Domek nad strumykiem - Bożena Helena Mazur-Nowak - ebook

Domek nad strumykiem ebook

Bożena Helena Mazur-Nowak

4,4

Opis

Niezwykłe wspomnienia z najważniejszych wakacji w życiu.

Domek nad strumykiem to nostalgiczna podróż do czasów dzieciństwa. Autorka opisuje swoje ostatnie wakacje przed rozpoczęciem szkoły, które spędziła u dziadków na wsi – z tęsknotą wspomina beztroski czas dziecięcych przygód i pierwszych ważnych doświadczeń, z niezwykłą dokładnością opisuje szczegóły najważniejszych w życiu wakacji. Dedykowana wnuczce książka jest prozatorskim debiutem cenionej poetki, która w niezwykle barwny sposób rekonstruuje świat polskiej wsi sprzed półwiecza widzianej oczami dziecka. Dzięki skupieniu na kolorach, zapachach i smakach świat ten ożywa na oczach czytelnika.

Książka została wyróżniona w III edycji konkursu "Książka przyjazna dziecku".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 141

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aleksandra_Sta

Nie oderwiesz się od lektury

Powrót do sielskiego dzieciństwa na wsi, która obecnie już tak nie wygląda.
00

Popularność




1.Pierwszy dzień moich ostatnich beztroskich wakacji

– Kończy się dzieciństwo. Za dwa miesiące szkoła – powiedziała mama i uśmiechnęła się promiennie. – Już kupiliśmy bilety. Pora na ostatnie beztroskie wakacje. Dzisiaj jedziecie do dziadków na wieś.

– Hura! – krzyknęłyśmy obie z siostrą.

Cały rok czekałam na ten dzień, kiedy mama oznajmi, że jedziemy na wakacje. Co zabrać? Oczy biegają po pokoju, polując na towarzyszy wakacyjnej przygody. Siostra usiadła na kanapie, z miśkiem na kolanach, nie rozumiejąc mojego podniecenia. Tato wrócił ze sklepu z pachnącymi bułkami. Mama krzątała się po kuchni, szykując nas do drogi.

Autobusem pojechaliśmy na dworzec PKP. Pan konduktor uśmiechnął się pod wąsem.

– Czy ta panienka aby na pewno nie chodzi jeszcze do szkoły? – zapytał taty, wskazując na mnie.

– Nie – odpowiedział tato – to jej ostatnie wakacje przed szkołą.

Moja siostra chichotała radośnie.

Była dopiero dziewiąta rano, ale na dworze było już bardzo ciepło. Słońce świeciło, a niebo miało błękitny kolor. Wspaniały dzień na podróż. Mama czekała na peronie, aż pociąg odjedzie. W otwartym oknie wagonu machałyśmy jej na pożegnanie. Łzy się w oczach zakręciły, szybko jednak wyschły na myśl o czekających nas przygodach.

Lubię jazdę pociągiem. Jest jak w kinie. Siedzisz sobie przy oknie, a widoki zmieniają się nieustannie. Pojechaliśmy z Opola do Jeleniej Góry. Moja siostra nie mogła usiedzieć na miejscu. Tato spacerował z nią po pociągu. Po jednej z takich przechadzek wrócili z lodami na patyku. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha. Moje ulubione lody bambino.

W Jeleniej Górze przesiedliśmy się do niebieskiego autobusu, który zawiózł nas do Maciejowej. Nie lubię jeździć autobusem, bo od razu boli mnie brzuch i głowa. W czasie jazdy trzęsło niemiłosiernie. Siostra siedziała na kolanach taty, a ja przy oknie, z plastikowym woreczkiem w ręce. Nawet aviomarin nie był w stanie obronić mnie przed sensacjami żołądkowymi.

Na szczęście do Maciejowej było niedaleko. Pierwsza zobaczyłam dziadka Franka siedzącego na wozie, do którego zaprzęgnięta była ta sama co zawsze biała kobyła. Dziadek nazywał ją Siwa. Na nasz widok pomachał ręką i zeskoczył na ziemię. Zawsze chodził w oficerkach i bryczesach, a na głowie nosił maciejówkę. Przytulaniu i całusom nie było końca. Dziadek wsadził nas na wóz, który wymościł pachnącym sianem i przykrył wojskowym kocem. Obaj z tatą usiedli na koźle.

– Byłbym zapomniał, moje szkraby – powiedział dziadek, uśmiechając się do nas. – Mam dla was gościniec.

Zza pazuchy wyciągnął dwa ogromne, czerwone lizaki. Zapiszczałyśmy z siostrą ze szczęścia.

– Tylko nie zjedzcie wszystkiego naraz, bo babcia czeka z obiadem.

Lizaki pachniały malinami i smakowały wybornie. Zanim wyjechaliśmy z miasta, pochłonęłam połowę mojego lizaka, siostra była bardziej oszczędna.

– Poznajecie, moje bąki?

Ja już poznaję. Jesteśmy w Komarnie. Kapliczka obok małego cmentarza, stary dworek z pięknym ogrodem, dom sołtysa Rudnickiego. To dziadkowa siedziba już niedaleko, pomyślałam. Jaka zmiana! Aż dech nam zaparło w piersiach. Stałyśmy tak przez chwilę z otwartymi ustami. Nowy dom, taki błękitny, a przy nim dwa świerczki i mała kładka, tylko do chodzenia. Przed starym budynkiem był szeroki wjazd dla wozu.

Zapowiadają się niezwykłe wakacje, pomyślałam. Rudowłose dzieciaki od Dziedzica już machały do nas radośnie, stojąc na drugim brzegu strumienia. Wszystkie, jak jeden mąż, miały rude włosy. Najbardziej zapamiętałam Sabinę, chyba dlatego, że była w moim wieku. W starym domu dziadek zrobił stajnię i oborę z chlewikiem, a w przybudówce stodołę, która cudnie pachniała sianem. Było to nasze ulubione miejsce zabaw w pochmurne dni.

Stajnia w starej kuchni, w starym domu, duża i widna. Weszłam tam z dziadkiem, kiedy wyprzęgał Siwą od wozu i odprowadzał ją do żłobu. Na jednej ścianie dziadek urządził warsztat. Tam naprawiał to, co się popsuło, a potrafił naprawić wszystko. Tam też wyczarowywał dla nas zabawki – drewniane koniki, hulajnogi, łuki i strzały. W sieni pod schodami, pod wielką, ciężką klapą było zejście do ciemnej piwnicy, w której mieszkały ogromne pająki. Na górze były pokoje, w których babcia trzymała ziarno i mąkę i sadzała kwokę na jajkach. Z tyłu domu, pod okaleczoną czereśnią, stał pochylony piec do pieczenia chleba. Babcia miała spracowane dłonie i plecy wygięte skoliozą, więc już nie tak często wyrabiała drożdżowe ciasto chlebowe. Ale na nasz przyjazd zawsze piekła chleb.

Babcia czekała przed domem uśmiechnięta i z szeroko rozpostartymi ramionami. Wtuliłyśmy się w nią mocno.

– Bonia, Dzidzia. – Całowała nas po głowach, głaskała. – Moje dziewuszki kochane. – Szlochała. – Nareszcie.

Rąbkiem fartucha ocierała łzy. Babcia Marysia zawsze nosiła na głowie chustkę. Włosy miała długie do pasa i zaplatała je w warkocz, który upinała w koronę. Na jednym oku miała bielmo, a czytała, używając dużej lupy.

– Głodne jesteście? – zapytała zatroskana. – Nalepiłam pierożków z jagodami.

Już nam ślinka leciała, a babcine pierogi były najlepsze na całym świecie. Po obiedzie pokazała nam nowy dom. Gdy wchodziło się od podwórka, po lewej stronie była letnia, mała kuchnia, w której stał węglowy kuchenny piec, niewielki stół i kredens. W kącie znajdował się stojak z miednicą do mycia i wielki dzban z wodą. Z kuchni można było wejść prosto do małego pokoju, w którym nie było drzwi. Stały w nim dwa łóżka i telewizor. Dziadkowie jako pierwsi we wsi mieli w domu telewizor.

– Dziadek wczoraj wyrychtował dla was spanie – powiedziała babcia. – Wypchał sienniki świeżym sianem. Będzie wam się pysznie spało – dodała.

Z malutkiego pokoju można było przejść do dużego przez drzwi z pięknym witrażem. Stał tam wielki tapczan, stylowa komoda, a na środku duży stół i sześć krzeseł. Pod ścianą, między dwoma oknami wychodzącymi na strumień, znajdował się ogromny zegar ze złotym wahadłem, który pięknie i dostojnie wybijał pełne godziny. Na ścianach i komodzie widać było pożółkłe fotografie. Ten pokój babcia trzymała zamknięty na klucz, ale ja już wtedy postanowiłam, że będę musiała w nim dokładnie pomyszkować.

Można było się do niego dostać również przez drugie drzwi, od strony sieni. A w sieni było miło i chłodno. Po prawej stronie znajdowały się małe drzwiczki, które prowadziły do kurnika. Świeże jajka na poranną jajecznicę były na wyciągnięcie ręki. Pod schodami stał taboret, na którym, przyciśnięty kamieniem, ociekał twaróg. Obok stało wiadro z wodą i drugie z mlekiem – przykryte białym płótnem.

Na stołku leżała centryfuga i maselnica. Do ściany przymocowano duży żeliwny zlew, ale z kurka nie leciała woda. Spruch, sąsiad dziadka, na którego posesji znajdowała się studnia z podłączoną rurą doprowadzającą wodę, zatkał ją po jakimś sporze. Trzeba więc było nosić wodę w wiadrze – jak na ironię, z tej właśnie studni.

Naprzeciw dużego pokoju urządzono wielką zimową kuchnię. W zimie służyła też dziadkom za sypialnię. Stał tam wielki kredens, dwa łóżka, stół i kilka zdobionych pięknymi okuciami malowanych skrzyń. W kuchni zobaczyłyśmy trzy okna, z których dwa wychodziły na strumień, a trzecie na stary dom.

Po wyjściu z kuchni weszłyśmy na schody prowadzące na piętro, gdzie znajdowały się dwa pokoje, w których babcia trzymała swoje skarby, a także ładna, widna sypialnia z wielkim łożem małżeńskim, dwiema pięknymi szafami i toaletką z lustrem. Okna sypialni wychodziły na ogródek. Po obu jej stronach mieściły się małe komórki pełne różności. Oj, będzie w czym buszować.

– Nie wchodźcie na strych – ostrzegał dziadek. – Tam jeszcze nie skończyłem podłogi. Jest co druga deska, można spaść i boleśnie się potłuc, a tego na pewno nie chcecie.

Tato poszedł z dziadkiem na łąkę pod lasem, żeby przyprowadzić pasące się krowy. Babcia szykowała kolację, a my poszłyśmy w końcu przywitać się z dziećmi sąsiadów, które przez cały czas na nas czekały. Piszczały z radości, zabawnie podskakiwały, każde z nich chciało nas dotknąć. Na babcine wołanie wróciłyśmy do domu. Z Dziedzicami umówiłyśmy się na jutro. Zmęczone całodniowymi atrakcjami położyłyśmy się w pachnącej pościeli. Dziadek usiadł obok mojego łóżka i opowiadał nam bajkę na dobranoc. Nie pamiętam zakończenia, zasnęłam.

2.Lalka

Przez otwarte okno wpadają promienie słońca otulone śpiewem ptaków. Przeciągam się leniwie. Siostra jeszcze śpi. Nie pamiętam, jak kończyła się wczoraj dziadkowa bajka. Uśmiechając się do siebie, wchodzę do kuchni. Babcia przytula mnie mocno do piersi.

– Moja Bonia – głaszcze mnie po głowie. – Wyspałaś się, ptaszyno?

– Tak, babciu, wyspałam się.

Boso wychodzę na podwórze. Kury biegną w moją stronę – to znak, że babcia ich jeszcze nie karmiła. Furtka do ogródka jest nowa. Dziadek ma złote ręce. Czasami nie tylko naprawia, ale też wyczarowuje piękne rzeczy. Ta furtka jest tego żywym dowodem. Lubię ten babciny mały ogródek. Grządki są idealnie wypielone. Kiedy ona ma na to czas? Zza płotu macha do mnie Sabina.

– O której się spotkamy?

– Oj nie wiem, nie jadłam dotychczas śniadania. Dzidka jeszcze śpi.

– Wiesz, gdzie mnie szukać, jak będziesz gotowa.

Wyczułam lekkie rozczarowanie w jej głosie.

Pod oknem od naszego pokoju rosną malwy, takie wysokie, że ja wyglądam przy nich jak krasnal, a mam już przecież siedem lat. Obok są lwie paszcze i pachnący groszek. Po ścianie, między dwoma oknami, pnie się szkarłatna róża. Zapach kwiatów jest tak intensywny, że drażni nozdrza. Na podwórku, naprzeciw wejścia do domu, stoi drewniana szopa, w której dziadkowie trzymają drewno na opał. Naliczyłyśmy cztery jaskółcze gniazda. Szopa jest osadzona na głębokiej, kamiennej piwnicy, w której jest bardzo zimno. Babcia używa jej jako lodówki.

– Boniu, Boniu – woła babcia – śniadanie na stole.

Umyłam ręce w misce z zimną wodą i usiadłam do stołu. Moja siostra już nie spała. Przecierała oczy. Babcia usmażyła jajecznicę. Nie wiem, jak ona to robiła, ale zapach był wspaniały. Do tego pajda babcinego chleba ze świeżym masłem i kubek mleka prosto od krowy. Objadłam się jak bąk.

– Muszę pójść do Kwaśniców – powiedziała babcia. – Wy zostaniecie w domu. Nie będę tam długo.

– Będziemy na podwórku, babciu, dobrze?

– Dobrze – odpowiedziała babcia i poszła. – Dziadek jest w obejściu – powiedziała na pożegnanie.

– Mała, ruszaj się – powiedziałam do siostry. – Ubieraj się.

Popatrzyła na mnie zdziwiona.

– W co mam się ubrać? Ja nie wiem… ja nie umiem… – Usta wygięła w podkówkę.

– Oj, tylko nie to! – krzyknęłam. – Tylko nie rycz!

Wyciągnęłam z walizki nasze kwieciste sukieneczki, które nam mama uszyła przed wyjazdem. Dzidka się uśmiechnęła.

Zeszłyśmy nad malutki strumyk. Woda w nim była płytka, ledwie po łydki – dlatego babcia nie bała się o nasze bezpieczeństwo, kiedy się tu bawiłyśmy – ale za to była tak zimna, że aż się kurczyły palce u stóp, kiedy się do niej wchodziło. Na dnie strumyka leżały śliskie, wypolerowane przez wodę kamienie. Po obu stronach, przy brzegach, długa trawa falowała na powierzchni wody.

Wypatrzył nas Wojtek od Dziedziców i po chwili cała ich gromadka już była po drugiej stronie strumienia. Umorusane, rozczochrane, zasmarkane, ale zawsze uśmiechnięte od ucha do ucha, szczęśliwe dzieciaki. Usiadły naprzeciw nas na drugim brzegu i przyglądały się nam uważnie. My, takie dwie miastowe księżniczki – ładnie ubrane, z pięknymi, długimi włosami – byłyśmy co roku w czasie wakacji miejscową atrakcją. Dziadek wyprowadził Siwą nad strumień, żeby się napiła. Bardzo lubię tę dziadkową kobyłę. Jest taka łagodna. Zwłaszcza uwielbiam, kiedy kładzie mi łeb na ramieniu, mrużąc przy tym ślepia.

– Mam dla was niespodziankę, bąki moje – powiedział dziadek, znikając w stajni. Po chwili wyszedł, prowadząc na postronku źrebaka – śliczną, malutką, gniadą kobyłkę. Aż dech nam zaparło w piersi, taka była śliczna. Miała białą plamkę na czole.

– Z chrzcinami czekałem na wasz przyjazd. Jak jej damy na imię?

To nas zaskoczył, pomyślałam. Patrzyłyśmy z siostrą na siebie. Dzieciaki zza strumienia wykrzykiwały różne imiona, ale to nasz konik i my mu nadamy imię. Po krótkich targach doszłyśmy do zgody.

– Będzie się nazywała Lalka – wykrzyknęłyśmy zgodnie.

– Lalka, powiadacie? No, niech będzie Lalka.

Dziadek poszedł do domu i przyniósł chleba z cukrem.

– Ona, to znaczy Lalka – mówiąc to, uśmiechał się pod nosem – bardzo lubi chleb z cukrem.

Dzidka się bała, a ja z radością karmiłam naszą klaczkę. To piękne, małe, brązowe cudeńko sprawiło, że zapomniałyśmy o całym Bożym świecie. O Dziedzicowych dzieciakach też nie pamiętałyśmy. Do wieczora biegałyśmy za Lalką po całym obejściu. Obiad jadłyśmy w biegu. Babcia nie mogła się nas dowołać na kolację.

W końcu dziadek nas przekonał, że Lalka jest jeszcze malutka i – tak jak my – musi iść spać. Długo jeszcze nie mogłyśmy zasnąć. Planowałyśmy, jak jutro będziemy się z Lalką bawić.

3.Hanusia i pszczoły

Dziadek pojechał o świcie na łąkę pod lasem kosić trawę. Babcia powiedziała, że wróci dopiero wieczorem. Dzidka wstała jakaś markotna i nie pozwoliła się babci uczesać.

– Będziesz wyglądała jak topielica – powiedziała babcia z uśmiechem. Babcia Marysia zawsze była bardzo cierpliwa, nigdy na nas nie krzyczała, nie denerwowała się. Ja poprosiłam, żeby mi zaplotła dwa warkocze. Zaplanowałam sobie, że ubiorę spodnie i pomyszkuję troszkę na piętrze w starym domu.

Po drugiej stronie dróżki, którą jechało się na pole, stał malutki domek, w którym mieszkała Hanusia, a trochę dalej, na górce po lewej, dom Sprucha. Na samym dole tej drogi po prawej stronie mieszkali Dziedzicowie ze swoją gromadką dzieci. Jakoś dziwnie cicho na ich podwórku, pomyślałam.

– Dziedzice pojechali całą rodziną na pole – powiedziała babcia, jakby wyczuła, że szukam Sabiny. Obok małego domku krzątała się drobna kobiecina. Była niewiele większa ode mnie.

– Nie zaczepiajcie Hanusi, nie podchodźcie blisko, bo was zamknie w komórce.

– Tak jak Jasia i Małgosię? – zapytałam. – Czy ona je dzieci? – Wciąż męczyłam babcię.

– Tak – odpowiedziała babcia bardzo poważnym głosem.

Hanusia zawsze chodziła ubrana w bardzo ciemne sukienki i za duże buty i nieładnie pachniała. Była zgarbiona, podpierała się kijem. Widziałam ją, jak wymachiwała tym kijem na wiejskie dzieciaki. Miałam nadzieję, że Sabina pobawi się ze mną. No trudno. Dzidka snuje się za mną jak cień.

– Idź się bawić gdzie indziej – burknęłam do niej.

– Jak się mam bawić sama? – szlochała.

– Nie wiem! Ja chcę mieć wakacje bez ciebie!

No i się zaczęło. Dzidka stanęła na środku podwórka i zaczęła płakać wniebogłosy. Babcia wybiegła z domu, a ja czmychnęłam na dróżkę za domem. Poszłam tam z nadzieją, że dojrzę dziadka. Widok na okoliczne pola i łąki był bardzo ładny. W oddali widać było las, ale dziadka nie udało mi się dojrzeć. Spruchowa krzątała się w obejściu, karmiła kury. Gdy mnie zobaczyła, podeszła do płotu.

– O, Boniusia, kiedy przyjechałaś? – zapytała.

– W sobotę, proszę pani.

Babcia mi mówiła, że Spruchowie nie mają dzieci. Kiedyś mieli, ale zginęły na wojnie. Pani Spruchowa zaprosiła mnie do domu. Lubiłam tam chodzić. W ich domu było dużo obrazów. Babcia mi powiedziała, że te obrazy to są ikony, a Spruchowie to innowiercy, cokolwiek to znaczyło.

– Zaraz wróci mój mąż – powiedziała Spruchowa. – Będzie później wybierał miód z uli. Chcesz zobaczyć?

– Ale pszczoły gryzą – powiedziałam.

Aż mi się gęsia skórka na rękach zrobiła ze strachu. Spruchowa śmiała się serdecznie. Wrócił Spruch. Na mój widok klasnął w ręce.

– A to ci dopiero, mamy gościa. Panienka Bonia we własnej osobie. Czy dziadkowie wiedzą, że ty tu jesteś?

– Nie wiedzą. Wyszłam tylko na górkę, chciałam zobaczyć dziadka. Pana żona mnie zaprosiła – odpowiedziałam.

– No, matka – powiedział Spruch do żony – idź do Mazurów i powiedz, żeby się nie martwili. – Odwrócił się do mnie i dodał: – A my pójdziemy do pasieki po miód.

– Ale proszę pana, ja się boję, pszczoły gryzą. Ja nie chcę.

Na to Spruch podparł się pod boki i śmiał się tak, że mu czapka spadła.

– Pszczoły gryzą – zanosił się ze śmiechu Spruch. – A to dobre! A gdzie one maja zęby? Czy Bonia mi może powiedzieć, gdzie pszczoły mają zęby?

– No jak to gdzie? W buzi.

Na to Spruch usiadł i aż się popłakał ze śmiechu. Wróciła Spruchowa.

– Oj, stary, coś ty zrobił Boni, że stoi taka wystraszona?

Spruch przestał się śmiać.

– Nic nie zrobiłem, nic a nic. Oj, widzę, że musimy zacząć od nauki – dodał. Podszedł do kredensu i wyciągnął grubą książkę. Poprosił, abym usiadła przy stole, a sam usiadł obok mnie. Otworzył książkę na stronie z obrazkiem pszczoły.

– Popatrz, Boniu, tak wygląda pszczoła – powiedział ciepłym głosem. – Tu ma głowę z wielkimi oczami, czułkami i aparatem gębowym, odwłok zakończony żądłem, cieniutkie nóżki i dwie pary skrzydełek. Jest pokryta malutkimi włoskami, do nich przyczepia sie pyłek kwiatowy. Pszczoły zapylają kwiaty, dzięki nim mamy owoce. Widzisz, jakie one są malutkie, a na dodatek bardzo pożyteczne? Nie trzeba się ich bać. Nie wolno uciekać, machać rękami. Jak tak robisz, to je drażnisz i wtedy, tylko wtedy – atakują.

Spruch wstał i poszedł do sieni. Wrócił po chwili. Przyniósł ze sobą dwa kapelusze, do których były przyczepione welony z drobnej siateczki.

– Jeden dla ciebie, Boniu, a drugi dla mnie. Teraz nas pszczoły nie pożądlą, nie zaplączą się nam we włosy. Idziemy, panienko.

Z tyłu Spruchowego domu znajdował się duży sad, na którego końcu była mała pasieka. Stało tam osiem uli, każdy w innym kolorze. Słońce zaczęło mocniej przygrzewać. Spruch podszedł do pierwszego ula i uchylił jego daszek tak jak wieko od skrzyni.

– Podejdź bliżej i zobacz – powiedział do mnie.

W środku było dużo ciasno ułożonych przegródek.

– To są plastry miodu. Widzisz te małe otworki? Niektóre są zalepione woskiem i te właśnie są już pełne. Poszukamy takich plastrów, które są całe zaklejone.

Spruch