Dwie Drogi - Henryk Sienkiewicz - ebook + audiobook

Dwie Drogi ebook i audiobook

Henryk Sienkiewicz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwie Drogi" to wczesna nowela Henryka Sienkiewicza, laureata literackiej Nagrody Nobla, jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy przełomu XIX i XX w.


Nowela pochodzi ze zbioru “Humoreski z teki Worszyłły”, który składał się również z utworu “Nikt nie jest prorokiem między swemi”. Uchodzą one za klasyczny przykład piśmiennictwa tendencyjnego. Sam autor wstydził się później tego dzieła i nie chciał nawet go włączyć do zbiorowej edycji swoich Pism. Wznowienie tej noweli ukazało się w 1901.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 86

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 26 min

Lektor: Antoni Rot

Oceny
4,0 (4 oceny)
2
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-019-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Miś Rossowski leżał w głębokim fotelu naprzeciw Jana Złotopolskiego, który leżał w drugim fotelu. Miś palił cygaro i puszczał dym na Jasia, a Jaś palił cygaro i puszczał dym na Misia.

 Milczeli. Wreszcie Miś spojrzał posępnie na guziki swych kamaszów i odezwał się:  — No i cóż będziesz dalej robił?  — Albo ja wiem.  Nastała znowu chwila milczenia. Jaś nalał Misiowi szklankę porteru, sam z rezygnacyą pociągnął ze swojej. Widać było pewne zakłopotanie na twarzach obydwóch: zgadłeś, przyszła na nich ciężka chwila.  — Wiele ci może zostać po zajęciu Złotopola? — spytał znowu Rossowski.  — Nic.  — Nic zupełnie?  — Te trochę gratów.  Widocznie niedola, o której mówili, miała na imię: ubóstwo. A jednak na pozór nic nie zdawało się go zapowiadać: ubrania na nich były pierwszej mody; fotele, na których siedzieli, aksamitne, mieszkanie umeblowane ze smakiem i dostatkiem; przed nimi stała elegancka zastawa do śniadania. Nic nie brakło, chyba wesołości u rozmawiających.  — Więc cóż tedy myślisz robić?  — Mówiłem ci, że nic nie wiem.  — O! ciężkie czasy, w których nawet ludzie tacy, jak my, muszą sami o sobie myśleć.  — Ciężkie! — potwierdził Złotopolski.  — Z Bujnickiemi nie możemy skończyć?  — Choćby dziś. Matka jest za mną, a panna pewno nie ma nic przeciw.  — Zatem kończ.  — Mój drogi, upewniam cię, że mój przyszły papa ma jeszcze więcej długów odemnie.  — Dlaczegóż się więc starasz o pannę?  — Bo ją kocham.  Jaś Złotopolski powiedział to takim tonem, że choć mu było nie do śmiechu, i sam się roześmiał i rozśmieszył Rossowskiego.  — Doskonały jest ten Jaś! Mów no bez żartów.  — O czem?  — O Fanny Bujnickiej.  — Dobrze. Otóż żenię się z Fanny dla tych samych powodów, dla których nie żenię się z Berlińską.  — Berlińska ma tylko jedną zaletę.  — Jaką?  — Sto tysięcy rubli.  — Przepraszam cię, dla mnie ma osiemkroć.  — A to jakim sposobem?  — Chyba nie wiesz, co powiedział papa Berliński, że jeżeli córce trafi się nieszlachcic, to dostanie sto tysięcy rubli — a jeżeli szlachcic, zwłaszcza taki, jak ja lub ty, to osiemkroć. Ale Berliński ma jeszcze jedną zaletę, o której może nie wiesz.  — Nie wiem.  — A no, dziadka hassydę, który do dziś dnia wyprawia pobożne tańce z dziesięciorgiem przykazań na głowie.  — Oj, to sęk!  — Fanny ma przynajmniej nazwisko.  — I brzemię długów papy?  — I to sęk!  — Słuchaj, Jasiu! ja ciebie nie rozumiem. Nigdybym się nie ożenił z panną bez nazwiska, ale też nigdy nie wziąłbym nazwiska bez pieniędzy. Berliński ma jedno, Fanny — drugie. Z obiema nie możesz się przecie żenić.  — Być... albo nie być?  — Patrzaj! z Szekspira coś zarywasz?  — Oj, Misiu Rossowski! Misiu Rossowski!  — Czego chcesz?  — Naiwny jesteś.  — Tak twierdzisz?  — Tak. Uważaj: Fanny, gdyby dziś miała pieniądze, nie poszłaby za mnie dlatego, że ja ich nie mam. Dla Berlińskiej mam przynajmniej nazwisko, Fanny go nie potrzebuje — jej potrzeba pieniędzy.  — I tobie potrzeba pieniędzy.  Jaś Złotopolski zanucił:

„Potrzeba nam pieniędzy „Wenus pieniędzy nie chce dać...

 — Otóż dlatego, szanowny Misiu Rossowski, że Wenus nie chce dać pieniędzy, a my obadwa potrzebujemy, ona zgodzi się wyjść za mnie, a ja zgodziłem się już.  — Mów dalej, mój drogi... ty czasem bywasz taki dowcipny! zatem pobierzecie się i...?  — Ja będę żonaty, a ona zamężna.  — A dalej?  — Domyśl się, Misiu! Ja nie należę do ludzi, którzy robią coś bez powodu. Fanny wyjdzie dziś za mnie dlatego, że nic nie ma, a ja ożenię się z nią dlatego, że kiedyś coś będzie miała. Rozumiesz teraz, mój panie? Będę miał żonę, jakiej ty przy twoich Rossowcach nigdy nie znajdziesz. Rozumiesz, mój panie?  — Myślisz o ciotce?  — Myślę i myślę, że siedzi na dożywociu po swoim mężu, a stryju Fani, zatem to nie może minąć.  — A jakby to minęło?  Złotopolski położył rękę na ramieniu Rossowskiego.  — Przyjacielu! śmierć nikogo nie mija. Kiedy cioci zaśpiewają: „ Dies irae”, to ty, drogi Misiu, zaśpiewasz mi wówczas coś weselszego, np...  — Pana Tadeusza, jeszcze przedtem nim cioci: „ Dies irae”. Nawet przypomnij sobie nutę, bo ci to będzie potrzebne.  Złotopolski posmutniał.  — Yes! Jeżeli mi sprzedadzą Złotopole, to Fanny ani przed, a po śmierci ciotki mnie nie zechce.  — Yes! — Och! gospodarować teraz, to lepiej kamień sobie u szyi uwiązać! — przerwał Złotopolski.  — Och, gospodarować teraz, to lepiej się nie rodzić!  — Dawnoś był u siebie, w Złotopolu?  — Rok temu. A ty w Rossowcach?  — Rok temu, drogi Jasiu.  — My to najlepiej rozumiemy, co znaczy gospodarstwo!  — A tak, właśnie dlatego, że siedzimy w Warszawie.  — Możemy zatem ocenić, jak małe mamy dochody.  — Zresztą, z raportów naszych ekonomów...  — Wiesz, Misiu, my jesteśmy męczennicy!  — Znosimy to z rezygnącyą: „ noblesse oblige!”  — Ktoś dzwoni.  — Niech sobie dzwoni. Jeżeli wierzyciel, nie oddam mu ani grosza; owszem, zabawimy się. Franciszek, puszczać!  Po chwili Franciszek, lokaj, otworzył drzwi panu adwokatowi Maszko. Był to młody jeszcze człowiek, który pracą doszedł do kawałka chleba i wszystko sobie tylko zawdzięczał. Prócz adwokatury, zajmował się rozmaitemi interesami i miał się dobrze. Ale że pochodził z mieszczan z Przytyka, szukał tedy bardzo naturalnie związków z szlachetną młodzieżą, która go tolerowała, a czasem się nim bawiła. Ale pan Maszko miał zdrowy rozsądek i wolał, żeby tacy ludzie drwili z niego, niż żeby nie mieć znajomości między takiemi ludźmi. Pan Maszko miał nawet rozum, bo oczywiście tacy ludzie oddawali mu w ręce interesa majątkowe, na czem zarabiał; pan Maszko miał nawet charakter, bo oddawał wszelkie możliwe usługi takim ludziom, szukał ich, szczycił się ich znajomością, ale pieniędzy im nie pożyczał.  — Bonjour! bonjour mes amis — witał pan Maszko, podając ręce obydwom.  Młodzi ludzie, nie wstając, podali mu dłonie.  — Ach, Maszko! że też ty nigdy nie nabierzesz manier — rzekł zimno Rossowski. — Ty chyba nie masz w sobie krwi naszej.  — Naprzód, wiedz o tem — odparł przybyły, — że Maszkowie są tak dobrą szlachtą, jak i wszyscy inni, a powtóre, powiedz mi, w czem moje maniery zasługują na zarzuty?  — Jak ty rękę podajesz?  — Jakże mam podawać? Wyciągam dłoń i ściskam rękę tego, z którym się witam.  — A to jest do najwyższego stopnia mauvais genre.  — Do najwyższego stopnia! — potwierdził Złotopolski.  — Przez Boga żywego! co mam robić?  — Jakto? tego nie wiesz? Nas przecie nie trzeba tego uczyć, my mamy to we krwi.  — Ależ i ja mam we krwi, zaręczam wam za to; tylko jak nie wiem, no, to nie wiem! Mam we krwi, ale... w zarodku... Każda rzecz potrzebuje się rozwinąć.  — Wiedz więc o tem, że ręki się nie wyciąga wedle zasad dobrego tonu.  — Tylko co się robi?  — Tylko się kurczy.  — Zmiłuj się, jak ja skurczę rękę i ten, z którym się witam, skurczy ją także, to się nie przywitamy.  — To się nie przywitacie, ale nie ubliżycie w niczem prawom, przyjętym przez ludzi dobrze wychowanych. Podając rękę, trzyma się dłoń wyprostowaną przy samych piersiach, albo przy samej pasze. Uważasz: ręka powinna być skurczona, dłoń wyprostowana i położona przy samej pasze. A kto chce, niech po nią sięga. Oto jest godne człowieka dobrze wychowanego.  — A co! zawsze coś we mnie mówiło, żeby tak rękę podawać! Tak, tak! to jest najodpowiedniej. Jasiu, mój drogi! przychodzę do ciebie w pewnym interesie. Ale co ci jest? jakiś smutny jesteś?  — Mam długów więcej, niż włosów na głowie.  — O! istotnie, to bardzo nieprzyjemna rzecz.  — Jaka rada na to?  — Zapłacić.  — Skąd wziąć pieniędzy?  — Sprzedać Złotopole.  — Chcę to oddawna zrobić, ale skąd kupca?  Maszko uśmiechnął się.  — Właśnie z tem do ciebie przychodzę.  — Wybawicielu!  — Ludzie, jak my, powinni sobie pomagać! Znajdzie się kupiec.  — Kto? — Niemcy.  — Jacy? — Koloniści.  — Aa!  — Ale musisz jechać do Złotopola.  — Po co?  — Ułożyć cały interes. Ja pojadę z tobą.  — I zostanie mi się co, jak sprzedam w ten sposób Złotopole?  — Mój kochany, Złotopole razem z Kalinowszczyzną, to magnacki majątek; gdyby towarzystwo sprzedało, to nietylko ty nic byś nie dostał, ale jeszcze wierzyciele by spadli. Inna rzecz kolonizacya.  — Ileż może pozostać?  — Ze trzykroć — rzekł niby niedbale Maszko. — Zresztą, uważasz, ponieważ to tak dobrze brzmi: Złotopolski na Złotopolu — znajduję więc sposób, żebyś Złotopole sprzedał, a jednak je miał.  — Niech kto co chce mówi, ten Maszko jest jednakże gentlemanem. Jakże to będzie?  — Szczerze ci dziękuję. Jestem gentlemanem i dlatego właśnie rozumiem położenie gentlemana, który ma więcej długów, niż włosów na głowie. Złotopole sprzedasz niemcom, a zostawisz sobie dwór, ogród i parę mórg lasu na park. To wszystko będzie się oczywiście zwało: Złotopole.  — Maszko!  — Kochany Jasiu! Tak jest i za granicą, prawdziwy szlachcic trudni się polowaniem, ale nie rolą. Złotopole będzie niby twojem pied à terre.  — Wiesz, Misiu! — zawołał Złotopolski — Maszko jest równy nam pod każdym względem, a jednak, o Misiu! Misiu! między nami i Maszką jest jedna wielka różnica.  — Jaka? — Że Maszko ma głowę, a my jej nie mamy.  Rossowski odrzekł obojętnie:  — Kto wie, czy Pan Bóg nie dlatego dał Maszce głowę, żeby nas nie utrudzać zbytnim ciężarem.  — Jużto tobie musi być lekko, drogi Misiu?  — I tobie, kochany Jasiu.  — Ależ, przyjaciele! — zawołał Maszko — nie macie sobie nic do wyrzucenia. Jasiu, pod jednym warunkiem zajmę się twemi interesami.  — A warunek ten?  — Dasz nam u siebie, w Złotopolu, obiadek przyjacielski; zaprosisz mnie, Misia, Antosia i kogo chcesz więcej z naszego grona.  — Doskonały projekt.  — Zatem pojutrze najdalej jedziemy do Złotopola. Adieu Mich! Farevel John! Tu Maszko wziął za kapelusz i ulokowawszy rękę koło pachy, wyciągnął palce w kierunku Misia i Jasia, a zaś Miś i Jaś, ulokowawszy ręce pod swojemi pachami, wyciągnęli palce ku Maszce. Dłonie ich spotkały się ze sobą.  Gdy Maszko wyszedł, Miś udusił gwałtownie w popielniczce nawpół dopalone cygaro i odezwał się z gniewem:  — Ambetuje mnie ten Maszko!  — Przyznaj jednak, że on ma głowę.  — Właśnie, ta głowa, ten spryt do interesów, ten dar radzenia sobie na świecie, przepraszam cię, ale my tacy nie jesteśmy.  — Albo to między nami nie ma ludzi z głową?  — Nie mówię, ale nie do interesów. Wiem, że Władzio ma głowę — mój ojciec miał głowę...  — A i ty przecie masz talent krasomówczy?  — Że tam czasem jaki speech powiem.  — Powiesz na obiadku w Złotopolu. Ej! co tam! niech żyje Maszko i niemcy.  — Wiesz, Jasiu, co ci powiem?  — Nie jestem jasnowidzącym, Misiu, zatem nie mogę odgadnąć.  — Że niemcy chyba mniej jeszcze rozumu od nas mają.  — Dobrze powiedziane — mais pourquois ça? — A bo dają nam gotówkę, a biorą ziemię.  — Dobrze powiedziane.  — Ich chyba Pan Bóg na to stworzył, żeby ratowali szlachtę polską, — biorą ziemię, a dają talary; rozumiesz, Jasiu! — talary!  — I rozumiem i czuję, że będę je posiadał. Nie mów nic o tem u Bujnickich; chcę Fanny zrobić niespodziankę.  — Dobrze. Adieu! — Adieu!