Dziedzictwo Kopernika 4. Ognista korona - Tony Abbott - ebook

Dziedzictwo Kopernika 4. Ognista korona ebook

Tony Abbott

4,3

Opis

„Przysięgam na własne życie” – taki ślub złożył każdy Strażnik, który przez stulecia chronił jeden z dwunastu artefaktów dziedzictwa Kopernika. Konsekwencje przysięgi nigdy jednak nie były tak poważne jak teraz. Tajna sieć szpiegów wielkiego astronoma stała się celem morderczego spisku, kierowanego przez nikczemną Galinę Krause, a Kaplanowie są osamotnieni bardziej niż kiedykolwiek.


Z Francji na Antarktydę trwa mrożący krew w żyłach wyścig z czasem. Wade, Darrell, Lily i Becca nie mają już wiele czasu na znalezienie pozostałych artefaktów i pokonanie wrogów. Ale czy są gotowi zaryzykować własne życie, by uratować świat?

 

Dziedzictwo Kopernika to seria książek przygodowych o przyjaciołach, którzy wyruszają w pełną niebezpieczeństw i zagadek podróż. Wade, Darrell, Lily i Becca, aby ocalić świat, muszą jako pierwsi odnaleźć tytułowe Dziedzictwo i jego dwanaście artefaktów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (16 ocen)
7
6
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tony Abbott

Dziedzictwo Kopernika

Ognista korona

TłumaczenieMałgorzata Fabianowska

Dla czytelników w każdym zakątku świata

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nicea, Francja

10 czerwca

10:48

W apartamencie Ackroyda rozpętała się strzelanina, grad kul niszczył ściany, meble i obrazy. Agenci zakonu krzyżackiego zaatakowali sprawnie i znienacka.

– Wiejmy! – wrzasnęła Lily. – Szybko!

Darrell przebiegł przez pokoje do prywatnej windy i szarpnięciem otworzył wąskie drzwi.

– Wskakuj!

Lily przemknęła pod jego ręką i zaczęła raz po raz wciskać guzik parteru. Pod pachą ściskała swoją torbę podróżną. Drugim ramieniem przytrzymywała niewielką aluminiową kasetkę, w której znajdował się przedmiot o krawędziach ostrych jak brzytwa, zwany Triangulum. Był to piąty z dwunastu artefaktów dziedzictwa Kopernika.

Chcieli go dostać agenci zakonu.

Drzwi windy zdążyły się zamknąć i zadrżały pod serią pocisków. Darrell zgarnął odłamki z twarzy. Serce mu dudniło jak maserati na pełnym gazie. Podczas jazdy cztery piętra w dół chłopak w błyskawicznym tempie dokonał w myślach przeglądu ostatnich zaskakujących minut.

W jego dramatyczną rozmowę z Lily („Muszę wrócić do domu. Koniec z artefaktami. Koniec z tym wszystkim!”) wdarła się strzelanina. Gospodyni, pani Cousteau – ile ona miała lat? Sześćdziesiąt? Osiemdziesiąt? – zataczając się, wpadła do pokoju z twarzą bladą jak upiór i krwawą plamą rozlewającą się na sukience. Ostatkiem sił cisnęła im kasetkę z artefaktem i kazała uciekać.

Silva, ich śniady obrońca i bojownik, wpadł do mieszkania, ostrzeliwując się jak szalony, aż dostał w bark, w ramię i w bok. Upadł na podłogę. Straszny był widok wypróbowanego przyjaciela wijącego się z bólu. Zarówno Silva, jak i pani Cousteau poświęcili się, aby chronić artefakt, który Lily przyciskała teraz do piersi. Darrell nie mógł się pogodzić z tym, że niektórzy muszą wystawiać się na linię strzału, aby z narażeniem życia dać dzieciakom czas do ucieczki.

– Zaraz przyjedzie policja. – Lily postukiwała stopą w podłogę windy, jakby ją poganiała. – Chociaż niekoniecznie. Oni też pewnie pracują dla niej.

Dla niej.

Czyli Galiny Krause, młodej przywódczyni zakonu krzyżackiego. Jedynej osoby na świecie, która pożądała dwunastu artefaktów równie szaleńczo jak oni. Ten, kto je wszystkie odnajdzie, będzie mógł dzięki nim uruchomić machinę czasu, skonstruowaną przez słynnego astronoma Mikołaja Kopernika.

Chociaż w ciągu trwającej od wielu miesięcy pogoni za artefaktami dzieci wiele się dowiedziały o Galinie, nadal nie miały pojęcia, czemu tak usilnie pragnęła podróżować w czasie. Darrell uważał, że owa zagadka okaże się tylko szczytem gigantycznej góry zbudowanej z tysiąca innych tajemnic.

Winda gwałtownie stanęła, ale drzwi się nie otworzyły.

– Utknęliśmy pomiędzy piętrami – szepnęła Lily. – Darrell, to oni ją zablokowali!

– Znaleźli awaryjny wyłącznik. Uwięzili nas!

– Mnie nie. Ja tu nie zostanę…

– Ja też nie!

Próby rozsunięcia skrzydeł drzwi skończyły się połamaniem paznokci. Darrell w pośpiechu wyciągnął pasek ze spodni i wcisnął w szczelinę klamrę, dobijając ją nasadą dłoni. Szpara rozszerzyła się na tyle, że mógł tam włożyć palce.

Lily zrobiła to samo i wspólnym wysiłkiem zdołali rozewrzeć skrzydła drzwi na parę centymetrów, potem na kilkanaście i wreszcie na tyle szeroko, że mogli się pomiędzy nimi prześlizgnąć. Winda zatrzymała się pomiędzy pierwszym a drugim piętrem. Odsunęli zewnętrzną kratę. Lily wspięła się na palce i wyjrzała.

– Na razie pusto.

Bez trudu podciągnęła się i wysunęła z szybu – już w podstawówce trenowała gimnastykę – a potem pomogła wyjść Darrellowi. Znaleźli się w korytarzu należącym do innego mieszkania. W drugim końcu Darrell zobaczył okno, a na parapecie drewniany stojak z doniczką z kwiatami. Różami? Nieważne. Nie znał się na kwiatach.

Piętro wyżej zagrzechotały serie z broni automatycznej. Czyżby Silva dalej walczył z przeciwnikiem? Czy możliwe, żeby żył? Śmierć latem na Riwierze Francuskiej. Ludzie od wieków umierają w pięknych miejscach.

– Tędy? – szepnęła Lily. Wyminęła go, pobiegła korytarzem do końca i otworzyła okno. – Dasz radę? – zapytała.

Zbliżył się i wyjrzał. Odległość do ziemi nie była mała. Pokręcił głową.

– Połamiemy nogi.

– Ty pewnie tak – skomentowała z uśmieszkiem. – Ale czy to ważne? Zginiemy, jeśli tu zostaniemy.

– Czy to nie ty mówiłaś o ucieczce? Z połamanymi nogami trudno jest biec.

– Jasne – mruknęła i pokazała na taras sąsiedniego budynku, który znajdował się dużo bliżej. – A tam doskoczysz?

Strzelanina w głębi domu rozgorzała z nową siłą. Huknęły otwarte kopniakiem drzwi, zatupotały kroki.

– Jeśli mam spaść, to wolę tam.

– Ja też.

Usiłowała mocniej ścisnąć pod pachą aluminiową kasetkę, ale Darrell ją wziął i wsunął w spodnie. Dzięki temu przestały opadać, bo bez paska były za luźne. Lily kopnęła na bok stojak z kwiatkiem, wskoczyła na parapet i chwyciła ramę okienną. Kiedy sprężyła się do skoku i musiała się mocniej przytrzymać, zobaczył, jaka jest umięśniona. Miesiące zmagań z zakonem zrobiły z niej wojowniczkę. Odepchnęła się i wyskoczyła. W pierwszym odruchu bał się wyjrzeć, ale zobaczył, że bezpiecznie wylądowała na tarasie naprzeciwko.

Darrell jeszcze się wahał, jak następny w kolejce spadochroniarz, którego kumpel już wyskoczył z samolotu. Jego rozterki ucięła kolejna, bardzo już bliska seria. Skoczył. Lily podtrzymała go przy zeskoku, żeby nie rozbił sobie głowy. Serce mu waliło jak szalone, kiedy z tarasu wpadli do pokoju.

Był pusty.

Podobnie jak korytarz za drzwiami. Pomimo słonecznego poranka panował tam półmrok. Darrell starał się chłonąć wszystkie szczegóły, aby pobudzić myślenie w otumanionym mózgu. Korytarz zamykały metalowe drzwi. Nie było innej drogi wyjścia.

– Idziemy – powiedziała Lily. – Nie zgubiłeś Triangulum?

– Pewnie, że nie. Na pewno…

– Lepiej go pilnuj.

Okrutne pożegnanie Lily, która oświadczyła, że porzuca poszukiwanie artefaktów, opuszcza Europę, opuszcza drużynę i przed wszystkim opuszcza jego – trafiło Darrella w chwili, kiedy wreszcie się ośmielił wyznać, że ją lubi. Otworzył przed nią serce, a ona mu wylała na głowę kubeł zimnej wody. „Odchodzę. Cześć”.

Dręczył się zaledwie przez ułamek sekundy, bo przerwała mu strzelanina, a potem już tylko krzyk Lily:

– Wiejmy! Wiejmy!

Metalowe drzwi wychodziły na klatkę schodową. Zbiegli na dół. Znaleźli się na uliczce na tyłach gmachu przy placu Palais de Justice, w którym mieściły się sąd i główna komenda policji. Kiedy wybiegli z budynku, oślepił ich jasny blask słońca.

Przeraźliwie zaświstały gwizdki. Darrell zobaczył, jak z Pałacu Sprawiedliwości wybiega gromada policjantów. Tym bardziej musieli stąd uciekać.

Błyskawicznie skręcili za róg i popędzili przez kolejne uliczki.

– Trafili ich – odezwała się nagle Lily. – Oboje są ranni. I zostali tam. – Nie patrzyła na niego, kiedy to mówiła. Domyślił się, że nie potrafi wyprzeć z pamięci przerażających obrazów ciężko rannego Silvy i wykrwawiającej się gospodyni oraz tej całej okrutnej przemocy.

– Nie możemy im teraz pomóc – powiedział. – Musimy…

– Tam. Rowery! – zawołała. Pokazała na parę dziewczęcych rowerów z koszykami i wstążeczkami przy kierownicach.

Nie o takim pojeździe marzył, ale niestety nie było w pobliżu astona martina DB5. Na szczęście rowery nie zostały przypięte – najwidoczniej ludzie byli tu ufni. Jak miło! Oboje rozejrzeli się czujnie, wskoczyli na siodełka i pojechali przez ulice zalane porannym słońcem.

Darrell nie wiedział, co dalej robić, więc trzymał się Lily, która najwyraźniej wpadła na jakiś pomysł. Teraz dopiero miał czas pomyśleć o innych – z totalnym przerażeniem. O swojej mamie Sarze, przyrodnim bracie Wadzie, o wspólnej przyjaciółce Becce i Julianie, synu ich sponsora i przyjaciela Terence’a Ackroyda. Zaczął się obawiać, czy zaprzyjaźniony detektyw Paul Ferrere zdołał ich ostrzec. Wyglądało na to, że zwabiono ich w pułapkę na lotnisku w Nicei i wpadli w nią prawdopodobnie w tym samym momencie, w którym zostało zaatakowane mieszkanie. Zrobiono tak specjalnie, aby jedni nie zdążyli zawiadomić drugich.

Martwił się także o ojczyma, Roalda Kaplana. Z esemesa, który Darrell niedawno dostał od Paula, wynikało, że Roald i Terence Ackroyd nie są gośćmi Gran Sasso, podziemnego laboratorium nuklearnego we Włoszech, jak wszyscy myśleli. Obaj panowie – wraz z grupą innych naukowców – zostali najwyraźniej porwani przez Galinę i jej agentów i od dłuższego czasu byli jej więźniami w odciętym obecnie od świata laboratorium.

– Słuchaj, Lily, dokąd my właściwie jedziemy?

– A skąd mam wiedzieć? – Skręciła na chodnik, stanęła, zsiadła i oparła rower o drzewo. Wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać. – Musimy się zastanowić. Nie mogę myśleć, ale wiem, że muszę.

– Musisz – przytaknął. – Ale może nie tutaj…

Wszystko wokół – samochody, inni rowerzyści, przechodnie, ludzie na skuterach i motorach – każdy ruch budził ich czujność. Odruchowo wypatrywali podejrzanych postaci polujących na nich na każdej ulicy, placu czy w alejce. Darrell był pewien, że zakon krąży teraz po mieście, gotów ich zabić, byle dostarczyć Galinie Triangulum.

– Ukryjmy się gdzieś z tymi rowerami – powiedział. – Musimy być ostrożni…

– Darrell, boję się.

– Ja też. Jeszcze jak! Postarajmy się ukryć artefakt w jakimś w miarę bezpiecznym miejscu – poklepał aluminiową kasetkę sterczącą za pasem – a potem spróbujmy skontaktować się z moją mamą, Wade’em i Beccą.

– Moi rodzice będą mnie szukać – szepnęła. – Znajdą mnie i pomogą nam.

Darrell przeczesał palcami krótkie włosy. Głowę miał mokrą od potu.

– Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że im się nie uda. Bo jeśli oni zdołają nas znaleźć, zakon tym bardziej to zrobi i będzie szybszy. Kiedy rodzice się zjawią, nas już dawno tu nie będzie.

Lily jęknęła w duchu, słysząc ten najnowszy darrellizm, ale musiała przyznać chłopakowi rację.

Gdyby jednak zdecydowała się porzucić misję i odejść, czy tęskniłaby – oczywiście tylko teoretycznie – za jego odlotowymi, niemal głupawymi uwagami? Z tym, że teraz jego uwag nie mogła uznać za głupawe albo odlotowe. Przeciwnie, były śmiertelnie poważne.

Skontrolowała spojrzeniem oba końce ulicy i wolno wciągnęła powietrze.

– Tędy. – Skręciła w bok, ale kiedy mijała palmę, czy jakieś inne drzewo o pierzastych liściach, nagle zesztywniała.

– Co jest? – zapytał.

Wsunęła rękę do kieszeni szortów i wyjęła komórkę.

– Dzwoni.

– Nie odbieraj!

Sprawdziła.

– To Becca! Przez ułamek sekundy, tylko tyle!

– Lily, czekaj…

– Halo, Becca? Wszystko w porządku?

Po dłuższej chwili usłyszeli:

– Przykro mi, ale twoja przyjaciółka Becca nie może odebrać. Jeśli chcesz ją zobaczyć żywą, lepiej oddaj artefakt naszym ludziom.

– To Markus Wolff! – wyszeptała bez tchu.

Markus Wolff był najbardziej bezwzględnym mordercą na usługach Galiny Krause i jednym z najbardziej przerażających ludzi na świecie, po prostu maszyną do zabijania.

Darrell jednym ruchem wyrwał Lily komórkę z dłoni.

– Żadnej elektroniki! – Cisnął telefon na ziemię i zdeptał obcasem.

– Darrell!

– Nie, Lily – powiedział stanowczo. – Już wiemy, że moja mama i reszta mają kłopoty. A oni wiedzą, że my mamy kłopoty. Tak ostatnio żyjemy. Nie chcemy, żeby nas namierzyli!

Wyjął swój telefon i potraktował go w ten sam sposób.

W pierwszym odruchu chciała na niego nawrzeszczeć, ale się powstrzymała. Sługusy zakonu, ci wszyscy bojówkarze, mordercy i agenci już pewnie zdążyli ich namierzyć. W każdej chwili samochód mógł zwolnić obok nich i w oknie mogła się pojawić lufa. Przecież ona i Darrell uciekli z bezcennym artefaktem!

– Wiesz, masz rację – przyznała.

– O, rany, czuję się… Zaraz, powtórz to, dobra?

– Masz rację. Nie możemy ufać naszemu sprzętowi. Czy nie jest tak, że hakerzy potrafią w godzinę włamać się do telefonu, choćby nie wiem jak chronionego?

– Coś o tym słyszałem.

– Nie ma wyjścia. – Wyjęła swój minitablet z niewielkiej torby na ramię i podała mu. – Ty to zrób.

Odwróciła głowę, żeby nie patrzyć, jak Darrell łamie tablet na pół, depcze go, a potem wrzuca resztki wszystkich trzech urządzeń do najbliższego kosza na śmieci.

– Żadnej sieci, Lily. Uciekamy, jemy, śpimy. Od tej chwili jesteśmy zdani tylko na siebie.

Westchnęła.

– Mam nadzieję, że to wystarczy. Zresztą był prawie wyładowany. Wiesz, czego nam naprawdę potrzeba?

– Motocykla? Helikoptera?

– Przyjaciela, który ma dobre chody i przeszmugluje nas z Nicei – powiedziała. – Przypomniał mi się facet, który w zeszłym tygodniu pomógł nam w Monte Carlo. Wiesz, ten Maurice Maurice.

– Maurice Maurice? – Darrell zamrugał. – Gangster?

– Tak, entrepreneur.

Maurice Maurice był przyjacielem Terence’a Ackroyda z podziemnego światka. Nie tak dawno przysłużył się Kaplanom, uzbrajając ich szpiegowską kamerę, aby mogli śledzić aukcję, na której licytowano szesnastowieczne okulary wykonane przez Leonarda da Vinci. Dzięki tym szkłom udało im się dotrzeć do artefaktu Triangulum.

– Dobra myśl – przyznał Darrell. – Ale gdzie znajdziemy Maurice’a?

– Zacznijmy od pytania, co jest najbardziej kryminalnym miejscem na francuskim wybrzeżu?

– Sklepy?

– Doki. Tam odchodzi cały szmugiel. Ktoś w porcie musi go znać.

Niewiele, pomyślał Darrell, ale zawsze jakiś cel. Generalnie Lily kierowała się zdrowym rozsądkiem znacznie częściej niż on, choć oczywiście nie zawsze. W każdym razie mają plan. Coś do roboty, zanim zostaną wyśledzeni, poddani torturom i zabici. Sprawdził, czy kasetka dobrze siedzi za pasem, i ruszył za dziewczyną w kierunku morza.

ROZDZIAŁ DRUGI

Port Lotniczy Nicea-Lazurowe Wybrzeże

Dziesięć kilometrów dalej

Jedenaście minut wcześniej

Becca Moore nie lubiła lotnisk.

Bardzo nie lubiła.

Choć musiała przyznać, że lotnisko w Nicei jest w porządku – czyste, dobrze zorganizowane, ładne i tak dalej. Tylko ten hałas! Ryk zderzających się z sobą dźwięków przeszywał jej głowę jak tysiące igieł. Puls dudnił. Ciało robiło się ciężkie jak ołów. Była niespokojna, drżąca, rozpalona i zarazem lodowata. Coś ją przenikało, jakiś dziwny, tępy elektryczny impuls.

To nie było normalne.

Z drugiej strony, jeśli masz lecieć, samo czekanie doprowadza cię do szału.

O 10:55 Rolad Kaplan i Terence Ackroyd powinni przylecieć z Rzymu po prawie tygodniu spędzonym w Gran Sasso, podziemnym laboratorium CERN, Conseil Européen pour la Recherche Nucléaire, czyli Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych. Tego dnia rano Wade dostał esemes, w którym ojciec podał dane rejsu i godzinę swojego przylotu z Terence’em. I praktycznie tylko tyle.

Syn Terence’a, Julian, czuwał przy odbiorze bagażu. Wade i jego macocha, Sara, stali przy schodach ruchomych, czekając na pierwszą falę pasażerów. Becca była śmiertelnie zmęczona po ostatnich gorączkowych poszukiwaniach Triangulum. Ten nieustający wyścig z wrogiem, od Francji, przez Maroko i Tunis, na Węgry, a potem znów do Francji i na Maltę, wyssał z niej siły. Tłumiła dreszcze, usiłując nie zemdleć od tego ryku i igieł w mózgu. Wreszcie głośniki ożyły, informując, że samolot z Rzymu wylądował i bagaże „apparaîtra prochainement sur le tapis roulant numéro huit”.

Becca wzięła głęboki oddech i powlokła się do taśmociągu numer osiem.

***

Wade z macochą dołączyli do Bekki i Juliana stojących przy taśmociągu.

– Jeszcze chwila – powiedział. – Nie mogę się doczekać ich relacji. Podziemne nuklearne laboratorium musi być niesamowitym miejscem!

– Nasza relacja będzie jeszcze ciekawsza – skwitował Julian z nerwowym śmiechem.

Racja.

Kiedy Roald i Terence przybyli do laboratorium na zaproszenie jego dyrektora, Marina Petrescu, aby dyskutować o nielegalnym nuklearnym procederze, którego ślady prowadziły bezpośrednio do Galiny Krause i zakonu krzyżackiego, Wade, Becca, Lily i Darrell odkryli Triangulum. Artefakt został ukryty w początkach szesnastego wieku na Malcie przez słynnego pirata Barbarossę i jeszcze bardziej słynnego artystę, Leonarda da Vinci.

– Nie mogę się doczekać, kiedy opowiem tacie o naszym znalezisku – powiedział podekscytowany Wade, wpatrując się w bramki paszportowe i ciesząc się, że jeszcze chwila, a znów będą razem.

– Dobrze, tylko bez dramatycznych szczegółów – ostrzegła Sara. – I wyliczania, ile razy o mało nie zginęliśmy.

– Jasne – odparł ze śmiechem Wade.

Trwający prawie tydzień brak kontaktu z tatą niepokoił go i frustrował. Wiele razy po prostu pragnął z nim pogadać. Darrell był super, tak samo jak Sara i dziewczyny, ale rozmowy z ojcem nic nie zastąpi. Bardzo mu tego brakowało.

Wreszcie to nieznośne oczekiwanie miało się skończyć. Ostatni esemes od ojca wydawał się szczery i optymistyczny.

Wkrótce wszystko wytłumaczę. Kocham was!

Po wielu dniach udręki dowiedział się, że tata jest cały i zdrowy, podobnie jak Terence. Kłopoty się skończyły. Za niespełna godzinę drużyna w komplecie będzie się relaksowała w luksusowym apartamencie Ackroyda, z oknami wychodzącymi na Pałac Sprawiedliwości.

Komórka Sary głośno zadzwoniła.

– To Paul Ferrere – powiedziała z uśmiechem.

Detektyw, który został ranny w Rosji, w trakcie poszukiwania artefaktu Serpens, wyzdrowiał i dostał nowe zadanie – wsparcie Roalda i Terence’a w Gran Sasso.

– Halo?

W ułamku sekundy twarz Sary przeszła totalną przemianę. Uśmiech uleciał, a w oczach zabłysła czujność.

– Co? No nie. Roald przysłał esemes! – Rozejrzała się nerwowo po wielkiej hali przylotów. – Słuchajcie, to pułapka! Roald nie wysłał wiadomości. On i Terence są uwięzieni w laboratorium. Becca, Julian, uwaga, zasadzka…

Zanim Wade zdążył zareagować, ktoś krzyknął po angielsku: „Ej, człowieku, patrz, co robisz!”. Podniosły się zaniepokojone francuskie głosy. Rozległ się głośny trzask, a potem łomot, jakby ktoś kopniakami roztrącał walizki. Teraz zobaczył kilkunastu mężczyzn, którzy przepychali się przez tłum. Na czele biegł wysoki, białowłosy mężczyzna w długim płaszczu z czarnej skóry.

– Markus Wolff! – krzyknęła Becca. – Niech go ktoś zatrzyma! On ma broń!

Sara chwyciła ją i pociągnęła za sobą do wyjścia. Trzech mężczyzn w czarnych garniturach zmaterializowało się nagle przy drzwiach i zablokowało im drogę ucieczki.

Julian wezwał ich gestem do siebie.

– Taśmociąg! Szybko!

Sara w biegu zrzuciła klapki i boso wskoczyła na krążący taśmociąg, a za nią Becca, z torbą fruwającą na ramieniu. Przebiegli do bramki, skąd walizki wysypywały się na krążący transporter. Wdarli się tam, chwytając się krawędzi ruchomego chodnika. Wade trzymał się Juliana, gdy nagle ciężka walizka spadła mu na głowę. Zachwiał się i poleciał do tyłu.

Dlaczego nie dźwięczy alarm? Co z systemami bezpieczeństwa?

Dla Markusa Wolffa i jego ludzi przeszkodą był tylko tłum pasażerów – zapewne dzięki Becce, która ostrzegła krzykiem, że ma broń. Teraz wszyscy krzyczeli.

Wade wczołgał się do wielkiej hali sortowni. Pracownicy pokrzykiwali na niego gniewnie, ale Becca zagadała do nich i w końcu któryś pokazał na najdalszy koniec hali.

– Merci - podziękowała. – Wade, chodź. Julian!

Popędzili w stronę uchylonych drzwi. Z wózka transportowego, zaparkowanego w dole, walizki trafiały na transporter i wjeżdżały przez nie do hali. Cała czwórka zsunęła się po pasie do wózka i z niego na ziemię. Zdyszani biegli wzdłuż budynku, mijając ciężarówki załadowane panelami i aluminiowymi blachami.

– Może poprosimy pracowników o pomoc? – wysapał Wade.

Julian pokręcił głową.

– Nie. Nie można im ufać.

Wade nie mógł pojąć, jakim cudem Sara i Becca tak się wysforowały przed nich. I dlaczego rusza się jak starzec? Nagle poczuł ból w nodze poniżej kolana. Musiało mu się coś stać przy zeskoku z transportera.

– Tam, otwarte drzwi. – Sara pokazała kierunek. Za moment znaleźli się na terenie budowy, pod wielkim namiotem. Śmierdziało rozgrzanym metalem i smarem, przeraźliwie jazgotały narzędzia. Przebiegli w drugi koniec, przepchali się pod grubą gumową zasłoną przeciwkurzową i wpadli do na wpół zbudowanego terminalu.

Ogromna hala, w której powinno roić się od robotników, była pusta.

– Tego właśnie chciał Wolff – powiedział Wade. – Odizolować nas.

Ból w nodze pełznął w górę, przez udo, do bioder i brzucha.

Kurczę, nie mogę biec! Serio? Zamknij się. Nie zwalniaj.

Julian zerwał taśmę zabezpieczającą kolejne drzwi. Wpadli w labirynt pomieszczeń, taśmociągów, schodów, wind bagażowych i magazynów, jeszcze pustych i czekających na napływ podróżnych.

– Hej! – krzyknął ktoś. – Qu’est ce que vous faites là? C’est une zone interdite! Nie wolno wchodzić!

Nagle drzwi za nimi rozwarły się gwałtownie i huknął strzał. Becca się zachwiała.

– Nie! – wrzasnął Wade i pobiegł do niej z ogromnym wysiłkiem, jakby niósł głaz.

Wyprostowała się i pokręciła głową.

– Nic mi nie jest. Biegniemy dalej.

Wade na wszelki wypadek został przy niej. Serce mu waliło jak młot. W następnym pomieszczeniu nie dostrzegł wyjścia. Za to czekało tam chyba sześciu uzbrojonych mężczyzn z wycelowaną bronią. Wpadli w pułapkę! Ale nie wszyscy. Zauważył, że nie ma z nimi Juliana. Uciekł?

Markus Wolff stał nieporuszony jak posąg pośrodku tego całego zamieszania. Po chwili rozkazał:

– Dajcie mi to.

– Nie mamy artefaktu – odpowiedział Wade bez tchu.

– Wiem – powiedział Wolff. – Pracujemy nad tym.

– Nie waż się ruszyć Lily! – krzyknęła Becca.

Sara wzięła ją za ramię i odciągnęła do tyłu, ile się dało – czyli niewiele.

Kiedy uzbrojeni agenci – wysocy, muskularni, ubrani na czarno – stłoczyli ich w gromadkę, Wolff spokojnym krokiem ruszył ku nim po lśniącej posadzce. Za nim jaśniał ogromny plakat Bienvenue sur la Côte d’Azur. Napis widniał na tle błękitnego morza, piaszczystej plaży, palm, czerwonych parasoli i białych żagli w słońcu. Miało się wrażenie, że martwe, lodowate spojrzenie Wolffa i kamienne, ostre rysy wyostrzyły się jeszcze, kiedy skupił uwagę na Becce. Wsunął prawą rękę do kieszeni długiego skórzanego płaszcza i wyjął półautomatyczny pistolet.

– Znów ty, Rebecco Moore. Proszę, oddaj diariusz.

Wade poczuł, jak przechodzi go dreszcz.

– Ona go nie ma – skłamał. – Diariusz jest w Londynie.

Ból był teraz tępy, ale tkwił w nim ciężkim, mdlącym brzemieniem. Wade pogrzebał w kieszeni i namacał alarm, który Sara dała mu w Opactwie Westminsterskim. Włączył go. Alarm wydał metaliczny dźwięk, słabo słyszalny w wielkiej przestrzeni. Zacisnął go w dłoni tak mocno, że ostre krawędzie medalionu wbiły się w skórę.

Tylko nie mdlej. Nie upadnij. Trzymaj się! – upominał się w myśli.

– Panno Moore, poproszę diariusz. – Wolff, nie spuszczając spojrzenia z Bekki, uniósł broń i wycelował w… głowę Wade’a. W ogromnej hali było tak cicho, że słyszał pulsowanie własnej krwi.

– Nie waż się go ruszyć! – krzyknęła Sara. Twarz jej płonęła.

Agenci odsunęli ją i innych pod ścianę lśniących nowością lotniskowych skrytek, pozostawiając na środku zabójcę wpatrzonego w Beccę. Przenikliwe spojrzenie czarnych oczu Wolffa stawało się coraz bardziej skupione i intensywne. Sondował ją do głębi, aż wreszcie, niczym hipnotyzer, wydobył z niej wszystko, co chciał wiedzieć. Opuścił broń i stanął przed Beccą.

– Jak zapewne wiesz, panno Moore, robię tylko to, co mi każą. Ani mniej, ani więcej.

Becca drżała, kiedy Wolff, nie zdejmując ciężkiej torby z jej ramienia, wsunął do środka dłoń o długich palcach i wyjął sfatygowany diariusz Mikołaja Kopernika, który przeżył wiele batalii. Ten ruch był dziwnie dyskretny i intymny. Wade miał ochotę dać mu za to w twarz.

– Dzięki, kochanie. Nie doszłoby do tego, gdyby nie Joan Aleyn, sierotka, którą uratowałaś w Londynie z nurtu Tamizy. Pewnie już się domyśliłaś, tak?

Wolff schował pistolet, otworzył diariusz i zaczął go z wolna kartkować. Robił to demonstracyjnie, jakby się obnosił ze swoim triumfem. To też wyglądało jako obraźliwe naruszenie prywatności.

– Okazałaś Joan tyle współczucia – ciągnął Wolff. – Ale ty przecież pomagasz każdemu, nieprawdaż, panno Moore? Weźmy takiego Helmuta Berna. Jego też próbowałaś ratować. Jesteś taka… ludzka.

W ustach Markusa Wolffa ostatnie słowo zabrzmiało jak obelga.

– O czym ty mówisz? – zapytała Becca drżącym głosem. – Co artefakty i diariusz mają wspólnego z tą dziewczynką? Powiedz!

Wolff nie odpowiedział, tylko się cofnął i dał znak swoim ludziom, gdy nagle pojawił się Julian.

Wade widział, jak się czai, przykucnięty na nieukończonej górnej galerii, spoglądając w dół przez na wpół ukończoną balustradę. Miał pistolet. Wade wolał się nie domyślać, skąd go wziął. Julian przesunął się bezszelestnie tak, że znalazł się dokładnie za Wolffem. Dał im znak drugą ręką, żeby trzymali się z dala. I bez słowa wycelował.

Nie było słychać żadnego dźwięku, jakby każdy atom powietrza został wyssany z tego przestronnego pomieszczenia, aż nagle cisza eksplodowała wraz z wystrzałem.

Jednocześnie wydarzyły się trzy rzeczy.

Agenci obrócili się i otworzyli ogień do Juliana.

Becca doskoczyła do Wolffa i wyszarpnęła mu diariusz.

Pusta hala rozdzwoniła się echem świdrującego wrzasku, który zdawał się wychodzić wprost z kart starej księgi.

ROZDZIAŁ TRZECI

W drodze do San Pietro, Włochy

10 czerwca

Wieczór

Lwica w skoku.

– Jak już mówiłem, panno Krause… – Chudy mężczyzna odchrząknął. Srebrny sportowy mercedes mknął po górskich serpentynach. – To się dzieje na całym globie.

Małpa błękitna niczym letnie niebo.

– Nie tylko w Nicei – ciągnął – ale i w Budapeszcie, Kijowie, San Francisco, Tokio, Edynburgu. Wszędzie, gdzie żyją Strażnicy. Twoi agenci ich likwidują.

Czarnowłosa kobieta, dzikie kwiaty, wąż wijący się nad głową.

– Mogę ci pokazać nagrania. Chcesz obejrzeć?

Galina popatrzyła przez przyciemnioną szybę i wzięła głęboki oddech, który palił jej płuca. W gardle czuła suchość, w piersi centralnie usadowił się ból, a oczy tak piekły, że nie pomagało mruganie. Szare górskie zbocza wznosiły się po obu stronach drogi.

Ostatnio zaczęły ją nawiedzać takie właśnie dziwne i kolorowe wizje. Wspomnienia? Koszmary na jawie? Halucynacje wywołane bólem? Była pewna, że te obrazy coś znaczą. Ale co?

Gryf stojący na tylnych łapach przed… no… przed czym?

– Wkrótce wypłynie wiadomość o promieniotwórczym wycieku w Gran Sasso – powiedziała. – Potrzebujemy prawdziwego skażenia. Niech pułkownik zaaranżuje niebezpieczny wyciek przy głównym wejściu do góry. Opublikujcie raport, podpisany przez dyrektora. Już niedługo astrolabium powinno zostać zrekonstruowane.

– Tak, panno Krause. – Mężczyzna szybko wysłał wiadomość, po czym wrócił do swojego komputera. – A zatem podsumujmy: Osaka, trzy. Damaszek, dwa. Montreal, sześć. Pretoria, pięć. São Paulo, Helsinki, Delhi. – Postukał palcem w ekran. – Czy mogę teraz pokazać nagrania?

Galino, wróć! Zostaw lwicę, małpę, kwiaty, węża.

– Pokaż.

Szczupły mężczyzna przysunął się bliżej. Cztery osobne krótkie nagrania podzieliły ekran na cztery równe części.

– Te są najlepsze. Patrz.

Budapeszt o zmroku. Kobieta, okutana szalami i chustami, chwieje się na stopniach domu numer sześćdziesiąt dwa przy ulicy Nagymezö. Rozpaczliwie macha rękami i pada bez życia. Dopiero po długiej chwili zauważa ją jakiś przechodzień i rzuca się na pomoc.

San Francisco. Na nocnym niebie łuna od płonącego domu na wodzie. Straż pożarna i ratownicy medyczni pochylający się nad zakrwawionym ciałem brodatego mężczyzny.

Miami. Starsza kobieta filmowana z góry. Podlewa kwiaty. Unosi głowę i pada na trawnik przed swoim domem, a woda wylewa się z konewki.

– Dron, panno Krause. Oczywiście uzbrojony. Następny to długoletni, choć niższy rangą Strażnik z Warszawy, Piotr Słowecki.

Mężczyzna stojący pod ścianą, jak skazaniec. Targa nim wstrząs i osuwa się na ziemię.

Jechali teraz w górę po gruntowej drodze. Galina znów wpatrzyła się w okno.

– A ten, który się nazywał Carlo Nouovenuto? – spytała. – Znaleźliście go?

– Niestety, panno Krause, jeszcze nie. Cały czas szukamy. Musi się ukrywać. Jest najbardziej nieuchwytny ze Strażników.

– Musicie go znaleźć. I wyeliminować.

– Tak, panno Krause.

Na końcu drogi stał niski kamienny wiejski dom. Galina z wolna wypuściła powietrze z płuc.

– Stań! – rozkazała kierowcy.

Srebrny mercedes jeszcze się toczył, kiedy Galina otworzyła tylne drzwi i rzuciła się do budynku. Od razu przeszła na tył, gdzie w pokoju urządzono więzienną celę. Mężczyzny, siedzącego na krześle, strzegło trzech uzbrojonych agentów w czarnych bojowych kombinezonach. Był przywiązany tak, że nie mógł ruszyć ręką ani nogą. Na głowie miał hełm i urządzenie niepozwalające zamknąć oczu. Ciało oplatały kable, które prowadziły do czarnej skrzynki na podłodze. Na wysokości jego oczu ustawiono duży ekran komputerowego terminalu. W pomieszczeniu unosiła się woń pleśniowego sera.

– Gdzie ja jestem? – zapytał mężczyzna. Miał szczupłą twarz i nie golił się od wielu dni.

– Ty jesteś Jean-Luc Renard? Minister spraw wewnętrznych Francji?

– Wiesz, kim jestem! Uwolnij mnie stąd! Natychmiast!

Galina podeszła i zerknęła na ciemny ekran.

– Jesteś żonaty?

– Moja żona nie żyje. To też musisz wiedzieć. Kazałaś ją zabić, bo nie chciała mówić. I co to za aparatura? Chcecie mnie zabić prądem?

Galina przykucnęła przed nim.

– Żona powiedziała ci coś przed śmiercią.

Źrenice mężczyzny zwęziły się do rozmiaru główek od szpilek.

– A, więc o to chodzi. Nie zdradzę ci ani jednego słowa, które wyszło z jej świętych ust. Prędzej umrę!

– Umrzesz – zawyrokowała Galina, wstając. – Ale później.

Włączyła komputer. Ekran rozbłysnął kolorami szybkiej sekwencji obrazów, setek na sekundę – twarzy, map, budynków, pojazdów – słowem, cały świat w pigułce. Mężczyzna patrzył, a oczy mu płonęły. Z krzykiem błagał, żeby wyłączono ten potok obrazów, od których nie mógł się odciąć. Dziesięć minut. Dwadzieścia. W dwudziestej drugiej minucie i czternastej sekundzie ekran znieruchomiał na obrazie eleganckiej kobiety w bogato zdobionej renesansowej sukni. Z podpisu wynikało, że chodzi o Eleonorę Habsburżankę.

– A, dobrze. Strażniczka – skomentowała Galina. – Kontynuujmy.

Znów zamigotały obrazy. Upłynęło dziewiętnaście minut, w czasie których minister szarpał się i krzyczał. Wreszcie, dokładnie w czterdziestej pierwszej i pół minucie, obraz zamarł po raz drugi.

Galina wpatrzyła się w niego uważnie.

– Twoje oczy zareagowały drugi raz, panie Renard. Tym razem chodzi o jedną z wysp archipelagu. Na szczęście ją rozpoznaję. To Indonezja i Bali.

– Nie! – wrzasnął Renard. – Nie! Ty potworze!

– Wyślę tam Gerrenhausena – powiedziała. – A teraz umrzesz, ministrze.

– Nie, nie, diablico…

Lampy u sufitu zamrugały i znikła woń pleśniowego sera.

W odległości niecałych tysiąca czterystu kilometrów na północny zachód od kamiennego farmerskiego domu, w jednej z wielu sekretnych piwnic sekretnych podziemi rozciągających się pod klasycystycznym gmachem znanym jako Thames House w Millbank, London SW1 i będącym siedzibą brytyjskiej MI5 – pewien chudy, garbaty, krótkowzroczny mężczyzna nerwowo chodził od ściany do ściany.

Odległość była frustrująco niewielka.

Ale Ebner von Braun znajdował się w transie.

Minął dzień od chwili jego aresztowania w trakcie próby wykradzenia artefaktu Crux ze skarbca British Museum, a Ebner wciąż na nowo analizował szczegóły zatrzymania.

– Nieważne – powiedział do ściany. – Tak, tak. To, tylko to, jest najważniejsze!

W tej odciętej od świata celi wolny od potężnego wpływu Galiny Ebner odkrył, że ma umysł świeży i wolny, a jego myśli, uskrzydlone nową twórczą energią, rozwiązywały w pamięci równanie za równaniem, dochodząc do olśniewającego wyniku.

Właśnie udowodnił bez żadnych wątpliwości, że pierwsze uruchomienie Machiny Wieczności Kopernika jesienią 1514 roku wywołało gigantyczną eksplozję energii. Stało się tak za sprawą dwunastu artefaktów, napędzających urządzenie i zestrojonych ze sobą, które doprowadziły do zakłócenia atomowej struktury ziemskiej atmosfery i wywołały „dziurę w niebie”, o której wspominał astronom.

Czy jednak, gdyby się nie dysponowało pełnym kompletem artefaktów, nadal byłoby możliwe wyprawienie astrolabium w podróż w czasie? W sytuacji, kiedy do ostatecznego terminu uruchomienia machiny zostało niewiele ponad trzy miesiące, a rodzina Kaplanów posiada dwa artefakty i ma szansę zdobyć kolejne, powstaje pytanie: „Czy można uruchomić astrolabium, dysponując… powiedzmy, dziesięcioma artefaktami? Albo ośmioma?”.

Odpowiedź – po wielu godzinach przerażająco skomplikowanych myślowych kalkulacji – brzmiała: tak. Tak! Jeśli będą dysponowali kompletnym urządzeniem, które powstaje dla Galiny w podziemiach Gran Sasso, do podróży w czasie wystarczy zaledwie sześć artefaktów. Sześć!

Sześć artefaktów, odpowiednio połączonych, naprawdę mogłoby wywołać dziurę w niebie, jak przy pierwszej podróży! Wynik Ebnera zdumiał jego samego i na moment pozbawił go tchu.

– Jest tak – powiedział głośno, gdyż wiedział, że powtarzanie pozwoli mu zapamiętać formułę. – Bazując na standardowej skali Kardaszowa, która klasyfikuje daną cywilizację według ilości energii użytej do wywołania konkretnych zjawisk, otrzymujemy typ trzeci. Oznacza on zdolność czerpania energii z supermasywnych czarnych dziur i wykorzystania jej w specyficznym celu… na przykład do stworzenia otwartych tuneli czasoprzestrzennych.

Czuł, że się nakręca, ale kto by nie szalał na jego miejscu?

– Jeśli jednak połączymy typ piąty, który wykorzystuje nie tylko wewnętrzną energię własnego wszechświata, lecz energię wielu wszechświatów, z typem omega-minus, który potrafi wyizolować energię zdolną do manipulowania podstawową strukturą czasoprzestrzeni, będziemy w stanie wlecieć maszyną w głąb czasu tylko z sześcioma z dwunastu artefaktów! Galina, zrobiłem to! Potrzebujesz jedynie sześciu artefaktów! Mamy już trzy: Serpensa, Skorpiona, a teraz doszedł Crux. Kiedy zdobędziemy jeszcze trzy, będziemy mogli zabić te okropne dzieciaki i…

– Wybacz, kolo, ale tu się muszę wtrącić.

Towarzysz Ebnera z celi, dotychczas milczący, obrócił się na pryczy i usiadł na niej.

– Za cholerę nie mam pojęcia o jakichś artefaktach czy Kardaszowach, ale jedno wiem: dzieciaków się nie zabija. One są przyszłością świata, no nie?

Ebner, któremu zabrano okulary, łypał na niego krótkowzrocznie.

– Drogi towarzyszu więziennej niedoli, może zechcesz wiedzieć, że jeśli moje obliczenia są błędne, nie ma przyszłości dla naszego świata.

– Niech będzie, jak ma być, ale dzieci nie zabijamy. I tyle w temacie.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Madryt, Hiszpania

Listopad 1975

1:33

Środek nocy. Wąskie uliczki ubrane w cienie. Godzina i miejsce tak dobrane, że powinny tam panować pustka i spokój.

Spokoju nic nie zakłócało.

Ale dwudziestoparoletni Helmut Bern, dawny Krzyżak i niegdyś błyskotliwy inżynier jądrowy, nie był sam.

Upiorne cienie zamajaczyły w mroku. Towarzyszyły mu od jakiegoś czasu. Zawsze ledwie widzialne, niedające się uchwycić spojrzeniem. Z czasem zaczął je traktować jak starych przyjaciół. Dzięki nim czuł się mniej samotnie w tej podróży.

– Muszę znaleźć drzwi – powiedział głośno, żeby słyszały. – Muszą gdzieś tu być. Wiem, jestem trochę kołowaty. Podróż w czasie przez pięćset lat, no prawie pięćset, z szesnastego wieku do dwudziestego może zlasować mózg, nie?

Żadnej odpowiedzi.

Jasne, że nie. Przecież sam pouczył te cienie, żeby się nie odzywały.

Nabrał tyle powietrza, ile zdołał w swoje niesprawne płuca i wlókł się dalej od ulicy do ulicy, aż intuicja mu podpowiedziała, żeby skręcić w lewo. Zagłębił się w milczący labirynt ulic za placem Conde de Barajas i nagle stanął jak wryty.

– Numer trzydzieści trzy. Nareszcie!

Budynek, będący niegdyś domem hiszpańskiego kompozytora oper o tematyce mitycznej z początków osiemnastego wieku, dziś wyglądał przeciętnie i jego fasada się niczym nie wyróżniała. Idealna siedziba dla tego, co – po wielu dziesiątkach lat – miało się stać Salą Kopernikańską, stworzoną przez Galinę Krause, czyli największym w świecie ośrodkiem komputerowego researchu i bazą danych ukierunkowanych wyłącznie na poszukiwanie dwunastu artefaktów oraz Strażników Kopernikowskiej Machiny Wieczności.

Stara rozklekotana taksówka przejechała przez plac.

Helmut uskoczył w cień i patrzył, jak reflektory rzucają na bruk słabe żółtawe snopy światła. Taksówka zwolniła i stanęła. Wysiadł z niej stary człowiek, pochylony wiekiem jak Helmut. Auto odjechało.

– Ukryjcie się – szepnął do cieni. Znów nie odpowiedziały.

Człowiek jeszcze starszy niż on postawił nogę na stopniu wiodącym do wejścia i popatrzył na ten sam budynek.

Z pewnością nie ma pojęcia o Sali Kopernikańskiej – pomyślał Helmut. – Nikt nie ma pojęcia. Jestem jedyny z tego czasu, który…

Nie odwracając głowy, zasuszony starzec zwrócił się do niego głosem szeleszczącym jak przesypujący się żwir:

– Me siento atraído aquí. No sé por qué. ¿Entiende español, señor? „Coś mnie tu przyciągnęło. Nie wiem czemu. Czy zna pan hiszpański?”

Helmut podszedł do niego.

– Solo un poco. Habla alemán? Inglés? „Tylko trochę. Mówi pan po niemiecku? Po angielsku?”

Mężczyzna popatrzył na niego. Twarz miał chorobliwie szarą i wyżartą wrzodami. Końca nosa nie było, jakby go ktoś odgryzł.

– Sí, sí, inglés. Lo aprendí en la escuela. „Tak, tak, po angielsku. Uczyłem się w szkole”.

Helmut poczuł mdlący ucisk w żołądku.

Ten człowiek jest tak samo chory jak ja. Czy też uległ zatruciu radem?

Ohydne blizny i wrzody Helmuta – objawy jego nowotworu – były wynikiem znaczącej różnicy pomiędzy astrolabium Kopernika a skonstruowanymi przez zakon aparatami Kronos. Przez wiele lat usiłował rozgryźć tę zagadkę. Artefakty Kopernika potrafiły dokładnie i w jednej chwili zlokalizować w czasie i przestrzeni cel czyjejś podróży. A on był dowodem – żywym dowodem! – że energia wytwarzana przez każdy z artefaktów uruchamia pole siłowe, które chroni pasażerów wehikułu czasu przed niebezpiecznym promieniowaniem.

– Proszę wybaczyć, ale pan wygląda na chorego – powiedział Helmut. – Jak pan ma na imię?

– Fernando. Owszem, jestem chory. Który to rok? Siedemdziesiąty czwarty?

– Siedemdziesiąty piąty – odparł Bern.

– Aha. Urodziłem się… za ponad dwadzieścia pięć lat… od tego roku.

– Od tego roku? – Helmut mimo woli się wzdrygnął. – Mówisz, że jesteś Fernando?

– Fernando Salta. Urodzę się w rejonie Somosierry.

Słowo „Somosierra” zaciążyło Bernowi jak kamień.

– Fernando Salta? Salta! Więc to ty. Uczeń zagubiony w czasie!

Ziemista cera Salty na moment pojaśniała.

– Ty mnie znasz?

– Ciebie i twoją szkolną wycieczkę porwano w tunelu pod Somosierrą – wyjaśnił Helmut. – Wpadłeś w środek bitwy Napoleona. Wiesz, chodzi o inwazję Napoleona na Hiszpanię w roku 1808. Tam zostałeś zesłany w czasie!

– Tak! – Głos młodego chłopaka wypłynął ze starczych ust. – Ta bitwa była krwawą jatką. Jakiś straszny człowiek na ogierze twierdził, że jestem szpiegiem. Uciekłem przed nimi i znalazłem dziurę. No wiesz, dziurę, która się robi, kiedy podróżujesz w czasie, señor…

– Znam to! – zawołał Helmut. Serce mu rosło, bo zrozumiał, że ma przyjaciela w tym obcym świecie. – I wróciłeś, tak? Sam wszedłeś w dziurę i cofnąłeś się do teraz, tak?

Salta skwapliwie przytaknął.

– Maszyna znikła. Autobus zniknął. Zobaczyłem, że tego nieszczęsnego starego kierowcę zabili w bitwie. Nikt inny nie widział tej dziury, która szybko znikała. Nie było czasu. Tym razem trafiłem do 1936 roku. Znów bitwa. Usiłowałem wrócić, ale dziura się zamknęła. Ugrzęzłem w przeszłości na trzydzieści lat. Szalony. Samotny. Wyrzutek. Umrę, zanim zdążę się narodzić!

Helmut miał ochotę uściskać tego smutnego starego człowieka.

– Jest pan ofiarą eksperymentu, señor Salta. Osoba, która kazała go wykonać na tobie i innych, nazywa się Galina Krause. Po czterdziestu latach od tego momentu będzie rządzić organizacją, która nazywa się zakonem krzyżackim. Zbudowali wehikuł czasu i nazwali go Kronosem III. Nieudany. Niestety, pomagałem im w tym. Powinieneś wrócić, ale Kronos zostawił cię w 1808 roku. Bardzo mi przykro.

– Ty… – Oczy Salty, jego twarz zmieniały się kalejdoskopowo. – Ty rzuciłeś mnie w otchłań czasu? Abym musiał żyć w koszmarnej przeszłości?

– Pociesz się, że w przyszłości nie jest lepiej – zapewnił Helmut, próbując obrócić to w żart, ale Salta się nie uśmiechnął. – Uwierz, bardzo mi przykro. Masz prawo mnie obwiniać. Mnie też wrzucono w przeszłość. Wylądowałem w roku 1535 w Londynie. I… przyjaciółka mnie uratowała.

– Ale nie ty zleciłeś ten eksperyment, tylko ta zła kobieta – stwierdził Salta.

– Tak, ona – potwierdził Bern. – Dlatego chcę wrócić, żeby coś z tym zrobić.

– Podróż w czasie zabija! Zabija mnie. I ciebie też.

– Tak, jeśli odbywasz ją w Kronosie! To zabójca. Ucho mi odpadło. I dwa palce prawej ręki. Ta cholerna maszyna była tak nieprecyzyjna, że wyrzuciło mnie na środku oceanu. Albo w środku kopalni! A raz na szafocie! Na szczęście więcej tak nie będzie. Popatrz na to.

Helmut wyciągnął zza pasa złoty przedmiot w kształcie strzały, częściowo osmalony ogniem. Kiedy wyważył sobie strzałę na czubku palca, zaczęła się obracać, a osmalone, metaliczne lotki bełtu odchyliły się od promienia.

– To magiczne! – zawołał Fernando.

Bern pokręcił głową.

– Mechaniczne. Nazywa się Sagitta i jest artefaktem astrolabium Mikołaja Kopernika. Mój przyjacielu, ta strzała nas uratuje.

– Gdzie ją znalazłeś? – zapytał Salta. – I kiedy?

Wtem uchyliły się drzwi wejściowe pod numerem trzydzieści trzy. Helmut pociągnął Saltę w mrok. Mężczyzna w obszernym płaszczu i obwisłym kapeluszu ostrożnie wychylił głowę z budynku, rozejrzał się, po czym dał komuś znak. Dołączył do niego mały chłopiec.

Helmut poczuł nagłe mdłości.

Widział, kim jest mężczyzna, a także chłopiec. Twarz tego człowieka znali wszyscy studenci fizyki atomowej. Był to stary Wernher von Braun, słynny hitlerowski konstruktor rakiet, którego po wojnie ściągnięto do Stanów, aby pomógł zbudować amerykański program kosmiczny. Ale to widok chłopca naprawdę poruszył Helmuta. Dziecko musiało być wnukiem brata Wernhera.

Chłopiec nazywał się Ebner von Braun.

Bern patrzył, jak obaj chyłkiem odchodzą ulicą.

– Widzę – szepnął do Salty – że zakon krzyżacki już przejął ten budynek. A jednak, Fernando, wejdziemy tam. Muszę coś ukryć w środku.

– Strzałę?

– Nie, nie. Strzała będzie podróżować z nami. Muszę zostawić wiadomość dla kogoś z przyszłości. Dziwnie splata się czas, jak sam widzisz. A potem zabiorę nas obu w przyszłość. Kronos I jest niedaleko. Popracowałem nad nim. Sagitta ochroni nas przed dalszymi chorobami. Ciasno nam będzie w tej maszynie, ale w niej wrócimy do naszych czasów.

Oczy Salty zapłonęły jak u młodzika.

– Cudownie. Noszę w sercu zemstę.

– Zemsta jest wszędzie, mój przyjacielu – powiedział Helmut. – Wszędzie.

Dwóch mężczyzn wyszło z cienia i przecięło ulice, kierując się pod numer trzydzieści trzy.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Nicea, Francja

10 czerwca

Wieczór

Lily, idąc z Darrellem w poszukiwaniu gangstera wąską, słabo oświetloną ulicą, czuła dławiący ciężar w piersi. Upiorny telefon od Markusa Wolffa przeraził ją. Czy coś się stało Becce? A może już nie żyje? Co Wolff i jego mordercy zrobili jej najlepszej przyjaciółce? Co za koszmar musiał się wydarzyć na nicejskim lotnisku?

– Jeszcze nigdy nie byliśmy tacy samotni – westchnął Darrell.

Zwolnił przy rogu, który zdawał się zamykać rejon bogatych rezydencji. Dalej zaczynała się dzielnica obskurnych hal, warsztatów i garaży.

Lily wybitnie nie miała ochoty wchodzić w ten świat, a jednocześnie zdawała sobie sprawę, że im gorzej wygląda, tym bardziej muszą tam iść, bo rozpaczliwie potrzebują pomocy. Kierowali się przy tam optymistycznym założeniem, że Maurice Maurice ich nie zamorduje i nie wtłoczy do beczki po ropie – czy raczej dwóch beczek – i nie ciśnie do Morza Śródziemnego.

– Tym bardziej – dodał Darrell – musimy znaleźć ludzi, którzy nas doprowadzą do Maurice’a. Damy radę.

Nagle zapragnęła go uścisnąć – albo coś w tym stylu – za to, że wreszcie powiedział coś normalnie i bez ironii. Może Darrell jest bardziej ludzki, niż myślała.

– Zapytamy ludzi, którzy nie wyglądają jak totalni zbóje. Tamta ulica wydaje się dość bezpieczna i chyba prowadzi do morza. Pójdźmy tam – dodał.

Uznała, że sprawa jest oczywista i nie musi mu odpowiadać. I dobrze, bo gdyby otworzyła usta, pewnie by się poryczała. Wtedy Darrell stałby się jeszcze mniej ironiczny, a ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, był dalszy ciąg ich bolesnej rozmowy o przyszłości. Zdążyła mu już powiedzieć, że gdy Triangulum będzie bezpieczne, odejdzie i porzuci misję, bo ma dosyć niebezpieczeństw, przemocy i śmierci.

Tak było niedawno, ale teraz?

Zdarzyło się coś bardzo dziwnego.

Kiedy w trakcie ucieczki z mieszkania odepchnęła się od okiennej ramy i jak ptak przefrunęła nad uliczką, aby wylądować na tarasie domu naprzeciwko, Darrell ją chwycił, żeby złagodzić upadek… To był naprawdę niesamowity moment. Niebezpieczny. I szalony. Jednocześnie wspaniały i porywający, właśnie przez cudowne połączenie szaleństwa i ryzyka.

Czy takie uczucie w ogóle może istnieć?

Dobrze, ale już postanowiłam, że z tym kończę. I co teraz?

Nie wiedząc, co robić, Lily po prostu podążała za Darrellem, mijając niezliczone hale, podobne do hangarów, magazyny, warsztaty jachtowe, poobijane ciężarówki, sterty zaolejonych łańcuchów i stalowych belek oraz niezliczone ilości beczek i skrzyń, pomiędzy którymi wałęsały się wychudzone bezpańskie kundle.

– Ej, wy!

Głos był jak skała, trąca o inną skałę.

– Ups – szepnął Darrell. – Nie zatrzymuj się.

– Stop! Ani khoku dalej!

– Dobrze – zgodził się Darrell.

Obrócili się z wolna. Mężczyzna w zaplamionym kombinezonie stał oparty o drzwi magazynu, popijając coś z papierowego kubka.

– Wy dzieciaki Amehikanie? – zapytał.

– Skąd wiesz? – odpowiedziała Lily.

– Tylko Amehikanie by pomyśleli, że tu jest bezpiecznie. Nie jest.

– Okay – powiedział Darrell. – Po prostu…

– Szukamy Maurice’a Maurice’a – wyręczyła go Lily. – Może go znasz?

Facet oderwał się od framugi.

– Dobha. Czyli nie chodzi wam o bezpieczeństwo. Oui, ja go znam. Zaphowadzę do niego was. Idziemy.

Miły facet – pomyślała Lily. – Choć pewnie kiler.

– Bądź czujny – szepnęła do Darrella.

– Ja? Cały czas jestem.

Facet z papierowym kubkiem poprowadził ich naokoło, klucząc przez kilkanaście coraz węższych uliczek. Wreszcie skręcił za róg, potem drugi i zaczął powtarzać tę drogę do tyłu. Lily już miała chwycić Darrella i uciec, kiedy ich przewodnik gwałtownie skręcił w lewo, przeciął uliczkę i zaprowadził ich na wewnętrzny dziedziniec. Tam, zaparkowany pod niskim biurowym budynkiem, stał ideał Darrella – srebrnoszary sportowy aston martin DB5.

– Poczekajcie w śhodku – warknął facet z kubkiem.

– W samochodzie? – upewnił się Darrell.

– Jak wolicie. Można w biurze. – Gestem dłoni z kubkiem pokazał na drzwi i szybko się ulotnił.

Weszli i usiedli na skórzanych fotelach przed dużym biurkiem. Biuro było niewielkie, ale miało kosztowny wystrój, z chińskimi wazonami, pełnymi jakichś strzępiastych, purpurowych kwiatów, które Lily widziała dotąd tylko w ogrodzie botanicznym w Zilker, zwanym „Klejnotem w sercu Austin”. Od razu przypomniał się jej dom i w myślach rozbrzmiał sygnał ostrzegawczy: „Nie wchodź w to!”.

Po paru minutach z drzwi na zapleczu wyłonił się Maurice Maurice.

Facet był absurdalnie umięśniony. Miał na sobie elegancki beżowy garnitur, rozpiętą pod szyją niebieską koszulę, brązowe letnie pantofle i ciemne okulary. Przesunął okulary na czoło i uważnie przyjrzał się dzieciom.

– Ja was znam.

– Eee… w zeszłym tygodniu – odpowiedział Darrell. – Monte Carlo. Dałeś nam szpiegowską kamerkę, żebyśmy mogli nagrać aukcję.

– Jasne! – Mięśniak pochylił się ku nim i wziął oboje w niedźwiedzi uścisk. – Ej, ale teraz nie macie na sobie sprzętu?

– Mamy kompletne zero sprzętu i to wcale nie jest zabawne – poskarżyła się Lily. – Żadnych komórek, nic.

Maurice Maurice roześmiał się.

– Dobrze, dobrze. Co mogę dla was zrobić?

Darrell opowiedział na wpół prawdziwą, na wpół zmyśloną historię, ale znalazło się tam wszystko, co trzeba, żeby przekonać nicejskiego gangstera. Zanim skończył, Maurice już usiadł za biurkiem i sięgnął po telefon.

– Dokładnie wiem, czego wam potrzeba. Halo? To ty, Jacques? Tak. Dobra. – Urwał na moment. – Jacques, zrób mi przysługę. Przyjaciele Terence’a i moi – zerknął z uśmiechem na dzieci – muszą szybko ulotnić się z Nicei. Żadnych głównych dróg. Tak? Świetnie. Mów, gdzie. Aha. Terminal siódmy? Czy to tam, gdzieśmy zakopali… taa. Dobra. Piątek wieczór? Idealnie.

Lily zerknęła na Darrella, jakby chciała powiedzieć: „W co myśmy wdepnęli?”.

Zrobił minę w stylu: „Jestem za młody, by umrzeć”.

Maurice Maurice odłożył słuchawkę.

– Załatwione. Ukryjemy was do piątkowego wieczoru. A potem przejedziecie do innego portu, do Marsylii. Tam zaokrętujecie się na frachtowiec do Gibraltaru i wrócicie na łono rodzinki. Miejmy nadzieję. W każdym razie, jeśli będziemy uważać, zakon was nie znajdzie. Ponieważ jesteście przyjaciółmi Terence’a, nie pobiorę mojej normalnej taksy ucieczkowej.

Lily odetchnęła swobodniej.

– Dzięki, Maurice.

Mężczyzna płynnym ruchem podniósł się zza biurka i podszedł do szafy. Otworzył ją i wyjął dwa małe pistolety.

– Chcecie? Przydałyby się wam. Zakon zabija.

– Em… – zająknął się Darrell – my… nie. Dziękujemy. Damy sobie radę. Prawda, Lil?

Energicznie kiwnęła głową.

– Absolutnie tak. Bez broni palnej.

– Jak uważacie. – Maurice odłożył pistolety do kasetki. – Ale kuloodporny plecak dla waszego pudełka weźmiecie, nie?

– O, tak, chętnie! – Tym razem Darrell nie protestował. – A znalazłby się jeszcze pasek?

– Zaraz ci dam. Spróbuję się jeszcze dowiedzieć, co się stało na lotnisku. Mam nadzieję, że wasi przyjaciele i mama nie zginęli.

Zginęli…

Lily poczuła, że jej świat runął w gruzy.

Becca, żyjesz? Błagam, żyj!

Maurice Maurice dał Darrellowi pasek i niewielki sztywny plecak dla Triangulum, po czym wyszedł, żeby zorganizować dla nich transport do Marsylii. Myśli Darrella nie mogły się uporać z brutalnie szczerymi słowami mężczyzny.

Zginęli.

Nie. Nie mama. Nie Wade. Ani Becca. Ani Julian. Nie. Tylko nie oni. W żadnym razie.

A jednak nie miał podstaw do takiej nadziei. Wokół nich było coraz więcej śmierci i rozumiał lęki Lily.

– Może powinniśmy… nie wiem – zaczął, ale poczuł, jak robi mu się mokro pod powiekami i zapiekły go łzy. Musiał odwrócić wzrok. – Lily, czy powinniśmy w to wejść? Mam wątpliwości. Płynąć do Gibraltaru, nie wiedząc, co się z nimi dzieje…

– Przestań, Darrell – szepnęła. – I weź się w garść, dobrze? – Urwała na długą chwilę. – Proszę. Sama próbuję się trzymać, ale w środku cała się trzęsę. Nie możemy się jednocześnie załamywać. Musimy to robić na zmianę i teraz wypadło na ciebie, bo ja się sypię, więc ty masz być twardy.

Nie kłamała. Drżała jak liść na wietrze.

Darrell wziął głęboki oddech i wyprostował się, jak żołnierz na rozkaz.

– Jasne, jasne. Chciałem po prostu powiedzieć, że przez chwilę, czy tego chcemy, czy nie, będziemy działać inaczej niż normalnie. Ale myślę, że nam się uda. Jestem tego pewien.

Dobrze. Spróbuje być twardy. Choć Lily przyszłoby to łatwiej, bo jest taka silna, umięśniona i w ogóle. Nie miał pojęcia, co w tej sytuacji oznacza, że ktoś jest „twardy”, ale pomyślał, że najpierw musi się skupić. Na artefaktach. Na zatrzymaniu Galiny. Na uratowaniu Triangulum. Na robieniu tego, co konieczne, tu i teraz. Skupić się na jednej sprawie, potem na kolejnej… i kolejnej, aż się wypełni ta dziwna rzecz zwana Protokołem Fromborskim.

Protokół Fromborski był tajemniczym zbiorem instrukcji, które napisał prawdopodobnie Kopernik tuż przed swoją śmiercią, w 1543 roku. Ponoć nakazywał zebranie wszystkich dwunastu artefaktów i zniszczenie ich. Darrell nie wiedział, jak, gdzie i dlaczego należy tego dokonać, ale na razie nie było czasu na rozgryzanie tej zagadki. Zostało jeszcze sporo artefaktów do odnalezienia i na tym trzeba się skupić.

– No to już. Pierwszy krok, Gibraltar – oznajmił zdecydowanie.

– Gibraltar – powtórzyła Lily. – Okay. Dobrze.

Zaczął się cały ciąg przenosin – z biura do bezpiecznego domu, do następnego bezpiecznego domu i kolejnego, a każdy był bardziej zapuszczony niż poprzedni. Po nerwowych nocach nastały męczące dni bezczynności i czekania. Darrell i Lily zastanawiali się, czy nie poszukać bezpiecznego schronienia dla Triangulum, ale coś im podpowiadało, że jeśli nawet znajdą takie miejsce, mogą nie dać rady do niego wrócić. Poza tym uznali, że artefakt może być ich jedyną kartą przetargową na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.

– Na razie zostaje z nami – podsumowała Lily.

– Też tak myślę.

Wreszcie się doczekali. Zabrała ich limuzyna, potem samochód z przyciemnionymi szybami, potem cysterna, aż w końcu jechali skuleni z tyłu furgonetki, załadowanej baryłkami oliwy i skrzynkami oliwek.

– Na twoim miejscu nie jadłabym tego za dużo – ostrzegła.

Darrell zerknął znad drewnianej skrzynki, którą właśnie otwierał.

– Ja tam jestem głodny. Ty nie?

– Też. Ale nie wiem, czy dam radę zjeść więcej niż parę oliwek.

Lily siedziała ze wzrokiem wbitym w podłogę i kiwała głową, jakby prowadziła milczącą rozmowę sama ze sobą. Mógł się domyślać, co jedna Lily mówiła do drugiej. „No właśnie”. „Wreszcie to powiedziałaś”. „Ja mam już dosyć tej huśtawki”. „Więc przestańmy to w kółko przeżywać”. „Ja pierwsza”. „A potem ja”. Nawet nie wiedział, kiedy przysunął się do niej, zadowolony, że obie Lily są tak blisko i będą jeszcze przez jakiś czas.

Zmieniła pozycję i oparła głowę na jego ramieniu.

Musiały minąć trzy czy cztery leniwe godziny – światło dnia przestało się sączyć przez szpary plandeki – aż zgrzytnęły otwierane tylne drzwi.

Woń oliwy szybko zastąpiła woń paliwa do łodzi i soli morskiej. Przybyli do doków Marsylii.

Facet o wyglądzie wilka morskiego, kuśtykając, podszedł do furgonetki.

– Tędy. Schowacie się pod pokładem. Cztehy, może sześć dni. Malutka kajuta. Szibko.

Lily jęknęła.

– Sześć dni! Będziemy zamknięci razem! Przez sześć dni!

– Nawet osiem. Zobaczimy. Szibko.

– O, rany. – Darrell udał dezaprobatę, ale tak naprawdę był zadowolony.

Trzymając się jak najbliżej Lily, ruszył za kapitanem po kei w stronę potężnego pordzewiałego kadłuba starego frachtowca. Kiedy razem weszli po trapie, Darrell wziął głęboki oddech. Dla niego nocne powietrze było przesycone połączonymi woniami soli, smażonego jadła, strachu i dręczących wątpliwości, doprawionych ostrą nutą paliwa statków. Ta kombinacja wywoływała mdłości, ale miał świadomość, że musi minąć cztery, sześć, a może nawet osiem dni, zanim znów będzie mógł odetchnąć świeżym powietrzem, więc mimo woli starał się go nawdychać na zapas.

Tytuł oryginału: The Crown of Fire. The Copernicus Legacy

Pierwsze wydanie: HarperCollins Publishers LLC, Nowy Jork, USA, 2016

Opracowanie graficzne okładki: Madgrafik

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Joanna Morawska

Korekta: Urszula Gołębiewska

© 2016 by HarperCollins Publishers

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa, 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Niniejsze wydanie zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracje w książce: © by Bill Perkins

Ilustracja na okładce: © 2016 by Bill Perkins

Projekt logo serii: © 2014 by Jason Cook/debut art

Projekt okładki: Tom Forget. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN: 9788327647078