Dobry glinarz - Charles Campisi, Gordon Dillow - ebook

Dobry glinarz ebook

Charles Campisi, Gordon Dillow

4,0

Opis

Charles Campisi, legendarny szefa biura spraw wewnętrznych NYPD, zdradza kulisy pracy w owianym złą sławą wydziale nowojorskiej policji. Handel narkotykami, dziecięca pornografia, gwałty i zabójstwa – to nie jest obraz z amerykańskiego filmu. To rzeczywistość, z którą musiał się zmierzyć. To historia dobrego gliniarza, któremu udało się powstrzymać tych złych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (13 ocen)
4
5
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginalny: Blue on Blue: An insider’ s story on good cops catching bad cops

Tłumaczenie z języka angielskiego: Anna Owsiak, Piotr Pahl

Redakcja: zespół Wydawnictwa Dragon

Korekta: Angelika Ogrocka

Opracowanie graficzne: Robert Kupisz

Projekt okładki: Maciej Pieda

Redaktor prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Zdjęcie na okładce: shutterstock.com © Straight 8 Photography (front), © Fer Gregory (tył)

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: mBOOKS. marcin siwiec

Wydanie I

Copyright © 2017 by Charles Campisi. Published by arrangement with Folio Literary Management, LLC.

Copyright for this edition © by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2019

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. Barlickiego 7

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-065-6

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel./faks 22 725 78 12

Oddział

ul. Kręta 36, 05-850 Ożarów Mazowiecki

Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl

Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA

Prolog

Obserwujemy.

Obiekt przemieszcza się. Wychodzi frontowymi drzwiami z dwupiętrowego budynku mieszkalnego przy zadrzewionej ulicy w Bronksie, po czym podchodzi do zaparkowanego nieopodal czerwonego sedana mercury’ ego. Ma dziś wolne, dlatego ubrany jest w jeansy, buty do biegania i ciepłą kurtkę The North Face, chroniącą go przed lutowym chłodem. Być może z ostrożności, być może z powodu siły nawyku, gdy dociera do samochodu, omiata spojrzeniem ruchliwą ulicę, starając się wychwycić coś niecodziennego w potoku przechodniów i pojazdów, ale nas nie dostrzega – a jeśli tak, to widzi tylko parę młodych ludzi prowadzących ożywioną dyskusję w burej toyocie zaparkowanej na rogu albo oddalonego o pół przecznicy bezdomnego mężczyznę mamroczącego coś do siebie podczas przeszukiwania śmietnika. Obiekt nie rozpoznaje w naszych tajnych agentach gliniarzy.

Mamy go na oku już od kilku dobrych tygodni: obserwujemy, dokąd chodzi, z kim się spotyka, za zgodą sądu słuchamy jego rozmów telefonicznych. Przepuściliśmy go przez wszystkie bazy danych, dokładnie zbadaliśmy jego pochodzenie. Wiemy wszystko o jego byłej żonie i jego dziewczynie, o wszystkich jego znanych współpracownikach, o tym, gdzie dorastał, jakie bary i restauracje lubi, o jego szkolnych ocenach, ile razy szedł na zwolnienie chorobowe w pracy, dokąd jeździ na wakacje. Wiemy o gościu rzeczy, które prawdopodobnie sam już o sobie zapomniał.

Wiemy również, że jest przestępcą. Teraz pozostaje nam jedynie złapać go na gorącym uczynku.

Wyjeżdża sedanem na ulicę, a my podążamy za nim, lecz pozostajemy rozproszeni i nie zbliżamy się do niego za bardzo. Obiekt jest doświadczony, wie, jak zgubić ogon, i jeśli zbytnio go osaczymy, możemy go stracić. Mamy trzy samochody: jeden z przodu, dwa z tyłu. Pozwalamy, by rozdzielały nas cywilne auta. Dzięki temu w razie gdyby przejechał na czerwonym świetle czy ściął zakręt, będziemy mieli go w polu widzenia, być może jadąc równolegle z nim, dopóki pozostałe jednostki nie wrócą do ogona. Jednak poza sporadycznymi spojrzeniami w lusterko wsteczne nie ma żadnych oznak wskazujących na to, by obiekt był zaniepokojony naszą obecnością. Prawdopodobnie jest pewny siebie, przekonany, że nie jest możliwe, byśmy byli świadomi jego intencji. Wielu spośród tych gości takich właś­nie jest. Tak długo, aż nie założymy im kajdanek, sądzą, że są od nas bystrzejsi.

Przejeżdża teraz przez rzekę Harlem, z Bronxu do Washington Heights, i wciąż zdaje się nie mieć pojęcia, że go obserwujemy. Prowadzi samochód ku brudnej bocznej uliczce odchodzącej od Amsterdam Avenue, po czym parkuje pod pięciopiętrowym budynkiem czynszowym, jednym z tych, które zgodnie z nowym prawem mają od frontu podwórko i szyb wentylacyjny. Budynek ten figuruje w naszej bazie danych jako znane miejsce obrotu narkotykami. Na chodniku przed wejściem stoi czujka – młody bandzior z telefonem komórkowym w kieszeni spodni dresowych, trzęsący się z zimna, gotowy dać sygnał, w razie gdyby zobaczył nadchodzącego klienta bądź grupę gliniarzy z wydziału antynarkotykowego w nieoznakowanych fordach crown victoria dostarczających nakaz aresztowania. Jednak czujka nas nie rozszyfrowuje. Nie wyglądamy jak gliny i nie jeździmy fordami.

Obiekt wysiada z auta i podchodzi do drzwi frontowych. Czujka kiwa mu głową, co znaczy, że obiekt już tu był. Potem nasz człowiek znika w środku. Od naszych informatorów, dzięki naszym obserwacjom, podsłuchowi na jego telefonie i wszystkiemu, czego dowiedzieliśmy się na temat tego gościa, wiemy, dokąd zmierza. Udaje się do opustoszałego, pełnego karaluchów mieszkania na czwartym piętrze, wybranego przez jakichś handlarzy narkotyków z Dominikany na kryjówkę. Pięć minut później wychodzi frontowymi drzwiami z niewielkim, czarnym workiem marynarskim w dłoni – a my wiemy, że w środku znajduje się kilka kilogramów kokainy.

Ostatecznie, w oparciu o przekazane przez nas informacje, detektywi z wydziału narkotykowego rozpoczną śledztwo przeciwko tym handlarzom narkotyków z czwartego piętra, wysyłając swoich tajnych agentów, aby przeprowadzili kilka transakcji z rąk do rąk, a następnie sforsują drzwi taranem, by wpaść do środka i aresztować dilerów. Teraz jednak dilerzy nas nie obchodzą. Tak, jesteśmy glinami, ale nie specjalizujemy się w sprawach narkotykowych – jedyną rzeczą, na której obecnie nam zależy, naszym jedynym celem, jest gość, który wrzuca pełen narkotyków marynarski worek do swojego wozu.

Ponieważ on również jest gliną.

Jest gliną, ale nie takim jak my albo przynajmniej nie takim jak większość spośród trzydziestu pięciu tysięcy innych gliniarzy w NYPD. Tak, nosi taką samą tarczę i taką samą odznakę jak my. Tak jak i my ma broń. Złożył taką samą przysięgę. Być może nawet stał obok któregoś z nas w dniu, w którym kończyliśmy akademię policyjną, kiedy to wszyscy stanęliśmy w szeregu w naszych lśniących nowością niebieskich mundurach i uroczyście potrząsnęliśmy naszymi białymi rękawiczkami, stając się członkami bractwa – nowojorskiej policji. Być może kiedyś podążał naszymi śladami, jeździł tymi samymi radiowozami, aresztował tych samych przestępców, być może podejmował takie samo ryzyko i tak samo się trudził, żeby uczynić to miasto lepszym i bezpieczniejszym miejscem. Być może kiedyś był dobrym gliną.

Ale to już przeszłość. Teraz jest szemranym policjantem, który pośredniczy w szmuglowaniu narkotyków, przewożąc przez miasto hurtowe ilości kokainy i umożliwiając jej dalszą dystrybucję na południu, w Maryland, Wirginii i Karolinie Północnej. Dla handlarzy narkotyków jest kurierem idealnym, ponieważ jeśli zostanie zatrzymany podczas rutynowej kontroli pojazdów albo przez jakiegoś podejrzliwego funkcjonariusza policji stanowej na autostradzie Jersey Turnpike, wystarczy, że błyśnie odznaką i być może przez chwilę pogawędzi z kolegą po fachu o robocie, o tym, jak długo wydział każdego z nich funkcjonuje poza układem zbiorowym, o tym, jak fatalnych mają szefów, czy o czymkolwiek innym, a będzie mógł ruszyć dalej, żegnając się z tamtym z profesjonalną uprzejmością, jak glina z gliną. Tarcza NYPD stanowi jego polisę ubezpieczeniową, jego gwarancję na to, że żaden policjant nie zajrzy mu do bagażnika.

Jest niemal pewne, że ten gliniarz nie po raz pierwszy przekracza granicę, nie po raz pierwszy uczestniczy w szmuglowaniu narkotyków, okrada dilera, spuszcza manto przestępcy, by następnie okraść go z pieniędzy albo nawet pomiata jakimś Bogu ducha winnym obywatelem tylko dlatego, że sam nosi odznakę i akurat ma zły dzień. Źli gliniarze rzadko są złymi gliniarzami tylko raz.

Teraz jednak wszystko to się skończyło. W chwili, w której facet wkłada worek z koką do bagażnika, jest nasz. Należy do nas. Wsadzimy tego gliniarza-oszusta do więzienia.

Moglibyśmy dorwać go już teraz, zatrzymać go, gdy tylko włączy się do ruchu i skręci za rogiem. Nie ma jednak pośpiechu. Damy mu nieco więcej czasu, będziemy podążać za nim nieco dalej, pozwolimy mu przejechać przez most George’ a Washingtona i wjechać na autostradę międzystanową z transportem narkotyków, co skutecznie podwoi liczbę lat, które odsiedzi w więzieniu. Jeśli już wcześ­niej był trupem, teraz jest nim podwójnie. Tylko jeszcze o tym nie wie.

Podąża zatem na południe międzystanówką, nadal sądząc, że jest bezpieczny. Teraz – w końcu – nadszedł czas. Kilku gliniarzy w mundurach i oznakowanych radiowozach zbliża się od tyłu do mercury’ ego, dają mu sygnał, po czym zatrzymują na poboczu, zupełnie jak podczas rutynowej kontroli. Tak jak się spodziewaliśmy, wysiada z auta, trzymając w ręce swoją odznakę NYPD, w przeświadczeniu, że utoruje sobie nią drogę odwrotu, ale wtedy wyłaniamy się zza pleców mundurowych, chwytamy go, rozbrajamy i rewidujemy. Przez jakiś czas tłumaczy nam, że jest gliną i że musiała nastąpić jakaś pomyłka, ale wkrótce uświadamia sobie, kim jesteśmy, i już wie, że jest skończony, że już po nim. Niebawem posadzimy go przy stole w jakimś małym, pozbawionym okien pomieszczeniu – w jednym z tych pokojów przesłuchań, gdzie niezliczeni gliniarze konfrontowali niezliczonych przestępców z ich niezliczonymi przestępstwami. Teraz jest tylko jednym z tych przestępców. Z takim wyjątkiem, że – podobnie jak niemal wszyscy aresztowani przez nas szemrani gliniarze – jest „prawiczkiem”. Niezależnie od tego, ilu ludzi aresztował, sam nigdy aresztowany nie był, a z tej strony stołu sprawy wyglądają zupełnie inaczej. To kawał chłopa, wyższego i cięższego od większości z nas, lecz w maleńkim pomieszczeniu, otoczony uczciwymi funkcjonariuszami, nagle sprawia wrażenie małego.

Być może jest w szoku, zaskoczony tym, jak szybko z gliny stał się kryminalistą. Wielu z nich przeżywa coś takiego. Być może będzie próbował przedstawić powody, jakieś usprawiedliwienie dla przekroczenia granicy: alimenty mnie wykańczały; ja tylko robiłem przysługę staremu przyjacielowi z sąsiedztwa; zmęczyłem się widokiem kryminalistów i dilerów narkotyków zarabiających więcej ode mnie; wszyscy są skorumpowani, dlaczego więc i ja nie miałbym czegoś uszczknąć? Wszystko to już słyszeliśmy.

Cokolwiek nam powie, będziemy przytakiwać, jakbyśmy go rozumieli, i zachowywać się tak, jakby nas to obchodziło. A potem rzucimy się na niego. Posłuchaj – powiemy – wiesz, że nie możesz już być gliną, ale jeśli będziesz współpracował, być może będziemy mogli ci pomóc. A więc powiedz nam, kto jeszcze w tym siedzi? Czy inni gliniarze są w to zamieszani? Czy będziesz prowadził dla nas nagrywane rozmowy telefoniczne? Czy dasz sobie założyć podsłuch przeciwko innym szemranym glinom?

Być może pójdzie na to. Teraz, gdy już oficjalnie przekształcił się z policjanta w przestępcę, być może, chcąc ochronić własną skórę, wykona ten dodatkowy krok i z kryminalisty przemieni się w szczura, kapusia, informatora. A może powie nam, żebyśmy się odpierdolili i że chce zobaczyć się z prawnikiem.

Tak czy inaczej, osiągnęliśmy nasz podstawowy cel. Odebraliśmy mu odznakę i teraz w NYPD jest o jednego brudnego gliniarza mniej.

To trudna robota i trudny świat. To świat pełen kłamstw, oszustw i zdrad, świat kapusiów i informatorów, pluskiew i podsłuchów, inwigilacji i tajnych operacji. To świat dobrych policjantów, którzy stali się źli, i złych, którzy stali się gorsi. Świat gliniarzy rabujących i kradnących, handlujących narkotykami, nadużywających ich, gwałcących, a nawet mordujących ludzi. Nigdy nie jest ich aż tylu, co zdaniem niektórych, ale dla nas i dla wszystkich uczciwych gliniarzy i tak zawsze jest ich zbyt wielu. Stanowią powód, dla którego istniejemy.

Z konieczności działamy w cieniu, w tajemnicy, oddzieleni od pozostałej części policyjnej braci. Niektórzy gliniarze nienawidzą nas, wielu się nas obawia. Gdy wchodzimy do pomieszczenia pełnego innych policjantów, rozmowy cichną, spojrzenia uciekają, ludzie ostrożnie się oddalają. Nawet dobrzy gliniarze, którzy rozumieją, że nasza praca jest ważna i konieczna, cieszą się, że sami nie muszą jej wykonywać. W ten sposób nas separują.

Wszystko to rozumiemy i akceptujemy. Musimy. W końcu stanowimy Internal Affairs Bureau, IAB, którego wszyscy tak się obawiają. Jesteśmy gliniarzami przesłuchującymi innych gliniarzy, policją strzegącą porządku w policji.

A nam wystarcza to, że każdy funkcjonariusz, zarówno ten dobry, jak i ten zły, wie, że jesteśmy – dwadzieścia cztery godziny na dobę.

I obserwujemy.

Rozdział 1

Typ gliniarza, którym nie chciałem być

Trzy historie o typie gliniarza, którym nie chciałem być.

Historia pierwsza. Jest początek lata 1977 roku, 73. dzielnica na Brooklynie, zwana po prostu Seven-Three. Ścigam dzieciaka po pełnym dziur i nierówności chodniku, wzdłuż którego stoją wraki samochodów oraz zabite deskami i strawione ogniem budynki mieszkalne. Jest ze mną inny glina z Seven-Three i obydwaj krzyczymy:

– Policja! Stop! Policja! Stop!

Ale dzieciak oczywiście się nie zatrzymuje. Biegnie dalej – i, co zabawne, prawie go mamy.

Normalnie nie mielibyśmy z takim szans. Obydwaj mam na sobie pełny rynsztunek NYPD – niebieskie mundury, czapki, paski, broń, dodatkową amunicję, radio, pałki policyjne, kajdanki, latarki, niezgrabne buty marki Knapp – z kolei dzieciak, właściwie nastolatek, ma na sobie biały T-shirt, ciemne spodnie i czarne tenisówki Chuck Taylor Converse. Powinien zostawić nas daleko w tyle. Jego problem polega jednak na tym, że na prawym ramieniu dźwiga duży plastikowy worek na śmieci pełen łupów z włamania i to go spowalnia.

– Stop! Policja! Policja! Stop!

Prawie go dopadamy i młody podejmuje decyzję. Pozbywa się worka, po czym startuje jak rakieta. Bez spowalniającego go ciężaru jest niczym silnik z dopalaczem. Nie ma mowy, żebyśmy mogli go dogonić.

I wtedy ma miejsce pewna niebezpieczna sytuacja – niebezpieczna dla dzieciaka i, jak się okazuje, niebezpieczna dla mojej przyszłości w zawodzie gliniarza.

Oczywiście, niebezpieczne zdarzenia nie są niczym niezwykłym w Seven-Three – w tej dzielnicy niebezpieczne zdarzenia to po prostu kolejny dzień w pracy. Seven-Three, obejmująca brooklińskie Brownsville i Ocean Hill, znana jest jako dzielnica „A”, co oznacza, że jest to dzielnica charakteryzująca się wysoką przestępczością – a dla glin jest to również dzielnica pechowa.

W 1977 roku w Seven-Three jest wielu dobrych i oddanych funkcjonariuszy, lecz należy również powiedzieć, że znaczna większość z nich życzyłaby sobie pracować gdzie indziej – niemal gdziekolwiek indziej. Kilku tutejszych gliniarzy lubi ryzyko, ale większość trafiła tu bądź to z powodu pecha (tak jak ja), bądź też dlatego, że zadarli ze swoimi szefami w innej dzielnicy, co skończyło się zesłaniem ich tutaj w ramach nieoficjalnej kary administracyjnej. Dzielnice takie jak Seven-Three mają w sobie coś ostatecznego. Tutejsi gliniarze często myślą: Co z tego, że moje buty nie lśnią dostatecznie podczas apelu? Co z tego, że nie zareaguję na wezwanie radiowe? Co mi niby zrobią, wyślą do Seven-Three?

A jednak nawet jeśli woleliby być gdzie indziej, funkcjonariusze z dzielnic „A”, takich jak Seven-Three, często odczuwają perwersyjną dumę z pracy na obszarze z wysoką przestępczością. Patrzą z góry na gliniarzy z dzielnic „B” i „C”, czyli tych spokojniejszych, jak gdyby tamci byli nie do końca prawdziwymi glinami, prawie obibokami. Swoim dzielnicom nadają nawet własne nazwy, odzwierciedlające – mogłoby się zdawać – pożądaną i zapomnianą naturę ich istnienia. Południowy Bronx ma 41. dzielnicę, Four-One, zwaną Fort Apache – później rozsławioną przez film z Paulem Newmanem pt. Fort Apache, Bronx. Na zachód od nas, w części Brooklynu zwanej Crown Heights, znajduje się 77. dzielnica, Seven-Seven, znana jako Alamo.

W Seven-Three jesteśmy Fortem Zinderneuf albo w skrócie Fortem Z – na cześć odległego i skazanego na klęskę posterunku francuskiej Legii Cudzoziemskiej w Beau Geste. W filmie legioniści oparli ciała zmarłych towarzyszy o nasyp w okopach, aby członkowie wrogiego plemienia sądzili, że fort jest bardziej chroniony niż w rzeczywistości. I tym właśnie jesteśmy w Seven-Three: ciałami opartymi o nasyp, usiłującymi trzymać przestępczość w ryzach.

A przestępczość – morderstwa, gwałty, napady rabunkowe, handel narkotykami – to jedyna rzecz, której w Bronksie nie brakuje. Niegdyś świetnie prosperująca społeczność imigrancka, z jej sklepami meblowymi, warzywniakami i koszernymi sklepami mięsnymi wzdłuż Pitkin Avenue, w ciągu minionych dekad odnotowała zmniejszenie populacji o połowę, a to, co pozostało, to mierzący milę kwadratową2 obraz miejskiej katastrofy. Połowa budynków mieszkalnych stoi opuszczona, z czego połowę stanowią sczerniałe kadłuby, ofiary podpalaczy bądź pożarów wywoływanych przez gotujących czy palących śmieci dzikich lokatorów, a pozostałe zostały zabite deskami w skazanej na niepowodzenie próbie powstrzymania bezdomnych i ćpunów. Wywóz śmieci jest tu, najdelikatniej rzecz ujmując, przypadkowy, wraki aut stoją miesiącami, zanim zostaną odholowane, a większość hydrantów przeciwpożarowych nie działa. W 1977 roku miasto jest wciąż pogrążone w kryzysie finansowym, a Brownsville – niemal w całości czarne i latynoskie – to ostatnie miejs­ce, na które miasto dobrowolnie wyda pieniądze. Pozostałe na Pitkin Avenue lokale użytkowe – apteki, pizzerie, sklepy obuwnicze oraz niewielkie sklepiki spożywcze, w większości należące do białych – walczą o przetrwanie, lecz skrywają się za ciężkimi żelaznymi kratami i okiennicami nawet w ciągu dnia, pod koniec którego, najlepiej przed zapadnięciem zmroku, właściciele zamykają je, po czym oddalają się pospiesznie w obawie o własne życie.

To nie tak, że nie ma dobrych ludzi w Brownsville czy w Ocean Hill – następnej dzielnicy, która popadła w ruinę. To biedni ludzie – w 1977 roku, z wyjątkiem większych dilerów narkotyków, każdy mieszkaniec Brownsville jest biedny – ale też ludzie dobrzy. Czasem jednak nawet ci przyzwoici patrzą na nas tak, jakby katastrofa, którą przeżywają, była naszą winą: Jesteście gliniarzami. Dlaczego nie możecie czegoś zrobić? Źli goście natomiast – gracze, dilerzy, członkowie gangów – ci patrzą na nas z czystą, nieskrywaną nienawiścią.

Nienawiść ta nie zawsze jest bierna. Kilka lat temu jakiś gość wyłonił się z alei w pobliżu rogu ulic Saratoga i Blake i praktycznie dekapitował za pomocą noża rzeźniczego funkcjonariusza policji z Seven-Three. Strzelaniny to domena nocy. No i nieustannie musisz uważać na „pocztę powietrzną” – cegły, butelki albo kawałki betonu czy innego gruzu zrzucane z dachów czy okien na twoją głowę. Miejscowe gliny mają nawet swoją przyśpiewkę na ten temat: Cegły i butelki zagrażają mi, ponieważ jestem z Seven-Three!

Czasami pociski kierowane w naszą stronę są bardziej obrzydliwe niż niebezpieczne. Pewnego razu siedzę w wozie patrolowym z weteranem Seven-Three, kiedy to odbieramy wezwanie „ratunkowe” pochodzące z trzypiętrowego budynku mieszkalnego – „ratunek” oznacza w tym przypadku tyle, że ktoś ma problem natury medycznej. Gdy docieramy pod podany adres, zaczynam wysiadać z auta, lecz mój partner chwyta mnie za ramię i mówi, bym chwilę poczekał. Spogląda przez okno samochodu na budynek, ku dachowi i – czy to dzięki doświadczeniu, czy za sprawą jakiegoś szóstego zmysłu – czuje, że coś jest nie tak.

– To torba sików, dzieciaku – mówi mi.

I rzeczywiście kilka sekund później – plask! – woskowana torba papierowa pełna sików uderza w chodnik tuż przy samochodzie, mocz rozpryskuje się dookoła. Ktoś wykonał fałszywy telefon z prośbą o ratunek dla czystej przyjemności zrzucenia na nas torby pełnej ludzkiej uryny. I nie był to bynajmniej odosobniony incydent.

Torby z sikami spadające z dachów. Witamy w Forcie Z.

Jak już mówiłem, w 1977 roku w Seven-Three jest wielu dobrych gliniarzy. Jeśli jednak nie jesteś ostrożny, jeśli traktujesz przestępczość, biedę, nienawiść i torby z sikami osobiście, istnieje spore prawdopodobieństwo, że sam zaczniesz myśleć o rzuceniu w kogoś taką torbą.

Być może to właśnie tłumaczy to, co nieomal przydarzyło się dzieciakowi z czarnym workiem na śmieci.

Nie jestem całkowicie zielony, mam za sobą kilka lat służby, lecz w Seven-Three jestem nowy, dlatego nie mam tutaj swojego „miejsca”, stałego przydziału – pojawiam się na odprawie i jadę tam, gdzie mi każą. Tego konkretnego letniego wieczoru zostałem przydzielony do pieszego patrolu na Pitkin Avenue, pomiędzy Rockaway a Stone, oraz na przyległych ulicach – łącznie jakieś sześć przecznic. Jak dotąd był to spokojny obchód. Gdy docieram do granicy mojego rewiru, widzę innego glinę z Seven-Three, który pracuje w przyległym rewirze.

Nie znam zbyt dobrze tego gościa – nazwijmy go funkcjonariuszem Romeo – ale wiem, że ma staż o kilka lat dłuższy ode mnie, dłużej też służy w Seven-Three. Kiedyś słyszałem coś niejasnego o jego podejściu do roboty i że niektórzy gliniarze nie lubią z nim pracować. Tylko tyle, jakieś bliżej nieokreślone gadanie. Przechodzę przez ulicę na jego stronę, żeby zamienić parę słów. Hej, co słychać? Nic specjalnego, a u ciebie? Nic specjalnego.

Wtem, gdy rozmawiamy, jakiś obywatel wychyla się przez okno na drugim piętrze budynku znajdującego się obok nas i krzyczy:

– Panie władzo! Panie władzo! Napad rabunkowy w salonie piękności za rogiem!

Wraz z Romeem ruszamy pędem, a gdy mijamy róg, widzimy dzieciaka z dużym plastikowym workiem wyskakującego z okna na pierwszym piętrze. My widzimy jego – on widzi nas. Zaczyna się pościg.

W tej chwili zauważam kilka rzeczy. Jedną z nich jest to, że choć facet z okna powiedział, że był to napad rabunkowy, polegający na zabraniu siłą bądź przez zastraszenie własności drugiej osoby, w istocie wygląda to bardziej na włamanie, czyli bezprawne wtargnięcie z zamiarem popełnienia przestępstwa, w tym przypadku kradzieży. Na drzwiach salonu wisi tabliczka z napisem „Zamknięte”, a dzieciak z workiem wyłonił się z okna, stąd podejrzenie, że w lokalu prawdopodobnie nikogo nie ma, co oznacza, że wcale nie mamy do czynienia z napadem rabunkowym. Zarówno włamanie, jak i napad rabunkowy stanowią przestępstwa, lecz w praktyce to pierwsze uznawane jest za mniej poważne.

Następną rzeczą, którą zauważam, jest to, że gdy dzieciak upuszcza czarny worek i zaczyna się od nas oddalać, funkcjonariusz Romeo wyciąga broń, zatrzymuje się i przyjmuje postawę bojową ze swoim pistoletem kaliber trzydzieści osiem wymierzonym w uciekiniera. Uważnie namierza cel. Myślę wtedy, że zamierza strzelić do młodego.

Nie ma mowy. Również się zatrzymuję, sięgam ręką w stronę kolegi i kieruję jego pistolet ku ziemi, krzycząc:

– Nie strzelaj! NIE STRZELAJ!

Na co ten obrzuca mnie spojrzeniem, które najpierw wyraża zaskoczenie, a później czystą wściekłość.

– Co, do diabła, robisz? – krzyczy.

– Co ty robisz? Nie możemy strzelać! To tylko dzieciak!

– Pierdol się! On ucieka!

Być może w dawnych czasach byłoby inaczej. W czasach, kiedy obowiązywało prawo, zgodnie z którym glina mógł w pewnych okolicznościach legalnie zastrzelić podejrzanego uciekającego z miejsca niebezpiecznej bądź brutalnej zbrodni, takiej jak napad rabunkowy z bronią w ręku. Jednak na początku lat siedemdziesiątych zarówno prawo stanowe, jak i polityka NYPD zaczęły ulegać zmianie. Obecnie Departament pozwala funkcjonariuszom strzelać wyłącznie wtedy, gdy podejrzany bezpośrednio naraża policjanta bądź kogoś innego na utratę życia lub na poważne zranienie. W skrócie: w większości przypadków nie możesz strzelić do uciekającego sprawcy przestępstwa.

A jednak istnieją obszary niedoprecyzowane – zawsze. Gdyby Romeo zastrzelił tego dzieciaka, mógłby na przykład twierdzić, że młody sięgał po broń zatkniętą za paskiem. Gdyby opowiedział dostatecznie dobrą historyjkę, być może strzelanie poszłoby w niepamięć, zwłaszcza gdyby jego partner – w tym wypadku ja – potwierdził jego wersję.

Na szczęście dla dzieciaka, dla Romea i dla mnie sprawy potoczyły się tak a nie inaczej. W trakcie kłótni z Romeem kątem oka widzę, jak dzieciak daje nura do opuszczonego budynku mieszkalnego pół przecznicy dalej. Spór zostaje chwilowo zawieszony. Razem biegniemy w dół ulicy i wpadamy do budynku.

Podobnie jak setki innych opuszczonych budynków w Brownsville, ten jest ruderą. „Nurkowie”, jak nazywamy złomiarzy, już tu byli, wynosząc wszystko, za co tylko mogli dostać parę centów – instalacje wodno-kanalizacyjne i elektryczne, zlewy kuchenne, klamki i zawiasy, kaloryfery. Gościli tutaj bezdomni i narkomani, pozostawiając po kątach śmieci, śpiąc lub ćpając w jednym pomieszczeniu, wypróżniając się i sikając w innym. Odór w budynku jest niewyobrażalny – do tego stopnia, że nawet ćpuny i menele go porzuciły.

Z latarkami i bronią w rękach – tak na wszelki wypadek – zaczynamy wraz z Romeem sprawdzać pomieszczenie po pomieszczeniu w poszukiwaniu dzieciaka. W mieszkaniu na drugim piętrze, w stercie śmieci przykrytych pozbawionymi klamki drzwiami, dostrzegam wystającą czarną tenisówkę Chuck Taylor Converse. Noga jej właściciela drży.

– No dobra, stary – wołam – mamy cię. Wyłaź stamtąd i pokaż nam ręce.

Dzieciak wyczołguje się, pokryty śmieciami, z dłońmi nad głową, nadal się trzęsąc. Później dowiaduję się, że ma szesnaście lat. Prawdopodobnie oczekuje jakiejś ulicznej sprawiedliwości za to, że przed nami uciekał – może nie jakiegoś potężnego lania, ale przynajmniej kilku ciosów. I może w innych okolicznościach, z innym gliną, jego oczekiwania byłyby zasadne. Pamiętaj, mamy rok 1977 i jesteśmy w Seven-Three.

– Proszę, nie krzywdźcie mnie – mówi młody.

Nie jest mi go żal. Jest na tyle dorosły, że powinien wiedzieć, co robi, a poza tym istnieje spore prawdopodobieństwo, że nie jest to ani jego pierwsze przestępstwo, ani ostatnie. Ja jednak jego ucieczki nie traktuję osobiście.

– Nie zamierzamy cię skrzywdzić – mówię mu. – Ale jesteś aresztowany.

Przeszukujemy go zatem – zero broni – a następnie zakuwamy w kajdanki i prowadzimy na komisariat. Po drodze zabieramy plastikowy worek, w którym znajdujemy kilka starych suszarek, szczotek i nożyczek oraz w połowie pusty szampon – śmieci. Cały łup prawdopodobnie nie jest wart nawet dziesięciu dolców.

Na komisariacie Romeo dokonuje oficjalnego aresztowania – to był jego rewir, więc to jego zatrzymanie – po czym zaczyna wdrażać wobec dzieciaka procedury wymiaru sprawiedliwości dla nieletnich. Ja wracam do obchodu na swoim terenie.

W zasadzie tak pewnie skończyłaby się cała historia, gdyby nie to, że w ciągu kilku następnych dni zauważam, że niektórzy funkcjonariusze z Fortu Z patrzą na mnie z ukosa. Tak jak mówiłem, jestem tu stosunkowo krótko, a oni przyglądają mi się tak, jakby zastanawiali się, jakiego typu gliną jestem.

Okazuje się, że po aresztowaniu młodego, kiedy wróciłem do swojej roboty, Romeo zaczął obmawiać mnie w obecności innych policjantów. Nie wsparłem go, twierdził. Byłem słaby, opowiadał. Byłem cipą – powiedział – i tchórzem.

Nazwanie gliny tchórzem stanowi drugie najgorsze oskarżenie, jakie możesz wobec niego skierować, zwłaszcza w takiej dzielnicy jak Fort Z. Jeśli inni policjanci uwierzą, że nie masz na tyle odwagi, by walczyć wtedy, gdy jest to konieczne, albo że nie wesprzesz partnera, nie będą chcieli z tobą pracować, a nawet rozmawiać. Będą cię unikać, poddadzą ostracyzmowi. Jedyna sytuacja, w której mógłbyś być bardziej unikany i odizolowany, ma miejsce wtedy, gdy inni gliniarze sądzą, że jesteś obciągającym szczurem, informatorem, facetem, który kabluje na innych gliniarzy.

Cóż jednak mogę zrobić? Nie mogę ogłaszać wszem i wobec: Hej, nie jestem tchórzem! To już samo w sobie zdawałoby się żałosne i słabe. Jedyne, co mogę, to trzymać gębę na kłódkę i wykonywać swoją robotę.

Następnego dnia delegat Seven-Three do PBA, czyli do Patrolmen’ s Benevolent Association, związku zawodowego gliniarzy – łapie mnie w szatni. Jest weteranem, jest tu od zawsze. Słyszał, co się mówi. Pyta mnie:

– Hej, młody, co tak naprawdę się tam wydarzyło?

Rozmowa ze swoim przedstawicielem w PBA jest niczym rozmowa z księdzem. Nie zamierza powiedzieć szefom, o tym, co od ciebie usłyszy. Na nikogo nie nadajesz. Dlatego opowiadam mu szczerze całą historię, a gdy kończę, klepie mnie po udzie i mówi:

– Cóż, dzieciaku, prawdopodobnie uniknąłeś wycieczki przed ławę przysięgłych – mając na myśli to, że gdyby funkcjonariusz Romeo strzelił tamtemu dzieciakowi w plecy, prawdopodobnie musiałbym zeznawać.

Nie mówię tego facetowi z PBA, ale gdyby tak się stało, wiedziałbym, co zrobić. Powiedziałbym prawdę – że dzieciak uciekał, że nie widziałem broni, że moim zdaniem nie było powodu, by strzelać.

Jak się później okazało, nie miałem zostać w Seven-Three wiele dłużej – podobnie jak Romeo, choć on z zupełnie innych powodów. Kilka lat później dowiedziałem się, że został przymknięty za postrzelenie i zranienie członka rodziny podczas domowej awantury oraz wyrzucony z nowojorskiej policji.

Oczywiście w kontekście dzielnicy Seven-Three jako takiej incydent z uciekającym dzieciakiem nie był niczym wielkim. W istocie Romeo nie zrobił niczego niezgodnego z prawem – nikt nie został postrzelony, dokonaliśmy aresztowania.

Dzięki całemu zdarzeniu dowiedziałem się jednak czegoś na swój własny temat. Wiedziałem już, że niezależnie od tego, ile torebek z sikami spadnie z dachów, ile przestępstw, przemocy i nienawiści zobaczę, nie pozwolę, żeby ta robota zamieniła mnie w typ gliniarza, który strzela od tyłu do uciekającego po drobnym włamaniu nastolatka. I gdybym zobaczył innego policjanta robiącego coś podobnego, to, bez względu na konsekwencje, nie kryłbym go.

Nie takiego typu gliną chciałem być.

***

Historia druga. Jest wiosna 1974 roku, a ja jestem świeżo upieczonym absolwentem Akademii przydzielonym do manhattańskiej strefy ruchu, która obejmuje południową cześć 96th Street, od East River po Hudson. Stoję w kawiarni przy 2nd Avenue, kłócąc się z właścicielem o to, czy powinienem zapłacić za kawę.

To nie tak, jak myślisz. Uważam, że powinienem zapłacić. Właściciel kawiarni natomiast równie stanowczo twierdzi, że nie muszę tego robić. Cała scena zaczęła się zaledwie kilka minut wcześniej. Jest deszczowy dzień, dlatego razem z moim partnerem jesteśmy w RMP – Radio Mobile Patrol – czyli oznaczonym wozie patrolowym, w mundurach, jeździmy po okolicy i odpowiadamy na wezwania radiowe. W pewnym momencie ja i Ed, mój kolega z klasy w akademii, postanawiamy napić się kawy.

Kawa jest dla Eda. Dla mnie gorąca herbata, z mlekiem, bez cukru. Tak, wiem. Gliniarze powinni pić kawę – im czarniejsza i słodsza, tym lepsza. Jeśli łyżeczka nie stoi pionowo, to tak naprawdę nie jest to żadna kawa. Ja jednak lubię herbatę.

Tak czy inaczej, parkujemy wóz przed kawiarnią przy 2nd Avenue. To moja kolej na zakupy, dlatego Ed, który prowadzi, zostaje w aucie, a ja wchodzę do środka. Lokal jest niewielki, sześć krzeseł przy ladzie, kilka boksów przy ścianie, może z dziesięciu klientów. Podchodzę do lady i składam zamówienie:

– Poproszę dużą czarną kawę z dodatkowym cukrem i dużą herbatę z mlekiem, bez cukru na wynos.

Odbierający zamówienie właściciel odwraca się i kieruje w stronę ekspresu. Minutę później wraca z dwoma parującymi, styropianowymi kubkami.

Pamiętaj, jest rok 1974 – kubek kawy kosztuje dziesięć centów, podobnie jak herbata. Nie mam przy sobie monet, dlatego gdy barman przygotowuje kawę, wyciągam z portfela jednodolarowy banknot. Gdy jednak usiłuję mu go wręczyć, unosi ręce i odsuwa się o krok, jakby banknot ten był radioaktywny.

– O nie, oficerze – mówi. – Dla pana na koszt firmy. Za darmo.

– Dziękuję – odpowiadam – jednak zapłacę. Proszę mi tylko wydać.

– Nie, nie, nie. Za darmo. Nic nie policzę.

– Dziękuję, ale naprawdę nie, chciałbym zapłacić.

– Tak jak mówię, na koszt firmy.

Wiem, że właściciel kawiarni nie usiłuje mnie przekupić darmową kawą. Nie usiłuje dać mi darmowego napoju z obawy przed tym, że gdyby tego nie zrobił, zacznę umieszczać mandaty na każdym zaparkowanym przed lokalem samochodzie. Chce dać mi darmową kawę, ponieważ cieszy się, że pojawia się u niego umundurowany gliniarz. To jak polisa ubezpieczeniowa chroniąca przed przestępstwem. Nawet najbardziej pozbawiona mózgu szumowina nie okradnie miejsca, przed którym parkują wozy policyjne, nieustannie odwiedzanego przez mundurowych. Dla większości funkcjonariuszy darmowa kawa albo rabat na posiłek stanowią po prostu element pracy. Zresztą specjalnie się nad tym nie zastanawiają.

Ja jednak wciąż chcę zapłacić. Przegadujemy się zatem nadal, aż barman – niski Grek – zaczyna się tym trochę denerwować, jakby chodziło o jakiś punkt honoru albo coś w tym rodzaju. Macha rękami i mówi głośno:

– Oficerze, dla pana za darmo!

Wreszcie odchodzi na drugi kraniec kontuaru i więcej nawet na mnie nie spogląda.

Jako gliniarz zawsze obserwujesz ludzi, ale gdy jesteś w mundurze, wiesz też, że ludzie jednocześnie obserwują ciebie. Gdy tak stoję przy barze z niechcianym jednodolarowym banknotem w dłoni, czuję spojrzenia wlepione w moje plecy i potrafię sobie wyobrazić, co myślą inni klienci.

Połowa z nich prawdopodobnie myśli: Co jest, u licha? Bierz tę darmową kawę. Druga połowa natomiast zapewne zastanawia się: Gliniarz, który nie weźmie darmowej kawy? Zaraz, zaraz, jaką to znowu grę prowadzi ten facet?

Sytuacja robi się kłopotliwa. Ostatecznie w widoczny sposób unoszę banknot w powietrzu i mówię, prawdopodobnie nieco zbyt głośno:

– Zostawiam dolara na ladzie! – po czym kładę pieniądze, chwytam kawę i herbatę i wychodzę, zanim barman zdoła mnie dopaść.

Gdy opowiadam Edowi o tym, co się stało, o pozostawieniu dolara na ladzie, ten zaczyna się śmiać. Historia zaczyna oczywiście krążyć. Weterani, stare wygi, zaczynają mówić tak:

– Hej, młody! To ty jesteś ten, który zapłacił dolara za kubek kawy za dziesięć centów?

A potem zaśmiewają się do łez. Naturalnie nie mówię im, że nie był to tylko kubek kawy i że wziąłem również herbatę. Tylko jeszcze bardziej bym ich tym rozbawił.

Prawdopodobnie niezły ubaw mieliby także wtedy, gdyby dowiedzieli się, że incydent w kawiarni przy 2nd Avenue – do której zresztą nigdy już nie wróciłem – nie był jedynym, jaki przytrafił mi się w związku z chęcią zapłacenia za gorącą herbatę czy kanapkę, gdy robiłem zakupy w mundurze. To zdarzało się cały czas, choć w większości przypadków, gdy nalegałem na to, by zapłacić, właściciel bądź kasjer w końcu wzruszali ramionami i mówili:

– Dobra, skoro tak pan chce.

Faktem jest, że przez całą moją karierę w zawodzie policjanta, nigdy nie skorzystałem z posiłku czy kawy – ani herbaty – za friko.

Być może zastanawiacie się dlaczego.

Nie dlatego, że Patrol Guide, biblia nowojorskich policjantów, zabrania przyjmowania jakichkolwiek dowodów wdzięczności, w tym także darmowych kaw czy kanapek, a ja boję się, że zostanę złapany. Patrol Guide zabrania mnóstwa rzeczy, począwszy od noszenia białych skarpetek do munduru po posługiwanie się piórem z niebieskim atramentem, zamiast z czarnym, podczas wypisywania mandatów za złe parkowanie. To gruby na kilka cali3 zbiór wytycznych i nawet najbardziej sumienny, wzorowy gliniarz w całym wydziale prawdopodobnie nie jest w stanie dotrwać do końca zmiany, nie łamiąc jakiejś niejasnej wytycznej. Poza tym, kto na ciebie doniesie? Właściciel restauracji, który – bez proszenia – daje ci darmową kawę albo posiłek z rabatem? A może twój partner? Daj spokój. Przyjmowania darmowych posiłków nie odmawiam też wcale ze względu na wiarę w te wszystkie snute ku przestrodze przez wykładowców w Akademii opowieści o tym, jak to przyjęcie choćby jednego kubka kawy nieuchronnie pchnie cię ku równi pochyłej, tak że skończysz, kradnąc denatom portfele bądź łupiąc dilerów narkotyków. Nigdy nie uważałem, że dobry glina zamienia się w złego z powodu kubka kawy za dziesięć centów.

Również nie dlatego, że z natury jestem jakiś szczególnie święty. Gdy idę się wyspowiadać księdzu, nigdy nie brakuje mi tematów.

Nie. Powód, dla którego odmawiam darmowej kawy, jest taki, że już dawno temu doszedłem do wniosku, że – z wyjątkiem okazjonalnej sprzeczki z kasjerem – ułatwia to życie. Jeśli wezmę darmową kanapkę, trudniej mi będzie odmówić, jeśli właściciel kawiarni będzie oczekiwał ode mnie, że dam mu spokój w sprawie źle zaparkowanych samochodów dostawczych albo jeśli będzie chciał, bym natychmiast porzucił aktualne zajęcie, by rozgonić bandę nastolatków wałęsających się przed jego lokalem. Tak czy inaczej mógłbym pogonić nastolatków albo przymknąć oko na samochody dostawcze, ale nie dlatego, że uważam, bym był coś gościowi winien. Zrobię to, ponieważ będzie to dobra policyjna robota – ni mniej, ni więcej.

Gdy w taki sposób podchodzisz do wykonywania swojej roboty, wieści się rozchodzą. O tak, to ty jesteś tym, który zapłacił dolca za kawę. Zdobywasz wśród innych policjantów reputację człowieka godnego zaufania i uczciwego, gościa, który przestrzega zasad i punktualnie opuszcza swoją zmianę, czyli równo po ośmiu godzinach. Inni gliniarze – nawet ci nie do końca uczciwi – tak długo, jak długo nie podejrzewają cię o bycie donosicielem, nie mają ci bycia uczciwym za złe. Myślą sobie: Hej, po prostu taki już jest.

Rzecz w tym, że wbrew temu, co niektórzy sądzą, bycie uczciwym policjantem w NYPD wcale nie konfliktuje cię z innymi gliniarzami. W istocie reputacja gliny godnego zaufania cię chroni.

Dlatego też z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że podczas służby w NYPD ani razu nie byłem świadkiem, by inny policjant – z wyjątkiem gliniarza okazjonalnie przyjmującego darmową kawę czy rabat na posiłek – angażował się w korupcję finansową. Może nie brzmi to prawdopodobnie. Jakby nie było, wstąpiłem do policji tuż po tym, jak Commission to Investigate Alleged Police Corruption – znana jako komisja Knappa – zakończyła przesłuchania i opublikowała raport końcowy. Po wysłuchaniu zeznań uczciwych gliniarzy, takich jak Frank Serpico, który później sportretowany został przez Ala Pacino w popularnym filmie, oraz tych nieuczciwych, którzy zostali ujęci, komisja doszła do wniosku, że korupcja była „zjawiskiem zakrojonym na szeroką skalę, obejmującym cały Departament”, dotyczącym wszystkich, począwszy od gliniarzy okradających laweciarzy i prostytutki po tych sprzedających narkotyki. Według komisji korupcja w NYPD była nieokiełznana i miała charakter systemowy.

Jakże zatem mogłem tego nie widzieć? Byłem ślepy? A może po prostu głupi?

Otóż ani jedno, ani drugie. Musicie zrozumieć rzecz następującą: po Knappie, gdy wrzawa antykorupcyjna była szczególnie intensywna, żaden zły glina posiadający choć odrobinę rozumu nie splądrowałby kasy po wezwaniu w sprawie włamania ani nie opędzlowałby dobrze ubranego pijaka na przystanku autobusowym w twojej obecności, jeśli nie miałby absolutnej pewności, że i ty jesteś skorumpowany. Jeśli masz reputację uczciwego gliniarza, nie będzie w twojej obecności kradł pieniędzy, podobnie jak nie uczyniłby tego na oczach samego komisarza policji.

A twoja reputacja podąży za tobą. Nawet w wydziale liczącym trzydzieści czy czterdzieści tysięcy funkcjonariuszy zawsze jest ktoś, kto zna kogoś, kto zna kogoś, kto zna ciebie. Będą telefony i wieść się rozejdzie – a jeśli jesteś uczciwym gliną, ci źli zostawią cię w spokoju.

Więc tak, to ja byłem tym gliną, który zapłacił dolara za kawę wartą dziesięć centów – i za herbatę. Gdybym nie zapłacił, gdybym przyjął ten darmowy kubek kawy, nie wywołałoby to żadnego trzęsienia ziemi.

Jednak nie tego typu gliną chciałem być.

Przypisy

2 Jednostka miary powierzchni stosowana w krajach anglosaskich, odpowiadająca ok. 2,59 km² (przyp. red.).

3 Jednostka miary stosowana w krajach anglosaskich, odpowiadająca 25,4 mm (przyp. red.).