Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
“Dwie Drogi" to wczesna nowela Henryka Sienkiewicza, laureata literackiej Nagrody Nobla, jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy przełomu XIX i XX w.
Nowela pochodzi ze zbioru “Humoreski z teki Worszyłły”, który składał się również z utworu “Nikt nie jest prorokiem między swemi”. Uchodzą one za klasyczny przykład piśmiennictwa tendencyjnego. Sam autor wstydził się później tego dzieła i nie chciał nawet go włączyć do zbiorowej edycji swoich Pism. Wznowienie tej noweli ukazało się w 1901.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 86
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 2 godz. 26 min
Lektor: Antoni Rot
Wydawnictwo Avia Artis
2020
Miś Rossowski leżał w głębokim fotelu naprzeciw Jana Złotopolskiego, który leżał w drugim fotelu. Miś palił cygaro i puszczał dym na Jasia, a Jaś palił cygaro i puszczał dym na Misia.
Milczeli. Wreszcie Miś spojrzał posępnie na guziki swych kamaszów i odezwał się: — No i cóż będziesz dalej robił? — Albo ja wiem. Nastała znowu chwila milczenia. Jaś nalał Misiowi szklankę porteru, sam z rezygnacyą pociągnął ze swojej. Widać było pewne zakłopotanie na twarzach obydwóch: zgadłeś, przyszła na nich ciężka chwila. — Wiele ci może zostać po zajęciu Złotopola? — spytał znowu Rossowski. — Nic. — Nic zupełnie? — Te trochę gratów. Widocznie niedola, o której mówili, miała na imię: ubóstwo. A jednak na pozór nic nie zdawało się go zapowiadać: ubrania na nich były pierwszej mody; fotele, na których siedzieli, aksamitne, mieszkanie umeblowane ze smakiem i dostatkiem; przed nimi stała elegancka zastawa do śniadania. Nic nie brakło, chyba wesołości u rozmawiających. — Więc cóż tedy myślisz robić? — Mówiłem ci, że nic nie wiem. — O! ciężkie czasy, w których nawet ludzie tacy, jak my, muszą sami o sobie myśleć. — Ciężkie! — potwierdził Złotopolski. — Z Bujnickiemi nie możemy skończyć? — Choćby dziś. Matka jest za mną, a panna pewno nie ma nic przeciw. — Zatem kończ. — Mój drogi, upewniam cię, że mój przyszły papa ma jeszcze więcej długów odemnie. — Dlaczegóż się więc starasz o pannę? — Bo ją kocham. Jaś Złotopolski powiedział to takim tonem, że choć mu było nie do śmiechu, i sam się roześmiał i rozśmieszył Rossowskiego. — Doskonały jest ten Jaś! Mów no bez żartów. — O czem? — O Fanny Bujnickiej. — Dobrze. Otóż żenię się z Fanny dla tych samych powodów, dla których nie żenię się z Berlińską. — Berlińska ma tylko jedną zaletę. — Jaką? — Sto tysięcy rubli. — Przepraszam cię, dla mnie ma osiemkroć. — A to jakim sposobem? — Chyba nie wiesz, co powiedział papa Berliński, że jeżeli córce trafi się nieszlachcic, to dostanie sto tysięcy rubli — a jeżeli szlachcic, zwłaszcza taki, jak ja lub ty, to osiemkroć. Ale Berliński ma jeszcze jedną zaletę, o której może nie wiesz. — Nie wiem. — A no, dziadka hassydę, który do dziś dnia wyprawia pobożne tańce z dziesięciorgiem przykazań na głowie. — Oj, to sęk! — Fanny ma przynajmniej nazwisko. — I brzemię długów papy? — I to sęk! — Słuchaj, Jasiu! ja ciebie nie rozumiem. Nigdybym się nie ożenił z panną bez nazwiska, ale też nigdy nie wziąłbym nazwiska bez pieniędzy. Berliński ma jedno, Fanny — drugie. Z obiema nie możesz się przecie żenić. — Być... albo nie być? — Patrzaj! z Szekspira coś zarywasz? — Oj, Misiu Rossowski! Misiu Rossowski! — Czego chcesz? — Naiwny jesteś. — Tak twierdzisz? — Tak. Uważaj: Fanny, gdyby dziś miała pieniądze, nie poszłaby za mnie dlatego, że ja ich nie mam. Dla Berlińskiej mam przynajmniej nazwisko, Fanny go nie potrzebuje — jej potrzeba pieniędzy. — I tobie potrzeba pieniędzy. Jaś Złotopolski zanucił:
„Potrzeba nam pieniędzy „Wenus pieniędzy nie chce dać...
— Otóż dlatego, szanowny Misiu Rossowski, że Wenus nie chce dać pieniędzy, a my obadwa potrzebujemy, ona zgodzi się wyjść za mnie, a ja zgodziłem się już. — Mów dalej, mój drogi... ty czasem bywasz taki dowcipny! zatem pobierzecie się i...? — Ja będę żonaty, a ona zamężna. — A dalej? — Domyśl się, Misiu! Ja nie należę do ludzi, którzy robią coś bez powodu. Fanny wyjdzie dziś za mnie dlatego, że nic nie ma, a ja ożenię się z nią dlatego, że kiedyś coś będzie miała. Rozumiesz teraz, mój panie? Będę miał żonę, jakiej ty przy twoich Rossowcach nigdy nie znajdziesz. Rozumiesz, mój panie? — Myślisz o ciotce? — Myślę i myślę, że siedzi na dożywociu po swoim mężu, a stryju Fani, zatem to nie może minąć. — A jakby to minęło? Złotopolski położył rękę na ramieniu Rossowskiego. — Przyjacielu! śmierć nikogo nie mija. Kiedy cioci zaśpiewają: „ Dies irae”, to ty, drogi Misiu, zaśpiewasz mi wówczas coś weselszego, np... — Pana Tadeusza, jeszcze przedtem nim cioci: „ Dies irae”. Nawet przypomnij sobie nutę, bo ci to będzie potrzebne. Złotopolski posmutniał. — Yes! Jeżeli mi sprzedadzą Złotopole, to Fanny ani przed, a po śmierci ciotki mnie nie zechce. — Yes! — Och! gospodarować teraz, to lepiej kamień sobie u szyi uwiązać! — przerwał Złotopolski. — Och, gospodarować teraz, to lepiej się nie rodzić! — Dawnoś był u siebie, w Złotopolu? — Rok temu. A ty w Rossowcach? — Rok temu, drogi Jasiu. — My to najlepiej rozumiemy, co znaczy gospodarstwo! — A tak, właśnie dlatego, że siedzimy w Warszawie. — Możemy zatem ocenić, jak małe mamy dochody. — Zresztą, z raportów naszych ekonomów... — Wiesz, Misiu, my jesteśmy męczennicy! — Znosimy to z rezygnącyą: „ noblesse oblige!” — Ktoś dzwoni. — Niech sobie dzwoni. Jeżeli wierzyciel, nie oddam mu ani grosza; owszem, zabawimy się. Franciszek, puszczać! Po chwili Franciszek, lokaj, otworzył drzwi panu adwokatowi Maszko. Był to młody jeszcze człowiek, który pracą doszedł do kawałka chleba i wszystko sobie tylko zawdzięczał. Prócz adwokatury, zajmował się rozmaitemi interesami i miał się dobrze. Ale że pochodził z mieszczan z Przytyka, szukał tedy bardzo naturalnie związków z szlachetną młodzieżą, która go tolerowała, a czasem się nim bawiła. Ale pan Maszko miał zdrowy rozsądek i wolał, żeby tacy ludzie drwili z niego, niż żeby nie mieć znajomości między takiemi ludźmi. Pan Maszko miał nawet rozum, bo oczywiście tacy ludzie oddawali mu w ręce interesa majątkowe, na czem zarabiał; pan Maszko miał nawet charakter, bo oddawał wszelkie możliwe usługi takim ludziom, szukał ich, szczycił się ich znajomością, ale pieniędzy im nie pożyczał. — Bonjour! bonjour mes amis — witał pan Maszko, podając ręce obydwom. Młodzi ludzie, nie wstając, podali mu dłonie. — Ach, Maszko! że też ty nigdy nie nabierzesz manier — rzekł zimno Rossowski. — Ty chyba nie masz w sobie krwi naszej. — Naprzód, wiedz o tem — odparł przybyły, — że Maszkowie są tak dobrą szlachtą, jak i wszyscy inni, a powtóre, powiedz mi, w czem moje maniery zasługują na zarzuty? — Jak ty rękę podajesz? — Jakże mam podawać? Wyciągam dłoń i ściskam rękę tego, z którym się witam. — A to jest do najwyższego stopnia mauvais genre. — Do najwyższego stopnia! — potwierdził Złotopolski. — Przez Boga żywego! co mam robić? — Jakto? tego nie wiesz? Nas przecie nie trzeba tego uczyć, my mamy to we krwi. — Ależ i ja mam we krwi, zaręczam wam za to; tylko jak nie wiem, no, to nie wiem! Mam we krwi, ale... w zarodku... Każda rzecz potrzebuje się rozwinąć. — Wiedz więc o tem, że ręki się nie wyciąga wedle zasad dobrego tonu. — Tylko co się robi? — Tylko się kurczy. — Zmiłuj się, jak ja skurczę rękę i ten, z którym się witam, skurczy ją także, to się nie przywitamy. — To się nie przywitacie, ale nie ubliżycie w niczem prawom, przyjętym przez ludzi dobrze wychowanych. Podając rękę, trzyma się dłoń wyprostowaną przy samych piersiach, albo przy samej pasze. Uważasz: ręka powinna być skurczona, dłoń wyprostowana i położona przy samej pasze. A kto chce, niech po nią sięga. Oto jest godne człowieka dobrze wychowanego. — A co! zawsze coś we mnie mówiło, żeby tak rękę podawać! Tak, tak! to jest najodpowiedniej. Jasiu, mój drogi! przychodzę do ciebie w pewnym interesie. Ale co ci jest? jakiś smutny jesteś? — Mam długów więcej, niż włosów na głowie. — O! istotnie, to bardzo nieprzyjemna rzecz. — Jaka rada na to? — Zapłacić. — Skąd wziąć pieniędzy? — Sprzedać Złotopole. — Chcę to oddawna zrobić, ale skąd kupca? Maszko uśmiechnął się. — Właśnie z tem do ciebie przychodzę. — Wybawicielu! — Ludzie, jak my, powinni sobie pomagać! Znajdzie się kupiec. — Kto? — Niemcy. — Jacy? — Koloniści. — Aa! — Ale musisz jechać do Złotopola. — Po co? — Ułożyć cały interes. Ja pojadę z tobą. — I zostanie mi się co, jak sprzedam w ten sposób Złotopole? — Mój kochany, Złotopole razem z Kalinowszczyzną, to magnacki majątek; gdyby towarzystwo sprzedało, to nietylko ty nic byś nie dostał, ale jeszcze wierzyciele by spadli. Inna rzecz kolonizacya. — Ileż może pozostać? — Ze trzykroć — rzekł niby niedbale Maszko. — Zresztą, uważasz, ponieważ to tak dobrze brzmi: Złotopolski na Złotopolu — znajduję więc sposób, żebyś Złotopole sprzedał, a jednak je miał. — Niech kto co chce mówi, ten Maszko jest jednakże gentlemanem. Jakże to będzie? — Szczerze ci dziękuję. Jestem gentlemanem i dlatego właśnie rozumiem położenie gentlemana, który ma więcej długów, niż włosów na głowie. Złotopole sprzedasz niemcom, a zostawisz sobie dwór, ogród i parę mórg lasu na park. To wszystko będzie się oczywiście zwało: Złotopole. — Maszko! — Kochany Jasiu! Tak jest i za granicą, prawdziwy szlachcic trudni się polowaniem, ale nie rolą. Złotopole będzie niby twojem pied à terre. — Wiesz, Misiu! — zawołał Złotopolski — Maszko jest równy nam pod każdym względem, a jednak, o Misiu! Misiu! między nami i Maszką jest jedna wielka różnica. — Jaka? — Że Maszko ma głowę, a my jej nie mamy. Rossowski odrzekł obojętnie: — Kto wie, czy Pan Bóg nie dlatego dał Maszce głowę, żeby nas nie utrudzać zbytnim ciężarem. — Jużto tobie musi być lekko, drogi Misiu? — I tobie, kochany Jasiu. — Ależ, przyjaciele! — zawołał Maszko — nie macie sobie nic do wyrzucenia. Jasiu, pod jednym warunkiem zajmę się twemi interesami. — A warunek ten? — Dasz nam u siebie, w Złotopolu, obiadek przyjacielski; zaprosisz mnie, Misia, Antosia i kogo chcesz więcej z naszego grona. — Doskonały projekt. — Zatem pojutrze najdalej jedziemy do Złotopola. Adieu Mich! Farevel John! Tu Maszko wziął za kapelusz i ulokowawszy rękę koło pachy, wyciągnął palce w kierunku Misia i Jasia, a zaś Miś i Jaś, ulokowawszy ręce pod swojemi pachami, wyciągnęli palce ku Maszce. Dłonie ich spotkały się ze sobą. Gdy Maszko wyszedł, Miś udusił gwałtownie w popielniczce nawpół dopalone cygaro i odezwał się z gniewem: — Ambetuje mnie ten Maszko! — Przyznaj jednak, że on ma głowę. — Właśnie, ta głowa, ten spryt do interesów, ten dar radzenia sobie na świecie, przepraszam cię, ale my tacy nie jesteśmy. — Albo to między nami nie ma ludzi z głową? — Nie mówię, ale nie do interesów. Wiem, że Władzio ma głowę — mój ojciec miał głowę... — A i ty przecie masz talent krasomówczy? — Że tam czasem jaki speech powiem. — Powiesz na obiadku w Złotopolu. Ej! co tam! niech żyje Maszko i niemcy. — Wiesz, Jasiu, co ci powiem? — Nie jestem jasnowidzącym, Misiu, zatem nie mogę odgadnąć. — Że niemcy chyba mniej jeszcze rozumu od nas mają. — Dobrze powiedziane — mais pourquois ça? — A bo dają nam gotówkę, a biorą ziemię. — Dobrze powiedziane. — Ich chyba Pan Bóg na to stworzył, żeby ratowali szlachtę polską, — biorą ziemię, a dają talary; rozumiesz, Jasiu! — talary! — I rozumiem i czuję, że będę je posiadał. Nie mów nic o tem u Bujnickich; chcę Fanny zrobić niespodziankę. — Dobrze. Adieu! — Adieu!