Dziennik przeklęty - Kuba Frołow,Sebastian Mirski - ebook

Dziennik przeklęty ebook

Kuba Frołow, Sebastian Mirski

3,4

Opis

Przerażający. Intrygujący. Niezwykły.
Nekromancja. Okultyzm. Czarna magia.

Czy zniknięcie na mapach powojennej Warszawy ulicy Smętnej, niegdyś oddzielającej warszawskie cmentarze - żydowski i Powązki - to pomyłka kartografów, efekt przemyślanej działalności stołecznych urbanistów czy też przyczyn należy szukać w wydarzeniach, które rozgrywały się na terenie pierwszej z nekropolii za "panowania" nazistów.

"Dziennik przeklęty" to wydany po niemal 25 latach debiut literacki Sebastiana Mirskiego i Jakuba Frołowa. "Ta ponura opowieść powstawała podczas niezapomnianych, długich nocy w  jednym z  bloków na warszawskiej Chomiczówce. Główną inspiracją do jej napisania była przedwojenna mapa Warszawy i  spacer w  poszukiwaniu nieistniejącej już dziś ulicy Smętnej. Po dodaniu do tego moich okultystycznych fascynacji i determinacji Frołka zaczął powstawać „Dziennik przeklęty” w formie, jaką obecnie stanowi środkową część powieści. Następnie został on obudowany resztą fabuły. Tekst powstawał przez ponad trzy lata z przerwami na zdanie matur i egzaminy na studia. Pisaliśmy i dyktowaliśmy sobie go nawzajem wypijając przy tym litry kawy zbożowej Anatol – nierzadko do białego rana, przy śpiących zasłużenie rodzicach w pokoju obok…. Produkowaliśmy rekwizyty, by z ich pomocą, w piwnicach naszego bloku, odgrywać inspirujące nas sceny. Odbywaliśmy również wielokilometrowe spacery po Cmentarzu Żydowskim, Szmulowiźnie i Targówku Fabrycznym", pisze w przedmowie jeden z autorów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 147

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (11 ocen)
3
3
2
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dziennik Przeklęty
Sebastian Mirski, Jakub Frołow
Projekt okładki: Sebastian Mirski
Fotografia na okładce: Sebastian Mirski
Redakcja: Małgorzata Sucharska
Korekta: zespół
Wydanie pierwsze
Warszawa, 2020
ISBN 978-83-958036-0-4
Copyright © by Sebastian Mirski, Jakub Frołow Copyright © by BOOKVA Biuro Marketingowe i Wydawnicze Jakub Frołow / Wydawnictwo Trzy Nacie i Orzech
Wszelkie prawa zastrzeżoneŻaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Konwersja: eLitera s.c.

Nadal nie jestem w stanie uwierzyć, że „Dziennik Przeklęty” został po ponad ćwierćwieczu wyjęty z szuflady, odkurzony i Kuba dał mu szansę trafienia do rąk czytelników. Ta ponura opowieść powstawała podczas niezapomnianych, długich nocy w jednym z bloków na warszawskiej Chomiczówce. Główną inspiracją do jej napisania była przedwojenna mapa Warszawy i spacer w poszukiwaniu nieistniejącej już dziś ulicy Smętnej. Po dodaniu do tego moich okultystycznych fascynacji i determinacji Frołka zaczął powstawać „Dziennik Przeklęty” w formie, jaką obecnie stanowi środkową część powieści. Następnie został on obudowany resztą fabuły. Tekst powstawał przez ponad trzy lata z przerwami na zdanie matur i egzaminy na studia. Pisaliśmy i dyktowaliśmy sobie go nawzajem wypijając przy tym litry kawy zbożowej Anatol – nierzadko do białego rana, przy śpiących zasłużenie rodzicach w pokoju obok.... Produkowaliśmy rekwizyty, by z ich pomocą, w piwnicach naszego bloku, odgrywać inspirujące nas sceny. Odbywaliśmy również wielokilometrowe spacery po Cmentarzu Żydowskim, Szmulowiźnie i Targówku Fabrycznym.

Kiedy zaczynaliśmy pisanie, mieliśmy po szesnaście, siedemnaście lat i staraliśmy się napisać powieść w stylu H.P. Lovecrafta i E.A. Poe. Czy nam się udało? Nie mam zielonego pojęcia. Pewnie nie, ale pewno mieliśmy przy tym wiele zabawy, a dziś jest to dla nas sentymentalna podróż w przeszłość, w którą miło nam będzie zaprosić czytelnika.

Sebastian Mirski,

Warszawa 2020

Jeśliś pewien, żeś widział niezwykłe,

a nikt Ci wiary nie daje,

Toś i tak w lepszym jest położeniu niż ten,

któremu wydawało się, że coś widział

i wszyscy za nim poszli.

autor nieznany

.

Nazywam się Jacek Baranowski. Mam 26 lat i jestem absolwentem Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Gdy go kończyłem w 1991 roku, w bardzo krótkim czasie stało się jasnym, że zasilę szeregi bezrobotnych. Po śmierci ojca zostałem sam z matką i młodszą siostrą, a nasza sytuacja finansowa znacznie się pogorszyła. Poczuwając się do obowiązku wsparcia matki w jej wysiłkach, zrezygnowałem z własnych naukowych ambicji. W głębi duszy pozostałem jednak wierny mej pasji. Starałem się utrzymywać żywe kontakty zarówno z dawnymi wykładowcami, jak i z kolegami ze studiów. Czytywałem mnóstwo książek, interesowały mnie wszelkie nowinki, publikacje naukowe itp. Była to jednak tylko namiastka tego, co mi naprawdę drogie.

Wychowano mnie w duchu wartości katolickich i mimo że z czasem moje poglądy na wiele spraw coraz bardziej różniły się od powszechnie przez Kościół uznawanych, to w zasadzie o żadnej rewolucji światopoglądowej nie mogło być mowy. Starałem się uczestniczyć w niedzielnych nabożeństwach, świętach kościelnych, spowiadałem się i przyjmowałem komunię świętą. Robiłem to raczej przez wzgląd na matkę, która nalegała, abym był wierny tradycji utrwalonej w rodzinie. Sam jednak miałem odmienny pogląd na kwestie wiary. W częstych rozważaniach dopuszczałem bowiem istnienie czegoś alternatywnego wobec jakichkolwiek systemów światopoglądowych. Zawsze jednak uważałem się za człowieka religijnego.

Mieszkam od dzieciństwa przy ulicy Blaszanej w Warszawie i z tą okolicą związane jest całe moje życie. We wczesnej młodości, kiedy wracaliśmy z kolegami ze szkoły, zwykliśmy zapuszczać się w wąskie uliczki starej Pragi, co nie zawsze spotykało się z aprobatą rodziców. Rejony te były wyjątkowo niebezpieczne szczególnie dla mieszkańców innych części miasta. Dla nas – osób właściwie z tej samej dzielnicy, ale z bardziej odległych ulic również. Wówczas nie miało to takiego znaczenia. Przecież tam mieszkała część kolegów z dawnej szkoły czy przedszkola. Wtedy dość dobrze poznałem dzielnicę, co zaowocowało znacznie później ułatwiając uzyskanie etatu w praskiej spółdzielni mieszkaniowej. Do moich obowiązków należało przede wszystkim doręczanie mieszkańcom różnego rodzaju zawiadomień, wezwań, ponagleń. Byłem zwykłym gońcem, choć praca nie należała do łatwych ze względu na nie zawsze życzliwy stosunek lokatorów starych kamienic do zarządzeń administracji. Będąc szczery, muszę przyznać, iż większość osób, do których kierowałem wówczas swe kroki, należała do marginesu społecznego i nieraz odczułem to na własnej skórze.

Od dawna wiadomym było, że wiele praskich kamienic nadawało się do generalnego remontu lub nawet rozbiórki, toteż zarząd gminy zlecił spółdzielni powiadomienie mieszkańców o planowanych pracach. Część z budynków miała być restaurowana, a kilka postanowiono rozebrać. Lokatorom zaś należało dostarczyć stosowne zawiadomienia. Ja miałem udać się na ulice Siarczaną, Naczelnikowską i Józefowską. Powierzone mi zadanie nie należało do wdzięcznych. Wielu lokatorom trudno bowiem było pogodzić się z myślą o opuszczeniu od wielu lat zamieszkiwanych kątów. Ponadto miałem sprawdzić, czy nikt nie zadomowił się w budynkach przy ulicy Chemicznej, wyznaczonych do rozbiórki kilka tygodni temu. Jednak z przyjemnością udałem się na taki spacer, gdyż siedzenie w biurze w piękny majowy dzień było z pewnością gorsze.

Ruszyłem Ząbkowską i Radzymińską, kierując się w stronę Naczelnikowskiej. Ząbkowska zdawała się naprawdę tętnić życiem ze względu na pobliski Bazar Różyckiego, gdzie gęsto było zarówno od kupujących, jak i szwędających się bez celu rzezimieszków. Na tle bezładnego gwaru wybijały się nawoływania ochrypłych przekupek, zachęcających do skosztowania typowych praskich przysmaków: pyz, flaków, mielonych, bigosu czy kaszanki. Każdy chętny, rzecz jasna, mógł suto zakropić posiłek domowej roboty alkoholem, którego zawsze było tu pod dostatkiem. Czas spędzany na bazarze umilała kapela podwórkowa, grająca nieśmiertelne warszawskie szlagiery. Co jakiś czas miały tam miejsce bójki pomiędzy zwaśnionymi jegomościami, do których nikt, a już na pewno nie policja, wtrącać się nie ośmielał. Incydenty tego typu nikogo specjalnie nie dziwiły, wtopiły się bowiem w prozę życia tej części miasta, dodając jej niewątpliwego, acz zatrważającego uroku. W miarę jak oddalałem się od bazaru, ulice pustoszały. Pojedyncze grupki pijaczków okupujących niektóre bramy i sklepiki z alkoholem czyniły okolicę niemiłą, a wieczorem wprost niebezpieczną. Całości dopełniały liczne, zamknięte w ciasnych pomieszczeniach, warsztaty rzemieślnicze – kuśnierskie, gręplarskie, szewskie, ślusarskie – przekazywane z ojca na syna od pokoleń. Tym, co zawsze uderzało moich znajomych z lewobrzeżnej Warszawy, był brak zaparkowanych przy ulicy samochodów. Działo się tak dlatego, iż świadomi częstych kradzieży właściciele zostawiali je wyłącznie na strzeżonych parkingach.

Wkrótce dotarłem do ulicy Naczelnikowskiej, na Targówek Fabryczny, gdzie nie było kamienic. Znajdujące się tu niegdyś budynki mieszkalne i zabudowania położonych nieopodal fabryk zniszczono w czasie wojny, a także i po niej, podczas rozbudowy węzła kolejowego. Wzdłuż ulicy ciągnęły się pojedyncze domy, chałupy raczej, zaniedbane i często opustoszałe.

Po chwili znalazłem budynek, którego mieszkańcom polecono dostarczyć upomnienie o zapłacenie zaległych czynszów. Sprawę załatwiłem bez większych problemów, tym chętniej udałem się do kilku domów na Siarczanej. Tam także obyło się bez zbędnych komplikacji. Wiadomym było bowiem, że ludzie ci jak zwykle nie zapłacą. Stwierdziwszy, że budynki przy Chemicznej nadal stoją opustoszałe, wreszcie odnalazłem ostatni, poszukiwany przeze mnie dom. Nakaz eksmisji miałem doręczyć jedynemu mieszkańcowi przeznaczonej do rozbiórki kamienicy.

Dom przy Józefowskiej 5 był całkowicie odarty z tynku pokrywającego niegdyś ściany z czerwonej cegły. Częściowo wypalony, z powybijanymi szybami, świecący pustką, sprawiał przygnębiające wrażenie. Z początku trudno było mi uwierzyć, że ktoś może być na tyle odważny i lekkomyślny zarazem, aby w takiej ruderze znaleźć sobie schronienie. Nie musiało upłynąć wiele czasu, abym przekonał się, jak bardzo było to celowe... Otoczenie nie wskazywało, iżby okolicę tę ktokolwiek chętnie i często odwiedzał. Chodniki dawno zarosły trawą, gdzieniegdzie dostrzegałem resztki wiekowego bruku i kikuty starych latarni. Wypalone słońcem połacie ziemi nie wykazywały żadnych oznak życia, co czyniło okolicę jeszcze posępniejszą. Nie podobało mi się tutaj, toteż chciałem jak najszybciej wypełnić służbowy obowiązek i wrócić do domu na obiad. Wszedłem do środka kamienicy. Wewnątrz panował półmrok i chłód, ciągnący od uchylonych drzwi piwnicy. Najpierw posuwałem się prawie po omacku, by wreszcie natrafić na pierwsze stopnie schodów. Wchodząc na górę, deptałem po kawałkach potłuczonego szkła, chybotliwych deskach. Wszystko pokryte grubą warstwą kurzu. Poręcz była zupełnie zniszczona, toteż zmuszony byłem wspierać się o ścianę. W miarę posuwania się po skrzypiących stopniach, zadawałem sobie pytanie – czy jest możliwym, aby ktoś rzeczywiście tu mieszkał? Dopuszczałem myśl, że nikogo tam nie zastanę. Nie byłoby to niczym dziwnym, gdyż bałagan panujący w dokumentach w administracji, nieraz bywał przyczyną pomyłki. Na ostatnim półpiętrze, wykonany niedbale sprejem napis „BOGA NIE MA”, dopełniał wątpliwego uroku tego miejsca. Uśmiechnąłem się w myślach, wyobrażając sobie dojrzałość intelektualną i światopoglądową jego wykonawcy. Od zawsze pogardliwie odnosiłem się do tej maści filozofów: anarchistów, pseudosatanistów, czy w ogóle przedstawicieli niskiego lotu subkultur młodzieżowych. Sam kiedyś byłem punkiem, poznałem wszelkie aspekty ich działalności. Dłuższa zabawa w „szczytne ideały” nie miała dla mnie sensu. Tak więc dotarłem wreszcie na ostatnie piętro. Zdumiałem się nieco, widząc dwoje drzwi, w żaden sposób nieoznakowanych. Ciemny korytarzyk rozświetlało nikłe światło ledwie przedostające się przez brudną szybę małego okienka. Było jednak wystarczająco widno, bym mógł dostrzec, jakie zniszczenia przedstawia sobą ów korytarz. Do sufitu przytwierdzona była ozdobna, pokryta już patyną mosiężna rozeta, nasuwająca przypuszczenia, iż wisiał tam kiedyś znacznych rozmiarów żyrandol. Przed wojną nie mieszkali tu ani robotnicy, ani tym bardziej nędzarze, lecz zamożniejsi pracownicy dawnych fabryk. Dopiero teraz zauważyłem rzeźbione zdobienia na drewnianych poręczach, tutaj całkiem nieźle zachowanych. Elegancka posadzka potwierdzała moje wcześniejsze przypuszczenia, iż był to niegdyś naprawdę przyzwoity dom. Zapukałem do mieszkania, przy którym się znalazłem, wszedłszy na piętro. Po chwili, ponieważ z wnętrza nie dobiegały mnie żadne odgłosy, nacisnąłem na klamkę. Obskurne, odrapane z farby drzwi otworzyły się, skrzypiąc. Ponieważ niejednokrotnie zdarzyło mi się zastać upojonych alkoholem lokatorów nie reagujących na pukanie, wszedłem do środka. Lokal był jednak pusty. Po jasnych, rozświetlonych południowym słońcem pokojach hulał wiatr, który wpadając przez powybijane okna, porywał ze sobą tumany kurzu i pajęczyn, a uciekając przez otwarte przed chwilą drzwi w głąb mrocznej klatki, sypnął mi w oczy gryzącym pyłem. Tu nikt nie mieszkał. Pogrążyłem się w nieprzeniknionych ciemnościach. Minęła długa chwila, zanim wzrok mój ponownie przywykł do półmroku. Otrzepałem się z kurzu i ochłonąłem z emocji. Obróciwszy się w stronę drugich drzwi, ujrzałem leżącą pod nimi wycieraczkę. Przeklinając swoje gapiostwo podszedłem tam i zapukałem. Tu również nikt nie odpowiedział, a i drzwi nie ustąpiły, gdy chciałem je otworzyć; zamknięte były na zamki – jak się domyślałem – solidnej konstrukcji, co wyraźnie kontrastowało z nieatrakcyjnością miejsca, którego miały strzec. Stałem tak jeszcze przez chwilę, zastanawiając się, czy nie poczekać gdzieś nieopodal na pana Floriana de Olff – mieszkańca lokalu. Obco brzmiące nazwisko zdumiało mnie nieco, lecz nie zaprzątałem sobie tym głowy. Dzień był pogodny, a czasu miałem dość, by w pobliskim barze pokrzepić się kuflem zimnego piwa. Po pół godzinie wróciłem na Józefowską, by ponownie przekonać się, że wciąż nikogo nie ma w domu. Wychodząc z kamienicy, natknąłem się na gospodarza sąsiedniego budynku, który powiedział mi, że zna pana de Olff. Dowiedziałem się, że jegomość ten ma w zwyczaju pojawiać się w domu wieczorami, za dnia nigdy go nie widziano. Dozorca napomknął też o dosyć niechętnym odnoszeniu się nielicznych mieszkańców tych okolic do „dziwnego”, jak się wyraził, osobnika. Zapytany o charakter tego dziwactwa, stróż odpowiedział mi tylko, że człowiek ten sprawia wrażenie bogatego, jest dobrze ubrany i nie pasuje zupełnie ani do tego miejsca, ani tym bardziej do rudery, w której murach ma domostwo. Podziękowawszy uczynnemu człowiekowi za pomoc, postanowiłem wrócić tu wieczorem, choć bałem się nieco wizyty na Targówku Fabrycznym o zmierzchu, w dodatku w domu jakiegoś ekscentryka. Sam dziwię się sumienności, do jakiej byłem w stanie się wówczas posunąć, refleksja nasuwa mi się teraz, kiedy wiem już tak wiele...

Było około ósmej, kiedy wysiadłem z autobusu na przystanku przy Chemicznej. Słońce miało się ku zachodowi i nikłymi promieniami oświetlało ciąg obskurnych, jednopiętrowych kamieniczek, na parterze których mieściły się kiedyś sklepy – dziś na głucho zabite dechami. Pewną osobliwość stanowił działający tutaj mały punkt biblioteczny, bardziej chyba dla zasady niż zaspokojenia kulturalnych potrzeb miejscowych. Biblioteki tej na pewno nie odwiedzało dwóch nastoletnich cwaniaczków, którzy przyglądając mi się z pewnym zainteresowaniem, nie przerywało swojej dziecinnej zabawy polegającej na kopaniu plastikowej butelki. Minąłem ich i skręciłem w Józefowską. Dom numer 5 wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Jego brunatno–czerwone, odrapane ściany, w złotym blasku zachodzącego słońca wyglądały pięknie i – jak do dziś pamiętam – jakby magicznie. Wewnątrz kamienicy panowały ciemności, toteż poruszałem się ostrożniej niż poprzednim razem, oświetlając sobie drogę zapałkami. Było to niezmiernie uciążliwe i żałowałem, że nie mam ze sobą latarki. Ostre w tych warunkach światło zapałki bardziej mnie oślepiało niż rozjaśniało mroki korytarza. Z trudem pokonywałem kolejne stopnie, potykając się co chwilę o niewidoczne przeszkody. Przez moment pomyślałem, że pana Floriana de Olff mogę nie zastać w domu, ponieważ nie pamiętałem, aby na ostatnim piętrze paliło się światło. Znalazłszy się na górze, pomny napomknień stróża, niepewnie zapukałem do drzwi.

Drzwi niemalże natychmiast otworzył mi wysoki i szczupły mężczyzna, którego twarzy z początku nie dojrzałem. Po chwili, gdy zaprosił mnie do wewnątrz, stwierdziłem, iż był to człowiek w wieku około czterdziestu lat, o przenikliwym spojrzeniu, delikatnych rysach twarzy i starannie przyciętym zaroście. Jego twarz okalały długie, ciemne włosy, spięte ozdobną, srebrną klamrą. Czarna, jedwabna koszula i tegoż samego koloru spodnie dopełniały intrygującej prezencji lokatora. Czułem subtelny zapach wody kolońskiej. Widać było, że mężczyzna dba o swój wygląd i ma wysublimowany gust. Do uszu moich docierał z głębi mieszkania delikatny, kobiecy głos, nucący nieznaną mi melodię, brzmiącą nieco orientalnie. Był to głos piękny, jednocześnie niepokojący i hipnotyzujący.

– Co pana do mnie sprowadza? – spytał de Olff, patrząc mi prosto w oczy. W jego wzroku wyczułem lekkie zniecierpliwienie. Speszyło mnie to nieco. Przez moment zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć, mimo iż przyszedłem tu w jasno określonym celu. Chwila ta musiała trwać dla mojego rozmówcy za długo. – No, słucham pana! – ponaglił mnie lekko zirytowany.

– Miałem dostarczyć panu pisemko z administracji. Ten dom będzie wkrótce wyburzany i ... – przerwałem nagle, gdyż zabrał mi druk i zaczął go uważnie studiować, spoglądając kilkakrotnie to na mnie, to na obracaną w palcach kartkę.

– Czy w związku z tym oczekują państwo ode mnie podjęcia jakichś kroków? – Ton, w jakim pytanie zostało postawione, zdziwił mnie. Nie odnalazłem bowiem w nim cienia niedawnej niechęci.

– Tak jak tu napisano, powinien pan opuścić lokal w ciągu miesiąca. Bliższych informacji udzieli panu administracja. Na pieczątce jest numer telefonu – odpowiedziałem spokojniejszy. – Jeszcze gdyby mógł pan pokwitować odbiór zawiadomienia...

– Tak, oczywiście.

Udał się w głąb mieszkania, do pokoju położonego na końcu korytarza. Gdy stojąc do mnie tyłem, pochylony nad dużym, okrągłym stołem podpisywał dokument, ja począłem rozglądać się z zaciekawieniem, nie dowierzając, że w tej ruderze dało się urządzić tak smakowite wnętrze.

Było czysto. Widziałem jedynie korytarz i jeden z pokoi – prawdopodobnie największy. Pokój ów, podobnie jak hol, urządzony był skromnie, acz gustownie. Stare, stylowe i nieliczne meble doskonale współgrały z masywnymi, mosiężnymi świecznikami, na których płonęły świece. Stanowiąc jedyne źródło światła, budowały niebywały nastrój. Na stojącej w kącie komodzie dostrzegłem niewielką figurkę przedstawiającą dziwne zwierzę, przywodzące na myśl dwugłowego byka czy bawoła. Było zbyt ciemno, bym mógł to stwierdzić z całą pewnością. Bardzo intrygująca rzeźba stanowiła jedyną tego typu ozdobę widocznej części mieszkania. W pewnym momencie kobiecy śpiew ucichł. Chcąc zobaczyć coś więcej, a może po prostu właścicielkę aksamitnego głosu, postąpiłem pół kroku naprzód, próbując ogarnąć wzrokiem kolejny fragment salonu. Stał tam stary, skórzany fotel, odwrócony do mnie tyłem. Mogłem się jedynie domyślać, że siedziała na nim młoda, prawdopodobnie piękna kobieta. Widziałem opartą o poręcz szczupłą rękę trzymającą kieliszek czerwonego wina i bose stopy spoczywające na podłodze. Dopuszczałem myśl, że towarzyszka pana de Olff była naga. Poczułem się dosyć niezręcznie, gdy ten nagle odwrócił się i skierował kroki w moją stronę, trzymając w wyciągniętej dłoni kopię zawiadomienia.

– Coś jeszcze?

– Nie. Dziękuję panu. To wszystko. Dobranoc.

– Dobranoc – odparł uprzejmie, po raz ostatni tego wieczoru mierząc mnie swoim przenikliwym spojrzeniem.

W drodze powrotnej nie mogłem uwolnić się od krążących w mojej głowie myśli, będących efektem wizyty u tego zdumiewającego człowieka. Było w nim coś, co nie pozostawiało mnie obojętnym wobec jego osoby. Tylko co?

Zastanawiałem się, czym mógł się trudnić. Wyglądał na artystę, może muzyka, ale tacy ludzie na ogół nie spędzają wieczorów w domu. Z drugiej strony, za tą teorią przemawiało to, iż towarzysząca mu kobieta była śpiewaczką. Chyba. Z kolei – który szanujący się artysta obiera sobie na miejsce zamieszkania zdewastowany dom w tak nieciekawym otoczeniu? Gdyby jednak był artystą, powiedziałby mi o tym cieć – zwykle dobrze poinformowany i skrupulatnie rejestrujący wszelkie tego typu osobliwości. Mógł być pisarzem. Sprawiał wrażenie człowieka obracającego się w kręgach kultury. Świadczyły o tym język, jakim się posługiwał i ubiór, słowem – jego nietuzinkowa aparycja.

Zdumiewała mnie również odwaga de Olff. Nie bał się przemierzać samotnie opustoszałych kwartałów upadłej dzielnicy, gdy wracał wieczorami do domu. Zastanawiało mnie, czy mógł czuć się pewnie, zamieszkując wśród ludzi o zupełnie odmiennym usposobieniu, prostackich, a czasem wręcz groźnych. Na pewno czuł się odpowiedzialny za kobietę, z którą żył. Musiał zapewnić jej bezpieczeństwo i dziwiło mnie niezmiernie, że zgodziła się na egzystowanie w takich warunkach. Pomyślałem, że może ukrywają się przed kimś, ale daleki byłem o posądzanie ich o zatarg z prawem. Męczyło mnie to, dlatego postanowiłem, że jutro sprawdzę, jak długo państwo de Olff zajmują lokal.

Następnego dnia, zaraz po przyjściu do pracy, udałem się do archiwum. W kartotece odnalazłem interesującą mnie informację, jakoby Florian de Olff zamieszkiwał lokal przy ulicy Józefowskiej 5 od połowy stycznia tego roku. Zdziwiłem się natomiast przeczytawszy, że był jego właścicielem od 1979 roku. Nieczęsto zdarza się, że ktoś kupując mieszkanie, przez tyle lat przebywa gdzie indziej! Zaostrzyło to moją ciekawość, więc postanowiłem zbadać historię kamienicy od momentu jej wybudowania – to jest od roku 1933. Miałem szczęście, dokumenty jej dotyczące cudem ocalały w czasie wojny. Znalazłem tam nic mi nie mówiące nazwiska. Zaskakujące natomiast, że w już 1989 roku został wydany pierwszy nakaz eksmisji, zgodnie z którym wszyscy się wyprowadzili. Jednak dom nie został wyburzony, pomimo iż taki był oficjalny powód wysiedlania. Z papierów jasno wynikało, że rozbiórka kilkakrotnie już nie doszła do skutku. Dlaczego tak się stało – nie zdołałem ustalić. Natknąłem się ponadto na kopię wniosku o tymczasowy meldunek, jaki de Olff złożył na początku roku. O dziwo – rozpatrzono go pozytywnie! Byłem pewien, że głównym argumentem, który przesądził sprawę, była łapówka wręczona pracownikom Urzędu Gminy. Co było przyczyną takiej determinacji? Dlaczego podupadła kwatera na Targówku miała w jego oczach taką wartość?

Z początku była to drobna ciekawostka, którą chciałem w wolnych chwiać zgłębić. Z czasem jednak intrygowała mnie coraz bardziej. Zdarza się bowiem, częściej niż nam się wydaje, iż stajemy się niewolnikami spraw, które w ogóle nie powinny nas angażować. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo żałować będę niektórych swych posunięć...

Nie uwierzyłbym, gdyby ktokolwiek przekonywał mnie, że następne spotkanie z panem Florianem de Olff będzie tak niezwykłe i brzemienne w skutki.