Dowód życia - Richard Marsh, Jeff Hudson - ebook

Dowód życia ebook

Richard Marsh, Jeff Hudson

4,6

Opis

Kiedy własne ciało staje się śmiertelną pułapką…

Praktycznie rzecz biorąc, on już nie żyje - ocenili lekarze, wnioskując o odłączenie Richarda Marsha od aparatury podtrzymującej życie. Jego żona Lili poprosiła o jeszcze jeden dzień do namysłu…

Lekarze byli w błędzie - Richard żył i był w pełni świadomy wszystkiego, co się działo. W wyniku udaru utracił jednak zupełnie władzę nad własnym ciałem i możliwość jakiejkolwiek komunikacji ze światem zewnętrznym. W beznadziejnej sytuacji, skazany na śmierć, rozpoczął desperacką walkę o życie…

Trzymająca za gardło prawdziwa historia, którą czyta się jak thriller. Mocny głos w debacie nad granicami współczesnej medycyny. Budujące świadectwo niepojętej siły przetrwania.

Historia, która nigdy nie pozwoli o sobie zapomnieć!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
4
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lucy1993

Całkiem niezła

Fascynująca opowieść człowieka, który miał zdiagnozowany zespół zamknięcia. Szybko się czyta. Polecam jeśli lubicie medyczne przypadki.
00

Popularność




Podziękowania

Przede wszystkim dziękuję mojej żonie Lili oraz moim córkom: Michelle, Shannon i Melanie. Gdyby nie ich miłość i wsparcie, nie przetrwałbym tak trudnego okresu. Dziękuję Davidowi i Colleen Topperom oraz Keithowi i Pam Reuterom, wspaniałym przyjaciołom, którzy regularnie wyruszali w godzinną podróż, żeby odwiedzać mnie w ośrodku Care Meridian. Steve Logan, z którym przyjaźnię się od pięćdziesięciu pięciu lat, kiedy dowiedział się o moim udarze, przebył tysiąc dwieście kilometrów, żeby odwiedzić mnie na oddziale intensywnej terapii. Jestem wdzięczny przyjaciółkom mojej żony: Pat Sweigert i Angeli Fontanie, które pomagały Lili, udzielały jej wsparcia i otaczały miłością, kiedy jej świat wywrócił się do góry nogami. Nie znajduję słów, którymi mógłbym wyrazić wdzięczność fizjoterapeucie Dennisowi oraz terapeutce zajęciowej Christie z Care Meridian. Ludzie ci uwierzyli, że mogę odzyskać zdrowie, a dzięki nim ja też w to uwierzyłem. Dziękuję też Margaricie i Arthurowi, pielęgniarzom z Care Meridian, moim aniołom, którzy z głęboką troską i poczuciem humoru dbali o moje codzienne potrzeby. Dziękuję Melanie Romain, logopedce, która ponownie nauczyła mnie mówić i przemyciła dla mnie cheeseburgera, kiedy znowu mogłem przyjmować stałe pokarmy.

Podziękowania za przyczynienie się do powstania tej książki należą się czterem osobom. Margo Sinclair Savell jako pierwszy uznał, że moja historia powinna zostać opowiedziana, i otworzył drzwi, dzięki którym stało się to możliwe. Amelia Hill opisała mój przypadek w londyńskim „The Guardian”. W ten sposób dowiedział się o mnie David Riding, agent literacki z MBA Literary Agents, Ltd. On również uznał, że ludzie powinni dowiedzieć się o tym, co mi się przytrafiło, dlatego uruchomił proces tworzenia książki. Ponieważ nie jestem pisarzem, przedstawił mnie Jeffowi Hudsonowi. Jeff wysłuchał mojej opowieści, po czym wykonał niesamowitą, cudowną pracę i napisał książkę, którą trzymacie w rękach. Opisał moje doznania i emocje tak, jakby cały czas był przy mnie. Dziękuję, Jeff, jesteś niezrównany.

Prolog

Nie rób tego

– Nie rób tego, proszę cię, nie rób tego! Błagam, nie zabijaj mnie!

Nie ma dwóch zdań. Facet w białym fartuchu chce ze mną skończyć. Jaśniej nie mógł się wyrazić. Zna się na rzeczy i w każdej chwili gotowy jest zabrać się do roboty. Najwyraźniej w ogóle nie obchodzi go to, że krzyczę wniebogłosy, błagając, żeby pozwolił mi żyć. W ogóle na nic nie zwraca uwagi. Zachowuje się, jakby mnie tu nie było.

A najgorsze jest to, że jedyna na świecie osoba, która mogłaby go powstrzymać, ślubowała mi wiele lat temu, że nigdy nie…

Rozdział pierwszy

Chyba mam udar

Tak tu ciemno. Ciemno i cicho. Pewnie jest środek nocy.

Ale w takim razie dlaczego jest tak cholernie gorąco?

Czy może być coś gorszego od smażenia się w łóżku? Nienawidzę tego. Od dzieciństwa. To chyba ujemna strona wychowywania się na pustyni.

Była środa. Nie spodziewałem się, że umrę w ten dzień. Nikt chyba się nie spodziewa, że umrze w środę.

A już na pewno nie w takiej pracy.

Miałem sześćdziesiąt lat, uczyłem w szkole średniej i w życiu nie czułem się lepiej. Pracowałem w niepełnym wymiarze godzin, miałem więc czas na przejażdżki harleyem, czytanie książek, grę na gitarze i pracę w ogródku, czyli na moje cudowne, samotnicze rozrywki. Zdrowie było dla mnie najważniejsze. Jadłem tylko to, co sam wyhodowałem. Unikałem tłuszczów nasyconych i jedzenia z fast foodów. Codziennie chodziłem na siłownię. Robiłem to zresztą od ponad czterdziestu lat. Nawet moją Lili poznałem na siłowni. Czasami mówiono, że jestem niespokojny, ale nigdy, że jestem nierozważny. Nigdy, na przykład, nie wykorzystałem pełni mocy mojego harleya, chociaż w uszach nieustannie brzmiał mi głos przyjaciela z lat dziecinnych, słynnego kaskadera Roberta „Evel” Knievela, który na każdym wypadzie namawiał mnie, żebym wciskał gaz do dechy. Żyło mi się miło, wygodnie i bezpiecznie. Po tym, co robiłem wcześniej, praca w szkole była prawdziwym błogosławieństwem.

Przez dwadzieścia pięć lat moje życie wyglądało zupełnie inaczej. Byłem policjantem w Napa Valley w Kalifornii, w Cape Cod w Massachusetts, a później szeryfem Clay County w Nebrasce. W tamtych czasach w ogóle nie wiedziałem, co to znaczy poczucie bezpieczeństwa. Tak jak wszyscy moi koledzy, kiedy tylko zakładałem mundur, narażałem życie, mając na uwadze większe dobro. Moją codziennością były szaleńcze pościgi, konfrontacje z uzbrojonymi przestępcami i aresztowania dokonywane w pojedynkę w samym środku terytorium gangu. Na służbie nigdy jednak nie myślałem o niebezpieczeństwie. Chyba nawet sprawiało mi to trochę przyjemności. Nic nie może się równać ze skokiem adrenaliny w chwili, kiedy podejrzany strzela do ciebie, a ty wykrzykujesz do radia prośbę o wsparcie, wiedząc, że ono nie nadejdzie.

Zawsze wiedziałem jednak, że praca w policji to zabawa dla ludzi młodych. Jeżeli po dwudziestu latach pozostajesz przy życiu, czas odejść. Mnie się udało. W wieku pięćdziesięciu pięciu lat zakończyłem służbę bez uszczerbku na zdrowiu. Miałem nawet nadzieję, że po drodze udało mi się zrobić coś dobrego. Przygotowywałem się na nowe, spokojniejsze, bezpieczniejsze życie. Nie wiedziałem jednak, że po wielu latach stawania oko w oko ze śmiercią moim najgroźniejszym wrogiem okaże się własne ciało.

Która godzina? Umrę od tego gorąca.

Nie widzę zegarka na stoliku obok łóżka. Może wyłączyli prąd. To by wyjaśniało, dlaczego jest tak ciemno za oknami. Przecież zazwyczaj nawet przez zasłony widzę światło lamp na ulicy.

Kiedy próbuję się obrócić, żeby zejść z łóżka, stwierdzam, że nie mogę się ruszyć. O, to ciekawe. Czyżbym się nie obudził? To by wszystko tłumaczyło. Ciemność, gorąco, cisza są wytworami mojej wyobraźni. To tylko sen. Kiedy się obudzę, wszystko dokoła wróci na swoje miejsce.

Z zakończeniem pracy w policji wiążą się podobne problemy jak z zakończeniem służby wojskowej. Chciałem jeszcze pracować, ale świat cywilów nie oferował mi niczego, co mogłoby wypełnić pustkę powstałą po złożeniu odznaki. Czystym zbiegiem okoliczności odezwał się do mnie wtedy Randy Fitt, czyli ten sam człowiek, który przed laty załatwił mi pracę w Napa.

– W szkole w Napa jest wolne miejsce dla nauczyciela kryminalistyki. – Randy zawsze był źródłem najświeższych informacji z policyjnego podwórka.

– Dlaczego mi o tym mówisz?

– Moim zdaniem powinieneś się zgłosić. Zrobiłbyś użytek ze swojej głowy.

– No nie wiem, Randy. Słyszałem, że nauczyciele niezbyt dobrze zarabiają.

– No to zrób to dla dobra swojej duszy!

Nie myliłem się co do zarobków. Dostałem jednak zapłatę, o jakiej mi się nie śniło. W Napa zaczynałem i kończyłem karierę policyjną, ale w latach, kiedy służyłem gdzie indziej, miasto opanowały gangi, przede wszystkim Norteños z północy regionu, których kolorem rozpoznawczym był czerwony, oraz Sureños z południa, którzy ubierali się na niebiesko. Gangsterzy dokonywali rozbojów, kradzieży, morderstw. Wątłe współczucie, jakie do nich czułem, słabło za każdym razem, kiedy zakładałem kajdanki na ręce kolejnego sprawcy.

Tymczasem w pierwszy dzień pracy w szkole średniej w Napa to ja dostałem cenną lekcję. Okazało się bowiem, że moja przeszłość spotkała się z przyszłością.

Zostałem skierowany do klasy, w której czekała na mnie trzydziestka szesnastolatków. Kiedy szedłem korytarzem, miałem duszę na ramieniu. Ale nie było już odwrotu. Poradziłbym sobie z uzbrojonym gangiem. Ale dzieciaki? W co ja się dałem wrobić? Podszedłem do drzwi, wziąłem głęboki oddech, popchnąłem je do wewnątrz…

I zamarłem.

W jednej chwili przypomniało mi się policyjne szkolenie. Odruchowo chciałem się wycofać na korytarz, wyciągnąć pistolet, włączyć nadajnik i wezwać wsparcie.

– Mam tu cały gang! Przyślijcie posiłki! Natychmiast!

Spojrzałem jeszcze raz na moją klasę. Tak, cały ostatni rząd zajmowali młodzi ludzie w czerwonych bandanach. Tak, w pierwszym rzędzie siedzieli uczniowie ubrani na niebiesko. Nie, nie myliłem się, to byli członkowie gangów, które przez wiele lat dawały mi się we znaki. Ale w tamtej chwili, w tamtym miejscu to byli po prostu młodzi ludzie w szkolnych ławkach.

I przyszli na moją lekcję.

Chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, na czym polegał problem systemu prawnego z Sureños i Norteños. Oni wszyscy byli po prostu dzieciakami, przynajmniej wtedy, kiedy wstępowali do gangu. Chodzili do jednej klasy, tworzyli własne grupki na stołówce i trzymali się razem po szkole. Ale to były tylko dzieci, które szukały kogoś, kto wskaże im drogę. Skoro policja nie mogła im tego zapewnić, może mógł to zrobić system edukacyjny.

W tamtej chwili wiedziałem, że podjąłem dobrą decyzję, na której skorzysta nie tylko moja dusza.

Znowu będę robił coś ważnego dla społeczeństwa.

To jednak nie sen. W takim razie co się dzieje? Nic z tego nie rozumiem. Chyba coś mi się stało. To by wyjaśniało, dlaczego nic nie widzę. Zostałem ranny?

Ostatecznie jestem policjantem. Niebezpieczeństwo to nieodłączny element mojej pracy. Czyżby więc mnie postrzelono?

Ale zaraz. Coś tu się nie zgadza. Przecież odszedłem z policji wiele lat temu. Ale czy na pewno? Czy na pewno odszedłem, czy zginąłem na służbie?

Żyję czy nie żyję?

Wszystko zaczęło się dzień wcześniej, we wtorek 19 maja 2009 roku. Dla Lili i dla mnie był to dzień jak co dzień. Każde z nas działało zgodnie z ustalonym schematem. Kochałem ją za wiele rzeczy. Między innymi za to, że całe życie służyła innym ludziom. Kiedy poznaliśmy się cztery lata wcześniej, przyjmowała dzieci na świat jako położna. Teraz zajmowała się ludźmi znajdującymi się na przeciwległym końcu wiekowej skali. Była pielęgniarką w hospicjum w Napa Valley. W międzyczasie pracowała też w miejscowym szpitalu Queen of the Valley. Pomagała więc ludziom rozpoczynającym i kończącym życiową drogę. Podobało mi się to. A jej podobało się, że pomagam osobom na pośrednich etapach tej drogi. Można powiedzieć, że we dwoje obejmowaliśmy cały przekrój wiekowy społeczeństwa.

We wtorki uczyłem w szkole. Podobnie jak w poniedziałki, środy, czwartki i piątki. Kiedy obudziłem się tamtego dnia, usłyszałem, że Lili wraca z porannego treningu w siłowni. Nie było w tym nic niezwykłego. Zrobiłem sobie śniadanie, wziąłem prysznic, ubrałem się i powłóczyłem po domu do chwili, kiedy oboje zbieraliśmy się do pracy. Hospicjum znajdowało się jakieś trzy kilometry od naszego domu. Szkoła była mniej więcej w takiej samej odległości, tylko w przeciwnym kierunku. Lili wzięła samochód – pięknego, czerwonego forda mustanga. Ja, jak zwykle, pojechałem motocyklem. Przez trzy kilometry ledwo można rozgrzać silnik, ale lubiłem wjeżdżać na teren szkoły na dwóch kółkach. Miałem w swoim życiu wiele motorów, ale nie da się zaprzeczyć, że zajeżdżanie pod szkołę harleyem sprawiało mi sporo frajdy. Część dzieciaków gapiła się na mnie bez zażenowania. Inni spoglądali tylko wtedy, kiedy wydawało im się, że ich nie widzę. Wiedziałem jednak, że wszyscy słyszeli, kiedy przyjeżdżałem. Nie da się nie słyszeć harleya.

Sprawdziłem, czy są dla mnie jakieś wiadomości w pokoju nauczycielskim, wypiłem kawę z innymi nauczycielami i przejrzałem notatki na przedpołudniową lekcję. To też nie było nic niezwykłego. Dzień jak co dzień.

Później poszedłem do klasy, pchnąłem drzwi i zabrałem się do wyjmowania szkiełek z próbkami krwi, nagrań wideo i fiolek z gęstą, ciemnoczerwoną mazią. To miały być zajęcia praktyczne. Mieliśmy odtwarzać ślady krwi z prawdziwego miejsca zbrodni, szukając wskazówek umożliwiających prowadzenie dochodzenia. Czy krew kapała pionowo? Czy ofiara poruszała się powoli, czy szybko? Jaki rodzaj krwi oglądamy? W jaki układa się wzór? Czy był tam ktoś jeszcze? Na takie pytania odpowiadali śledczy badający prawdziwe miejsca zbrodni. Wiedziałem, że jeśli chociaż w połowie ucieszy ich to tak, jak mnie kiedyś cieszyło, to nie zmarnujemy lekcji.

Spodobało im się. I to jak! Sztuczna krew była wszędzie. Na ławkach, na książkach i na ubraniach. Nikomu to jednak nie przeszkadzało. Nawet Sureños, którzy z pewnością nie przepadają za czerwonym kolorem, nie mieli nic przeciwko.

Analiza śladów krwi pozwala określić, z jakiego kąta oddano strzał, z jaką prędkością poruszała się ofiara w stosunku do sprawcy, kto gdzie stał, w jakim stanie znajdowała się ofiara w chwili postrzału. Na podstawie koloru i konsystencji krwi można nawet dość dokładnie ustalić czas zdarzenia. Czy strzelano z daleka, czy z najbliższej odległości? Czy ofiara się wycofywała, czy nacierała na sprawcę? Czy to była samoobrona, czy działanie z premedytacją?

– Musicie nauczyć się odczytywać wskazówki – tłumaczyłem. – Znajdziecie w nich wszystkie odpowiedzi. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać.

A ja wiedziałem, gdzie szukać. Byłem pewien, że o krwi wiem niemal wszystko. Widziałem krew na sufitach i na torach kolejowych. Widziałem całe mieszkania udekorowane tą substancją. Widziałem ludzi, którzy stracili tyle krwi, że wyglądali, jakby ich wydrążono od środka. Widziałem serca leżące na chodniku i mózgi rozpryśnięte na oknach. Widziałem krew na ścianach, na drzwiach, na ludziach, na zwierzętach. Widziałem już wszystko.

Tak mi się przynajmniej wydawało.

Ale o jednej sytuacji nie wspomniałem moim uczniom. Pominąłem jedno miejsce zbrodni. Miejsce, w którym krew nie pryska dokoła, lecz pozostaje w ciele ofiary, atakując ją bez litości i bez powodu.

W ciągu kolejnych dwudziestu czterech godzin poznałem tę sytuację dokładniej, niżbym sobie życzył.

Jestem pewien, że przed chwilą błysnęło światło. Widziałem wyraźnie. Coś, co jest przede mną, nabiera kształtów. Czy moje oczy przyzwyczajają się do ciemności, czy rzeczywiście robi się jaśniej?

Zaczynam też słyszeć. Głosy, ludzi.

Już prawie rozpoznaję kształt znajdujący się przede mną. Czy to moja żona? Czy dlatego nie leży obok mnie?

Widzę ją. To na pewno Lili. Ale kto jeszcze jest przy niej? I dlaczego ci ludzie są w naszej sypialni?

Za późno. Znowu robi się ciemno, a mi…

Chce się…

Spać…

W tamten wtorek byłem wyjątkowo rozdrażniony. Pamiętam, że wkurzałem się na uczniów i wkurzałem się na siebie za to, że się na nich wkurzam. A przecież kiedy grupie nastolatków przedstawia się elementy prawdziwego śledztwa – szczególnie takie paskudne – można się spodziewać, że będzie gorąco. Z każdą chwilą narastał poziom hałasu, podniecenia i ogólne rozprężenie. Zazwyczaj potrafiłem zapanować nad nadmierną aktywnością uczniów. W tamten wtorek naskakiwałem na każdego, kto odzywał się poza kolejnością. I z jakiegoś powodu poczułem się urażony, kiedy zaczęli się pakować jeszcze przed dzwonkiem na przerwę. Czułem, że zaczynam kipieć ze złości.

Dlaczego się tak zachowywałem? Nie byłem sobą. Nie podobało mi się to. To nie było w moim stylu.

A to już było niezwykłe.

Drrryyyyyyń!

Dzwonek mnie uratował. Dosłownie. Dzieciaki rozeszły się do niebieskich i czerwonych sektorów na stołówce, a ja zapomniałem o wszystkim – chociaż nie mogłem się nadziwić, że po tym, co zobaczyli na zajęciach, dopisuje im apetyt – i szykowałem się do wyjścia. We wtorki miałem tylko tę jedną lekcję. Reszta dnia należała do mnie. Jeszcze tylko parę spraw i do domu. Czy można było sobie wyobrazić milsze popołudnie? Kiedy wjeżdżałem na Jefferson Street i kalifornijskie słońce ogrzewało mi plecy, zapomniałem o wszystkich zmartwieniach.

Kilka lat wcześniej pewnie marudziłbym, że muszę chodzić po okolicznych sklepach i robić zakupy. Ponieważ jednak Lili kończyła zajęcia później, a praca w szkole była o wiele mniej stresująca niż w policji, był to naturalny sposób spędzania wolnego czasu. A poza tym każda kolejna sprawa do załatwienia dawała okazję do odpalenia harleya.

Perspektywa wjazdu na górskie autostrady, na których mógłbym trochę poszaleć, czyniąc zadość zaleceniom Evela, była wprawdzie bardzo kusząca, ale jazda do domu dawała mi tyle samo satysfakcji. East Avenue przecina Napa z północy na południe i jest główną ulicą w dzielnicy Alta Heights. Czasami panuje na niej spory ruch. Kiedy jednak wrzuciłem kierunkowskaz, wskazując, że zamierzam skręcić na podjazd do domu, nie przejmowałem się ani ulicznym ruchem, ani faktem, że domy sąsiadów były – jak na mój gust – położone zbyt blisko naszego. Widziałem tylko piękny stary dąb, który miał przynajmniej tyle samo lat co nasz siedemdziesięciodwuletni dom oraz skrywające się za dębem krzaki lawendy i róży. Uśmiechnąłem się do siebie.

Przyroda jest cudowna.

Uwielbiałem jeździć motocyklem, ale w tej chwili myślałem już tylko o tym, że przez następne kilka godzin będę pielęgnował ogródek z tyłu domu.

Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo lubię samotność, dopóki Lili nie zwróciła mi na to uwagi niedługo po tym, jak się poznaliśmy. Stwierdziła, że nie zna drugiego człowieka, który by tak dobrze czuł się w swoim towarzystwie. Nawet kiedy pracowałem, czułem, że w policyjnym radiowozie lub w szkolnej klasie jestem tylko ja.

– Ty rzeczywiście nikogo nie potrzebujesz, prawda? – droczyła się Lili.

– Potrzebuję ciebie.

– Ha, to jeszcze zobaczymy.

Zastanawiałem się nad tą kwestią od czasu do czasu, zazwyczaj w chwili, kiedy zauważałem, że przez ostatnie dwie, trzy godziny nie widziałem drugiego człowieka i ani trochę mi to nie przeszkadzało. Myślę, że dla zdrowia psychicznego człowiek powinien co jakiś czas pobyć trochę sam na sam ze swoimi myślami. Ale nawet samotnikowi potrzebne jest towarzystwo.

Po powrocie do domu Lili wzięła prysznic i siedliśmy do obiadu, który wcześniej przygotowałem.

– Co ja bym bez ciebie zrobiła? – powiedziała, całując mnie.

Poprzedni właściciel domu przerobił kilka niewielkich pokoi na przestrzeń o bardziej otwartym charakterze. Z miejsca, w którym siedziałem, był widok na kuchnię i salon. Dzięki temu stosunkowo niewielkie pomieszczenie wydawało się większe i bardziej przyjazne.

Po obiedzie Lili włączyła telewizor, a ja wziąłem do ręki książkę, czyli zająłem się kolejnym samotniczym hobby, bez którego nie wyobrażałem sobie życia. Około ósmej Lili szykowała się już do spania. Na pewno odczuwała skutki wstawania o czwartej rano na poranny trening. Ja wytrzymałem jeszcze parę godzin, czyli jakieś kilkanaście rozdziałów, i też się położyłem.

Jeśli nie brać pod uwagę paru drobnych problemów z uczniami w szkole, to był bardzo typowy wtorek. Nie działo się wiele, ale działo się wszystko, czego potrzebowałem, by cieszyć się życiem. Tak wyglądało moje życie po sześćdziesiątce.

Na końcu tunelu jest światło. Znowu zaczęło migać. Widzę je w oddali. Zapala się i gaśnie, wskazując mi drogę. Chciałbym zobaczyć więcej.

Chciałbym wiedzieć, co się dzieje. Czy moja żona jest przy mnie? Czy mnie ochrania? Czy jestem bezpieczny?

A może na końcu tego tunelu widzę światła pociągu, który za chwilę mnie zmiażdży?

Czasami słyszę, kiedy włącza się budzik Lili, a czasami nie. W środę, 20 maja 2009 roku, o czwartej rano spałem jak zabity.

Po przebudzeniu moją uwagę przykuł zapach kawy unoszący się nad otwartą przestrzenią naszego domu. Uśmiechnąłem się do siebie.

Widocznie Lili wróciła już z siłowni.

Potwierdził to brzęk naczyń i sztućców dochodzący z kuchni. Odkleiłem powieki, żeby sprawdzić, która godzina. Szósta czterdzieści pięć. Najwyższy czas, żebym ja też się ruszył.

Prysznic jest dla mnie jedną z cudownych przyjemności dostępnych współczesnemu człowiekowi, natomiast golenie zawsze uważałem za przykry obowiązek. Goliłem się codziennie od czterdziestu pięciu lat, ale wciąż nie znajdowałem w tym zajęciu odrobiny przyjemności. Tamtego dnia jednak, kiedy przyglądałem się swojemu odbiciu w zaparowanym lustrze, czułem się gorzej niż zwykle. Coś było nie w porządku.

Coś było nie w porządku ze mną.

Próbowałem ustalić, na czym polegał problem. Pewnie znowu wziąłem zbyt gorący prysznic. To nie byłoby nic nowego, ponieważ gorąca woda często wywoływała u mnie lekkie zawroty głowy.

Kiedy jednak skrapiałem gładką jak u niemowlęcia twarz zimną wodą, uświadomiłem sobie, że nigdy wcześniej nie czułem nic podobnego. Nie kręciło mi się w głowie, nie miałem nudności. Nic mnie nie bolało. Ale coś było nie w porządku, jednak nie mogłem dojść co.

Starałem się kontynuować poranną toaletę, jakby nic się nie działo. Lili zapukała do drzwi łazienki i zapytała, czy zrobić mi kawę.

– Dziękuję, nie trzeba. Czuję się dobrze – skłamałem.

– Wszystko w porządku, kochanie? – zapytała Lili, mierząc mnie wzrokiem, kiedy wszedłem do kuchni.

– Czuję się… – zawiesiłem głos, szukając odpowiedniego słowa. – Czuję się dziwnie.

– Może usiądziesz?

Usiąść? Tak, dlaczego nie miałbym usiąść?

Klapnąłem na kanapę w pokoju. Czyżbym się czymś zaraził? W końcu kiedy człowiek pracuje w szkole, jest narażony na kontakt z różnymi wirusami. Dotknąłem dłońmi ud, brzucha, klatki piersiowej, jednocześnie skanując w myślach całe ciało. Nie byłem chory. Nie miałem rozstroju żołądka. To na pewno nie była migrena. No więc co to było?

– Rich?

Podniosłem wzrok i zauważyłem, że Lili od jakiegoś czasu stoi przede mną.

– Słucham?

– Pytałam, czy chcesz, żebym dzisiaj została z tobą w domu.

Odrzuciłem jej propozycję.

– Nie, nie. Przejdzie mi. Cokolwiek to jest, nie będzie mnie długo trzymać.

– W porządku, jeśli jesteś pewien…

W chwili kiedy schylała się, żeby pocałować mnie na do widzenia, jeszcze miałem wrażenie, że nad wszystkim panuję. Widziałem okno na przeciwległej ścianie i słyszałem odgłosy świadczące o tym, że ludzie wybierają się do szkoły lub do pracy.

Kiedy jednak Lili zamknęła za sobą drzwi wejściowe, cały świat jakby zapadł się pod ziemię.

Nie mam pojęcia, co wywołało zmianę, ale w tej samej chwili, kiedy drzwi się zamknęły, przestałem widzieć zdjęcia Hawajów na ścianie, nie mogłem też położyć nóg na niewielkim podnóżku obok sofy. Myślałem tylko o tym, co się ze mną dzieje. Ze wszystkich sił próbowałem znaleźć jakiś sposób, żeby poczuć się lepiej. Nie słyszałem silnika odjeżdżającego samochodu Lili. Nie słyszałem bulgotania kawy, chociaż wiedziałem, że kawiarka na pewno jeszcze jest włączona. Nie widziałem nawet własnych stóp.

To coś gorszego niż dziwne samopoczucie.

Nie wiedziałem, co się dzieje, ale miałem bardzo złe przeczucia. Gdzieś w pokoju czaił się cichy zabójca, który w każdej chwili mógł zadać mi śmiertelny cios. Byłem czujny, gotowy, a jednocześnie sparaliżowany.

W policji przeszedłem jedynie szkolenie z zasad udzielania pierwszej pomocy. To, co się ze mną działo, z pewnością wykraczało poza zakres mojej medycznej wiedzy. A może Lili jeszcze nie odjechała?

Z trudem udało mi się wstać. Świat natychmiast zawirował mi przed oczami. Owszem, zbyt gwałtowne wyprostowanie się często wywołuje zawrót głowy, ale to było coś znacznie gorszego. Wyciągnąłem rękę w kierunku ściany. Instynktownie poczułem, że nie utrzymam równowagi. Nogi za chwilę odmówią mi posłuszeństwa.

To coś poważnego. Potrzebuję lekarza.

Nie, potrzebowałem pielęgniarki. Konkretnej pielęgniarki.

Potrzebuję Lili.

Na biurku, w przestrzeni jadalnej, leżał telefon. Widziałem go. Znajdował się niecałe pięć metrów od miejsca, w którym stałem. W normalnych okolicznościach dotarcie do niego zajęłoby mi mniej niż pięć sekund. Gdybym przeskoczył stół, byłbym tam w dwie sekundy.

Przeskoczyć stół? Co też ten mój mózg sobie myślał? Stan mojego ciała wykluczał jakiekolwiek skoki. Z trudem utrzymywałem się w pionie. Gdybym oderwał rękę od ściany, z pewnością runąłbym na podłogę.

Ale musiałem dostać się do telefonu.

Skupiłem uwagę na prawej nodze i rozkazałem jej się ruszyć. Poczułem, że przesuwa się do przodu o jakieś piętnaście centymetrów, ale była tak ciężka, bezwładna, jakby nie należała do mnie. Spróbowałem przesunąć lewą nogę, ale nie chciała mnie słuchać. Ciężar ciała opierał się na prawej nodze i na ręce wspartej o ścianę. Wiedziałem, że jeśli chcę się ruszyć, muszę ją od ściany oderwać.

Ale przecież tylko dzięki niej utrzymuję się w pionie.

Byłem przerażony. Ale jeszcze bardziej bałem się, że kiedy Lili wróci wieczorem do domu, zastanie mnie nieprzytomnego na podłodze. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, ale byłem pewien, że tak się to właśnie skończy… jeżeli nie dostanę się do tego telefonu.

– No dalej, Rich – krzyczałem na siebie. – Uda ci się!

Trzy, czte… ry…

Przycisnąłem rękę do ściany i siłą zamachu przesunąłem lewą nogę do przodu… później prawą, znowu lewą, znowu prawą. Poruszałem się. Nie wyglądało to pięknie, ale przesuwałem się do przodu.

Za szybko.

Chociaż zrobiłem tylko kilka kroków, góra ciała zaczęła przeważać nad dołem. Jeżeli nie udałoby mi się nad tym zapanować, rezultat mógł być tylko jeden. Kręciłem rękami młynka, jak małe dziecko biegnące z górki. To jednak nie wystarczyło, żeby utrzymać równowagę. Zmusiłem nogi do zrobienia jeszcze jednego, długiego kroku, ale w następnej chwili opadłem ciężko na oparcie krzesła. Złapałem się go tak mocno, że poczułem ból w dłoniach. Najważniejsze jednak było to, że znalazłem podporę.

Muszę się utrzymać na nogach.

Wiedziałem, że jeśli upadnę na podłogę, to będzie koniec.

Pokonałem najwyżej dwa metry, a czułem się, jakbym przeszedł dwadzieścia kilometrów. Pozostały mi jeszcze do przejścia trzy metry, ale teraz przynajmniej mogłem wykorzystać meble.

Odepchnąwszy się od krzesła, pozwoliłem, by siłą bezwładności ciało opadło na stół. Trzymając się kurczowo blatu, przesunąłem się z trudem wzdłuż jego boku. Zajęło mi to całą wieczność, ale w końcu się udało. Telefon był już prawie w moim zasięgu. Drażnił się ze mną, wyzywająco zapraszając, bym podniósł go z biurka.

Wziąłem głęboki oddech. Biurko znajdowało się niewiele ponad metr ode mnie, ale pomiędzy mną a nim nie było nic. Żadnych krzeseł, ścian ani stołów. Byłem zdany wyłącznie na własne siły.

Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że odzyskałem poczucie równowagi. Poruszyłem nogą, a ona przesunęła się dokładnie tam, gdzie chciałem. Czyżby wszystko wracało do normy? Nie miałem czasu, żeby się nad tym zastanawiać.

Teraz albo nigdy!

W mojej głowie ostatnie pół metra przebiegłem błyskawicznie jak Usain Bolt. W rzeczywistości musiałem wyglądać jak Frankenstein ślizgający się na lodzie. Ale udało się. Odzyskałem władzę w nogach na tyle, żeby dotrzeć do biurka i opaść na krzesło.

Z dużą ulgą stwierdziłem, że moja przypadłość najwyraźniej nie miała wpływu na małą motorykę. Szybko przejrzałem listę kontaktów. Wybrałem numer do pracy Lili i niecierpliwie czekałem, aż ktoś odbierze telefon.

Po chwili usłyszałem znajomy głos pracownicy centrali hospicjum.

– Mówi Rich – powiedziałem. – Czy Lili już przyjechała?

– Przepraszam, kto mówi?

Powtórzyłem, ale kobieta po drugiej stronie najwyraźniej nie rozumiała ani słowa.

Co z tobą? Nie znasz angielskiego? Czego tu można nie rozumieć?

Traciłem cierpliwość, a wiedziałem, że nie mam wiele czasu. Telefon stawał się coraz cięższy.

– Niech pani słucha, proszę powiedzieć Lili, żeby do mnie oddzwoniła. Przecież to proste. Proszę jej to przekazać, dobrze? – rozłączyłem się zdesperowany.

Niecałą minutę później telefon zadzwonił.

– Rich?

To była Lili.

– Rich, czy coś ci się stało?

– Przyjedź do domu – powiedziałem. – Proszę cię, przyjedź do domu.

– Rich?

O nie, tylko nie ty. Co się dzieje z tym cholernym telefonem?

Zanim zdążyłem odezwać się ponownie, Lili powiedziała:

– Nigdzie się nie ruszaj. Jadę do domu.

Uśmiechnąłem się mimowolnie: moja Lili jechała do mnie. W tamtej chwili pragnąłem tylko powiadomić żonę, znowu ujrzeć jej twarz i znaleźć się w jej objęciach. Do głowy mi nie przyszło, żeby zadzwonić po pogotowie.

Kiedy teraz wspominam tamtą chwilę, nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie spróbowałem zadzwonić na numer ratunkowy. W zawodowej karierze widziałem tyle tragedii, że potrafiłem rozpoznać przypadek zagrażający życiu. Najwidoczniej jednak nie myślałem racjonalnie. Przecież nie tylko mogłem sam wezwać karetkę, lecz również mogłem nie ruszać się z miejsca. Krzesło przy biurku było wygodne i utrzymywało mnie w pionie. Nie straciłem świadomości. Powinienem był tam siedzieć i czekać.

Ale tego nie zrobiłem.

Część jadalna znajdowała się blisko wejścia. Do drzwi wejściowych miałem niewiele ponad trzy metry. Przed momentem pokonałem przecież większy dystans, żeby dostać się do telefonu. Czyli mogę tam dojść, prawda?

Po dziś dzień nie potrafię powiedzieć, dlaczego mi na tym zależało. Lili, oczywiście, miała swój klucz. A nawet gdyby ze zdenerwowania go zapomniała, bez namysłu wyważyłaby drzwi kopniakiem. Tak czy inaczej, w tamtej chwili wydawało mi się, że powinienem dotrzeć do wejścia.

Tym razem wstałem z większą łatwością. Okazało się, że wciąż utrzymuję równowagę. Ołowiane kule przywiązane do nóg wydawały się trochę lżejsze. Pomyślałem nawet, że zawroty były tylko przejściowe. Jednak w chwili, kiedy otworzyłem drzwi, poczucie równowagi, koordynacja ruchu, siła zniknęły ponownie. Zupełnie jakby ktoś je nagle wyłączył.

Przynajmniej nie straciłem słuchu. W powietrzu rozlegał się dźwięk syren. Po latach pracy w policji potrafiłem rozpoznać, jaki pojazd się zbliża. W myślach zobaczyłem czerwono-niebieskie światła, które świecą jasno nawet w dzień. Wiedziałem, że jadą do mnie.

Chwilę później usłyszałem pisk opon. Pierwszy pojazd zatrzymał się tuż za dębem, na górze podjazdu. To była straż pożarna, nie karetka. W Stanach Zjednoczonych załogę karetki stanowią zazwyczaj sanitariusze, natomiast strażacy są wykwalifikowanymi ratownikami medycznymi i często wzywa się ich w sytuacjach zagrożenia życia, nawet jeśli nie wybuchł pożar. Mówiąc w skrócie, w większości stanów strażacy są uprawnieni do robienia zastrzyków i podawania leków dożylnie, a sanitariusze nie mają takich uprawnień.

W tamtej chwili nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia, które służby przyjechały wcześniej. Moją uwagę przykuł trzeci pojazd, który zatrzymał się z piskiem opon nieco dalej. Nawet nie spojrzałem w stronę ratowników, którzy wyskakiwali z samochodu z medycznymi torbami w dłoniach. Nie interesowały mnie też nosze wyciągane przez obsługę karetki. Utkwiłem wzrok w kobiecie, która biegła przez podjazd w moim kierunku.

Poprosiłem Lili, żeby przyjechała do domu, a ona to zrobiła. Byłem pewien, że będzie przy mnie pierwsza, chociaż przyjechała ostatnia.

– Rich – zawołała. – Co ci się stało? Co się dzieje?

Jej niepokój był dla mnie nie do zniesienia, ale przecież nie mogłem już ukrywać, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Nie przed nią i nie przed sobą.

– Lili – powiedziałem z wysiłkiem. – Chyba mam udar.

Rozdział drugi

Czy on coś pił?

Otwieram oczy i widzę telewizor.

To nie jest mój telewizor. To nie jest mój pokój, to nawet nie jest mój dom.

Gdzie ja jestem?

W sali szpitalnej.

Już pamiętam. Pamiętam wszystko.

Bomba z opóźnionym zapłonem tykała w moim ciele od chwili narodzin.

Rzecz, która pewnego dnia miała skłonić doświadczonych lekarzy do stwierdzenia stanu „śmierci klinicznej”, towarzyszyła mi od samego początku. Nawet mój lekarz o niej nie wiedział. Oczywiście, nie wiedzieli o niej ani moi rodzice, ani moi nauczyciele, ani ja sam. Zanim pojawiły się pierwsze objawy, wiodłem szczęśliwe życie, miałem cztery żony i piękne, cudowne córki. Ale kiedy ukryta wada wreszcie dała o sobie znać, skutki były nagłe i katastrofalne.

Od początku nie powinienem mieć żadnej szansy.

Znam ten głos.

Lili.

Bogu niech będą dzięki. Wprawdzie jej nie widzę, ale skoro ona do mnie mówi, najwyraźniej wszystko ze mną w porządku.

Chwileczkę. Ona nie mówi do mnie. Odzyskuję wzrok. W sali jest jeszcze jakaś kobieta, ale znajduje się poza zasięgiem mojego wzroku. To z nią rozmawia Lili.

O mnie.

– Powinnam była zostać w domu. Wiedziałam, że coś mu dolega.

– To nie twoja wina. Nie mogłaś wiedzieć.

Ten drugi głos jest mi znajomy. Nie mogę jednak dopasować do niego imienia. Ani twarzy. W głowie mam mętlik. To pewnie jest lekarka. Albo pielęgniarka.

– Jak się dowiedziałaś?

– Zadzwonił do mnie do pracy. To tylko pięć minut jazdy od domu, ale kiedy zadzwonił, byłam jeszcze na parkingu.

– Dlaczego sam nie wezwał pomocy?

– Dawniej to jego wzywano. Może nigdy wcześniej nie dzwonił na ten numer.

Nie, powód był inny. Chciałem usłyszeć głos Lili. Byłem pewien, że będzie wiedziała, co robić. Wiedziałem, że kiedy ją usłyszę, wszystko wróci do normy.

– Musimy go posadzić.

Silne ręce chwyciły mnie pod ramiona i wniosły z powrotem do domu. Stopy dotykały podłogi, ale nie miały udziału w przemieszczaniu się ciała. Lili pobiegła do przodu, żeby wskazać drogę, po czym stanęła z boku.

– Chłopaki, ja go znam – stwierdził jeden z sanitariuszy. – To Richard Marsh, emerytowany policjant.

Odruchowo spojrzał na Lili, szukając potwierdzenia swoich słów. Poznałem tego sanitariusza parę lat wcześniej, przy okazji jakiejś paskudnej sprawy. Pozostali strażacy i sanitariusze również wyglądali znajomo. Policję, straż i pogotowie tak często wzywa się jednocześnie, że musieliśmy się na siebie natknąć.

– OK, Rich – odezwał się jeden z ratowników. – I tak miałbyś dobrą opiekę, ale teraz dostaniesz najlepszą. My, tu w Napa, dbamy o swoich.

Święte słowa.

Chciałem powiedzieć to na głos, ale nic się nie stało. Usta się nie otworzyły, a język leżał nieruchomo. Ratownik, który klęczał nade mną, zauważył panikę w moich oczach.

– Wszystko będzie dobrze, Rich. Muszę tylko sprawdzić kilka rzeczy.

Przyglądałem się, jak wyciąga z torby czarną opaskę z ręczną pompką. Sam wiele razy używałem mankietu do mierzenia ciśnienia, więc nie stawiałem oporu, kiedy zakładał mi go na rękę. Po chwili usłyszałem znajomy dźwięk zapinania rzepów i poczułem mocny ucisk na biceps. Ratownik pompował mankiet, jednocześnie pytając Lili, od kiedy jestem w takim stanie.

– Około ósmej rano zaczął się uskarżać na zawroty głowy – odpowiedziała.

– Czy mógł chodzić?

– Kiedy wychodziłam z domu, mógł jeszcze robić wszystko.

– Kiedy to było?

– Pół godziny temu.

Pół godziny? Czy w pół godziny lekki zawrót głowy może zamienić się w stan, w którym człowiek nie jest w stanie ruszyć szczęką?

Najwyraźniej było to możliwe.

Ratownicy kontynuowali rozmowę z Lili, jednocześnie mierząc mi tętno i wykonując inne badania. Nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby moja żona mówiła w ten sposób. Ja sam przybierałem taki ton, kiedy jako pierwszy przyjeżdżałem na miejsce zbrodni i do chwili przybycia posiłków byłem tam jedyną racjonalnie myślącą osobą. O swoje uczucia i inne drobiazgi można się martwić po służbie, ale podczas akcji trzeba zachowywać pełen profesjonalizm. Całą uwagę należy skupić na wykonywanym zadaniu. Wyłącza się emocje i wszelkie ludzkie reakcje po to, by zadać pytania, które trzeba zadać, i wykonać czynności, które trzeba wykonać. Przez dwadzieścia lat w ten sposób zmieniałem tryb działania z ludzkiego na zawodowy.

Teraz stwierdziłem z dumą, że Lili też posiadła tę umiejętność.

W tej chwili Lili nie funkcjonuje w trybie profesjonalnym. Kwestionuje zasadność swojego postępowania. Czy mogła zrobić coś jeszcze, czy powinna zauważyć jakieś objawy? Przecież jest pielęgniarką z dwudziestoletnim doświadczeniem. Głos tej drugiej kobiety zapewnia ją, że nie zrobiła nic złego.

– Ale gdybym była w pracy, kiedy Rich zadzwonił po raz pierwszy, może to by coś zmieniło – upiera się Lili.

– Ile czasu upłynęło, zanim oddzwoniłaś do domu?

– Dwie, może trzy minuty.

– No to jakie to mogło mieć znaczenie?

Lili milknie. Po chwili dodaje:

– Wiedziałam, że dzieje się coś niedobrego, w chwili kiedy recepcjonistka przekazała mi wiadomość.

– Co powiedziała?

– Zapytała: „Czy on coś pił?”. Już wtedy nie panował nad swoim głosem.

Aha, to dlatego mnie nie rozumiała! To nie ona miała problem z rozumieniem, lecz ja miałem problem z wysławianiem się.

– A kiedy do niego oddzwoniłaś?

– Mówił dokładnie tak samo. Nie przyszło mi do głowy, że to udar. Wiedziałam tylko, że muszę zadzwonić na telefon alarmowy i jak najszybciej pojechać do domu.

Raz po raz odzyskiwałem władzę nad ciałem i za chwilę znów ją traciłem. Oczywiście, kiedy dzwoniłem do pracy Lili, musiałem robić wrażenie faceta, który odczuwa skutki weekendowego rajdu po barach. Kiedy jednak przyjechała do domu, udało mi się wydusić z siebie wyraźne słowa „Chyba mam udar”. Wyprostowałem się też w drzwiach na dwie czy trzy minuty, zanim przybyła odsiecz. Ale kiedy byli już na miejscu, nogi natychmiast odmówiły mi posłuszeństwa.

Natomiast nie straciłem czucia. Mankiet, mocno zaciśnięty na moim ramieniu, sprawiał mi ból. Ucisk palca drugiego sanitariusza, który sprawdzał puls na szyi, również był bolesny. Ciężar mojej własnej dłoni spoczywającej na udzie był taki sam jak dzień wcześniej. Ale czucie ciała i możliwość kontrolowania go to dwie zupełnie różne sprawy. Miałem wrażenie, że dłoń ciężko opierająca się o moją nogę należy do kogoś innego. Widziałem, że sanitariusz jej dotyka, ponieważ czułem jego palce, ale nie mogłem nią poruszyć. Ani na centymetr. Ani przez chwilę.

Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, jaka opanowała mnie emocja.

Strach.

Byłem przerażony. Nikt nie zdementował mojej diagnozy, czyli rzeczywiście miałem udar mózgu. Osobiście znałem tylko jedną ofiarę udaru – moją babcię od strony mamy. Wprawdzie nie zmarła natychmiast, ale do końca życia nie odzyskała sprawności.

Czy ze mną będzie tak samo?

Mimo zapewnień, że otrzymam najlepszą opiekę, widziałem napięcie na twarzach czterech mężczyzn, którzy mi pomagali. Sam wystarczająco często znajdowałem się w podobnych sytuacjach, żeby wiedzieć, kiedy osoby udzielające pierwszej pomocy robią dobrą minę do złej gry.

Cholera, ileż to razy zachowywałem się tak jak oni?

Żaden ratownik nie powie ofierze wypadku drogowego, że ona umiera, nawet jeśli widzi jej organy rozrzucone po ulicy. Żaden strażak nie powie kobiecie, że została oszpecona, nawet jeśli widok jej twarzy jest naprawdę przerażający. Dlatego znałem odpowiedź na pytanie, którego nie mogłem wymówić.

– Wyjdziesz z tego, Rich. Wszystko będzie dobrze.

Przeraziłem się jeszcze bardziej.

Rozdział trzeci

Jesteś w najlepszych rękach

Twarze.

Jedna po każdej stronie łóżka. Zaglądają mi w oczy. Ciekawe, od jak dawna tu są. Ciągle zasypiam. Najwidoczniej czekali, aż się obudzę.

Dobrze, miejmy to już za sobą. Jestem gotowy. Powiedzcie mi, co się stało, nie owijajcie w bawełnę. Byłem policjantem przez dwadzieścia pięć lat. Widziałem rzeczy, o jakich wam się nie śniło. Zniosę wszystko.

Mówcie do mnie.

Czekam.

Mówcie do mnie. Do cholery, nie stójcie tak. Niech ktoś coś do mnie powie. Powiedzcie mi, co się dzieje!

Kiedy sprawy przybrały naprawdę zły obrót, myślałem tylko o jednym.

Chcę zobaczyć moją Lili.

Chciałem tylko ściągnąć ją z powrotem do domu, żeby uporała się z tym problemem. Tak mocno byliśmy ze sobą związani.

Zadurzyłem się w niej od pierwszego spojrzenia. Nie codziennie widzi się oszałamiająco piękną kobietę, która dźwiga spore ciężary. Nawet w kalifornijskiej siłowni. Miała sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, ciemnobrązowe włosy, śniadą cerę, brązowe oczy, szeroki uśmiech, którym zawsze witała znajomych, oraz tatuaże. Na jednym ramieniu tworzyły cały rękaw.

Miałem za sobą już trzy małżeństwa, ale w 2006 roku bez wahania raz jeszcze stanąłem na ślubnym kobiercu z kobietą, która była ode mnie osiem lat młodsza. Po dziś dzień żadne z nas nie powiedziało złego słowa pod adresem drugiego.

Trzy lata później, w środowy poranek, kiedy działo się ze mną coś dziwnego, czułem, że Lili wie, co trzeba zrobić w takiej sytuacji. Nie powinno się kłaść takiego ciężaru na barki drugiej osoby, ale tak właśnie w tamtej chwili rozumowałem. Lili już od dawna była dla mnie kimś wyjątkowym, ale w tamtym konkretnym momencie była dla mnie wszystkim.

Dlatego właśnie kolejna godzina okazała się dla mnie tak ciężkim przeżyciem.

Lili zrobiła na mnie ogromne wrażenie, kiedy włączyła swój profesjonalny tryb. W jednej chwili zamieniła się w pielęgniarkę. Stanęła z boku i odpowiadała na pytania ratowników, zachowując godny podziwu dystans i spokój. Każda inna partnerka wpadłaby w histerię, ale Lili, dla mojego dobra, pozostała opanowana. Kiedy ratownicy skończyli sprawdzać oznaki życia, przejęli mnie sanitariusze.

– Rich, czy możesz podejść do drzwi? – zapytał jeden z nich.

Kiwnąłem głową.

Oczywiście, że mogę podejść do drzwi.

Ale najpierw musiałem wstać, a to, jak się przekonałem, nie było możliwe bez pomocy.

Lili chyba pierwsza zauważyła udrękę w moim spojrzeniu.

– On potrzebuje pomocy – powiedziała.

– Oczywiście.

Sanitariusze postawili mnie na nogi, ponownie chwycili pod ramiona i po chwili ruszyliśmy w drogę. Wydawało mi się, że kiedy już wstanę, sam przejdę te pięć metrów do ganku. Nic jednak nie działało. Nogi tkwiły nieruchomo w miejscu. Nawet nie podtrzymywały ciężaru mojego ciała.

Poczułem konsternację.

Nic z tego nie rozumiałem. Czy udar nie oddziałuje tylko na jedną stronę ciała? Babcia straciła władzę w lewej stronie, natomiast prawa funkcjonowała jak dawniej. Odruchowo całą uwagę skupiłem na prawej stopie. Gdyby okazało się, że muszę przeskoczyć na niej przez próg, zrobiłbym to. Zrobiłbym wszystko, żeby odzyskać choć trochę godności, choć odrobinę kontroli nad własnym ciałem.

Całą energię, jaką miałem w sobie, skupiłem na tej stopie, ale ona pozostała bez ruchu. Po chwili zdałem sobie sprawę, że wpatruję się w nią z niedowierzaniem i ze złością. Z absolutnym osłupieniem. Przecież nikogo nie trzeba uczyć, jak się porusza nogami. To nie jest nauka jazdy czy kurs gotowania. Ta informacja nie mieści się w kategoriach wiedzy, którą pobieżnie przekazywałem na swoich lekcjach z nadzieją, że dotrze do uważnych umysłów. Nikomu nie mówi się, jak ma chodzić. Uświadomiłem sobie, jak niewiele wiem o własnym ciele. Tu nie ma przycisków, dźwigni, komputerów czy przełączników. Dosłownie nie miałem pojęcia, jak ruszyć prawą nogą.

Konsternacja przemieniła się w panikę.

Co się ze mną dzieje?

Sanitariusze popatrzyli na mnie, a następnie wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ich uścisk nie zelżał ani na chwilę. Ale gdyby zelżał? Co by się stało, gdyby pomyśleli, że mogę stać samodzielnie?

Mam sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Moja twarz znajduje się więc w sporej odległości od podłogi. Widziałem ludzi, którzy upadali z mniejszej wysokości i łamali ręce, nogi, a nawet karki. Jeszcze będzie czas, żeby pomyśleć, co mi dolega. W tamtej chwili przerażała mnie myśl, że mogą mnie puścić.

– W porządku, Rich. Trzymamy cię – zapewnił mnie mężczyzna po mojej lewej stronie.

Skinąłem w jego kierunku głową i chciałem powiedzieć „Dzięki”. Ale język, tak samo jak nogi, zastrajkował. Nie mogłem nawet otworzyć ust. Jak to możliwe? Przecież pięć minut wcześniej rozmawiałem z Lili. Dlaczego teraz nie potrafiłem nawet podziękować ludziom, którzy mi pomagali? Jak można zapomnieć, jak się mówi?

Musieliśmy już iść. Kiedy sanitariusze przesunęli się w kierunku drzwi, poczułem, że stopy bezwładnie wloką się po drewnianej podłodze. Czułem kontakt z podłożem przy każdym kroku, ale nad niczym nie miałem kontroli. Byłem jak bezwładna marionetka, z tą różnicą, że wisiałem nie na sznurkach, lecz na silnych ramionach członków załogi karetki. To było jeszcze gorsze niż utrata zdolności mówienia. Moje stopy były zupełnie bezużytecznym, martwym balastem.

To była najgorsza chwila mojego życia.

Co jest z tymi ludźmi? Wyglądają jak lekarze, a zachowują się jak pajace. Rozmawiają ze sobą nade mną, jakby mnie tu w ogóle nie było. Dlaczego się tak zachowują? Dlaczego nie zwracają na mnie uwagi? Muszą popracować nad swoim podejściem do pacjenta.

I dlaczego mają na sobie tyle ubrań? Nie jest im za gorąco?

Nad sobą miałem błękit nieba. Twarz owiewał mi lekki, ciepły wiatr. Do moich uszu docierało równomierne buczenie ulicznego ruchu. Nie jechałem jednak motocyklem. Leżałem na plecach, przywiązany do ratunkowych noszy, które czterech mężczyzn popychało w pośpiechu po betonowym podjeździe.

Ich ramiona i głowy w znacznym stopniu zasłaniały mi widok. Nie widziałem ani kwiatów, ani trawnika. Nie widziałem nawet Lili. Wiedziałem, że dotarliśmy do jezdni, dopiero wtedy, kiedy rozpostarły się nade mną gałęzie starego dębu.

Wiedziałem, co teraz zrobią. Ustawią nosze na ulicy, za otwartymi drzwiami z tyłu karetki. Złożą je do poziomu płaskiego łóżka. Przednie kółka opadną, kiedy mężczyźni dźwigną obciążenie, po czym wepchną mnie na tył samochodu. Jeden z sanitariuszy siądzie za kierownicą, drugi zostanie przy mnie. Być może pojedzie z nami również jeden z ratowników medycznych. Ale mnie nie obchodziło, czy oni pojadą ze mną czy nie. Ja chciałem, żeby była przy mnie jedna osoba: moja żona.

Proces załadunku przebiegł dokładnie tak, jak się spodziewałem. Chociaż w karetce siedzieli sanitariusz i ratownik, starczyłoby miejsca dla jeszcze jednej osoby.

– Może pani jechać z nami – powiedział do Lili sanitariusz, który wcześniej mnie rozpoznał.

Nie widziałem jej, ale słyszałem jej słowa.

– Dziękuję, ale muszę jeszcze zamknąć dom i zadzwonić do pracy Richa – odpowiedziała.

Słyszałem każde słowo, ale minęła chwilka, zanim zrozumiałem ich znaczenie.

Nie jedziesz ze mną?!

Wykrzyczałem to pytanie.

A właściwie chciałem je wykrzyczeć. Nadal jednak nic nie działało. Nie mogłem nawet wydać z siebie nieartykułowanego dźwięku. Jak miałem dać żonie do zrozumienia, że chcę, żeby przy mnie była?

W tej chwili padł na mnie jeszcze jeden cień i zauważyłem, że Lili weszła do środka. Jakimś cudem mnie usłyszała. Zrozumiała, co chciałem jej przekazać. Ale ona powiedziała tylko, że niedługo się zobaczymy, pocałowała mnie w głowę i wyszła, żeby zamknąć dom.

Nadal funkcjonowała w trybie profesjonalnym i przez tę krótką chwilę nienawidziłem jej za to. Kiedy drzwi karetki się zamknęły, nie mogłem uwierzyć, że mnie zostawiła. Wiedziałem, dlaczego to zrobiła. Słyszałem jej tłumaczenie. Po prostu robiła to, co do niej należało, i pozwalała, żeby profesjonaliści robili swoje. Ale jej pragmatyzm, logika i opanowanie, czyli to wszystko, co podziwiałem zaledwie kilka chwil wcześniej, teraz budziło moje oburzenie.

Lili, to nie jest odpowiedni moment na wykazywanie się zawodową efektywnością. W tej chwili powinnaś być moją żoną!

Jak długo spałem?

Twarze zniknęły. Przysłuchuję się buczeniu maszyn ustawionych po mojej prawej stronie. Widzę, jak moja klatka piersiowa unosi się i opada w rytm dźwięku mechanicznego miecha tłoczącego powietrze. Przez jakiś czas nic więcej nie słyszę ani nie widzę. I wtedy uświadamiam sobie, że nic więcej tu nie ma. Ani z korytarza, ani z sali nie dochodzą inne dźwięki. Telewizor jest nastawiony tak cicho, że ledwo go słychać. Nie słyszę nawet żadnych hałasów dochodzących zza okna.

A przede wszystkim nie słyszę głosu Lili.

Gdzie ona jest? Przecież ona zawsze jest przy mnie. Jak mam przez to wszystko przejść bez niej?

Przeszywające wycie syren wypełniało wnętrze karetki, kiedy przedzieraliśmy się przez poranny ruch w Napa. Wiedziałem, jaka sekwencja świateł mu towarzyszy. Pasy przeciągnięte przez nosze przytrzymywały mnie na zakrętach. Domyślałem się, że jedziemy do szpitala Queen of the Valley. Przy tej szybkości nie zajmie nam to wiele czasu.

Ale nie tylko samochód poruszał się z dużą prędkością. Sanitariusz i ratownik grzebali pospiesznie w szufladach i pudełkach z lekarstwami, niczym przechodnie, którzy usiłują łapać banknoty wypluwane na ulicę przez uszkodzony bankomat. Obaj rozmawiali, ale nie ze sobą. Sanitariusz krzyczał przez telefon, zawiadamiając kogoś, że jadą do nich z pacjentem w ciężkim stanie. Dopiero po kilku sekundach zdałem sobie sprawę, że on mówi o mnie. Przynajmniej się dowiedziałem, że prawidłowo odgadłem, gdzie jechaliśmy.

Ratownik miał jeszcze więcej energii. Nieustannie komentował wszystkie swoje czynności, od czasu do czasu rzucając jakieś pytanie, ale nigdy nie pozostawiając mi czasu na odpowiedź. Wiedział równie dobrze jak ja, że nie mogłem odpowiedzieć. Wiedział też, że żadna odpowiedź nie miałaby znaczenia. Chciał po prostu zająć moją uwagę, monitorować mój oddech i upewnić się, że nie stracę przytomności. Postępował zgodnie ze standardową procedurą. Widziałem to setki razy.

Nagle podniósł moje lewe ramię i odwinął rękaw koszuli. Potarł czymś grzbiet mojej dłoni, a po chwili poczułem ukłucie. Odruchowo chciałem wyrwać mu lewą rękę i uderzyć go prawą. Lewa ręka nie chciała mnie słuchać, ale prawa dłoń nie wylądowała na jego twarzy tylko dzięki pasom, którymi byłem przypięty. Kontrola nad tą częścią ciała powróciła równie niespodziewanie, jak wcześniej zniknęła.

Może najgorsze już za mną – pomyślałem, niecierpliwie oczekując na szansę, żeby ponownie stanąć na własnych nogach. – Może to był tylko sen.

Ratownik przywrócił mnie do rzeczywistości.

– Podłączyłem kroplówkę. – Nie wiedziałem, czy zwraca się do mnie, czy do swojego kolegi.

– Podjeżdżamy pod Queen of the Valley – oznajmił sanitariusz. – Powinni już na nas czekać – wyjaśnił i po raz pierwszy spoglądając mi prosto w oczy, dodał: – Teraz jesteś w najlepszych rękach, Rich. Powodzenia.

Rozdział czwarty

Zamknięcie

– Nie wiem, co mi przyszło do głowy. Jak długo można zamykać dom?

Nigdy nie widziałem Lili tak zmartwionej. Jej nastrój z kolei jest powodem smutku dla mnie. Tym bardziej że ona mówi do mnie.

– W chwili, kiedy drzwi karetki się zamknęły, wiedziałam, że źle zrobiłam. Ale było już za późno.

Stoi przy oknie, odwrócona do mnie plecami. Nie może nawet na mnie spojrzeć.

– A gdyby coś się stało w drodze? Gdyby…

Po tych słowach zapada cisza. Nie jest w stanie dokończyć zdania. Ona też jest rozbita.

Chciałbym jej powiedzieć, że nie musi przepraszać. Chciałbym jej powiedzieć, że rozumiem, chociaż tak naprawdę nie rozumiem – i że nie powinna się zamartwiać. Ale przede wszystkim chciałbym jej podziękować, że mówi do mnie jak do prawdziwego człowieka, a nie traktuje mnie jak manekina w piżamie. Wszyscy inni nie mówią do mnie, tylko o mnie. Czuję się zaszczycony, że ktoś wreszcie mnie zauważa, chociaż Lili nie może się zmusić, żeby na mnie spojrzeć.

– Gdyby on tego nie przeżył – kończy zdanie.

Zaraz, zaraz. On? O kim ty mówisz, Lili? Do kogo ty mówisz?

I wtedy odwraca się do mnie profilem. Widzę jej przechyloną głowę, charakterystycznie ułożoną dłoń i cień małego, czarnego telefonu komórkowego przyciśniętego do ucha.

Aha, nie mówisz do mnie, prawda? Przerywałaś nie dlatego, że odbierało ci mowę. Po prostu kogoś słuchałaś. Słuchałaś kogoś, kogo słyszysz. I wiesz, że istnieje.

Dla ciebie też jestem niewidzialny.

Jeździłem za karetkami do Queen of the Valley, czyli do „Królowej”, jak mówili sanitariusze, na tyle często, że teraz bez trudu rozpoznałem drogę. Nawet leżąc z tyłu karetki z oczami utkwionymi w suficie, cały czas czułem, w którym miejscu jesteśmy. Najdłuższym prostym odcinkiem jechaliśmy wzdłuż St Helena’s Highway. Później musieliśmy zjechać w Trancas Street. W końcu, kiedy karetka skręciła ostro w lewo i zwolniła, wiedziałem, że przyjechaliśmy.

Większość pacjentów musi wysiąść w tym miejscu. Karetki jednak objeżdżają z lewej strony duży, rozległy budynek i parkują bezpośrednio przed oddziałem ratunkowym. Dzięki temu sanitariusze mogą wnosić chorych bezpośrednio do szpitala i nie muszą przepychać się przez tłumek ludzi oczekujących od strony Trancas Street.

Tylne drzwi karetki otworzyły się i do wnętrza wpadło słoneczne światło. Moi opiekunowie wyskoczyli na zewnątrz, zbierając po drodze rurki i torebki. Przed wejściem czekało dwóch pomocników, którzy nawet nie zadawali pytań.

– Jest stabilny – zawołał mój ratownik. – Ale zamyka się. Szybko.

To była prawda.

Podczas krótkiej podróży były momenty, kiedy wydawało mi się, że odzyskuję władzę w kończynach. Poruszyłem palcami prawej dłoni i podkurczyłem palce u nóg, tylko na nie patrząc.

To jednak było wieki temu.

Kiedy dotarliśmy do Trancas Street, nie myślałem już o tym, dokąd jedziemy. Myślałem wyłącznie o swoim ciele. Myślałem o sobie. O tym, co się ze mną działo.

Zaczęło się od lewej stopy. W jednej chwili poruszałem palcami, w następnej w ogóle ich nie czułem. Potem przyszła kolej na lewą nogę, prawą stopę i w końcu prawą nogę. Lewej ręki nie czułem od samego początku, ale teraz dołączyła do niej prawa. Miałem wrażenie, że ktoś odłącza energię w całym moim ciele. Nadal wszystko czułem: wyboje na drodze, szorstkie pasy na klatce piersiowej, wkłucie w dłoni, ale nie mogłem zareagować. Nad niczym nie miałem kontroli. Przypomniały mi się filmowe sceny, w których wyłączano światło w całym mieście, ulica po ulicy. Tak właśnie się czułem. Ulica po ulicy, kończyna za kończyną, światła gasły.

Nicość rozlewała się po moim ciele centymetr za centymetrem.

Kiedy opuszczano nosze na gładki chodnik przed oddziałem ratunkowym, chciałem podnieść głowę, żeby rozejrzeć się za Lili. Głowa nie posłuchała. Leżała nieruchomo, jakby była przyklejona do twardego podgłówka.

Nie mogę nawet obrócić głowy.

I nadal nie miałem pojęcia, gdzie jest Lili.

Jeśli oglądaliście choć jeden odcinek Ostrego dyżuru, wiecie dokładnie, co się działo dalej. Salowi przejęli wózek i dosłownie wbiegli ze mną do budynku. Na pełnej prędkości pokonywali podjazdy i wahadłowe drzwi. Rozumiałem, dlaczego tak się spieszą. Moja wiedza na temat udarów była wprawdzie ograniczona, ale wiedziałem, że im szybciej postawi się diagnozę, tym większe są szanse na wyleczenie. Nie minęła jeszcze godzina od chwili, kiedy zadzwoniłem po Lili do hospicjum. Przynajmniej to przemawiało na moją korzyść.

A jeśli miałem inny problem? Jeśli to było coś gorszego? Do tej pory jedyną osobą, która wymówiła słowo „udar”, byłem ja sam.

A co ja mogę wiedzieć?

Lili. Rozmawia przez telefon? Czy mówi do kogoś, kto stoi za mną? Tym razem nie potrafię tego ocenić. W każdym razie jest bardzo ożywiona. Znowu się katuje.

– Nawet nie wpuścili mnie do środka, a ja przecież tutaj kiedyś pracowałam, wyobrażasz sobie?

Przerywa. Słucha odpowiedzi w telefonie czy walczy z własnymi emocjami? Nie potrafię tego ocenić.

– Nie wpuścili mnie, bo nie wiedzieli, kim jestem. Karetki przyjeżdżają do Queen of the Valley przez inną bramę. Ludzie, którzy – tak jak ja – muszą zaparkować samochód, wchodzą wejściem głównym po drugiej stronie budynku. I nie potrafiłam ich przekonać, żeby mnie przepuścili.

Lili, nie bądź dla siebie taka surowa.

– Musiałam stanąć w kolejce razem ze wszystkimi, którzy przyszli na leczenie. Nie mogłam nawet przepchać się do przodu, bo każdy przyszedł z jakąś pilną sprawą. A mnie przecież nic nie było, więc na jakiej podstawie miałam wpychać się przed dzieciaka, któremu krew ciekła po nodze, albo przed ciężarną, która wyglądała, jakby za chwilę miała urodzić.

Kochanie, to nieważne.

– W końcu udało mi się przedostać do przodu. Recepcjonistka wypytała mnie o szczegóły, spojrzała w swój komputer i powiedziała, że nie przyjęto nikogo o imieniu Rich! „Czy jest Pani pewna, że przywieziono go do tego szpitala?”. Jasne, że jestem pewna, przecież jechałam za karetką! Nie chciała mnie słuchać. Uwierzyła mi dopiero wtedy, kiedy zasugerowałam, że może jeszcze nie wpisano go do systemu. Zadzwoniła na oddział ratunkowy. Nie rozumiem, dlaczego nie mogła tego zrobić od razu. Kiedy odłożyła słuchawkę, uśmiechnęła się do mnie. „Pani mąż został przyjęty. Lekarze właśnie się nim zajmują. Proszę usiąść i czekać na informacje”. „Informacje? Ja nie chcę informacji. Ja chcę być przy nim”.

Nie mogę tego spokojnie słuchać. Lili opowiadała, że ludzie, którzy leżą w szpitalu, rzadko zdają sobie sprawę, przez co przechodzą ich bliscy i jakie przeszkody muszą pokonać, żeby się czegoś dowiedzieć. Cóż, ja nie mam tego luksusu. Słyszę cierpienie i frustrację w głosie mojej żony. Byłem w podobnej sytuacji, kiedy rodziły się moje dzieci. Człowiek ma wrażenie, że bije głową w mur. I po co? Po to, żeby się czegoś dowiedzieć. Ja wtedy potrzebowałem tylko informacji i tego samego Lili chce w tym momencie.

Wiem, że lekarze mają tylko jeden priorytet – ratować życie. Dlatego nie przejmują się zbytnio jakością obsługi. Ale może powinni się przejmować. To oszczędziłoby Lili wielu niepotrzebnych cierpień. A to z kolei zaoszczędziłoby wielu zmartwień mnie samemu. Nawet wtedy, kiedy na oddziale ratunkowym badał mnie specjalista od udarów, zadawałem sobie tylko jedno pytanie: „Gdzie jest Lili?”

Gdzie jest moja żona?

Ratownicy już dawno gdzieś zniknęli. Sanitariusze zabrali swoje nosze, kiedy tylko przeniesiono mnie na szpitalne łóżko. Szkoda, że nie mogłem im podziękować.

Gdyby nie oni, nie byłoby mnie tutaj.

Tutaj, to znaczy gdzie? Znajdowałem się w dużej sali, w której pełno było różnych medycznych urządzeń oraz stół do badań. Przede mną stała kobieta i dwóch mężczyzn. Wszyscy byli ubrani na biało. Ten, który odezwał się pierwszy, wyglądał na najstarszego. Miał siwe włosy, nosił okulary, a jego postawa była wyrazem posiadanego autorytetu. Domyśliłem się, że on tutaj rządzi. Może mógłby mi powiedzieć, co się dzieje z moim ciałem i gdzie jest moja żona.

– Wysyłam pana na badanie tomograficzne – powiedział. – Rozumie pan?

– Rozumiem.

Czy ja właśnie coś powiedziałem?

Nagle odzyskałem władzę nad językiem. Pojawiła się nie wiadomo skąd, bez żadnej zapowiedzi. Mówiłem wprawdzie niewyraźnie, ale wyraz twarzy lekarza świadczył o tym, że mnie zrozumiał. Natomiast spojrzenie, które rzucił kolegom, dowodziło, że jest równie zaskoczony jak ja.

– Prześwietlenie pozwoli nam ustalić, co panu dolega – wyjaśnił.

Chciałem zapytać o Lili, ale tym razem z moich ust nie wydostał się żaden dźwięk. Jak to możliwe, że w jednej chwili moje usta są sprawne, a pół minuty później są zupełnie bezużyteczne? Czy wcześniej tylko wydawało mi się, że mówię?

Salowi wprawnym ruchem obrócili dookoła łóżko, na którym leżałem. Zanim jednak ruszyli w drogę, zabrali się do odpinania guzików, zamków i innych zapięć przy moim ubraniu. Mogli mnie przynajmniej poinformować. Ich godna podziwu sprawność okupiona była brakiem delikatności. W niecałe dwie minuty rozebrali mnie do naga i założyli szpitalną koszulę. Clark Kent nie zamieniłby się szybciej w Supermana. Ale jego kostium nie był wykonany z papieru, a ja poczułem swędzenie, kiedy tylko materiał zetknął się ze skórą. I ten okropny hałas! Przy każdym popchnięciu łóżka koszula marszczyła się i szeleściła. Może i miałem poważniejsze zmartwienia, ale ten okropny dźwięk wypełniał mi cały mózg. Przez kilka minut nie potrafiłem myśleć o niczym innym.

Kiedy już byłem przebrany, salowi ponownie chwycili łóżko i skierowali się do drzwi. Sala do badań tomograficznych znajdowała się w podziemiach, mieliśmy więc do pokonania spory dystans.