedstawiających świętych. Ściany pomalowane były na niebiesko, a na nich wisiały obrazy, również o charakterystyce religijnej. Całość dopełniał wielki, drewniany krzyż wiszący nad tablicą.

Danka weszła ostatnia i usiadła sama w pierwszej ławce. Do niej nikt się nie tulił. Czuła, jak zimno szczypie ją w nos i uszy. Stopy, pomimo grubych skarpet, marzły. Kozaczki po mamie były za cienkie na taki mróz. Kiedy reszta z ciekawością obserwowała, co działo się za oknem, ona przeglądała mimowolnie swój zeszyt do religii. Nie zwracała uwagi na resztę klasy, nie interesowało jej, co robią. Nagle koledze z tylnej ławki, Zbyszkowi, spadł długopis i potoczył się pod ławkę Danki. Schyliła się i podała mu go. Zbyszek wyciągnął rękę, jednak zawahał się. Ktoś z boku parsknął śmiechem.

– Weźnies łod tego strupa? – padło ironiczne pytanie. – Toć jesce sie zarazis – dorzucił inny.

Danka trzymała jeszcze chwilę długopis w powietrzu, nie wiedząc, co z nim zrobić. Po krótkim zastanowieniu położyła go na ławce kolegi. Zbyszek, mając na uwadze komentarze, naciągnął rękaw swetra na rękę i przez dzianinę podniósł długopis. Jego wartość była dla niego zbyt cenna i pragnął swój przedmiot natychmiast odzyskać. Następnie długo i starannie czyścił go leżącą przy tablicy szmatą. Dla Danki nie było to nic nowego. Od kiedy poszła do szkoły, na skórze jej głowy, a później na całym ciele zaczęły pojawiać się swędzące plamy pokryte łuską. Myślała, że to skutki przebytej wcześniej ospy. Matka wybrała się z nią do jedynego w miasteczku lekarza. Obejrzał, pokiwał głową i po zastanowieniu przepisał maść salicylową. Dodał, że jego zdaniem nie jest to alergia ani grzybica, a choroba przypomina bardziej łuszczycę skóry i wyleczyć jej niestety się nie da. Udzielił porady, co należy robić, aby złagodzić objawy, jak się odżywiać i dbać o skórę. Zaproponował na koniec mycie głowy w wywarze z szałwii. Po wizycie u lekarza choroba ustąpiła, aby pojawić się po kilku miesiącach w jeszcze w gorszej formie. Matka pojechała z nią w końcu do lekarza dermatologa w oddalonym o sześćdziesiąt kilometrów mieście, ale ten postawił tę samą diagnozę, co lekarz w Miodowie. Jak sięgała pamięcią, wszyscy w szkole się od niej odsuwali i przezywali ją „Strupem” Na całym ciele Danki, a nawet kolanach i stopach tworzyły się różowe grudki, zlewały ze sobą i były pokryte srebrnoszarą łuską. Choroba dokuczała jej czasami mniej, czasami bardziej, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Gorliwie przypominano jej o niej na każdym kroku: przezwiskami, wyśmiewaniem i trzymaniem się od niej na odległość. Próbowała tłumaczyć swoim koleżankom i kolegom, że się nie od niej nie zarażą, a lekarz powiedział, że to prawdopodobnie genetyczne. Jednak jej zapewnienia nie pomagały. Została odizolowana od reszty klasy. Zrezygnowała i nie walczyła już o akceptację. Zamknęła się w sobie, cierpiała, ale postanowiła, że nie będzie zabiegać o koleżeństwo i przyjaźń. Sama nie wiedziała, jak udało się jej przetrwać te szkolne lata. Ale udało się. Teraz była już w ósmej klasie i do końca roku pozostało zaledwie kilka miesięcy.

– Chodźcie, wybierzecie sobie coś fajnego, jest bardzo dużo ubrań, dla was i dla waszych bliskich – ksiądz Henryk wszedł i poprosił uczniów, aby poszli za nim do stodoły. Cała klasa udała się tam z ciekawością. Na klepisko rzucono jakąś plandekę, a na niej rozłożono dary. Dzieci były rozczarowane. Nie były to ani słodycze, ani zabawki, tylko używana odzież z Francji. Nie o tym marzyły, ale w końcu jakieś buty czy ubranie też były im potrzebne. Każdy chciał coś dla siebie wybrać, ale ociągano się trochę. Jakaś duma blokowała skorzystania z takiej formy pomocy. Danka stała z boku, czekała aż inni sobie coś wybiorą. Z przyzwyczajenia. Chciała oszczędzić sobie nieprzyjemności, kiedy każdy odsuwa się od niej z obrzydzeniem. Uczniowie spoglądali na siebie zakłopotani. Nie było chętnego, który pierwszy wyciągnie po te dary rękę, chociaż dla wszystkich było oczywiste, że naprawdę ich potrzebują. Na kartki można było kupić tylko jedną parę obuwia na cały rok! Ubranie również było trudno zdobyć, a ponad to kosztowało niesamowicie dużo i było słabej jakości. Nagle Jurek, trzymając ręce w kieszeniach, rzucił wzgardliwie:

– Takie dziadostwo! A na co to komu!?

Ksiądz Henryk, słysząc takie słowa, spoważniał, a jego twarz sczerwieniała ze złości. Następnie podszedł wolno do chłopca, położył mu rękę na głowę i zapytał poważnie:

– Dlaczego tak uważasz, synu?

– No bo tak, jakieś stare łachy! Nie potrzeba nam takiej jałmużny, nie jestem żebrakiem! – odpowiedział Jurek.

– Ależ nikt cię nie zmusza, niech te rzeczy wezmą ci, którzy się nie wstydzą – powiedział ksiądz i delikatnie zanurzył swoje palce w jego gęstych blond włosach. Nagle Jurkowi twarz wykręcił grymas bólu i zaczął stawać na palcach. To ksiądz trzymał go mocno za włosy, ciągnął do góry, aby następnie szarpnąć jasne kędziory. Później otrzepał z wyrwanych włosów palce. Był bardzo zdenerwowany.

– W to wszystko – wskazał drżącą ręką leżące na plandece dary – ktoś włożył swój czas i pieniądze. Chciał ofiarować trochę radości i pomocy potrzebującym. Więc proszę, jeżeli są tacy, którzy tej pomocy nie potrzebują i nie chcą, mogą pójść do domu. A ty, Jurek, nie wiem czemu jesteś taki dumny? Nie potrzebujesz pomocy? Taki bogaty jesteś? Właśnie widzę – dodał ironicznie.

Popatrzył na zniszczone spodnie chłopca i wymiętą, zbyt cienką na tę porę roku kurtkę, prawdopodobnie po starszym bracie. Pokręcił z dezaprobatą głową.

– Dla reszty mam jeszcze trochę żywności – zwrócił się do stojących niepewnie dzieci.

Przyniesiono stół i zaczęto dzielić między wszystkich dziwny ser koloru pomarańczowego i słonawe masło. Obrażony Jurek natychmiast zabrał szkolną torbę i udał się w stronę domu. Tylko jeszcze jeden chłopiec udał się za nim, ale to bardziej z koleżeńskiej solidarności niż z przekonania. Kiedy byli już w bezpiecznej odległości od księdza, Jurek zacisnął pieści i powiedział przez zęby:

– Zobac, mało mnie dziad nie oskalpował – wycedził i pogłaskał się po obolałej głowie, a na jego dłoniach zostały jeszcze wyrwane przez księdza pojedyncze włosy. – Ja mu jesce pokaze! – wygrażał się księdzowi. Kolega wzruszył ramionami. Szkoda mu było, że przez Jurka nie skosztuje tych zagranicznych smakołyków.

Danka, widząc, że jej koleżanki i koledzy wybrali sobie już wszystko ze sterty ubrań, jako ostatnia postanowiła poszukać czegoś dla siebie. Znalazła płaszczyk, przymierzyła, pasował, jakby był specjalnie dla niej uszyty. Do tego niesamowicie praktyczny, bo dwustronny – z jednej strony w kratę, a z drugiej w ciemnoczerwonym kolorze. Danka się cieszyła. Znalazła jeszcze czerwony beret i ładne dżinsowe spodnie. Musiała się śpieszyć, bo nadchodziły następne klasy. W ostatniej chwili zauważyła sweter i chustkę dla mamy. Dostała jeszcze od księdza ser, masło i coś podobnego do kakao, ale bardziej przypominało rozpuszczoną czekoladę. Tak obdarowana wróciła do domu. Cieszyła się niezmiernie. Takie skarby. Nie przypuszczała, że coś takiego jak szynka w puszkach, słodycze, pomarańcze, zabawki nie dodarły do Białowa. Tych darów biedne dzieci nigdy nie zobaczyły, bo cieszyły inne oczy i inne brzuchy.

Jej rodzice zajmowali się, jak większość mieszkańców na tym terenie, prowadzeniem gospodarstwa rolnego. Zabudowania schowane były w starym borze, otoczone wysokimi świerkami i sosnami. Poza lasem posiadali trochę uprawnej roli, kilka hektarów, ale ziemia była słaba i mało urodzajna, miejscami zachowały się już tylko nieużytki. Dlatego dorabiali sobie tkaniem chodników na tradycyjnych krosnach, które stały w domu. Było to ciężkie i pracochłonne zajęcie, ale wzmacniało domowy budżet. Podstarzali rodzice mogli liczyć tylko na pomoc Danki, bo jej dwóch starszych braci prowadziło własne życie. Starszy z nich, Andrzej, założył już rodzinę i mieszkał w sąsiedniej wsi. Młodszy, Mirek, został w domu, ale sprawiał same problemy. Szkołę podstawową ukończył z trzyletnim opóźnieniem. Wagarował, nie uczył się, pił i palił, tak że nauczyciele, mając dosyć takiego ucznia, który miał też zły wpływ na innych, umożliwili mu ukończenie tej szkoły, aby w końcu się go pozbyć. Miał teraz 17 lat, ale pożytku z niego nie było żadnego. Rodzice bali się jego złego humoru i aby uniknąć awantury, zgadzali się na coraz to nowe zachcianki. Nie miał respektu ani do ojca, ani do matki. Danka również mu ustępowała, ponieważ potrafił i dla niej być bardzo agresywny. Panoszył się więc w domu, mając za nic swoich rodziców i młodszą siostrę. Czasami najstarszy brat przywołał go do porządku, ale pomagało to na krótko, zwłaszcza że Andrzej był zajęty własnym gospodarstwem i własną rodziną. Jedyną nadzieją było to, że Mirek dostanie wkrótce wezwanie do wojska i może tam trochę zmądrzeje, a oni przez dwa lata od niego odpoczną.

Ostatnie miesiące w szkole podstawowej mijały bardzo szybko. Danka wiedziała, że nie będzie tęsknić za tym okresem swojego życia. Chciała jak najszybciej zamknąć za sobą ten etap. Marzyła o dalszej nauce i wyrwaniu się z tego środowiska. W szkole była przeciętną uczennicą. Mimo tej całej sytuacji, braku przyjaciół i odosobnienia jej wyniki w nauce nie były najgorsze. Tym bardziej, że nie miała na nią zbyt wiele czasu, ponieważ po szkole zawsze pomagała w domu i w gospodarstwie.

Rodzice nie byli zachwyceni, kiedy oznajmiła im pewnego ranka, że chciałaby uczyć się w liceum ogólnokształcącym i zdać maturę, a jak się uda, to pójść na studia.

– Cyś ty zgłupsiała? – wykrzyknął ojciec, a brat siedzący przy starej kaflowej kuchni popukał się znacząco w czoło i ze złością powiedział:

– A kto matce pomoze i w polu, i przy oporządku, krowy wydoi, a i łoprać trza, w chałupsie posprzątać, co do jeścia uwarzeć, chodnikow na handel natkać… – tchu mu zabrakło – no kto?

– Jak to kto? Ty – odpowiedziała spokojnie, wskazując na Mirka.

Wszyscy zaniemówili, a brata ogarnął śmiech.

– No, jesce poziec ze statki mom zmywać i portki prać, ha, ha, chłopy tego łu nas nie robzią – i rozłożył się jeszcze bardziej, zakładając ręce na brzuchu.

– To niech się nauczą, zamiast się obijać i pasożytować na innych – burknęła Danka, a Mirek zerwał się, skacząc jej do oczu. – Coś ty smarkata poziedziała! – zamachnął się, aby ją uderzyć. Matka skoczyła między nich i zaczęła ich rozdzielać.

– Przestańta, toć niech sia dziewcak łucy, kiej chce. Nie bandziem jej zabraniać. Ja tu dom rade. Az tyla tyj roboty nima. W zime bańdzie w śkołach, a w lato przyjadzie na wakacje to i co pomoze – mówiąc to, próbowała zażegnać spór i wszystkich udobruchać.

Ojciec nie był przekonany.

– Łoj Stachna. A das jej na te śkoły? Toć to siła psieniędzy!

– Przecież w Polsce szkoły są bezpłatne – wtrąciła rezolutnie Danka.

– Akurat, moze i jo, a dojazdy albo i internat, toć to wsio kostuje! – nie dawał za wygraną Mirek. Poczuł się zazdrosny o siostrę, przed którą właśnie zamajaczyła wizja przyszłości, szansa na lepsze życie.

– Pomyślałam już o tym – Danka spokojnie wytłumaczyła, jakie ma plany na przyszłość. – Mam przecież w Warszawie swoją chrzestną. Mam nadzieję, że nie odmówi mi noclegu, kiedy pojadę na egzaminy. Jeżeli się uda, mogę zarobić w wakacje, zbierając jagody albo pojechać na truskawki czy inne prace sezonowe. Zarobię coś na początek, żeby nie nadużywać gościnności mojej chrzestnej, jeżeli oczywiście będę mogła się u niej na początku zatrzymać. Później może uda mi się znaleźć coś na miejscu – powiedziała z nadzieją w głosie.

– I to chyzo byś musiała, bo ta twoja krzesna to niezłe skąpsiradło. – Mirek był zirytowany całą rozmową, a oliwy do ognia dolewała Danka tą ładną i poprawną polszczyzną. Przykładała do tego wiele uwagi, dużo czytała i pisała, zwracała uwagę na gramatykę, aby w przyszłości, będąc poza domem, poradzić sobie w obcym mieście.

– No toć ba, ale u nas w nieście tez jest przecie śkoła – odezwał się nieprzekonany ojciec.

– Tak tato, tylko to jest szkoła zawodowa o profilu rolniczym, a ja mam większe ambicje. Nawet wychowawczyni powiedziała do mamy na wywiadówce, że powinnam do szkoły średniej zdawać – powiedziała spokojnie i spojrzała błagalnie na matkę. – Prawda, mamo?

– Co prawda to prawda – przytaknęła matka. – Naucycielka tez poziedziała, ze Danka ładnie spsiewa i ma dobry słoch, to moze nawet do śkoły muzycnej zdawać – dodała jeszcze.

– Tak, myślę o tym też, chciałabym przynajmniej spróbować. Gdyby się nie udało, to chociaż do liceum… Tato, dajcie mi jedynie na bilet, na te egzaminy do Warszawy. Proszę… – spojrzała błagalnie na rodziców.

Ojciec został pokonany, machnął ręką i powiedział:

– A tam, robta, co chceta!

Zapalił papierosa i dodał:

– Toć, a niech tam, jek chces, to tech pare złotech się najdzie.

Mirek wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.

– Wody byś przynios. Puste ziadro! – krzyknęła za nim matka.

Wrócił i ze złością złapał wiadro. Danka cieszyła się, że ich przekonała. Żal jej było trochę matki i ojca, bo wiedziała, że jeżeli wyjedzie, to zrobi wszystko, aby ułożyć sobie życie z dala od tej szkoły, od tego środowiska. Nie wyobrażała sobie również zostać w domu rodzinnym i męczyć się z bratem pijakiem. Zauważyła do tego, że drobne pieniądze, które udało jej się czasami zaoszczędzić, ginęły w niewyjaśnionych okolicznościach, a rodzice przecież ich nie wzięli. Na jej zarzuty odpowiadał śmiechem. Nawet kiedy złapała go na gorącym uczynku, powiedział, żeby się nie piekliła i że jej wkrótce odda. Wiedziała, że to tylko puste słowa.

– Klucka się złomała – Mirek wrócił z podwórka z pustym wiadrem.

– Pewno lod chciałeś rozbzić, to sia i złomała. – powiedział ojciec, po czym niechętnie wstał, ubrał ciepłą kufajkę i wsunął nogi w gumofilce. Poszedł poszukać nowego materiału na „klucke”. Innej możliwości wyciągnięcia wody ze studni nie było.

*

Mimo problemów z bratem Danka od lat nie czuła się tak lekko, tak beztrosko. Jak to wspaniale mieć cel w życiu. Jak to dobrze, że rodzice się zgodzili, zwłaszcza ojciec. Droga do szkoły tego dnia wydawała się przyjemna. Mroźny poranek dodawał jej energii, szła szybko, raźnym krokiem i nie zwracała uwagi na zimno. Zaczął sypać śnieg. Jakby kto pierzynę rozpruł – pomyślała, łapiąc płatki śniegu i patrząc, jak szybko rozpuszczają się na ręce.

Co chwilę wpadała po kolana w biały puch, ale chciało jej się ze szczęścia śpiewać. To nic, że grupa koleżanek szła z przodu, to nic, że koledzy z klasy zachowali od niej duży odstęp i szli z tyłu. Ona sama, na białej zasypanej śniegiem drodze, wyróżniała się w naciągniętym na głowę czerwonym berecie i opatulona czerwonym szalem, który ostatnio zrobiła na drutach jej mama. A co tam, że zawsze chodzę i wracam ze szkoły sama, a niech mnie nie lubią, wyjadę stąd i poradzę sobie bez nich – pomyślała. Patrzyła spod przyprószonych śniegiem rzęs na swoich rówieśników. Decyzja rodziców w sprawie szkoły dała jej ogromną nadzieję na przyszłość. Postanowiła, że dotrwa do końca roku szkolnego, nie zwracając uwagi na głupie docinki i uwagi. Teraz musi się koncentrować wyłącznie na nauce. Z dobrym świadectwem będzie miała większe szanse dostać się do średniej szkoły.

Kiedy w poniedziałek zaczęła się godzina wychowawcza, nikt nie spodziewał się, co usłyszą od pana dyrektora, który swoją obecnością na pierwszej lekcji zaskoczył wszystkich, a jeszcze bardziej tym, co powiedział:

– Słuchajcie, przykro mi oznajmić… niestety, wasza wychowawczyni nagle zachorowała, bardzo ciężko zachorowała i nie wiadomo, kiedy wróci do pracy… – W klasie zrobiło się bardzo, bardzo cicho. – W tym tygodniu inni nauczyciele ją zastąpią, ale od następnego tygodnia jej obowiązki przejmie pani Noczwoł, która będzie dojeżdżać z Miodowa. Są jakieś pytania? – Wszyscy byli zaskoczeni, ale nikt o nic nie pytał. Tylko Danka chciała zapytać, co to za choroba i czy zastępstwo będzie do końca roku, ale nie odważyła się zabrać głosu. Odpowiadała tylko wtedy, gdy nauczyciel zwracał się bezpośrednio do niej. Teraz zabrakło jej odwagi.

– Może ta nowa nie będzie taka zła – usłyszała szepty w klasie. Obawy były słuszne, bo do tej pory ich wychowawczyni miała swoje wymagania, ale nikt nie bał się o ukończenie szkoły podstawowej, a teraz?

– Pani Noczwoł przejmie obowiązki wychowawczyni, czyli będzie was uczyć języka polskiego, biologii i muzyki – dodał dyrektor.

– Może nie będzie tak źle… – pocieszano się nawzajem.

Jednak było źle. Po tygodniu pani Noczwoł raźnym krokiem wkroczyła do ósmej klasy. Niska, drobna, energiczna kobieta. Jej głośny, zachrypnięty głos nie pasował do drobnej postury, a ciemna grzywka opadająca na oczy kojarzyła się z wyglądem pewnej postaci. Ktoś z umiejętnościami plastycznymi narysował w czasie przerwy na tablicy jej podobiznę, ktoś inny dorysował wąsik i od tego dnia nikt nie pamiętał jej nazwiska, dla uczniów była i pozostała na zawsze… „Hitlerkiem”. Zasłużyła sobie, w mniemaniu uczniów, na takie miano nie z powodu wyglądu czy stylu ubierania. Chociaż nie nosiła spódnic, kolorowych sweterków, biżuterii i nie używała perfum ani nie robiła makijażu, przezwisko przylgnęło do niej ze względu na donośny głos. Jej krzyk słychać było w całej szkole. Kiedy krzyczała na ucznia, wszyscy kulili uszy i mieli ochotę schować się w mysiej dziurze. Posuwała się również do rękoczynów. Uczniowie czuli respekt przed tą drobną kobietą. Nie bronili się, kiedy musiała podskakiwać, żeby uderzyć dużo wyższego od siebie ucznia. Wyglądało to zabawnie, ale nikomu nie było do śmiechu, bo każdego mógł spotkać taki sam los. Danka też dostała tzw. „łapy”, czyli linijką po otwartych dłoniach. Nie raz i nie dwa. Właściwie za nic, za źle wyrecytowany wiersz, za niezrozumienie zadania… Oj, bolało i piekło. Czasami delikatna, dziecięca skóra aż puchła. Hitlerek walił linijką z całych sił, a wtedy ciemna grzywka opadała oprawcy na czoło. Inni nauczyciele udawali, że nic nie widzą, zresztą w ich obecności nie posuwała się tak daleko. Czasami któreś z rodziców przyszło ze skargą do szkoły, ale kończyło się to na zwykłym upomnieniu przez dyrektora. Uczeń wprawdzie nie dostawał później kar cielesnych, jednak jego wyniki w nauce drastycznie się obniżały i mógł pożegnać się z promocją do następnej klasy, albo nawet z otrzymaniem świadectwa ukończenia szkoły. Danka nie czuła się zagrożona, ale wiedziała już, że wyniki na świadectwie będzie miała marne. Pocieszała się tym, że inni mają jeszcze gorzej. Ot, taki Sędlik na przykład. Na lekcji języka polskiego pani Noczwoł poprosiła go o przeczytanie życiorysu Chopina. Biedny chłopak nie mógł przeczytać tekstu, ponieważ na drodze stanęła mu bariera nie do pokonania – nazwisko wielkiego pianisty. Starał się przeczytać poprawnie jego nazwisko. Uznał, że wymawia się je tak, jak było napisane, przez „ch”, po prostu Chopin. Nauczycielka starała się opanować i spokojnie go poprosiła, bębniąc palcami o biurko:

– Sędlik przeczytaj mi to jeszcze raz.

Zestresowany uczeń ze strachu nie myślał już logicznie i automatycznie zaczął dukać:

– Fryderyk Chopin urodził się w Żelazowej Woli w 1810…

– Jak!? – ryknęła.

– Noo, Fryderyk Chopin urodził się w…

– Ty nieuku! – krzyknęła i złapała się za włosy. – Jak się czyta?!

– Szopen, Szopen – rozległy się ciche szepty po klasie, jednak Sędlik trwał uparcie przy swoim i twierdził, że Fryderyk Chopin…

– Nie! Ja chyba oszaleję! Podejdź i napisz mi to głąbie na tablicy! – wrzasnęła pani Noczwoł. Chłopak już nie myślał. Trzęsąc się, wziął kredę i wolno napisał „Fryderyk Hopin” przez „h”. Uczniowie ryknęli śmiechem. – Siadaj tłumoku! – krzyknęła kobieta. – Na miejsce!

Sędlik dochodził już do swojej ławki, kiedy nauczycielka zerwała się jeszcze zza biurka i z całej siły cisnęła w niego wielkim podręcznikiem. Na szczęście chłopak posiadał jeszcze jako taki refleks i zdążył zrobić unik przed zmierzającym niechybnie w stronę jego głowy obiektem. Rozłożona książka uderzyła w ścianę i osunęła się po niej na podłogę. Klasa trzęsła się ze śmiechu.

I to ma być pedagog? – przebiegło Dance przez głowę. Wystarczyło przecież mu wytłumaczyć, jak się prawidłowo czyta to nazwisko – pomyślała i pokręciła z dezaprobatą głową, ale głośno nic nie powiedziała. To pewnie jakaś choroba – dziewczyna szukała logicznego wytłumaczenia, bo o takich pojęciach, jak dysgrafia albo dysleksja nigdy nie słyszała. Rozwścieczona nauczycielka prawie wybiegła swoim żołnierskim krokiem z klasy. Na korytarzu spotkała woźnego, który widząc, w jakim jest stanie, grzecznie zapytał, czemu jest taka zdenerwowana.

– Panie Kaziku, ma pan może papierosa? – zagadnęła roztrzęsiona.

– Tak, oczywiście, ale tylko Popularne, są bez filtra – powiedział przepraszająco.

– Nie szkodzi, daj pan. – Drżącymi palcami wydobyła papierosa z paczki.

Woźny rozejrzał się po korytarzu.

– Może lepiej wyjdziemy na zewnątrz, zaraz będzie przerwa, a pani tak z tym papierosem…

– Tak, tak chodźmy stąd.

Wyszli za szkołę.

– To co takiego się stało? – zapytał woźny, patrząc z niepokojem na nauczycielkę, która nerwowym ruchem paliła papierosa, co chwilę wypluwając drobiny tytoniu.

– Bo wie pan, panie Kaziku, ja już nie mogę. Przyjeżdżam tu na zastępstwo, ale nie wiem, czy sobie poradzę. Muszę pracować z takimi debilami! Nie wytrzymam, taka ciemnota! Nawet czytać nie umieją! Słowo daję. Ja nie wiem, co oni robili przez te wszystkie lata!? A uczennica siódmej klasy nie umiała pokazać Wisły na mapie Polski. Rozumie pan? Jak ja mam tu uczyć na przykład muzyki, nie mając nawet jednego instrumentu…

– Cymbałki chyba gdzieś widziałem – wtrącił cicho pan Kazik.

– Tak, tak. Jeszcze jest jeden flet na całą szkołę. Zgroza! – wykrzyknęła i pokręciła głową.

– No, ma pani nawet rację, bo na wuefie chłopaki to porządnej piłki nie mają ani nawet bramki, nie mówiąc o boisku. Szkoła mogłaby coś dla tych dzieci zrobić. Teraz taki ładny śnieg leży, a oni sami sobie z desek robią narty, przybijają stare kalosze i tak zjeżdżają z górki – zaśmiał się woźny i pokiwał głową ze zrozumieniem. – W tej szkole nic nie ma, to prawda – dodał.

– A ten poziom nauki tutaj… – kręciła głową z niedowierzaniem. – Albo źle ich tu na tym… – chciała powiedzieć „zadupiu”, ale ugryzła się w język – odludziu uczono, albo trafiłam na samych matołów. Co prawda są osoby, które coś umieją, ale strasznie leniwe. Nie chce im się lekcji odrobić. Oj, brakuje im tu dyscypliny, brakuje… – zacisnęła swoje małe piąstki na linijce, którą nieświadomie cały czas miała przy sobie.

– No wie pani, może nie będzie tak źle… może trzeba im wytłumaczyć… – powiedział woźny.

Pan Kazik nic nie mógł wymyślić, aby pocieszyć nową nauczycielkę. Chciał zapytać o swojego syna – jak mu idzie nauka – ale się nie odważył. Pani Noczwoł nawet nie miała pojęcia, że Sędlik to syn woźnego. Była wściekła, nie miała podejścia do tych uczniów i cierpliwości. Ósma klasa kończyła już szkołę podstawową i nie można było nadrobić w ciągu kilku tygodni takich zaległości.

– Co oni robili przez te wszystkie lata? Przerabiano z nimi program czy tylko odwalano lekcje byle jak?

Noczwoł pochodziła z innego krańca Polski, z dużego miasta. Warunki pracy różniły się tu bardzo i nie chciała przeprowadzać się na Kurpie, ale z Miodowa pochodził jej mąż. Oboje mieli tam pracę, a tu w Białowie to miało być tylko zastępstwo.

– Ech, panie Kaziku… – machnęła ręką z rezygnacją. – To nie dla mnie. Ja nie mogę w takich warunkach pracować i do tego z takimi… z takimi… – zabrakło jej odpowiedniego słowa. – Czasami, kiedy rozmawiają między sobą, to ich nie rozumiem. Wie pan, co to jest na przykład „zieziorka na chojecce” albo „dziudziek”? – zapytała, a woźny zaśmiał się głośno, pokazując resztę zżółkniętych od papierosów zębów.

– To pewnie zobaczyli wiewiórkę na drzewie, a „dziudziek” to piesek po prostu. Przecie to nie jest trudne. – Woźny nie do końca rozumiał nauczycielkę.

– Nie wiem, panie Kaziku, nie wiem. Jak poczęstowałam ich miętowymi cukierkami, to na drugi dzień mnie pytali, czy mam jeszcze te cukierki, od których robi im się „zietrz w gębzie”. Chyba chodziło im o to, że te cukierki odświeżają oddech. Nie, nie mogę się tutaj zaaklimatyzować. Oni też mnie chyba nie lubią – dodała na koniec. – Idę porozmawiać z dyrektorem. Może znajdą inne zastępstwo.

Tymczasem Sędlik, chociaż wszyscy wyszli już na przerwę, siedział z opartą głową na rękach. Teraz to już nie da rady zaliczyć polskiego. Następna pała – myślał przerażony. Ojciec znowu sprawi mi manto. Niedobrze, zaraz się dowie. W końcu pracuje w szkole jako woźny.

*

Zima powoli łagodniała, zbierając się do odejścia. Jeszcze czasami sypnęła śniegiem, jeszcze wzbraniała się przed coraz mocniej przygrzewającym słońcem, które za nic miało jej protesty. Wiosenne kwiaty przebijały białą pierzynę, która robiła się coraz cieńsza i brudniejsza. Wszyscy mieli już dosyć śniegu i zimna tak samo jak krótkiego dnia i długich wieczorów.

Nastał czas Wielkiego Postu. Co wieczór słychać było na wsi rodziny śpiewające wspólnie Gorzkie żale. Odległość do kościoła była zbyt duża, a brak środka transportu uniemożliwiał niektórym rodzinom swobodne dotarcie na nabożeństwo, śpiewano więc po domach po zakończeniu prac w gospodarstwie. Danka bardzo się wtedy cieszyła, ponieważ do ich domu przychodzili sąsiedzi, czasami brat z rodziną albo inni kuzyni. Lubiła śpiewać nawet pieśni kościelne. Gorzkieżale łatwo wpadały w ucho dzięki prostocie połączonej z rytmem, tekst był jednak długi i bez śpiewnika trudno byłoby go spamiętać. Całość była podzielona na trzy części, a każda zawierała hymn i dwie pieśni. Części rozpoczynały się od czytania. To wspólne śpiewanie bardzo zbliżało. Przeżywano mękę Chrystusa i modlitewnie ją rozważano. Piękna staropolska melodia unosiła się ponad domami, ponad drzewami, wyrażając żal i skruchę.

Nie wszystkim jednak to wspólne śpiewanie się podobało, zwłaszcza Mirek za nim nie przepadał. Danka czasami nie mogła opanować śmiechu, widząc brata, który cierpi katusze, klęcząc i modląc się. Nudziło mu się ogromnie, kiedy przez dwie godziny był skazany na umartwianie się za śmieć Jezusa na krzyżu. Szukał w tym czasie innego zajęcia. Zaczepiał kota, który wygrzewał się przy piecu, strojąc miny rozśmieszał młode sąsiadki, które przyszły się pomodlić. Nie wiedział jednak, że przezywają go „Żydek”. Dla wiejskiej młodzieży to przezwisko wydawało się bardzo śmieszne. Rodzina Danki pochodziła z Kurpi. Mirek był Kurpiem z dziada pradziada. Nazwisko Bidek ktoś zrymował z Żydek i tak już zostało, Bidek – Żydek. Mirek był chudy, wysoki i nie dał się nigdy oszukać. Uchodził za cwaniaka i kombinatora. Nikt na głos nie odważył się go tak nazwać, ale po cichu tak właśnie o nim mówiono. Dziewczyny nie mogły opanować śmiechu, kiedy śpiewając tego wieczoru, zbliżali się do części z Żydem. Nie znali innej wersji i nawet Danka, śpiewając o „Żydzie nieposkromionym”, miała oczy pełne łez. Ze śmiechu.

Bije, popycha Żyd nieposkromiony

Nielitościwie z tej i z owej strony,

Za włosy targa, znosi w cierpliwości

Król z wysokości.

Mirek patrzył podejrzliwie na swoje sąsiadki. Zerkał na Janka, ośmioletniego syna sąsiada, który wprawdzie się nie śmiał, jednak jego oczy także zdradzały rozbawienie. Mirek czuł, że śmieją się z niego, nie wiedział tylko, dlaczego to robią. Jego pewność siebie znikła. Zaczął dyskretnie oglądać się za siebie, patrzeć, czy ktoś nie zrobił mu głupiego kawału. To jeszcze bardziej rozśmieszyło młodzież, dla której modlitwa była poważną sprawą, jednak młodym ludziom nie trzeba dużo, aby nawet w tak poważnej chwili stracić kontrolę nad swoim zachowaniem.

Przypatrz się duszo, jak cię Bóg miłuje,

Jako dla ciebie, sobie nie folguje;

Przecież Go bardziej niż żydowska dręczy,

Złość twoja męczy.

Danka już nie mogła się opanować. Schowała twarz w dłoniach, na co dorośli pomyśleli, że dziewczyna bardzo przeżywa tę część Gorzkichżali. Zaczęli śpiewać z takim przejęciem i tak żałośnie, prawie zawodząc, że mogłoby się wydawać, że to oni osobiście ukrzyżowali Jezusa.

Będę musiała się z tego wyspowiadać – pomyślała, kiedy w końcu opanowała swój śmiech. Dyskretnie wytarła mokre od łez oczy.

Zbliżali się do końca. Nie tylko w domu Danki słychać było Gorzkie żale. Z innych również, głośniej lub ciszej, wydobywała się pieśń, która oczyszczała ich duszę, uczyła miłości, współczucia i wybaczania.

Zamknął słodką Jezus mowę;

Wtem ku ziemi skłonił głowę,

Już żegna Matkę swoją.

Do chałupy wpadł przestraszony drugi brat Danki, Andrzej. Był cały zaśnieżony, wrócił prosto z drogi.

– Świnia się prosi! – krzyknął.

Zgromadzeni tego dnia w domu Bidków, pogrążeni w modlitwie, podnieśli przestraszone głowy.

– Nasa maciora? Toż to za pare dni dopsiero pozinna – odezwała się matka.

– To źle coś policzyliście. Przyjechałem właśnie i usłyszałem dziwne odgłosy z waszego chlewa. Zajrzałem i zobaczyłem, że maciora się wam prosi. Już ze cztery małe się urodziły.

– To juz się pewno oprosiła – powiedział ojciec i zaczął ubierać swoją kufajkę.

– Ona jest… agresywna. – Andrzej był przestraszony.

Matka, ojciec, Andrzej i Mirek pobiegli do chlewika. Modlitwę kończono w pośpiechu. Danka z sąsiadkami i Jankiem szybko dośpiewała Gorzkie żale do końca, ale z niepokojem spoglądała na drzwi. Nikt nie wracał. Kiedy sąsiedzi wyszli i została sama, postanowiła ubrać się i zajrzeć do rodziców. Miała nadzieję, że najgorsze minęło. I miała rację. W chlewie było już po wszystkim. Urodziło się dwanaścioro prosiąt, ale locha była zdenerwowana. To był jej pierwszy poród. Zaczęła atakować swoje dzieci.

– Co się dzieje? – zapytała przerażona swoją matkę.

– Ta locha jest jekaś dzika. Chciała pożreć prosiaka. Zabralim jej te małe. Nie mozna jech przystazieć, bo je atakuje. Andrzej z Mirkiem zrobzio specjalno klatka, tak zeby małe mogły possać matkę, ale ona zeby nie mogła jech ukrzywdzieć.

– Nie ma dla niej jakiegoś lekarstwa na uspokojenie? – zapytała z troską Danka.

– Oj, pewnie jest, ale kto pojadzie do niasta, do weterynarza? Nima cem – powiedziała zrezygnowana matka. – Andrzej przyjechał w konia, sankani. Tera po nocy, 10 kilometrow jechać. Gdzie tam! – dodała.