Dziennk geniusza - Dali Salvador - ebook

Dziennk geniusza ebook

Dali Salvador

2,5

Opis

"Wokół Dalego wszystko jest prawdziwe z wyjątkiem mnie"

Był człowiekiem pełnym sprzeczności i namiętności, z niebywałą skłonnością do mistyfikacji i prowokacji. Wymyślał fakty, w które głęboko potem wierzył, budując wizerunek ekscentrycznego artysty i otaczając się legendą.

Dziennik jednego z najciekawszych artystów XX wieku, książka ekscentryczna jak sam autor.

Dali po raz kolejny (po "Moim sekretnym życiu" i "Namiętnościach według Dalego") ujawnia swój talent literacki i niezwykłą osobowość, w błyskotliwy sposób łącząc motywy autobiograficzne z mistyfikacją.

Ten osobliwy dziennik pełen jest perwersyjnego humoru, prowokacyjnych tez i ekshibicjonizmu, a tematy wzniosłe przeplatają się w nim z przyziemnymi. Obdarzony zadziwiającą wyobraźnią i inteligencją "wybawiciel sztuki współczesnej" komentuje własne obrazy i dzieła innych artystów, przybliżając swoje poglądy na sztukę. Plastyczność opisów zachwyci wszystkich wielbicieli jego malarstwa.

AUTOR

Salvador Dali (1904-1989) - malarz, twórca sztuki przedmiotowej, pisarz, scenograf, filmowiec... Należał do pierwszych, którzy do malarstwa przenieśli odkrycia Freuda i psychoanalizy, po czym z wielką fantazją i wyczuciem badał ukryte warstwy świadomości. Potrafił też posługiwać się słowem, o czym świadczy jego spuścizna literacka, w kórej poczesne miejsce zajmują Moje sekretne życie i Dziennik geniusza. Przez z górą pół wieku budził irytację albo uwielbienie - nikt wszakże nie pozostawał obojętny na to, co mówił bądź robił.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
chopek_roztropek

Z braku laku…

Książka napisana przez geniusza dla geniuszy. Nic z tego nie zrozumiałem. P.S. Ostatni rozdział, coś w rodzaju aneksu do książki to jest absolutne złoto.
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Tytuł oryginałuJournal d’un génie
Wstęp i przypisyMICHEL DÉON
Konsultacja merytorycznaANTONI ROMUALD CHODYŃSKI
Projekt okładkiNATALIA TWARDY
Fotografia na okładce© Lipnitzki/Getty Images
Koordynacja projektuKONRAD ZATYLNY
RedakcjaBIURO USŁUG W YDAWNICZYCH „DINA”
SkładSTUDIO „P”
© Les Editions de La Table Ronde – Paris 1974 Published by arrangement with SAS Lester Literary Agency & AssociatesAll rights reserved. Polish edition © Publicat S.A. MMXXII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
ISBN 978-83-271-6232-8
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Książkę tę poświęcam

MOJEJ MUZIE GALI GRADIVIE,

HELENIE TROJAŃSKIEJ, ŚWIĘTEJ HELENIE,

GALI GALATEI PLACIDZIE

Wstęp

Od wielu lat Salvador Dali dzielił się z nami uwagami na temat dziennika, który systematycznie prowadzi. Początkowo skłonny był nadać mu tytuł Moje resekretne życie, sugerujący niejako dalszy ciąg Mojego sekretnego życia autorstwa Dalego. Ostatecznie zdecydował się na tytuł bardziej precyzyjny i bardziej odpowiadający rzeczywistości: Dziennik geniusza. Widnieje on na okładce jednego z zeszytów szkolnych, zawierającego pierwsze rozdziały kolejnego dzieła Dalego. W nieuporządkowanej formie autor przedstawia w nim swoje myśli, rozterki malarza owładniętego manią doskonałości, swoją miłość do żony, relacje ze swych nieprawdopodobnych spotkań, poglądy estetyczne, psychologiczne, filozoficzne, biologiczne.

Dali jest świadom własnego geniuszu, i to w stopniu zadziwiającym. Ta głęboka wiara jest zarazem, jak się wydaje, czymś niezmiernie stymulującym. Rodzice nadali mu imię Salvador, gdyż miał okazać się zbawcą malarstwa zagrożonego śmiercią, a to na skutek wpływów sztuki abstrakcyjnej, akademickiego surrealizmu, dadaizmu oraz – ogólnie rzecz biorąc – wszelkich anarchizujących „izmów”. Dziennik ten jest zatem pomnikiem wzniesionym przez Dalego ku – własnej chwale. Nie sposób doszukać się w nim choćby odrobiny skromności, zadziwia natomiast szczerością. Autor ujawnia swe sekrety z niesłychanym bezwstydem, nieokiełznanym humorem, błyskotliwą błazenadą. Podobnie jak Moje sekretne życie, Dziennik geniusza jest hymnem na cześć Tradycji, Hierarchii Katolickiej i Monarchii. Zauważmy, jak bardzo w dobie obecnej stronice te wydadzą się wywrotowe czytelnikowi nieobeznanemu z materią.

Trudno powiedzieć, co bardziej należałoby tu podziwiać: szczerość w nieskromności czy nieskromność w szczerości. Przedstawiając swe życie codzienne, Dali zaskakuje tym biografów i pokpiwa sobie nieco z krytyków. Ale czyż nie on właśnie ma przede wszystkim prawo do mówienia o sobie? Tego prawa nie odbierze mu nikt, zwłaszcza że opowiada, nie szczędząc szczegółów na swój temat, z właściwą mu inteligencją i liryzmem.

Dali uważany jest za osobę znaną, jako że powziął niezmiernie odważną decyzję, iż stanie się postacią publiczną. Dziennikarze skwapliwie wychwytują wszystko to, co im podrzuca. Najbardziej przy tym zdumiewa jego zdrowy rozsądek, tak jak w opisywanej przezeń scenie, kiedy to młodzieńcowi pragnącemu osiągnąć sukces radzi delektować się kawiorem i szampanem, by nie umarł z głodu harując jak wyrobnik. Z kolei najbardziej urokliwe u Dalego są jego korzenie oraz szósty zmysł. Korzenie te tkwią głęboko w ziemi, skąd wyruszają na poszukiwanie wszystkich „smakowitych” (by posłużyć się jednym z jego ulubionych wyrazów) dokonań człowieka na przestrzeni czterdziestu wieków malarstwa, architektury i rzeźby. Jego szósty zmysł, skierowany ku przyszłości, wchłania ją, przewiduje i pojmuje z ogromną łatwością. Nie sposób przecenić faktu, że Dali przejawia ogromne zainteresowanie zdobyczami nauki. W twórczości jego pobrzmiewają echa wszystkich odkryć i wynalazków, które pojawiają się tu w nieco tylko zmodyfikowanej formie.

Co więcej, Dali wyprzedza naukę, której racjonalny rozwój głosi proroczo we właściwym mu „irracjonalnym” stylu. On sam niejednokrotnie przeżywał osobliwą przygodę jako twórca: często jego własne pomysły umykają mu spod kontroli, kumulują się w zaskakującym dla niego tempie, konkretyzują się bez jego udziału. Po początkowym okresie niewiary i niezrozumienia twórczość Dalego osiągnęła etap, w którym zdaje się ogarniać całą rzeczywistość. Mało tego. Jego pozornie chaotyczne idee, przeniesione na grunt przyrody, są w stanie rozpocząć samodzielny żywot. Wprawia go to czasem w zdumienie: ziarno, rzucone mimochodem w glebę, wydało krzew. Dali kontempluje jego owoce w charakterystyczny dla siebie, błazeński sposób. Odkąd dzięki ludzkiej woli i przypadkowi chimeryczny projekt ujrzał światło dzienne, dojrzał i okrzepł, Dali nie wierzy już w jego nierealność.

Dodam jeszcze, że Dziennik geniusza jest dziełem prawdziwego pisarza. Dalego cechuje plastyczność opisu, umiejętność błyskawicznej i ciętej repliki. Styl jego jest błyskotliwy, barokowy; ma w sobie coś z Renesansu, podobnie jak jego malarstwo. Korekty tych stronic dokonano wyłącznie przez wzgląd na ortografię, która jest fonetyczna we wszystkich językach, w jakich pisze – w katalońskim czy hiszpańskim, angielskim lub francuskim, nie usuwając nic z jego wybujałości językowych, krasomówstwa, obsesji. To dokument ogromnej wartości, dotyczący rewolucyjnego malarza, którego znaczenie jest niebagatelne, a w którego płodnym umyśle należy doszukiwać się genezy niepowtarzalnych i bulwersujących zjawisk. Amatorzy sztuki i mocnych wrażeń, a także psychiatrzy mogą skwapliwie pochylić się nad tymi stronicami. Traktują one o człowieku, który powiedział: „Jedyna różnica między wariatem a mną polega na tym, że ja nim nie jestem”.

MICHEL DÉON

Prolog

Większa jest różnica między jednym człowiekiem a drugim niż między dwojgiem zwierząt odmiennego gatunku.

MICHEL DE MONTAIGNE

Od czasów Rewolucji Francuskiej rozpowszechnia się błędna, bzdurna i podzielana przez wszystkich opinia, że geniusze (pomijając ich dorobek twórczy) są istotami ludzkimi pod każdym względem przypominającymi (w większym lub mniejszym stopniu) zwykłych śmiertelników. Jest to opinia fałszywa. Jeżeli zaś jest fałszywa w odniesieniu do mnie, geniusza o najbogatszym w dzisiejszych czasach życiu duchowym, najprawdziwszego geniusza współczesności, jest ona tym bardziej fałszywa w odniesieniu do geniuszy, którzy ucieleśniali szczytowe osiągnięcia Renesansu, jak na przykład Rafael – geniusz otoczony niemal aureolą boskości.

Ta oto książka udowodni, że życie codzienne geniusza, jego sen, trawienie, ekstazy, paznokcie, przeziębienia, krew, jego życie i śmierć zasadniczo różnią go od całej reszty ludzkości. Ta jedyna w swoim rodzaju książka jest zatem pierwszym dziennikiem napisanym przez geniusza. Co więcej – przez jedynego geniusza, który miał niepowtarzalną szansę poślubić genialną Galę, jedyną mitologiczną niewiastę naszych czasów.

Oczywiście nie wszystko zostanie dziś powiedziane. W dzienniku tym, obejmującym jedenaście lat (od 52 do 63 r.) mojego resekretnego życia, będą widniały niezapisane stronice. Na moją prośbę i za zgodą wydawcy niektóre lata i dni muszą na razie pozostać nieznane. Rządy demokratyczne nie są w stanie publikować wiadomości o rewelacyjnych odkryciach, jakie dla mnie są chlebem powszednim. Niewydane materiały ukażą się później w ośmiu kolejnych tomach pierwszej serii Dziennika geniusza, jeśli zaistnieją ku temu sprzyjające okoliczności; jeżeli nie – w drugiej serii, kiedy Europa powróci do swego tradycyjnego ustroju monarchicznego. Wyglądając z utęsknieniem tej chwili, pragnę, aby także czytelnik oczekiwał jej w napięciu, a zarazem poznawał na temat atomu Dalego wszystko to, czego może się już teraz dowiedzieć.

Oto wyjątkowe a niezwykłe przyczyny, niemniej całkowicie wiarygodne, dla których wszystko, co teraz nastąpi (wliczając w to moją osobę), od początku do końca okaże się genialne – nieodwołalnie i niezaprzeczalnie – albowiem chodzi tu jedynie o wierny Dziennik waszego wiernego i pokornego sługi.

1952

Maj

Port Lligat, 1 V

Bohaterem jest ten, kto buntuje się przeciw

autorytetowi ojcowskiemu i przezwycięża go

ZYGMUNT FREUD

Aby napisać to, co następuje, używam po raz pierwszy lakierków, w których nigdy nie mogłem zbyt długo chodzić, ponieważ są okropnie ciasne. Wkładam je zazwyczaj tuż przed rozpoczęciem prelekcji. Bolesny ucisk, jaki wywierają na stopy, potęguje do granic możliwości moje zdolności oratorskie. Ten wyszukany a przenikliwy ból sprawia, że śpiewam jak słowik albo któryś z pieśniarzy neapolitańskich, co to również noszą przyciasne trzewiki. Nieokiełznana fizyczna żądza tudzież straszliwe tortury, jakie zadają mi lakierki, zmuszają mnie do tego, bym w skondensowanej formie ujawniał boskie prawdy, głosząc je wszem wobec, nękany ogromem cierpienia swych udręczonych stóp. Wkładam zatem trzewiki i zaczynam opisywać, masochistycznie, bez pośpiechu, całą prawdę na temat wykluczenia mojej osoby z grupy surrealistycznej. Niewiele mnie obchodzą oszczerstwa, do jakich może się posunąć André Breton, który nie potrafi mi wybaczyć, że jestem ostatnim i jedynym surrealistą. Ważne jest jednak, aby pewnego dnia wszyscy się dowiedzieli, kiedy już opublikuję te stronice, jak właściwie rzecz się miała. W tym celu muszę cofnąć się do okresu dzieciństwa. Nigdy nie potrafiłem być przeciętnym uczniem. Czasem sprawiałem wrażenie, że nie jestem zdolny czegokolwiek się nauczyć, popisując się skrajną tępotą umysłową, czasem zaś chłonąłem wiedzę z takim fanatyzmem, z tak wielką namiętnością i cierpliwością, że wprawiało to wszystkich w osłupienie. Aby zapał ten umiejętnie podsycać, należało skierować moją uwagę na rzecz, która by mnie zainteresowała. Wystarczało, że coś mnie zaintrygowało, bym przejawiał nieposkromiony głód wiedzy.

Pierwszy z moich nauczycieli, Don Esteban Trayter[1], powtarzał mi przez cały rok, że Bóg nie istnieje, niezmordowanie dodając przy tym, iż religia to „sprawa kobiet”. I chociaż byłem jeszcze młody, pogląd ten wprawił mnie w zachwyt. Wydawał mi się nieodparcie prawdziwy. O jego słuszności mogłem przekonać się codziennie w rodzinnym domu, gdzie jedynie kobiety chodziły do kościoła. Ojciec trzymał się z dala od tych spraw, uznając się za wolnomyśliciela. Aby tym dobitniej podkreślić niezależność własnych przekonań, nawet najkrótsze wypowiedzi okraszał strasznymi i oryginalnymi bluźnierstwami. Jeśli ktoś był tym zgorszony, ojciec z lubością powtarzał aforyzm swego przyjaciela, Gabriela Alamara: „Bluźnierstwo to najpiękniejsza ozdoba języka katalońskiego”.

Postanowiłem zresztą opowiedzieć o tragicznym życiu ojca. Zaiste, godne jest ono Sofoklesa. Ojciec mój rzeczywiście był człowiekiem, którego nie tylko najbardziej podziwiałem, ale także najczęściej naśladowałem, sprawiając, że bardzo cierpiał z tego powodu. Proszę Boga, by miał go w swej najświętszej opiece, co jak sądzę, już nastąpiło, albowiem przez trzy ostatnie lata życia przechodził głęboki kryzys wiary, czego błogosławionym skutkiem okazało się pocieszenie i odpuszczenie grzechów, gdy udzielano mu ostatnich sakramentów.

Niemniej w okresie dzieciństwa, kiedy umysł mój spragniony był wiedzy, w bibliotece ojca znajdowałem wyłącznie książki o treści ateistycznej. Przeglądając je, skwapliwie przyjąłem do wiadomości (i nie było to wcale dziełem przypadku), że Bóg nie istnieje. Z nieprawdopodobną cierpliwością czytałem encyklopedystów, którzy wydają mi się dzisiaj okropnie nudni. Słownik filozoficzny Woltera na każdej stronie dostarczał mi argumentów natury prawnej (podobnie jak w wypadku ojca, który był notariuszem) na nieistnienie Boga.

Kiedy po raz pierwszy otworzyłem Nietzschego, doznałem głębokiego wstrząsu. Bez ogródek potrafił powiedzieć: „Bóg umarł!”. Jakże to! Właśnie dowiedziałem się, że Bóg nie istnieje, a teraz ktoś powiadamia mnie o jego zgonie! I tak zrodziły się pierwsze wątpliwości. Zaratustra wydał mi się nie lada bohaterem; podziwiałem jego wielkość ducha, lecz jednocześnie przejawiał taką dziecinadę, z której ja, Dali, już dawno wyrosłem. Kiedyś będę większy od niego! Nazajutrz po pierwszej lekturze książki Tako rzecze Zaratustra wyrobiłem sobie zdanie na temat Nietzschego. Był to człowiek słaby. Jego słabość polegała na tym, że stał się szaleńcem, podczas gdy w tej dziedzinie najważniejsze to starać się nim nie być! Refleksje te stanowiły podstawę mojej pierwszej dewizy życiowej, którą miałem się kierować: „Jedyna różnica między wariatem a mną polega na tym, że ja nim nie jestem”. W trzy dni przyswoiłem sobie i przetrawiłem Nietzschego. Po tej uczcie drapieżnika pozostał mi jeszcze jeden szczegół osobowości filozofa, ostatnia kość do obgryzienia: jego wąsy! Federico Garcia Lorca, zafascynowany wąsami Hitlera, oświadczy później, że „wąsy są stałym elementem tragicznym ludzkiej twarzy”. Nawet pod tym względem miałem przewyższyć Nietzschego! Moje wąsy nie będą przygnębiające, katastroficzne, przytłoczone muzyką wagnerowską i mgłami. Nie! Będą wysmukłe, imperialistyczne, ultraracjonalistyczne, strzelające ku niebu niczym mistycyzm wertykalny, niczym struktury pionowe hiszpańskich związków zawodowych.[2]

Nietzsche, miast utwierdzić mnie w ateizmie, po raz pierwszy zasiał w mym umyśle wątpliwości i pytania natury pre-mistycznej, czego ukoronowaniem miał okazać się rok 1951, kiedy to zredagowałem swój Manifest.[3] Natomiast jego osobowość, owłosienie oraz nieprzejednane stanowisko względem łzawych i wyjałowionych cnót chrystianizmu przyczyniły się w sensie psychologicznym do rozwoju mych cech antyspołecznych i antyrodzinnych, na zewnątrz zaś – do określenia mej sylwetki. Po lekturze Zaratustry zapuściłem gęste bokobrody, które pokryły mi policzki aż do kącików ust, a hebanowe włosy stały się długie jak u niewiasty. Za sprawą Nietzschego zrodziła się we mnie idea Boga. Równocześnie jednak, jako wzór do podziwiania i naśladowania, sprawił, że wykluczono mnie z własnej rodziny. Wypędzono mnie za to, że zbyt wnikliwie studiowałem i dosłownie interpretowałem ateistyczne i anarchizujące nauki z książek ojca, który również nie mógł ścierpieć tego, że prześcigałem go we wszystkim, zwłaszcza zaś tego, że moje bluźnierstwa były jeszcze bardziej soczyste niż jego własne.

Cztery lata poprzedzające wykluczenie mnie z rodziny okazały się nieustannym i radykalnym „przewrotem duchowym”. Były to dla mnie cztery prawdziwie nietzscheańskie lata. Moja ówczesna egzystencja byłaby niezrozumiała, gdyby nie rozpatrywać jej pod tym właśnie kątem. Był to okres, kiedy aresztowano mnie w Geronie, kiedy Salon Jesienny w Barcelonie odrzucił jeden z moich obrazów za treści obsceniczne, kiedy wspólnie z Buñuelem redagowałem obelżywe listy adresowane do lekarzy humanistów i wszystkich najważniejszych osobistości w Hiszpanii, łącznie z laureatem Nagrody Nobla, Juanem Ramonem Jimenezem. Najczęściej cała ta działalność była absolutnie nieuzasadniona, pragnąłem jednak wyrazić w ten sposób swoją „wolę mocy” i udowodnić sobie samemu, że nie jestem jeszcze czuły na wyrzuty sumienia. Moim nadczłowiekiem miała stać się ni mniej, ni więcej tylko kobieta – nadkobieta Gala.

Gdy w domu ojca w Cadaqués surrealiści zauważyli obraz, który niedawno namalowałem, a który Paul Eluard nazwał: Żałobna gra, zgorszeni byli elementami skatologicznymi i analnymi tego malowidła. Zwłaszcza Gala odniosła się krytycznie do mego dzieła. Reakcja jej była tak gwałtowna, że wywołała wówczas mój sprzeciw. Później jednak taka jej postawa sprawiała, że żywiłem dla niej uwielbienie. Nosiłem się z zamiarem dołączenia do grupy surrealistycznej, której hasła i poglądy skrupulatnie studiowałem, nie zaniedbując najdrobniejszego szczególiku. Sądziłem, że chodzi tu o spontaniczny zapis myśli bez jakiejkolwiek kontroli, czy to z racjonalnego, czy też estetycznego lub psychologicznego punktu widzenia. I co się okazało? Kiedy pełen jak najlepszych chęci miałem ostatecznie dołączyć do grupy, zaczęto przede mną piętrzyć przeszkody, podobnie jak w mojej własnej rodzinie. Gala pierwsza mnie ostrzegła, że wśród surrealistów spotkam się z równie nieprzychylnym nastawieniem jak gdzie indziej i że w gruncie rzeczy – wszyscy oni mają mentalność mieszczańską. Moją siłą – przewidywała – będzie trzymanie się na dystans, jeśli chodzi o wszelkie prądy artystyczne i literackie. Dodawała przy tym proroczo (jej intuicja przewyższała wówczas moją), iż moja metoda paranoiczno-krytyczna jest tak niepowtarzalna, że pozwoliłoby to pierwszemu lepszemu członkowi grupy na stworzenie odrębnej szkoły. Moja nietzscheańska energia nie była jednak Gali posłuszna. Absolutnie nie miałem zamiaru utożsamiać surrealistów z jeszcze jedną grupą artystyczno-literacką. Uważałem, że są w stanie wyzwolić człowieka spod tyranii „świata praktycznego rozumu”. Miałem stać się Nietzschem irracjonalności. Ja, zaciekły racjonalista, byłem jedyną osobą, która wie, czego chce: nie poddam się irracjonalności dla samej irracjonalności, irracjonalności narcystycznej i receptywnej, jak czynią to inni – wręcz przeciwnie. Wydam bitwę, której celem będzie „zdobycie irracjonalności”[4]. W tym okresie moi przyjaciele pozwolą się usidlić irracjonalności, ulegając jak wiele innych osób, nie wyłączając Nietzschego, tej romantycznej słabości.

Przesiąknięty wszystkimi możliwymi ideami surrealistycznymi i czyniąc ukłon w stronę Lautréamonta i markiza de Sade, dołączyłem wreszcie do grupy, pełen wiary, wiary jakże jezuickiej, pragnąc w głębi duszy stać się rychło jej przywódcą. Z jakiego powodu miałbym odczuwać chrześcijańskie skrupuły względem mojego nowego ojca, Andrégo Bretona, skoro nie miałem ich w stosunku do tego, któremu zawdzięczam swe istnienie?

Pojmowałem więc surrealizm dosłownie, nie zapominając ani o krwi, ani o ekskrementach, które stanowiły pożywkę dla jego obrońców piszących swoje diatryby. Podobnie jak pragnąłem zostać absolutnym ateistą, czytając książki ojca, tak teraz studiowałem „nauki surrealistyczne” z taką sumiennością, że wkrótce stałem się jedynym „surrealistą integralnym”. Konsekwencją tego było wykluczenie mnie z grupy, gdyż okazałem się zbyt surrealistyczny. Argumenty, jakie mi przedstawiono, przypominały mi powody, dla których wykluczono mnie z rodziny. Gala-Gradiva, „Krocząca naprzód”, „Niepokalana intuicja”, jeszcze raz miała rację. Dziś już mogę powiedzieć, że spośród wszystkich prawd, których nie jestem w stanie zakwestionować, jedynie dwie nie dadzą się wyjaśnić dzięki mojej woli mocy: jedną jest Wiara, którą odzyskałem w 1949 roku, drugą zaś to, że Gala będzie miała zawsze rację, co się tyczy mojej przyszłości.

Kiedy Breton odkrył moje malarstwo, zaszokowany był szpecącymi je elementami skatologicznymi. Zaskoczyło mnie to. Zaczynałem od g..., co z psychoanalitycznego punktu widzenia mogło być uznane za pomyślną wróżbę, że zasypany zostanę (na szczęście!) złotym kruszcem! Chytrze przekonywałem surrealistów, że elementy skatologiczne mogą jedynie przynieść ruchowi powodzenie. Na próżno powoływałem się na ikonografię trawienną ze wszystkich epok i cywilizacji: kura o złotych jajach, jelitowe delirium Danae, osioł o złotych ekskrementach... Nie dawano mi wiary. Toteż rychło podjąłem odpowiednią decyzję. Skoro wzgardzili g..., które tak wspaniałomyślnie im ofiarowałem, zachowam te skarby i to złoto dla siebie. Słynny anagram, stworzony z tak wielkim mozołem dwadzieścia lat później przez Bretona: Avida Dollars[5], już wówczas można było proroczo lansować.

Wystarczył mi tydzień działalności w grupie surrealistycznej, by dojść do wniosku, że Gala miała rację. Moje elementy skatologiczne w pewnym stopniu tolerowano, natomiast szereg innych rzeczy zakwalifikowano jako „tabu”. Napotykałem tu na te same trudności co w domu rodzinnym. Krew mogłem prezentować. Mogłem do niej dorzucić odrobinę gówienka. Ale już nie miałem prawa eksponować samego gówienka. Zezwolono mi na przedstawianie genitaliów, ale fantazje analne były już zabronione. Na odbyt spoglądano bardzo niechętnym okiem! Lesbijki nawet im się podobały, ale pederaści już nie. Z marzeń sennych można było do woli czerpać elementy sadystyczne, posługiwać się parasolami i maszynami do szycia, ale jakiekolwiek treści religijne, nawet zabarwione mistycyzmem, były niedozwolone (chyba że na użytek laików). Nawet jeśli śniła mi się Madonna Rafaela bez widocznych bluźnierczych treści, nie można było tego prezentować...

Jak już wspomniałem, stawałem się stuprocentowym surrealistą. Pełen najlepszych chęci, postanowiłem doprowadzić swój eksperyment aż do ekstremalnych granic, do niemalże absurdalnych rozmiarów. Czułem, że jestem gotów do działania, pełen owej śródziemnomorskiej i paranoicznej obłudy, do czego – jak sądzę – tylko ja jestem zdolny w swej perwersyjności. W tamtych czasach liczyło się dla mnie popełnianie jak największej liczby grzechów, mimo że zdążyła już mnie oczarować poezja świętego Jana od Krzyża. Znałem ją wówczas jedynie ze słyszenia dzięki egzaltowanej interpretacji Garcii Lorki. Już wtedy miałem przeczucie, że problemy religijne będą dla mnie czymś ważnym. Tak jak święty Augustyn, który oddając się rozpuście i orgiastycznym hulankom prosił Boga, by zesłał nań Wiarę, wzywałem niebiosa, dodając: „Tak, ale nie od razu. Dopiero za jakiś czas...”. Zanim moje życie stanie się tym, czym jest dzisiaj, a mianowicie przykładem ascetyzmu i cnoty, pragnąłem kurczowo trzymać się swego iluzorycznego surrealizmu polimorficznego zboczeńca, choćby o trzy minuty dłużej, tak jak śpiący, który usiłuje przedłużyć ostatnie chwile dionizyjskiego snu. Wszędzie towarzyszył mi nietzscheański Dionizos, niczym cierpliwa piastunka, i wkrótce nie omieszkałem zauważyć, że rośnie jej kok i że jej rękaw zdobi opaska ze swastyką. Zdaje się, że zacząłem wtedy faszyzować – o, przepraszam! – faszerować zidiociałe umysły niestrawną dla nich papką.

Moja płodna i jakże elastyczna wyobraźnia zawsze miała dostęp do najdoskonalszych technik badawczych, które jedynie spotęgowały me wrodzone wariactwo. Tak więc otoczony ze wszystkich stron surrealistami, każdego ranka zachodziłem w głowę, co by tu zrobić, aby zaakceptowano ideę lub obraz mimo ich całkowitej sprzeczności z „surrealistycznym gustem”. Wszystko co wnosiłem, kłóciło się z ich oczekiwaniami. Nie podobały im się skojarzenia analne! Chytrze podsuwałem im tedy całe masy odbytów, inteligentnie zakamuflowanych, najchętniej zaś odbyty makiaweliczne. Jeżeli tworzyłem przedmiot surrealistyczny, w którym nie pojawiło się żadne tego typu skojarzenie, symbolika tego przedmiotu odpowiadała dokładnie funkcji odbytu. Tak więc czystemu i biernemu automatyzmowi przeciwstawiałem dynamiczne koncepcje swojej słynnej metody paranoiczno-krytycznej. Entuzjazmowi dla Matisse’a i tendencji abstrakcyjnych przeciwstawiałem ponadto ultrareakcyjną i wywrotową technikę Meissoniera. Aby pognębić sztukę prymitywną, lansowałem ultracywilizowane przedmioty secesji, które kolekcjonowałem wspólnie z Diorem, a które miały kiedyś stać się znów modne wraz z pojawieniem się tendencji new-look.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Dali wspominał w Moim sekretnym życiu (wyd. La Table Ronde) o tym osobliwym nauczycielu, którego „zasługą” było to, że po pierwszym roku nauki Dali zapomniał podstaw alfabetu i rachunków.
[2] Aluzja do działającego za czasów frankistowskich tzw. Sindicato vertical (przyp. tłum.).
[3]Manifest mistyczny Salvadora Dalego (Paryż, 1952).
[4]Podbój irracjonalności Salvadora Dalego (Editions Surrealistes, 1935).
[5]Avida Dollars, czyli „chciwy dolarów” (hiszp.) – słynny anagram odnoszący się do Salvadora Dalego. Odpowiednia kombinacja jego liter daje imię i nazwisko artysty (przyp. tłum.).