Droga rzadziej przemierzana - M. Scott Peck - ebook + audiobook

Droga rzadziej przemierzana ebook i audiobook

M. Scott Peck

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Książka, która wywarła wielki wpływ na życie intelektualne i duchowe kilku pokoleń

czytelników na całym świecie

Kiedy M. Scott Peck, amerykański psychiatra, myśliciel i neurolog, opublikował w 1978 roku swoją

opartą na własnych doświadczeniach terapeutycznych książkę w stosunkowo niewielkim

nakładzie 5000 egzemplarzy, zapewne nie przypuszczał, że stanie się ona jednym z największych

bestsellerów na świecie i zostanie przełożona na prawie 30 języków.

Uznając już w słynnym pierwszym zdaniu swojej książki, że „życie jest trudne” i że droga do

duchowego rozwoju jest długa, autor nie stara się zniechęcić czytelników listą radykalnych i

gwałtownych zmian w naszym życiu, ale raczej delikatnie prowadzi ich przez trudny i często

mozolny proces w kierunku wyższego poziomu samozrozumienia.

Napisana przystępnym stylem, który jest ponadczasowy w swoim przesłaniu odkrycia naszej

własnej drogi, książka pozwala nam zgłębić naturę pełnych miłości związków i prowadzi nas ku

nowemu spokojowi i pełni życia. Pomaga nam również ustalić, jak odróżnić zależność od

miłości, jak stać się bardziej wrażliwym rodzicem i – ostatecznie - jak stać się prawdziwym sobą.

Droga rzadziej przemierzana była jedną z pierwszych książek zajmujących się psychologią

duchowości i utorowała drogę wielu innym, które poszły w jej ślady. Należy ciągle do niej

powracać w poszukiwaniu inspiracji i zrozumienia siebie i otaczającego nas świata”.

LIBRARY JOURNAL

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 15 min

Oceny
4,7 (42 oceny)
33
7
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rafzio

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę gorąco polecam. Jedna z lepszych książek jakie czytałem.
20
BasiaSipa

Nie oderwiesz się od lektury

Konieczna lektura dla rozwijających się osób
00
Ela_Golab

Nie oderwiesz się od lektury

Choć to książka sprzed 45 lat! napisana przez psychoanalityka i psychiatrę to zaskoczyła mnie w wielu miejscach zachęcając do refleksji i zmiany nawyków. Pogodzenie się z trudem życia i nowe pojęcie miłości dało mi inną perspektywę
00
majade7

Całkiem niezła

wspaniała filozofia życia którą intuicyjnie wyczuwałam, której doświadczyłam a tu jest ubrana w słowa.
00
renatka51

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka o rozwoju duchowym człowieka.Moim zdaniem to lektura dla każdego człowieka o otwartym umyśle i chcącego pogłębić swój rozwój osobisty.Polecam !
00

Popularność




M. Scott Peck Droga rzadziej przemierzana Tytuł oryginału The Road Less Travelled The New Psychology of Love, Traditional Values and Spiritual Growth ISBN Copyright © 1978 by M. Scott Peck Preface copyright © 1985 by M. Scott Peck Introduction copyright © 2002 by M. Scott Peck First Touchstone Edition 2003, a Division of Simon & Schuster, Inc.All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2016 Redaktor Paulina Tomczyk Skład i łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt graficzny okładki Agnieszka Herman Wydanie I w tej edycji Nowe tłumaczenie książki The Road Less Travelled, która ukazała się poprzednio w Polsce pod tytułami: Bezlitosna łaska (Tłum. Cezary E. ­Urbański), Droga mniej uczęszczana (Tłum. Adam Grobler), Droga rzadziej wędrowana (Tłum. Cezary E.Urbański). Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Moim Rodzicom, Elizabeth i Davidowi, których dyscyplina i miłość otworzyły mi oczy na łaskę

Wstęp do wydania z okazji 25. rocznicy premiery

Ktoś obcy wypowie jutro z mistrzowskim zdrowym rozsądkiem dokładnie to właśnie, cośmy myśleli i czuli cały czas.

Ralph Waldo Emerson Poleganie na sobie1

W listach od czytelników Drogi rzadziej przemierzanej najczęściej pojawiała się wdzięczność za moją odwagę. Nie chodziło im o to, że napisałem coś nowego, lecz że podjąłem tematy, które ich nurtowały, jednak bali się o nich rozmawiać.

Nie mam jasności w kwestii mojej rzekomej odwagi. Być może lepszym określeniem byłaby „wrodzona beztroska”. Krótko po ukazaniu się tej książki jedna z moich pacjentek była na przyjęciu, na którym podsłuchała rozmowę między moją matką a inną starszą panią. Druga pani powiedziała w kontekście mojej książki: „Musisz być dumna ze swojego syna”. Moja matka odpowiedziała na to czasem słyszanym u starszych ludzi cierpkim tonem: „Dumna? Nieszczególnie. Nie ma w tym żadnej mojej zasługi. To wszystko jest w jego umyśle. To jest dar”. Moim zdaniem mama przesadziła, mówiąc, że nie było w tym jej zasługi, ale słusznie przypisała autorstwo Drogi jakiegoś rodzaju darowi.

Dar ten po części ma swoje korzenie w odległej przeszłości. Moja żona Lily i ja zaprzyjaźniliśmy się z pewnym młodszym od nas mężczyzną Tomem, który w dzieciństwie jeździł na te same kolonie letnie co ja. Bawiłem się tam ze starszymi braćmi Toma i jego matka znała mnie jako dziecko. Pewnego wieczoru, kilka lat przed publikacją Drogi, Tom był zaproszony do nas na kolację. Nocował u matki i dzień wcześniej powiedział jej:

— Mamo, jutro idę na kolację do Scotta Pecka. Pamiętasz go?

— Oczywiście — odpowiedziała. — To ten chłopiec, co zawsze mówił o sprawach, o których ludzie nie powinni mówić.

A zatem, jak widzicie, mój dar ma dosyć odległe korzenie. Zapewne się domyślacie, że w otaczającej mnie za młodu kulturze byłem trochę „obcy”.

Ponieważ dopiero debiutowałem jako autor, Drogę opublikowano bez fanfar. Jej niezwykły sukces komercyjny był rozłożony w czasie. Na ogólnokrajowe listy bestsellerów moja książka trafiła dopiero w 1983 roku, pięć lat po publikacji — i jestem za to niezmiernie wdzięczny losowi. Gdyby odniosła natychmiastowy sukces, to raczej nie poradziłbym sobie z niespodziewaną sławą, ponieważ byłem na to za mało dojrzały. W każdym razie Droga była „uśpionym” bestsellerem i o jej sukcesie zdecydowały przekazywane z ust do ust rekomendacje czytelników. Informacje o niej wędrowały kilkoma drogami. Jedną z tych dróg byli Anonimowi Alkoholicy. Pierwszy list od zachwyconego czytelnika, jaki dostałem, zaczynał się następująco: „Pan musi być alkoholikiem!”. Nie umiał sobie wyobrazić, że ktoś mógł napisać taką książkę, nie będąc członkiem AA, spokorniałym na skutek swojego alkoholizmu.

Gdyby Droga ukazała się dwadzieścia lat wcześniej, wątpię, czy zyskałaby choć niewielką liczbę czytelników. Ruch Anonimowych Alkoholików zaczął się rozwijać dopiero w połowie lat pięćdziesiątych (nie chcę przez to powiedzieć, że większość czytelników mojej książki to alkoholicy). Co istotniejsze, to samo dotyczy psychoterapii. W chwili ukazania się Drogi w Stanach Zjednoczonych istniała duża grupa psychologicznie wyrobionych ludzi, którzy głęboko się zastanawiali nad „różnymi sprawami, o których ludzie nie powinni mówić” i podświadomie czekali na kogoś, kto powie to wszystko na głos.

Dzięki temu popularność Drogi zwiększała się na zasadzie kuli śniegowej, co trwa do dzisiaj. Nawet pod koniec mojej kariery gościnnego wykładowcy mówiłem moim słuchaczom: „Nie jesteście grupą przeciętnych Amerykanów. Mimo to są pewne uderzające cechy, które was ze sobą łączą. Jedną z nich jest to, że bardzo wielu z was przeszło albo przechodzi psychoterapię w ramach programu dwunastu kroków albo u terapeuty akademickiego. Wątpię, abyście mieli poczucie, że naruszam waszą prywatność, kiedy was poproszę, żeby ci z was, którzy otrzymali albo otrzymują pomoc terapeutyczną, podnieśli ręce”. Dziewięćdziesiąt pięć procent słuchaczy podnosiło ręce. „Rozejrzyjcie się wokół siebie. Z tego, co widzicie, płyną istotne wnioski. Należycie do ludzi, którzy wychodzą poza tradycyjną kulturę”. Przez wychodzenie poza tradycyjną kulturę rozumiałem między innymi to, że moi słuchacze zastanawiali się nad „różnymi sprawami, o których ludzie nie powinni mówić”. Rozwijałem ten temat i podkreślałem wyjątkowe znaczenie tego zjawiska, a oni zgadzali się ze mną.

Niektórzy nazywali mnie prorokiem. Jeżeli mogę przystać na ten pompatyczny tytuł, to tylko dlatego, że prorokiem nie musi być ktoś, kto zna przyszłość — może nim być również osoba, która potrafi rozpoznać znaki czasów. Moja książka odniosła sukces po części dlatego, że trafiła na swój czas i istniało na nią zapotrzebowanie.

Dwadzieścia pięć lat temu, po premierze Drogi, naiwnie marzyłem, że w gazetach na terenie całego kraju ukażą się jej recenzje. W rzeczywistości napisała o niej tylko jedna osoba… Ale co to była za recenzja! Sukces mojej książki w dużym stopniu muszę przypisać Phyllis Theroux. Phyllie sama jest znakomitą autorką, a w tamtym okresie pracowała również jako recenzentka książek i przypadkowo natrafiła na egzemplarz sygnalny Drogi wśród wielu innych tomów w biurze szefa redakcji literackiej „Washington Post”. Po przejrzeniu spisu treści zabrała książkę do domu i dwa dni później zażądała, żeby pozwolić jej ją zrecenzować. Naczelny zgodził się po pewnych wahaniach i ­Phyllie przystąpiła do pisania recenzji, która miała „zrobić z książki bestseller”, jak to określa ona sama. Cel ten zrealizowała. W ciągu tygodnia po ukazaniu się recenzji Droga trafiła na listę bestsellerów w stanie Waszyngton, wiele lat przed tym, zanim znalazła się na jakiejkolwiek ­liście ogólnokrajowej. Wystarczyło to jednak, żeby nie popadła w zapomnienie.

Jestem wdzięczny Phyllis z jeszcze innego powodu. Kiedy sprzedaż Drogi zaczęła rosnąć, nie chcąc dopuścić, aby woda sodowa uderzyła mi zbytnio do głowy, powiedziała mi: „Pamiętaj, że to nie jest twoja książka”.

Od razu zrozumiałem, o co jej chodzi. Żadne z nas dwojga nie twierdzi, że Droga jest słowem Bożym czy też w jakimkolwiek innym sensie „objawionym”. To ja ją napisałem i jest tam wiele fragmentów, w których teraz użyłbym lepszych słów i zwrotów. Nie jest ona doskonała i ponoszę pełną odpowiedzialność za jej usterki. Mimo to, a być może dlatego, że była potrzebna, nie mam najmniejszych wątpliwości, że kiedy pracowałem nad nią w moim ciasnym gabinecie, ktoś lub coś mi pomagało. Nie potrafię wyjaśnić natury tej pomocy, ale doświadczenie to nie jest w żadnym razie wyjątkowe. Można wręcz powiedzieć, że na swoim najgłębszym poziomie książka ta dotyczy właśnie charakteru tej pomocy.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 R.W. Emerson, Poleganie na sobie, przeł. A. Tretiak, [w:] idem, Eseje,1, Test, Lublin 1997, s. 63.

Wstęp

Zawarte poniżej przemyślenia w większości wynikają z mojej codziennej pracy klinicznej z pacjentami, którzy ucie­kali przed dojrzałością albo próbowali przejść na jej wyższy poziom. Książka zawiera zatem elementy rzeczywistych historii chorób. Jednym z filarów praktyki psychiatrycznej jest poufność, w związku z czym zmieniłem imiona i inne szczegóły dotyczące pacjentów, aby zapewnić im anonimowość, a jednocześ­nie nie zniekształcić rzeczywistej natury naszych wspólnych doświadczeń.

Zniekształcenie to może jednak wynikać z tego, że zawarte w mojej książce opisy przypadków są stosunkowo krótkie. Proces psychoterapeutyczny rzadko przebiega szybko, ale ponieważ z konieczności skupiałem się na najważniejszych sprawach, czytelnik może odnieść wrażenie, że jest to klarowny proces z wyraźnie zaznaczoną dramaturgią. Dramaturgia jest realna, a klarowność może w końcu zostać osiągnięta, należy jednak pamiętać, że aby uniknąć nadmiernego zagmatwania, w opisach przypadków pominąłem długie okresy zagubienia i frustracji, które prawie zawsze pojawiają się podczas terapii.

Chciałbym również przeprosić za konsekwentne odwoływanie się do Boga w jego tradycyjnie męskiej formie, robię to jednak dla prostoty, a nie z powodu jakichś dogmatycznych przekonań na temat płci Stwórcy.

Jako psychiatra muszę na początku wspomnieć o założeniach, które legły u podstaw tej książki. Po pierwsze, nie czynię rozróżnienia między umysłem i duchem, a tym samym między rozwojem duchowym i rozwojem mentalnym.

Po drugie, wewnętrzny rozwój to proces złożony, mozolny i trwający całe życie. Jeżeli psychoterapia ma w istotnym stopniu pomóc w procesie rozwoju mentalnego i duchowego, nie może być procedurą szybką i prostą. Nie należę do żadnej konkretnej szkoły psychiatrycznej czy psychoterapeutycznej; nie jestem freudystą, jungistą, adlerystą, behawiorystą czy gestaltystą. Nie wierzę w istnienie jednego prostego rozwiązania każdego problemu. Uważam, że krótkie formy psychoterapii mogą pomóc i nie należy potępiać ich w czambuł, ale jest to pomoc z konieczności powierzchowna.

Rozwój duchowy to długa podróż. Chciałbym podziękować tym moim pacjentom, którzy pozwolili, abym im towarzyszył w niektórych etapach tej podróży. Ich wędrówka była bowiem również moją wędrówką i wiele z tego, co przedstawiam w mojej książce, nauczyliśmy się razem. Chciałbym także podziękować wielu moim nauczycielom i kolegom po fachu. Wyróżnia się wśród nich moja żona Lily. Lily daje mi tak wiele, że nie sposób odróżnić jej mądrość jako małżonki, rodzica, psychoterapeutki i człowieka od mojej własnej mądrości.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Część I

DYSCYPLINA

Problemy a ból

Życie jest trudne.

To ważna prawda, jedna z najważniejszych1. Prawda ta jest ważna dlatego, że kiedy ją rzeczywiście zrozumiemy, będziemy mogli pójść dalej. Kiedy rzeczywiście zrozumiemy, że życie jest trudne — i kiedy to zaakceptujemy — życie przestanie być trudne. Kiedy fakt, że życie jest trudne, zostaje zaakceptowany, traci znaczenie.

Większość z nas nie do końca rozumie prawdę, że życie jest trudne. Zamiast tego niemal bez przerwy jęczymy, hałaśliwie lub z cicha, jak ogromne mamy problemy, ciężary i trudności, tak jakby życie z gruntu było łatwe, tak jakby życie powinnobyć łatwe. Wyrażamy — hałaśliwie lub z cicha — swoje przekonanie, że trudności są czymś niezasłużonym i zostały specjalnie zesłane na nas czy też na naszą rodzinę, plemię, klasę społeczną, naród, rasę czy nawet gatunek zamiast na innych. Wiem coś o tym, ponieważ sam niemało się w życiu najęczałem.

Życie jest serią problemów. Wolimy jęczeć z ich powodu czy je rozwiązywać? Chcemy nauczyć nasze dzieci ich rozwiązywania?

Dyscyplina to podstawowy zestaw narzędzi potrzebnych do rozwiązywania problemów życiowych. Bez dyscypliny nie potrafimy niczego załatwić. Przy pewnej dozie dyscypliny potrafimy rozwiązać tylko część problemów. Przy totalnej dyscyplinie potrafimy rozwiązać wszystkie problemy.

Trudność życia wynika z tego, że proces mierzenia się z problemami i rozwiązywania ich jest bolesny. Zależnie od swojej natury problemy budzą w nas frustrację, smutek, poczucie samotności, wyrzuty sumienia, żal, gniew, strach, lęk, udrękę albo rozpacz. Są to uczucia przykre, często bardzo przykre, nierzadko dorównują bolesnością cierpieniom fizycznym, czasem nawet najgorszym z nich. Pewne wydarzenia czy konflikty nazywamy problemami właśnie dlatego, że rodzą w nas ból. Ponieważ życie stawia przed nami niekończącą się serię problemów, zawsze jest trudne i wypełnione nie tylko radością, ale również bólem.

Jednak przy całym tym procesie napotykania i rozwiązywania problemów życie ma sens. Problemy są ostrzem, które oddziela sukces od porażki. Problemy mobilizują w nas odwagę i mądrość, a nawet je kreują. Tylko dzięki problemom rozwijamy się mentalnie i duchowo. Kiedy pragniemy rozwoju ludzkiego ducha, wzmacniamy w ludziach zdolność do rozwiązywania problemów, tak jak w szkole celowo dajemy dzieciom zadania do rozwiązania. Uczymy się przez konfrontowanie i rozwiązywanie problemów. Jak powiedział Benjamin Franklin: „To, co rani, kształci”. Dlatego mądrzy ludzie nie boją się problemów, lecz z otwartymi ramionami witają je, a nawet związany z nimi ból.

Większość z nas nie jest aż tak mądra i z obawy przed bólem w jakimś stopniu unika problemów. Odkładamy decyzje w nadziei, że problemy znikną. Ignorujemy je, zapominamy o nich, udajemy, że nie istnieją. Bierzemy nawet prochy, żeby nam pomogły w ignorowaniu problemów; znieczulając się na ból, zapominamy o problemach, które go wywołują. Próbujemy obchodzić problemy, zamiast stawić im czoło. Usiłujemy się z nich wyrwać, zamiast je przecierpieć.

Skłonność do unikania problemów i związanego z nimi cierpienia psychicznego jest podstawową przyczyną wszystkich chorób psychicznych. Większość z nas w takim czy innym stopniu skłonność tę posiada, większość z nas w takim czy innym stopniu jest psychicznie chora, każdemu mniej czy więcej brakuje do pełnego zdrowia psychicznego. Niektórzy z nas podejmują ogromne wysiłki w celu unikania problemów i łączącego się z nimi cierpienia, mocno się oddalają od tego, co nakazuje zdrowy rozsądek, chcą znaleźć łatwe wyjście z sytuacji, żyją w rozbudowanym świecie fantazji, czasami całkowicie oderwanym od rzeczywistości. Jak to zwięźle i elegancko ujął Carl Jung, „nerwica zawsze jest substytutem uzasadnionego cierpienia”2.

Jednak substytut z czasem staje się bardziej bolesny niż uzasadnione cierpienie, którego uniknięciu miał posłużyć. Największym problemem staje się sama nerwica. Wiele osób będzie konsekwentnie unikało tego problemu i związanego z nim bólu, dokładając w ten sposób kolejne warstwy nerwicy. Ale na szczęście niektórzy mają w sobie odwagę stawienia czoła nerwicy i zaczynają się uczyć — z reguły dzięki psychoterapii — jak przeżywać uzasadnione cierpienie, które wynika z rozwiązywania problemów, zaczynają rozumieć, że omijając problemy, nie osiągamy rozwoju duchowego, który pomaga nam je rozwiązywać. Chroniczna choroba psychiczna polega na tym, że przestajemy się rozwijać, tkwimy w martwym punkcie. Jeżeli nie nastąpi uzdrowienie, ludzki duch zaczyna więdnąć.

Powinniśmy zatem wpajać sobie i naszym dzieciom sposoby na osiąganie zdrowia psychicznego i duchowego. Innymi słowy, powinniśmy przekonać samych siebie i nasze dzieci, że cierpienie jest konieczne i cenne, że musimy mierzyć się z problemami i doświadczać związanego z nimi bólu. Stwierdziłem powyżej, że dyscyplina to podstawowy zestaw narzędzi potrzebnych do rozwiązywania problemów życiowych. Jak później wyjaśnię, narzędzia te to sposoby przeżywania cierpienia wywoływanego przez problemy w taki sposób, żeby je przepracować i skutecznie rozwiązać, a przy okazji uczyć się i rozwijać. Uczyć się dyscypliny to uczyć się, jak cierpieć i jak się rozwijać.

Jakie są te narzędzia, te techniki doświadczania cierpienia, te sposoby konstruktywnego przeżywania bólu związanego z problemami, które nazywam dyscypliną? Są cztery: odraczanie gratyfikacji, akceptacja odpowiedzialności, oddanie prawdzie i utrzymywanie równowagi. Jak pokażę, nie są to skomplikowane narzędzia, których zastosowanie wymaga długotrwałego ćwiczenia. Wręcz przeciwnie, to proste narzędzia i większość dzieci sprawnie się nimi posługuje najpóźniej w dziesiątym roku życia. A przecież prezydenci i królowie często zapominają ich użyć, na swoją zgubę. Problem nie leży w złożoności tych narzędzi, lecz w woli ich wykorzystania, są to bowiem narzędzia, za których pomocą konfrontujemy się z bólem, a nie unikamy go. Jeżeli ktoś chce uniknąć uzasadnionego cierpienia, to nie będzie ich używał. A zatem po przeanalizowaniu wszystkich tych narzędzi w następnej części książki zajmiemy się wolą ich używania, czyli miłością.

Odraczanie gratyfikacji

Jakiś czas temu 34-letnia analityczka finansowa przez wiele miesięcy skarżyła się na to, że ma skłonność do odkładania w pracy spraw na później. Analizowaliśmy jej stosunek do pracodawców, także w kontekście jej podejścia do władzy w ogóle i relacji z rodzicami. Zbadaliśmy jej postawy wobec pracy i sukcesu, również w odniesieniu do jej małżeństwa, tożsamości seksualnej, jej pragnienia rywalizacji z mężem i obaw związanych z tą rywalizacją. Mimo że sumiennie wykonaliśmy całą tę typową pracę psychoanalityczną, pacjentka nadal odkładała sprawy na później. Pewnego dnia w końcu ośmieliliśmy się podjąć oczywisty temat.

— Lubi pani ciasto? — spytałem.

— Lubię.

— Co pani woli, samo ciasto czy lukier?

— Zdecydowanie lukier! — odparła z entuzjazmem.

— I od czego pani zaczyna? — dociekałem, myśląc sobie, że jestem najbardziej debilnym psychiatrą wszech czasów.

— Oczywiście od lukru.

Od nawyków związanych z jedzeniem ciasta przeszliśmy do nawyków zawodowych. Zgodnie z moimi przewidywaniami dowiedziałem się, że każdego dnia po przyjściu do pracy moja pacjentka pierwszą godzinę poświęca zajęciom, które sprawiają jej największą satysfakcję, a przez resztę czasu odwala pańszczyznę. Zasugerowałem jej, że gdyby zmusiła się do wykonywania nieciekawej części obowiązków w pierwszej godzinie, to pozostałe sześć byłoby przyjemne. Powiedziałem, że jedna godzina bólu, a następnie sześć godzin przyjemności jest lepsze niż jedna godzina przyjemności, a potem sześć godzin bólu. Zgodziła się ze mną, a ponieważ zasadniczo jest osobą obdarzoną silną wolą, już nie odkładała obowiązków na później.

Odraczanie gratyfikacji to takie organizowanie harmonogramu cierpień i przyjemności życiowych, żeby wzmocnić przyjemności przez wcześniejsze uporanie się z cierpieniem. Jest to jedyny rozsądny sposób na życie.

Odraczanie gratyfikacji czy umiejętność układania harmonogramu większość dzieci opanowuje w całkiem wczesnej fazie rozwojowej, niekiedy już w wieku pięciu lat. Na przykład kiedy pięcioletnie dziecko zaczyna się z kimś bawić, czasem zaproponuje towarzyszowi, żeby zaczął pierwszy, a sześcioletnie dzieci, jedząc ciastko, mogą zostawiać sobie lukier na koniec. W szkole podstawowej zdolność do odraczania gratyfikacji jest wykorzystywana na co dzień, na przykład przy odrabianiu zadania domowego. Część dwunastoletnich dzieci potrafi usiąść nad książkami bez żadnej zachęty ze strony rodziców i odrobić lekcje przed oglądaniem telewizji. U piętnasto- czy szesnastolatków takie zachowanie uchodzi za normę.

Wielu pedagogów zauważa jednak, że znaczny odsetek dorastających dzieci odstaje od tej normy. Większość z nich dobrze opanowała umiejętność odraczania gratyfikacji, ale część piętnasto- czy szesnastolatków posiada ją w niewielkim stopniu lub wcale. Są to uczniowie, którzy stwarzają problemy. Mimo przeciętnej lub nawet ponadprzeciętnej inteligencji mają kiepskie stopnie, ponieważ się nie uczą. Opuszczają pojedyncze lekcje albo wagarują pod wpływem kaprysu. Są impulsywni, co przenosi się również na ich życie społeczne. Często wdają się w bójki, biorą narkotyki, zaczynają wchodzić w konflikty z prawem. Ich dewiza życiowa brzmi „baw się teraz, zapłać później”. Rodzice wzywają zatem do pomocy psychologów i psychoterapeutów. W większości przypadków wydaje się jednak, że jest już za późno. Nastolatki odrzucają wszelkie próby ingerowania w ich impulsywny styl życia i nawet jeżeli ciepły, przyjazny i nieosądzający terapeuta przełamie ich opór, impulsywność często jest tak duża, że uniemożliwia znaczące zaangażowanie się w proces psychoterapeutyczny. Takie osoby nie przychodzą na spotkania, a jeżeli przychodzą, to uciekają przed wszystkimi ważnymi i bolesnymi kwestiami. Próba interwencji z reguły zawodzi i nastolatki przestają chodzić do szkoły, a obrana droga życiowa często prowadzi ich do katastrofalnych małżeństw, wypadków, szpitali psychiatrycznych albo do więzienia.

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego większość ludzi rozwija w sobie zdolność do odraczania gratyfikacji, a pewnej niebagatelnej mniejszości to się nie udaje, często do końca życia? Nie znamy niepodważalnej naukowej odpowiedzi na to pytanie. Rola czynników genetycznych jest niejasna. Rozmaitych wchodzących w grę zmiennych nie można w dostatecznym stopniu kontrolować, żeby uzyskać naukowe potwierdzenie jakiejś tezy. Istnieją jednak poważne wskazania, że czynnikiem determinującym jest jakość opieki rodzicielskiej.

Grzechy ojca

Nie jest tak, że w domach pozbawionych samodyscypliny dzieci nie ma żadnej dyscypliny rodzicielskiej. Dzieci te są często surowo karane — policzkowane, bite pięścią, kopane i chłostane przez rodziców nawet za drobne uchybienia. Tego rodzaju dyscyplina niczemu jednak nie służy, ponieważ jest niezdyscyplinowana.

Tego rodzaju dyscyplina niczemu nie służy między innymi dlatego, że rodzice są pozbawieni samodyscypliny, a tym samym stanowią dla dzieci niezdyscyplinowane wzorce osobowe. Należą do rodziców z gatunku „rób, jak ci każę, a nie jak sam robię”. Często upijają się przy swoich dzieciach albo kłócą ze sobą bez żadnych zahamowań, godności czy rozsądku. Bywają niechlujni. Nie dotrzymują obietnic. Ich życie jest rażąco nieuporządkowane, w związku z czym dzieci nie widzą sensu w ich dyscyplinujących działaniach. Jeżeli ojciec regularnie bije matkę, to co ma z tego rozumieć chłopiec, którego matka zbiła dlatego, że zbił siostrę? Co ma sobie pomyśleć, kiedy słyszy, że powinien nauczyć się kontrolować emocje? Dzieci nie mają innych punktów odniesienia, toteż rodzice są dla nich jak bogowie. Kiedy rodzice zachowują się w określony sposób, dla małego dziecka jest to jedyny właściwy sposób postępowania. Kiedy dziecko na co dzień widzi u swoich rodziców samodyscyplinę, powściągliwość, godność i umiejętność uporządkowania swojego życia, czuje każdą cząstką swojego jestestwa, że tak właśnie powinno się żyć. Jeżeli dziecko widzi w zachowaniach swoich rodziców brak samodyscypliny i powściągliwości, również czuje każdą cząstką swojego jestestwa, że tak właśnie powinno się żyć.

Ważniejsza od wzorców rodzicielskich jest jednak miłość. W chaotycznych i nieuporządkowanych domach czasem pojawia się prawdziwa miłość i z takich domów wychodzą czasem zdyscyplinowane dzieci. Zdarza się również, że rodzice, którzy cieszą się szacunkiem społecznym — lekarze, prawnicy, działaczki społeczne czy filantropi — i wiodą rygorystycznie uporządkowane, nienaruszające żadnych norm życie, nie mają w sobie miłości i posyłają w świat dzieci, które są równie niezdyscyplinowane, destrukcyjne i zdezorganizowane, jak dziecko z domu pogrążonego w chaosie.

W ostatecznym rozrachunku najważniejsza jest miłość. Miłości przyjrzymy się w późniejszych partiach tej książki. Już teraz jednak warto pokrótce wspomnieć o tym uczuciu w związku z dyscypliną.

Coś, co kochamy, ma dla nas wartość, a jeśli coś ma dla nas wartość, poświęcamy temu czas, cieszymy się tym i dbamy o to. Spójrzmy na nastolatka, który kocha swój samochód, i zwróćmy uwagę na to, ile poświęca czasu na jego podziwianie, polerowanie, naprawianie i tuningowanie. Albo na starszą osobę, która ma swój ukochany ogród różany i podlewa, przycina i nawozi krzewy i ogólnie dba o nie. Tak samo jest z miłością do dzieci: spędzamy czas na zachwycaniu się i opiece nad nimi. Poświęcamy im swój czas.

Dobra dyscyplina wymaga czasu. Kiedy nie mamy czasu dla naszych dzieci, nie obserwujemy ich dostatecznie uważnie, aby sobie uświadomić, że w subtelny sposób wyrażają potrzebę naszej dyscyplinującej pomocy. Kiedy potrzeba dyscypliny jest tak wielka, że dociera do naszej świadomości, również możemy ją zignorować, ponieważ puszczenie dzieci na żywioł jest dla nas łatwiejsze — „Po prostu nie mam dziś siły się nimi zająć”. Może się także zdarzyć, że kiedy występki dzieci i nasza irytacja w końcu zmuszą nas do działania, narzucamy dyscyplinę — często brutalnie — ze złości, a nie z rozmysłu, nie analizując problemu i nie zastanawiając się nad tym, czy dana forma dyscypliny odpowiada temu konkretnemu problemowi.

Rodzice, którzy poświęcają swoim dzieciom czas, nawet kiedy nie wymagają tego ich wybryki, dostrzegą subtelną potrzebę dyscypliny, którą zaspokoją łagodnym nakłanianiem, reprymendą, zmianą programu dnia lub pochwałą, robiąc to z rozmysłem i troską. Będą obserwowali, jak ich dzieci jedzą ciasto, jak się uczą, jak popełniają drobne kłamstewka, jak uciekają przed problemami, zamiast stawić im czoło. Poświęcą czas na dokonanie tych drobnych korekt i dostosowań, będą słuchali swoich dzieci, w jednym miejscu przykręcą im śrubę, a w innym poluzują, podpowiedzą, przytulą, pocałują, skarcą, poklepią po plecach.

Dyscyplina narzucana przez kochających rodziców jest zatem lepsza od dyscypliny narzucanej przez rodziców, którzy nie mają w sobie miłości. Ale to dopiero początek. Poświęcając czas na obserwowanie potrzeb swoich dzieci i myślenie o nich, kochający rodzice często będą zadręczać się decyzjami, które należy podjąć, i cierpieć razem z dziećmi. Dzieci widzą takie rzeczy, dostrzegają gotowość rodziców do cierpienia razem z nimi i chociaż niekoniecznie zareagują natychmiastową wdzięcznością, również nauczą się cierpieć. „Skoro rodzice chcą cierpieć razem ze mną — powiedzą sobie — to cierpienie nie może być takie złe i może nie powinienem go unikać”. Takie są początki samodyscypliny.

Ilość i jakość czasu poświęcanego przez rodziców dzieciom pokazuje im, w jakim stopniu są cenne dla swoich rodziców. Część rodziców, którzy w gruncie rzeczy nie kochają swoich dzieci, pokrywa to deklaracjami miłości, bez przerwy mechanicznie im powtarza, jak wiele dla nich znaczą, ale poświęca im za mało czasu i uwagi. Dzieci nie dają się do końca nabrać na takie puste słowa. Na poziomie świadomości kurczowo się ich trzymają, ponieważ chcą wierzyć, że są kochane, ale podświadomie wiedzą, że słowa rodziców nie znajdują pokrycia w czynach.

Z drugiej strony, dzieci, które są naprawdę kochane, nawet jeżeli w chwilach wściekłości odczuwają albo deklarują, że są zaniedbywane, podświadomie wiedzą, że są ważne dla swoich rodziców. Ta wiedza jest bezcenna, ponieważ kiedy dzieci całym swoim jestestwem czują, że są cenione, mają wysokie poczucie własnej wartości.

Poczucie własnej wartości jest podstawą zdrowia psychicznego i fundamentem samodyscypliny. Jego źródłem jest miłość rodzicielska. Przekonanie, że ktoś jest wartościową osobą, musi zostać uzyskane w dzieciństwie, ponieważ później trudno je w sobie wypracować. Z kolei kiedy miłość rodziców zbuduje w kimś poczucie własnej wartości, jest prawie niemożliwe, aby zawirowania dorosłego życia złamały mu psychikę.

Poczucie własnej wartości jest fundamentem samodyscypliny, ponieważ jeżeli ktoś uważa się za wartościową osobę, to o tę osobę zadba. Dyscyplina to opieka nad samym sobą. Na przykład — skoro omawiamy proces odraczania gratyfikacji, układanie harmonogramu przyjemności i cierpień i porządkowanie czasu — przeanalizujmy kwestię czasu. Jeżeli uważamy się za ludzi wartościowych, wartościowy jest również nasz czas, a zatem należy go dobrze wykorzystać. Analityczka finansowa, która odkładała pracę na później, nie ceniła go. Gdyby było inaczej, nie pozwalałaby sobie na spędzanie sześciu godzin w smutku i bezproduktywnie. Nie bez znaczenia był tutaj fakt, że przez całe dzieciństwo ojciec i matka na każde wakacje letnie oddawali ją pod opiekę rodziców zastępczych, chociaż mogliby się nią bez problemu zająć, gdyby tylko chcieli. Dorastała w poczuciu, że jest kimś bezwartościowym, kim nie warto się opiekować, więc nie dbała o siebie. Nie uważała, że jest warta dyscyplinowania się. Była inteligentną i kompetentną kobietą, ale potrzebowała podstawowego szkolenia z samodyscypliny, ponieważ brakowało jej realistycznej oceny własnej wartości, a tym samym wartości swojego czasu. Kiedy nauczyła się postrzegać swój czas jako cenny, z natury rzeczy chciała go organizować, chronić i w maksymalnym stopniu wykorzystywać.

Osoby, które przez całe dzieciństwo doświadczały miłości i opieki rodzicielskiej, wejdą w dorosłość nie tylko z głębokim wewnętrznym poczuciem własnej wartości, ale także z głębokim wewnętrznym poczuciem bezpieczeństwa. Wszystkie dzieci przeraźliwie boją się porzucenia, co jest w pełni uzasadnione. Strach przed porzuceniem zaczyna się około szóstego miesiąca, kiedy tylko dziecko zaczyna się postrzegać jako odrębne od rodziców. Za tą percepcją siebie jako jednostki idzie bowiem uświadomienie sobie, że jest ono całkowicie bezradne, całkowicie zależne i całkowicie zdane na łaskę rodziców w kwestiach związanych z przetrwaniem. Porzucenie przez rodziców oznacza dla dziecka nieuchronną śmierć. Większość nawet tych skądinąd relatywnie niewrażliwych i bezdusznych rodziców instynktownie wyczuwa u swoich dzieci strach przed porzuceniem i dzień po dniu setki razy zapewnia je, że są bezpieczne: „Przecież wiesz, że mamusia i tatuś cię nie zostawią”; „Mamusia i tatuś wrócą po ciebie”; „Mamusia i tatuś nie zapomną o tobie”. Jeśli tym słowom odpowiadają czyny, miesiąc po miesiącu i rok po roku, dziecko nie odczuwa strachu przed porzuceniem i dojrzewa z głębokim wewnętrznym poczuciem, że świat to bezpieczne miejsce, w którym zawsze znajdzie się schronienie przed zagrożeniem. Dziecko przekonane o stabilnym bezpieczeństwie świata może odraczać gratyfikację, ponieważ wie, że gratyfikacja, podobnie jak dom i rodzice, nie ucieknie.

Wiele osób nie ma jednak tyle szczęścia. Mnóstwo dzieci jest osierocanych, porzucanych lub zaniedbywanych przez rodziców bądź też, tak jak w opisanym przypadku analityczki finansowej, nieotaczanych dostateczną opieką. Inne dzieci nie otrzymują od rodziców zapewnienia, że nie zostaną porzucone. Zdarzają się na przykład rodzice, którzy szukają łatwych i szybkich sposobów dyscyplinowania swoich pociech i posługują się w tym celu jawną lub zawoalowaną groźbą porzucenia. Wysyłają swoim dzieciom następujący komunikat: „Jeżeli nie będziesz robił tego, czego od ciebie chcę, przestanę cię kochać. Sam sobie wykombinuj, co to może oznaczać”. Oznacza to oczywiście porzucenie i śmierć. Tacy rodzice poświęcają miłość na rzecz swojej potrzeby kontroli i dominacji nad dziećmi, co rodzi w dzieciach nadmierny strach przed przyszłością. Dzieci z takich domów, porzucone w sensie psychicznym lub rzeczywistym, wchodzą w dorosłość bez głębokiego przekonania, że świat jest bezpiecznym miejscem, w którym można znaleźć ochronę. Wręcz przeciwnie, postrzegają świat jako niebezpieczny i przerażający, w związku z czym nie będą rezygnowały z bieżącej gratyfikacji i bezpieczeństwa dla większej gratyfikacji lub bezpieczeństwa w przyszłości, ponieważ przyszłość wydaje im się bardzo niepewna.

Podsumowując, żeby dzieci rozwinęły w sobie zdolność do odraczania gratyfikacji, muszą mieć obdarzone samodyscypliną wzorce osobowe, poczucie własnej wartości i przekonanie o tym, że są w życiu bezpieczne. „Kapitał” ten najlepiej jest zdobyć dzięki samodyscyplinie i konsekwentnej, autentycznej trosce rodziców; są to najcenniejsze dary, jakie matki i ojcowie mogą przekazać swoim dzieciom. Kiedy rodzice ich poskąpią, można je uzyskać z innych źródeł, ale w takich sytuacjach ich zdobycie zawsze jest bardzo trudne, często trwa wiele lat, a nierzadko kończy się niepowodzeniem.

Rozwiązywanie problemów a czas

Omówiwszy, w jaki sposób miłość rodzicielska lub jej brak może wpłynąć na rozwój samodyscypliny, a przede wszystkim na kształtowanie umiejętności odraczania gratyfikacji, przyjrzyjmy się subtelnym, ale zawsze katastrofalnym skutkom trudności z odraczaniem gratyfikacji w dorosłym życiu. Większość z nas na szczęście ma wystarczającą umiejętność odraczania gratyfikacji, aby przebrnąć przez szkołę i studia wyższe i rozpocząć dorosłe życie z czystą kartoteką, ale z reguły nasz rozwój jest niepełny, co oznacza niepełną zdolność do rozwiązywania problemów życiowych.

W wieku trzydziestu siedmiu lat nauczyłem się wykonywać drobne naprawy. Zanim to nastąpiło, większość moich prób wymiany uszczelki, naprawienia zabawki czy zmontowania nowo zakupionego mebla zgodnie z załączoną instrukcją obrazkową kończyła się bałaganem, porażką i frustracją. Mimo że skończyłem studia medyczne i udawało mi się utrzymywać rodzinę jako nie najgorszy urzędnik i psychiatra, uważałem się za technicznego idiotę. Byłem przekonany, że brakuje mi jakiegoś genu albo że natura rzuciła na mnie klątwę i pozbawiła jakiejś mistycznej cechy odpowiedzialnej za zdolności manualne. Pewnego dnia pod koniec trzydziestego siódmego roku życia, podczas wiosennego niedzielnego spaceru, zobaczyłem sąsiada, który naprawiał kosiarkę. Przywitałem się z nim i powiedziałem:

— Rany, jak ja cię podziwiam. Zupełnie nie mam ręki do takich rzeczy.

Sąsiad odpalił bez chwili wahania:

— Bo szkoda ci czasu.

Poszedłem dalej trochę zaniepokojony sentencjonalną prostotą, spontanicznością i jednoznacznością jego odpowiedzi. „Chyba nie sądzisz, że on może mieć rację?” — zapytałem sam siebie. Jego słowa zapadły mi w pamięć i kiedy następnym razem pojawiła się okazja do naprawienia czegoś, upomniałem sam siebie, że nie mogę żałować na to czasu. W samochodzie pacjentki zablokował się hamulec ręczny. Wiedziała, że można coś zrobić pod deską rozdzielczą, żeby go odblokować, ale nie wiedziała co. Położyłem się na podłodze koło przedniego siedzenia jej samochodu. Poświęciłem trochę czasu na to, żeby przyjąć wygodną pozycję. Kiedy było mi już wygodnie, poświęciłem trochę czasu na to, żeby zorientować się w sytuacji. Przyglądałem się przez kilka minut. Na początku widziałem tylko chaotyczną plątaninę kabli, rurek i sworzni, których przeznaczenia nie znałem. Stopniowo jednak, bez pośpiechu, udało mi się skupić wzrok na układzie hamulcowym i prześledzić jego przebieg. W końcu zauważyłem niewielką zapadkę, która uniemożliwiała zwolnienie hamulca. Przyjrzałem się jej uważnie i zrozumiałem, że jeżeli popchnę ją palcem do góry, będzie się łatwiej poruszała i zwolni hamulec. Tak właśnie zrobiłem. Jeden ruch, jeden niewielki nacisk koniuszkiem palca i problem rozwiązany. Ale ze mnie złota rączka!

Nie mogę powiedzieć, żebym miał dostateczną wiedzę albo czas na naprawienie większości mechanicznych awarii, ponieważ koncentruję się na sprawach niemechanicznych, jednakże wynika to z mojego wyboru, a nie z klątwy natury, defektu genetycznego czy jakiejś ułomności. Wiem również, że każdy, kto nie jest upośledzony umysłowo, potrafi rozwiązać dowolny problem, jeżeli poświęci mu dostatecznie dużo czasu.

Sprawa jest ważna, ponieważ wiele osób po prostu żałuje czasu na rozwiązywanie intelektualnych, społecznych lub psychicznych problemów życiowych, tak jak ja żałowałem czasu na rozwiązywanie problemów mechanicznych. Przed moim mechanicznym oświeceniem nieporadnie wsunąłbym głowę pod deskę rozdzielczą auta mojej pacjentki, od razu szarpnąłbym za kilka kabli, nie mając pojęcia, do czego służą, a potem, ponieważ nie przyniosłoby to żadnych pozytywnych skutków, rozłożyłbym bezradnie ręce i oznajmił, że zadanie mnie przerasta. Tak właśnie wielu z nas podchodzi do innych dylematów codziennego życia. Wspomniana analityczka finansowa kochała dwoje swoich dzieci i była im oddana, ale nie umiała sobie z nimi poradzić. Była wystarczająco czujna i zatroskana, żeby zauważyć, kiedy dzieci przeżywały jakieś problemy emocjonalne albo kiedy w ich wychowywaniu coś szwankowało. Potem jednak nieodmiennie postępowała dwojako: albo wprowadzała pierwszą zmianę, która przyszła jej do głowy w ciągu kilku sekund — dawała dzieciom obfitsze śniadanie lub wcześniej posyłała je do łóżka — niezależnie od tego, czy zmiana ta miała jakikolwiek związek z problemem, albo przychodziła do mnie (fachowca) na terapię i rozpaczała: „Nie umiem sobie z tym poradzić. Co mam zrobić?”. Była kobietą o bystrym, analitycznym umyśle i kiedy nie odkładała spraw na później, bez większego trudu rozwiązywała w pracy skomplikowane problemy. Ale kiedy przyszło do problemów osobistych, zachowywała się tak, jakby była kobietą bardzo mało rozgarniętą. Wszystko rozbijało się o czas. Kiedy moja pacjentka uświadamiała sobie, że jest jakiś problem osobisty, tak bardzo wytrącało ją to z równowagi, że domagała się natychmiastowego rozwiązania i nie miała zamiaru znosić swojego dyskomfortu dostatecznie długo, żeby zdążyć przeanalizować problem. Rozwiązanie problemu było dla niej gratyfikacją, której nie umiała odroczyć na dłużej niż parę minut, przez co rozwiązania zwykle były nieodpowiednie i w rodzinie panował nieustanny zamęt. Na szczęście, wytrwale poddając się terapii, w końcu narzuciła sobie pewną dyscyplinę i nauczyła się poświęcać czas na analizowanie problemów rodzinnych, co pozwalało jej wypracowywać przemyślane i skuteczne rozwiązania.

Nie mówimy tutaj o jakichś tajemniczych defektach umysłowych, które uniemożliwiają rozwiązywanie problemów ludziom ewidentnie zaburzonym psychicznie. Analityczka finansowa jest pod tym względem najzupełniej typowa. Kto z nas może powiedzieć, że nigdy nie żałuje czasu na analizowanie problemów swoich dzieci czy napięć w rodzinie? Kto z nas ma w sobie tyle samodyscypliny, że w obliczu problemów rodzinnych nigdy nie mówi z rezygnacją: „To mnie przerasta”?

W podejściu do rozwiązywania problemów istnieje bardziej prymitywny i bardziej szkodliwy defekt niż niecierpliwe próby znalezienia natychmiastowego rozwiązania, defekt jeszcze bardziej rozpowszechniony: liczenie na to, że problemy znikną same z siebie. Na terapii grupowej miałem pewnego 30-letniego kawalera, handlowca z małego miasteczka, który krótko wcześniej zaczął się spotykać z kobietą od niedawna będącą w separacji z innym członkiem grupy terapeutycznej, pracownikiem banku. Handlowiec wiedział, że pracownik banku jest wiecznie rozgniewanym mężczyzną, który bardzo boleśnie przeżywa odejście żony. Wiedział również, że człowiek ten prędzej czy później musi się dowiedzieć o ich związku. Miał świadomość, że istnieje tylko jedno rozwiązanie problemu: przyznać się do swojego związku z tą kobietą na spotkaniu grupy i skorzystać z jej wsparcia w obliczu łatwego do przewidzenia gniewu bankowca. Handlowiec nic jednak nie zrobił. Po trzech miesiącach pracownik banku dowiedział się o romansie, zgodnie z oczekiwaniami wpadł we wściekłość i wykorzystał tę sprawę jako pretekst do rezygnacji z terapii. Na pytanie grupy o swoje destrukcyjne zachowanie handlowiec odpowiedział:

— Wiedziałem, że rozmowa o tym będzie trudna, i pomyślałem sobie, że jeżeli nic nie zrobię, to może uniknę tego zamieszania. Pomyślałem sobie, że jeśli odczekam dostatecznie długo, to problem zniknie.

Problemy nie znikają. Trzeba je przepracować, bo inaczej na zawsze pozostaną przeszkodą dla rozwoju duchowego.

Grupa dobitnie uświadomiła handlowcowi, że jego skłonność do unikania rozwiązywania problemów w nadziei, że znikną, sama w sobie jest dla niego poważnym problemem. Cztery miesiące później, na początku jesieni, handlowiec spełnił swoje marzenia, a mianowicie dość nagle zrezygnował z pracy i założył warsztat naprawy mebli, dzięki czemu nie musiał bez przerwy jeździć po kraju. Grupa skrytykowała go za stawianie wszystkiego na jedną kartę, a także zapytała, czy to rozsądne, że zdecydował się na ten krok parę miesięcy przed zimą. Handlowiec zapewnił ich jednak, że utrzyma się ze swojego nowego interesu. Temat spadł z wokandy. Na początku lutego były handlowiec oznajmił, że przestaje przychodzić na spotkania grupy, ponieważ nie stać go na płacenie za terapię. Przez pięć miesięcy naprawił tylko osiem mebli. Splajtował i musiał zacząć szukać nowej pracy. Na pytanie, dlaczego nie zabrał się do tego wcześniej, odpowiedział:

— Sześć tygodni temu zorientowałem się, że oszczędności szybko topnieją, ale nie wierzyłem, że skończy się aż tak źle. To wszystko nie wydawało mi się zbyt pilne, ale teraz jestem po prostu spłukany.

Innymi słowy, zignorował problem. Powoli zaczęło mu świtać, że dopóki nie przepracuje swojego ignorowania problemów, nigdy nie wyjdzie poza pierwszy etap — żadna psychoterapia mu w tym nie pomoże.

Skłonność do ignorowania problemów jest przejawem niechęci do odraczania gratyfikacji. Jak już powiedziałem, mierzenie się z problemami jest bolesne. Dobrowolne przystąpienie do rozwiązania problemu we wczesnej fazie, zanim zmuszą nas do tego okoliczności, oznacza odsunięcie czegoś przyjemnego lub mniej bolesnego na rzecz czegoś bardziej przykrego. Odraczanie gratyfikacji to wybór cierpienia teraz w nadziei na przyszłą gratyfikację zamiast dalszego korzystania z obecnej gratyfikacji w nadziei na to, że w przyszłości cierpienie nie będzie konieczne.

Może się wydawać, że handlowiec, który ignorował takie oczywiste problemy, był niedojrzały emocjonalnie albo prymitywny umysłowo, ale chcę ponownie podkreślić, że jego postawa jest najzupełniej typowa, a jego niedojrzałość i prymitywizm tkwią w nas wszystkich. Pewien wybitny generał, dowódca armii, powiedział mi kiedyś:

— Największym problemem w mojej armii i chyba w każdej organizacji jest to, że większość decydentów siedzi i patrzy bezczynnie na problemy w podlegających im jednostkach, tak jakby liczyli na to, że jeżeli będą siedzieli i patrzyli dostatecznie długo, to problemy znikną.

Generał nie mówił o ludziach psychicznie słabych czy zaburzonych. Mówił o innych generałach i doświadczonych pułkownikach, dojrzałych mężczyznach o potwierdzonych kwalifikacjach i wyszkolonych w dyscyplinie.

Rodzice są decydentami i chociaż zazwyczaj nie mają do tego odpowiedniego przygotowania, ich zadanie może być równie skomplikowane, jak kierowanie firmą czy koncernem. Podobnie jak decydenci wojskowi większość rodziców podejmuje działania dopiero po miesiącach czy latach od zauważenia problemów u dzieci bądź w swoich stosunkach z dziećmi, albo też w ogóle nic z nimi nie robi. „Myśleliśmy, że może z tego wyrośnie” — mówią rodzice po przyjściu do psychiatry dziecięcego z problemem, który zaczął się pięć lat wcześniej. Jeżeli chodzi o poziom skomplikowania rodzicielstwa, to trzeba powiedzieć, że decyzje, które muszą podejmować rodzice, są trudne oraz że większość dzieci często rzeczywiście „z tego wyrasta”. Prawie nigdy jednak nie zaszkodzi spróbować im pomóc w wyrośnięciu z problemu albo przyjrzeć się mu uważniej. Poza tym wiele dzieci jednak nie wyrasta z problemów, a podobnie jak w innych przypadkach — im dłużej problemy dzieci są ignorowane, tym poważniejsze się stają i tym boleśniej i trudniej się je rozwiązuje.

Odpowiedzialność

Jedynym sposobem na rozwiązanie problemów życiowych jest ich rozwiązywanie. Stwierdzenie to może się wydawać banałem czy nawet idiotyczną tautologią, a przecież najwyraźniej przekracza zrozumienie większości rodzaju ludzkiego. Wynika to z tego, że aby móc rozwiązać jakiś problem, najpierw musimy wziąć za niego odpowiedzialność. Nie rozwiążemy problemu, jeśli powiemy sobie: „To nie jest mój problem”. Nie rozwiążemy problemu, modląc się o to, żeby ktoś inny go za nas rozwiązał. Aby móc rozwiązać jakiś problem, muszę sobie powiedzieć: „To jest mój problem i to ja muszę go rozwiązać”. Mnóstwo ludzi chce jednak uniknąć bólu związanego ze swoimi problemami i mówi sobie: „Ten problem ściągnęli na mnie inni ludzie albo okoliczności społeczne, na które nie mam wpływu, a więc inni ludzie albo społeczeństwo powinni rozwiązać za mnie ten problem. Tak naprawdę to nie jest mój osobisty problem”.

Psychologiczne wybiegi, do jakich uciekają się ludzie w celu uniknięcia odpowiedzialności za osobiste problemy, zawsze są smutne, a czasem nawet komiczne. Pewien zawodowy sierżant, który służył na Okinawie i miał poważne problemy z alkoholem, został skierowany na komisję lekarską. Powiedział mi, że nie jest alkoholikiem i że picie alkoholu nie jest jego osobistym problemem, tylko że „wieczorami na Okinawie nie ma nic innego do roboty oprócz picia”.

— Lubi pan czytać? — spytałem.

— Tak, jasne, że lubię czytać.

— To może by pan poczytał wieczorami, zamiast pić?

— W koszarach jest za głośno na czytanie.

— W takim razie niech pan idzie do biblioteki.

— Biblioteka jest za daleko.

— Dalej niż bar, do którego pan chodzi?

— Szczerze mówiąc, nie jestem wielkim miłośnikiem książek. Mam inne zainteresowania.

— Lubi pan łowić ryby? — dociekałem.

— Jasne, że lubię.

— To dlaczego nie chodzi pan wędkować, zamiast pić?

— Przez cały dzień muszę pracować.

— Nie może pan łowić ryb wieczorami?

— Na Okinawie nikt nie łowi ryb wieczorami.

— Ależ łowi — zaprotestowałem. — Znam kilka klubów wędkarskich, które łowią tutaj wieczorami. Chciałby pan, żebym pana z nimi skontaktował?

— Szczerze mówiąc, nie przepadam za łowieniem ryb.

— Z tego, co pan mówi, wnioskuję, że na Okinawie są inne rzeczy do roboty oprócz picia, ale pan najbardziej lubi pić.

— No, na to wychodzi.

— Ale z powodu picia ma pan kłopoty, więc stoi pan przed poważnym problemem, prawda?

— Ta cholerna wyspa każdego wpędziłaby w pijaństwo.

Jeszcze trochę z nim walczyłem, ale sierżant nie był w najmniejszym stopniu zainteresowany dostrzeżeniem w swoim piciu osobistego problemu, który mógłby rozwiązać z czyjąś pomocą albo bez niej, więc z żalem przekazałem jego dowódcy, że nie kwalifikuje się na terapię. Sierżant pił dalej i w połowie kariery został zwolniony ze służby.

Pewna młoda żona żołnierza, również stacjonującego na Okinawie, lekko podcięła sobie żyły brzytwą i przywieziono ją na izbę przyjęć. Zapytałem ją, dlaczego to sobie zrobiła.

— Żeby się zabić, oczywiście.

— Dlaczego chce się pani zabić?

— Bo nie mogę wytrzymać na tej kretyńskiej wyspie. Musicie mnie odesłać z powrotem do Stanów. Zabiję się, jeśli będę musiała tutaj dłużej zostać.

— Co takiego w życiu na Okinawie jest dla pani tak bolesne? — zapytałem.

Zaczęła szlochać.

— Nie mam tutaj żadnych znajomych i cały czas jestem sama.

— To niedobrze. Jak to się stało, że nikogo pani nie poznała?

— Bo muszę mieszkać na jakimś kretyńskim osiedlu, na którym nikt z moich sąsiadów nie mówi po angielsku.

— Dlaczego pani nie pojedzie na amerykańskie osiedle albo do klubu żon wojskowych, żeby kogoś tam poznać?

— Bo mój mąż jeździ samochodem do pracy.

— Nie może pani zawozić go do pracy, skoro przez cały dzień siedzi pani sama w domu i się nudzi?

— Nie, bo to jest auto z ręczną skrzynią biegów, a ja nie umiem takim jeździć.

— To dlaczego się pani nie nauczy?

Wytrzeszczyła na mnie oczy.

— Po tych drogach? Pan chyba zwariował.

Nerwice a zaburzenia osobowości

Większość ludzi, którzy przychodzą do psychiatry, cierpi albo na nerwicę, albo na jakiś rodzaj zaburzenia osobowości. W uproszczeniu mówiąc, choroby te są zaburzeniami odpowiedzialności i jako takie stanowią przeciwstawne style odnoszenia się do świata i jego problemów. Neurotyk bierze na siebie — za dużo odpowiedzialności, a człowiek z zaburzeniami osobowości za mało. Kiedy neurotycy znajdą się w konflikcie ze światem, automatycznie zakładają, że wina leży po ich stronie. Kiedy w konflikcie ze światem znajdą się ludzie z zaburzoną osobowością, automatycznie zakładają, że wina leży po stronie świata. Osoby opisane w poprzednim podrozdziale cierpiały na zaburzenia osobowości: sierżant był zdania, że odpowiedzialność za jego picie należy zrzucić na Okinawę, a żona żołnierza uważała, że sama w żadnym stopniu nie przyczyniła się do swojego osamotnienia. Z kolei pewna neurotyczka na Okinawie, która również skarżyła się na samotność, powiedziała:

— Codziennie jeżdżę do klubu żon podoficerów, żeby się tam z kimś zaprzyjaźnić, ale nie czuję się tam dobrze. Myślę, że inne żony mnie nie lubią. Coś musi być ze mną nie w porządku. Powinnam łatwiej zaprzyjaźniać się z ludźmi. Powinnam być bardziej otwarta. Chciałabym się dowiedzieć, dlaczego ludzie tak bardzo mnie nie lubią.

Ta kobieta wzięła na siebie całkowitą odpowiedzialność za swoją samotność, uważała, że wina leży wyłącznie po jej stronie. Podczas terapii dowiedziała się, że jest wyjątkowo inteligentną i ambitną osobą, że nie czuje się dobrze z innymi żonami podoficerów, a także z własnym mężem, ponieważ jest od nich zdecydowanie inteligentniejsza i ambitniejsza. Zaczęła dostrzegać, że samotność jest wprawdzie jej problemem, ale niekoniecznie wynika z jakichś jej osobistych przewin czy wad. Ostatecznie się rozwiodła, skończyła studia, wychowując jednocześnie dzieci, została redaktorką czasopisma i wyszła za znanego wydawcę.

Neurotycy i ludzie z zaburzeniami osobowości różnią się od siebie nawet pod względem językowym. Neurotyk często posługuje się takimi określeniami jak „powinienem” i „nie powinienem”, co wskazuje na to, że postrzega się jako ktoś gorszy, zawsze odstający od innych, zawsze dokonujący niewłaściwych wyborów. Tymczasem człowiek z zaburzoną osobowością mówi raczej „nie mogę”, „nie mogłem”, „muszę” i „musiałem”, co sugeruje obraz siebie jako osoby, która nie ma możliwości wyboru, której zachowanie jest w stu procentach zdeterminowane przez zewnętrzne siły poza jej kontrolą. Jak można sobie wyobrazić, z neurotykami pracuje się łatwiej niż z pacjentami o zaburzonej osobowości, ponieważ biorą na siebie odpowiedzialność za swoje trudności i nie zaprzeczają, że mają problemy. Praca z ludźmi o zaburzonej osobowości jest znacznie trudniejsza, a czasem nawet niemożliwa, ponieważ oni nie widzą w sobie źródła własnych problemów; uważają, że zmienić musi się świat, a nie oni sami, nie uznają zatem konieczności autoanalizy. Wiele osób ma zarazem nerwicę i zaburzenie osobowości; nazywa się je „osobowościami neurotycznymi”, a charakteryzuje je to, że w niektórych obszarach swojego życia trawi je niepotrzebne poczucie winy, ponieważ wzięły na siebie odpowiedzialność za problem, który nie jest ich problemem, natomiast w innych obszarach nie chcą wziąć uzasadnionej odpowiedzialności za siebie samych. Na szczęście kiedy w procesie terapeutycznym zdobędzie się zaufanie takich pacjentów, pomagając im z neurotycznym wymiarem ich osobowości, później często udaje się ich nakłonić do przeanalizowania i przezwyciężenia niechęci do brania na siebie odpowiedzialności tam, gdzie jest to wskazane.

Niewiele jest na świecie ludzi bez najmniejszego śladu nerwicy czy zaburzeń osobowości (dlatego zasadniczo każdy może skorzystać na psychoterapii, jeżeli tylko poważnie się w nią zaangażuje). Dzieje się tak dlatego, że odróżnienie, za co jesteśmy w życiu odpowiedzialni, a za co nie, to jeden z największych problemów ludzkiego istnienia. Nigdy nie da się go do końca rozwiązać. Przez całe życie musimy bez ustanku oceniać — i rewidować wcześniejsze oceny — za co jesteśmy odpowiedzialni w wiecznie się zmieniającym nurcie wydarzeń. Oceny te, je­żeli dokonywane odpowiednio i sumiennie, nigdy nie są bezbolesne. Żeby przebiegały właściwie, musimy mieć w sobie gotowość i umiejętność nieustannej autoanalizy. Cechy te nie u każdego występują. Można powiedzieć, że wszystkie dzieci mają zaburzenia osobowości, ponieważ instynktownie zrzucają z siebie odpowiedzialność za wiele konfliktów, w których się znajdują. Na przykład każde z dwójki rodzeństwa, które się pobiło, będzie obwiniało drugie, że to ono zaczęło. Na tej samej zasadzie wszystkie dzieci mają nerwicę, ponieważ instynktownie biorą na siebie odpowiedzialność za pewne cierpienia, których doświadczają, ale jeszcze ich nie rozumieją. Na przykład dziecko niekochane przez rodziców zawsze uzna, że to ono nie zasługuje na miłość, a nie że jego rodzice nie umieją kochać. Z kolei dorastający chłopcy, z którymi dziewczyny nie chcą się umawiać albo którzy są kiepscy w sporcie, uważają się za poważnie ułomnych ludzi, a nie z lekkim opóźnieniem lub nawet przeciętnie rozwijających się młodzieńców, jakimi zazwyczaj są. Tylko dzięki ogromnemu doświadczeniu oraz długiemu i skutecznemu dojrzewaniu zyskujemy umiejętność realistycznego postrzegania świata i naszego miejsca w tym świecie, a zatem nabywamy zdolności do realistycznej oceny naszej odpowiedzialności za siebie i świat.

Rodzice mogą bardzo pomóc swoim dzieciom w tym procesie dojrzewania. Kiedy dzieci dorastają, pojawiają się tysiące okazji, w których rodzice mogą podjąć temat skłonności do unikania odpowiedzialności za swoje działania albo też zapewnić dzieci, że nie ponoszą one winy za pewne sytuacje. Ale jak już wspomniałem, żeby wykorzystać te okazje, rodzice muszą być wrażliwi na potrzeby swoich dzieci oraz gotowi poświęcić czas i podjąć często nieprzyjemny wysiłek na rzecz zaspokojenia tych potrzeb. To z kolei wymaga miłości i chęci przyjęcia na siebie odpowiedzialności za wspomożenie rozwoju swoich dzieci.

I na odwrót, poza niewrażliwością i zaniedbywaniem potrzeb swoich dzieci rodzice mogą również czynnie przeszkadzać w procesie dojrzewania. Ze względu na gotowość do brania na siebie odpowiedzialności neurotycy bywają znakomitymi rodzicami, pod warunkiem że ich nerwica jest względnie łagodna i niepotrzebne poczucie odpowiedzialności nie przytłacza ich w takim stopniu, że zostaje im niewiele energii na obowiązki rodzicielskie. Z kolei ludzie z zaburzeniami osobowości są katastrofalnymi rodzicami, błogo nieświadomymi, że często traktują swoje dzieci skrajnie destrukcyjnie. Jest takie powiedzenie, że „neurotycy unieszczęśliwiają samych siebie, a ludzie z zaburzeniami osobowości unieszczęśliwiają wszystkich innych”. Rodzice z zaburzoną osobowością unieszczęśliwiają przede wszystkim swoje dzieci. Tak jak w innych obszarach życia biorą zbyt małą odpowiedzialność za swoje rodzicielstwo. Zbywają dzieci na tysiące sposobów, zamiast zapewnić im niezbędną uwagę. Kiedy ich dzieci wchodzą w konflikty z prawem albo mają trudności w szkole, rodzice z zaburzoną osobowością automatycznie zrzucają winę na szkolnictwo albo na inne dzieci, ich zdaniem wywierające „zły wpływ” na ich latorośle. Taka postawa to oczywiście ignorowanie problemów. Uchylając się przed odpowiedzialnością, rodzice z zaburzeniami osobowości podsuwają swoim dzieciom wzorzec nieodpowiedzialności. Usiłując uniknąć odpowiedzialności za własne życie, rodzice ci często ostatecznie przerzucają tę odpowiedzialność na dzieci: „Doprowadzacie mnie do szału” albo „Tylko ze względu na was zostałam z waszym ojcem (zostałem z waszą matką)”, albo „Mogłam pójść na studia i zrobić karierę, ale musiałam się wami zajmować”. Tacy rodzice w gruncie rzeczy mówią swoim dzieciom: „To wy jesteście odpowiedzialni za to, że mam złe małżeństwo, że jestem kłębkiem nerwów, że nie zrobiłem/am w życiu kariery”. Dzieci nie potrafią zrozumieć, że jest to błędna perspektywa, w związku z czym często biorą na siebie pełną odpowiedzialność, co z kolei wpycha je w neurotyzm. W taki oto sposób dzieci rodziców z zaburzoną osobowością prawie zawsze stają się zaburzone lub neurotyczne. To rodzice rzucają na nie tę klątwę.

Osoby z zaburzoną osobowością są nieskuteczne i destrukcyjne nie tylko w roli rodziców; te same cechy osobowości zazwyczaj znajdują swój wyraz w małżeństwach, znajomościach i relacjach biznesowych — w każdym obszarze ich życia, za którego jakość nie biorą na siebie odpowiedzialności. Nie może być inaczej, ponieważ, jak się rzekło, żaden problem nie zostanie rozwiązany, dopóki za jego rozwiązanie nie weźmie na siebie odpowiedzialności konkretna jednostka. Kiedy osoby zaburzone obwiniają o swoje problemy kogoś innego — małżonka, dziecko, znajomego, rodzica, pracodawcę — albo coś innego — złe wpływy, szkolnictwo, państwo, rasizm, seksizm, społeczeństwo, „system” — problemy się utrzymują. Sprawy nie posuwają się do przodu. Zrzucając z siebie odpowiedzialność, takie osoby mogą poprawić sobie samopoczucie, ale jednocześnie przestają rozwiązywać problemy życiowe i rozwijać się duchowo, skutkiem czego stanowią obciążenie dla społeczeństwa. Przerzucają na społeczeństwo swoje cierpienie. Powiedzenie z lat sześćdziesiątych (przypisywane Eldridge’owi Cleaverowi) do dzisiaj nie straciło na aktualności: „Jeżeli nie jesteś częścią rozwiązania, to jesteś częścią problemu”.

Ucieczka od wolności

Kiedy psychiatra diagnozuje zaburzenia osobowości, schemat unikania odpowiedzialności musi być u pacjenta wyraźnie widoczny. Jednak większość z nas od czasu do czasu usiłuje — niekiedy całkiem subtelnie — uniknąć bólu związanego z odpowiedzialnością za własne problemy. Wyleczenie się z mojego subtelnego zaburzenia osobowości w wieku lat trzydziestu zawdzięczam Macowi Badgely’emu. Mac był wtedy szefem poradni psychiatrycznej, w której odbywałem staż rezydencki. W przychodni tej nowych pacjentów przydzielano poszczególnym lekarzom systemem rotacyjnym. Być może dlatego, że byłem bardziej oddany pacjentom i własnemu kształceniu od większości innych rezydentów, pracowałem znacznie dłużej od nich. Oni na ogół przyjmowali pacjentów tylko raz w tygodniu, a ja dwa albo trzy. W rezultacie moi koledzy każdego popołudnia wychodzili do domu o wpół do piątej, a ja miałem pacjentów rozpisanych do ósmej albo dziewiątej, co budziło we mnie poczucie niesprawied­liwości. Kiedy moja frustracja i zmęczenie dostatecznie się nasiliły, uświadomiłem sobie, że coś trzeba z tym zrobić. Poszedłem więc do doktora Badgely’ego i przedstawiłem mu sytuację. Zapytałem go, czy mógłby mnie na kilka tygodni wyłączyć z przyjmowania nowych pacjentów, żebym mógł nadrobić zaległości. Jest taka możliwość? A może widzi jakieś inne rozwiązanie problemu? Mac słuchał bardzo uważnie, ani razu mi nie przerywając. Kiedy skończyłem, po chwili milczenia powiedział do mnie bardzo przyjaznym tonem:

— Widzę, że rzeczywiście masz problem.

Rozpromieniłem się, uznawszy, że zostałem zrozumiany.

— Dziękuję ci — powiedziałem. — Jak myślisz, co należy z tym zrobić?

Mac odpowiedział na to:

— Powiedziałem ci, Scott, że rzeczywiście masz problem.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem.

— Tak — potwierdziłem lekko poirytowany — wiem, że mam problem. Dlatego do ciebie przyszedłem. Co według ciebie należy z tym zrobić?

— Najwyraźniej nie słuchasz mnie uważnie — odparł Mac. — Wysłuchałem cię i zgadzam się z tobą: rzeczywiście masz problem.

— Do jasnej cholery — zdenerwowałem się — wiem, że mam problem. Wiedziałem o tym, kiedy tu przyszedłem. Pytanie brzmi, co mam z tym problemem zrobić.

— Posłuchaj mnie, Scott — odparł Mac. — Posłuchaj mnie uważnie. Powtarzam: zgadzam się z tobą, rzeczywiście masz problem. Konkretnie masz problem z czasem. Z twoim czasem, a nie moim. To nie jest mój problem. To jest twój problem z czasem. Ty, Scott Peck, masz problem ze swoim czasem. Nic więcej na ten temat nie powiem.

Odwróciłem się na pięcie i wściekły wyszedłem z gabinetu Maca. Wściekłość mnie nie opuszczała. Na trzy miesiące znienawidziłem Maca Badgely’ego. Uważałem, że ma poważne zaburzenia osobowości, bo z jakiego innego powodu mógłby być taki bezczelny? Przychodzę do niego i pokornie proszę o pomoc, o jakąś dobrą radę, a ten drań nie chce nawet wziąć na siebie tej niewielkiej odpowiedzialności, żeby spróbować pomóc, a nawet wykonać swój obowiązek jako dyrektora przychodni. Skoro pomoc w rozwiązywaniu takich problemów nie wchodzi w zakres jego obowiązków, to czym on się, do cholery, zajmuje?

Po trzech miesiącach zrozumiałem jednak, że Mac miał rację i to ja cierpię na zaburzenia osobowości, a nie on. Odpowiedzialność za mój czas spoczywa wyłącznie na mnie. Tylko ja mogę zdecydować, w jaki sposób chcę wykorzystywać i gospodarować swoim czasem. Skoro postanowiłem poświęcać swojej pracy więcej czasu niż inni rezydenci, jest to mój wybór i ponoszę odpowiedzialność za jego konsekwencje. Może być dla mnie bolesne patrzeć, jak koledzy opuszczają swoje gabinety dwie albo trzy godziny wcześniej ode mnie, i może być dla mnie bolesne słuchać skarg mojej żony, że poświęcam za mało czasu rodzinie, ale cierpienia te są konsekwencjami dokonanego przeze mnie wyboru. Jeżeli nie chcę ich doświadczać, to mam prawo nie pracować tak ciężko i inaczej zagospodarować swój czas. Moje przepracowanie nie jest brzemieniem, które zrzucił na mnie bezduszny los czy bezduszny dyrektor przychodni, tylko takie wybrałem sobie życie i priorytety. Ostatecznie postanowiłem nie zmieniać mojego stylu życia, ale sama zmiana spojrzenia wystarczyła, żebym wyzbył się żalu do innych rezydentów. Bo jak mogłem mieć do nich żal o to, że wybrali inny styl życia, skoro ja mogłem dokonać takiego samego wyboru jak oni? Pretensje do nich byłyby pretensjami do mnie samego o to, że postanowiłem być od nich inny, a przecież swój wybór uważałem za słuszny.

Trudność z zaakceptowaniem odpowiedzialności za nasze zachowanie bierze się z pragnienia uniknięcia cierpień związanych z konsekwencjami tego zachowania. Domagając się od Maca Badgely’ego wzięcia na siebie odpowiedzialności za mój rozkład dnia, próbowałem uniknąć bólu związanego z długimi godzinami pracy, mimo że długie godziny pracy były nieuniknioną konsekwencją mojego wyboru, żeby poświęcić się moim pacjentom i kształceniu. Jednak swoim postępowaniem nieświadomie zwiększałem władzę Maca nade mną, oddawałem mu część swojej wolności. W gruncie rzeczy mówiłem do niego: „Zajmij się mną. Bądź szefem mojego życia!”. Zawsze kiedy dążymy do uniknięcia odpowiedzialności za nasze zachowanie, próbujemy przekazać tę odpowiedzialność jakiejś innej osobie, organizacji czy innemu podmiotowi. To oznacza, że oddajemy temu podmiotowi — czy to będzie los, społeczeństwo, państwo, firma czy szef — część władzy nad naszym życiem. I właśnie dlatego Erich Fromm tak celnie zatytułował swoje studium nazizmu i autorytaryzmu: Ucieczka od wolności. Próbując uniknąć bólu odpowiedzialności, miliony, a nawet miliardy ludzi codziennie usiłują uciec od wolności.

Mam pewnego bardzo inteligentnego, ale ponurego znajomego, który, jeśli mu na to pozwolę, bez końca elokwentnie rozprawia o opresyjnych siłach w naszym społeczeństwie: rasizmie, seksizmie, kompleksie militarno-przemysłowym czy policji, która czepia się jego i jego znajomych ze względu na długie włosy. Nieraz próbowałem zwrócić mu uwagę, że nie jest dzieckiem. Kiedy jesteśmy dziećmi, z racji naszego realnego i rozległego uzależnienia od rodziców mają oni nad nami realną i rozległą władzę. Rodzice są w ogromnym stopniu odpowiedzialni za nasze życie, a my jesteśmy w ogromnym stopniu zdani na ich łaskę. Kiedy rodzice są opresyjni, jak to się często zdarza, dzieci w gruncie rzeczy nie mogą nic w tej sprawie zrobić; ich wybory są ograniczone. Ale w wieku dorosłym, jeżeli tylko jesteśmy fizycznie zdrowi, nasze wybory są niemal nieograniczone. Nie oznacza to jednak, że nie towarzyszy im ból. Często musimy wybierać mniejsze zło, ale wybór ten pozostaje wyłącznie w naszej gestii. Tak, zgadzam się z moim znajomym, że na świecie działają różne opresyjne siły. My jednak mamy wolność wyboru każdego kroku w naszej reakcji na te siły. To jego wybór, że zamieszkał na obszarze kraju, w którym policja nie lubi „długowłosych typów”, a on mimo to nadal nosi długie włosy. Ma możliwość przeprowadzić się do dużego miasta, obciąć włosy, a nawet ubiegać się o urząd komendanta policji. Jednak mimo swojej niemałej inteligencji nie uznaje tych wyborów. Woli lamentować nad swoim brakiem władzy politycznej, zamiast przyjąć do wiadomości, że dysponuje ogromną władzą osobistą, i czerpać z niej radość. Mówi o swoim umiłowaniu wolności i opresyjnych siłach, które mu tę wolność odbierają, ale za każdym razem, kiedy opowiada, że jest ofiarą tych sił, w rzeczywistości oddaje im swoją wolność. Mam nadzieję, że któregoś dnia przestanie mieć pretensje do życia tylko dlatego, że niektóre ze stawianych przed nim wyborów są bolesne3.

W przedmowie do swojej książki Learning Psychotherapy dr Hilde Bruch stwierdza, że wszyscy pacjenci w gruncie rzeczy przychodzą do psychiatry z „jednym powszechnym problemem: poczuciem bezradności, lękiem i wewnętrznym przekonaniem, że nie potrafią sobie »poradzić« i zmienić swojego życia”4. U większości pacjentów jednym z korzeni tego „poczucia bezsilności” jest pragnienie częściowej lub całkowitej ucieczki od bólu wolności, a zatem częściowa lub całkowita odmowa wzięcia na siebie odpowiedzialności za swoje problemy i za swoje życie. Czują się bezsilni, ponieważ tak naprawdę wyrzekli się władzy nad swoim życiem. Jeżeli chcą wyzdrowieć, muszą się prędzej czy później nauczyć, że dorosłe życie jest niekończącą się serią osobistych wyborów, decyzji. Jeżeli zdołają to bez reszty zaakceptować, to staną się wolnymi ludźmi. Jeżeli tego nie zaakceptują, będą się wiecznie czuli ofiarami.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Pierwsza z czterech szlachetnych prawd sformułowanych przez Buddę głosi, że życie jest cierpieniem.

2 C.G. Jung, Psychology and Religion: West and East. Collected Works of C.G. Jung, Bollingen Ser., no. 20, 2nd ed., trans. R.F.C. Hull, Princeton University Press, Princeton, N.J. 1973, s. 75. (W przekładzie J. Prokopiuka: „Neuroza jest zawsze namiastką prawowitego, właściwego cierpienia”, [w:] C.G. Jung, Psychologia a religia, Książka i Wiedza, Warszawa 1970, s. 164).

3 Wolność wyboru mniejszego zła niezwykle elokwentnie, a nawet poetycko omówił psychiatra Allen Wheelis w rozdziale książki How People Change zatytułowanym „Freedom and Necessity” (Harper & Row, New York 1973). Kusiło mnie, żeby przytoczyć ten rozdział w całości i polecam go każdemu, kto chce zgłębić ten temat.

4 H. Bruch, Learning Psychotherapy, Harvard University Press, Cambridge, Mass. 1974, s. IX.