Do widzenia - Aleksander Sowa - ebook

Do widzenia ebook

Aleksander Sowa

0,0

Opis

Tylko w marzeniach możemy być naprawdę wolni

Krótkie i długie. O kobietach, mężczyznach, śmierci, przyjaźni. Każde inne. O miłości, pasji, walce i przeznaczeniu. Historie, które wszystko dzieli ale łączy koniec.

Co się stało w kawiarni pod szkołą filmową? Dlaczego pewien ojciec wspominając szkołę nie powiedział całej prawdy? Jak to możliwe, że serce może bić po śmierci? Co się stało zanim pilot samolotu Ił-62 Tadeusz Kościuszko 9. Maja 1987 roku nadał komunikat radiowy „Do widzenia! Cześć! Giniemy!”.

Czy to prawda, że samobójcy pozostają po śmierci z żywymi? I dlaczego bywa, że wysoko nad ziemią czasem milczy radio…


Zbiór zawiera nagrodzone pierwszym miejscem w konkursie literackim „Mój Belfer” zorganizowanym przez Nauczycielski Klub Literacki przy Zarządzie Okręgu Opolskiego ZNP opowiadanie pt. „Tak jest, kapitanie!”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 140

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DO WI­DZE­NIA

Alek­san­der Sowa

Co­py­ri­ght by Alek­san­der Sowa 2013

ISBN 978-83-272-3838-2

Alek­san­der Sowa|Self-Pu­bli­shing

www.wy­daw­ca.net

All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne.

Ko­pio­wa­nie, roz­po­wszech­nia­nie czę­ści lub ca­ło­ści bez zgo­dy wy­daw­cy za­bro­nio­ne. Wy­da­nie I, Opo­le 2013 r.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Do widzenia

Zda­rzy­ło się to, kie­dy nie mia­łem po­ję­cia, co ro­bić z ży­ciem. W jed­nej z tych stu­denc­kich, cia­snych i dusz­nych ka­wiarń gdzieś nie­opo­dal Kra­kow­skiej Szko­ły Fil­mo­wej. Był maj, po­wie­trze pach­nia­ło uro­czo, słoń­ce za oknem przy­jem­nie pa­li­ło w oczy. Włó­czy­łem się po mie­ście za­ko­cha­ny Ba­czyń­skim, Szym­bor­ską i Gaj­cym. Za­sta­na­wia­łem się wte­dy, ja, głu­pi żół­to­dziób, dla­cze­go to Fer­dy­dur­ke jest szkol­ną lek­tu­rą, a nie Por­no­gra­fia. Wsze­dłem tam uga­sić pra­gnie­nie. Zmru­żyw­szy po­wie­ki, od­da­łem się w na­strój bło­gi, sen­ny, lecz po­zor­nie nie­wzru­szo­ny. Ten spo­kój lo­ka­lu mego chwi­lę póź­niej zbu­rzy­ła ona.

– Po­pro­szę kawę – rzu­ci­ła w kie­run­ku bar­ma­na, wcho­dząc. – Cho­ler­ka, po­my­li­łam go­dzi­nę – do­da­jąc, bły­snę­ła uro­czym uśmie­chem.

– Eg­za­min?

– Z fil­mu – od­par­ła, trzy­ma­jąc po­mię­tą kar­tę pa­pie­ru.

Wło­sy spię­te w mysi ogo­nek. Bia­ła ko­szul­ka, gra­na­to­wy swe­te­rek, czar­na spód­nicz­ka do ko­lan. Wraz z jej wtar­gnię­ciem w nasz lo­kal wlał się prze­dziw­ny stan nie­po­ko­ju. Nie­wy­tłu­ma­czal­ne ocze­ki­wa­nie na nie wia­do­mo co, któ­re ma na­dejść z nie wia­do­mo skąd. Ale bez wąt­pli­wo­ści, że przyj­dzie.

– Ro­zu­miem – bar­man od­parł uprzej­mie. – Ile musi pani cze­kać?

– Kwa­drans.

– A, to aku­rat na kawę.

Po chwi­li, gdy fi­li­żan­ka była już peł­na, a bar­man do­dał cie­płe „po­wo­dze­nia”, skie­ro­wa­ła się ku nam. Za­zna­czyć bo­wiem mu­szę na­pręd­ce, że oprócz mnie był jesz­cze pe­wien je­go­mość. Sie­dział w ką­cie sal­ki tego ab­sur­dal­ne­go lo­ka­lu, a oprócz trzech i pół me­tra dzie­li­ła nas prze­paść bez­mia­ru nie­szczę­ścia.

W bez­ru­chu, ni­czym gad ja­kiś, ob­ser­wo­wa­łem ją od po­cząt­ku. Na­sze spoj­rze­nia spo­tka­ły się wresz­cie. Lecz cóż to, znad Gom­bro­wi­czow­skiej mej ba­ry­ka­dy nie dość, że nie mo­głem do­strzec ko­lo­ru jej ocząt, to za­raz się też oka­za­ło, iż może to do­brze. Oczy nie­zna­ne­go ko­lo­ru prze­nio­sła bo­wiem na bie­da­ka przy dru­gim sto­li­ku i chy­żo ru­szy­ła ku nie­mu.

To mnie za­sta­no­wi­ło. Czym wte­dy się kie­ro­wa­ła, nie wiem. Może, wy­bie­ra­jąc, uzna­ła, że czy­tam? Nie chcia­ła prze­ry­wać? Dla­te­go wy­bór padł na nie­szczę­śni­ka w ką­cie? Na­stęp­ne jej sło­wa mia­ły jed­nak zdra­dzić po­wód tej de­cy­zji, po­zor­nie po­zba­wio­nej lo­gi­ki.

– Prze­pra­szam – za­ga­iła. – Po­ćwi­czy pan ze mną?

Z pew­no­ścią miał po czter­dzie­st­ce i wy­glą­dał jak łach. Albo jak cie­lę. Nie że­bym po­czuł się ura­żo­ny jej kar­ko­łom­nym wy­bo­rem, ale tak mia­ły się fak­ty. Uza­sad­nio­ne zresz­tą oko­licz­no­ścia­mi, o czym póź­niej. Dość wspo­mnieć, że łach sie­dział sam, prze­gra­ny, ze spusz­czo­ną gło­wą, w nie­wo­li czar­nych my­śli, jak­by drze­miąc, i nie wy­glą­dał na szcze­gól­nie in­te­li­gent­ne­go.

– Po­ćwi­czy? – spy­tał bez­myśl­nie.

W tym po­wtó­rze­niu brak było in­ter­punk­cji, cze­go­kol­wiek z emo­cji, cho­ciaż­by py­taj­ni­ka, tak zda­wał się po­chło­nię­ty my­śla­mi i wy­ob­co­wa­ny. Przy­siągł­bym, że tak wła­śnie wy­glą­da czło­wiek tuż przed sa­mo­bój­czym sko­kiem z wie­żow­ca, mo­stu czy ska­ły.

– No – mała przy­tak­nę­ła na­tych­miast – dia­log. Tekst mam. Do eg­za­mi­nu.

– Do eg­za­mi­nu?

– Uhm. Za pięt­na­ście mi­nut. Naj­lep­si za­gra­ją w fil­mie. Wy­świad­czył­by mi pan… – chwi­lę się waha – wy­świad­czył­byś mi przy­słu­gę?

– Przy­słu­gę?

– Chcia­ła­bym ostat­ni raz po­wtó­rzyć ten dia­log.

– Dia­log?

– Tyl­ko raz. Pro­szę – mała na­ci­ska uro­czo.

Na to męż­czy­zna od­wra­ca wol­no gło­wę w kie­run­ku to­a­le­ty, jak­by chciał uciec, lecz nie spusz­cza wzro­ku z dziew­czy­ny. W tym śla­ma­zar­nym ru­chu jest ja­kiś przy­mus, nie­zro­zu­mia­ła ko­niecz­ność.

– Raz?

– Tak.

– W po­rząd­ku.

I tym mnie zdzi­wił, za­sko­czył i za­cie­ka­wił. Wy­glą­dał prze­cież tak samo jak każ­dy z nas, chłop­ców, męż­czyzn w tej prze­klę­tej chwi­li. Ża­ło­śnie i pod­le. Pró­ba tek­stu wy­da­je się w ta­kich oko­licz­no­ściach na­wet już nie na miej­scu, lecz naj­zu­peł­niej nie­do­rzecz­na. Ni­czym mro­żo­ne po­my­je pite przez rur­kę jak ko­lo­ro­wy drink z pa­ra­sol­ką. A jed­nak zgo­dził się, co mia­ło w so­bie jesz­cze wię­cej z gro­te­ski. Gom­bro­wicz w sam raz, Wit­ka­cy na do wi­dze­nia.

– Za­czy­na się tu­taj. – Dziew­czy­na wska­zu­je pal­cem tekst cie­la­ko­wi. – „Ar­tur, to ko­niec!” – mówi. – A pan… ty czy­tasz na­stęp­ną li­nij­kę. Okej?

– Okej.

– To su­per. Za­czy­naj­my. Ar­tur, to ko­niec!

– Nie ro­zu­miem.

– Ja je­stem Ju­lia, a ty je­steś Ar­tur – wy­ja­śnia nie­szczę­śni­ko­wi jak kro­wie na ro­wie. – Czy­tasz kwe­stię Ar­tu­ra, a ja Ju­lii. I masz po­wie­dzieć – zer­ka do tek­stu – a wła­śnie, ale heca – uśmie­cha się znów – masz po­wie­dzieć „nie ro­zu­miem”.

– Aha – od­po­wia­da cie­lak.

– Ar­tur, to ko­niec!

– Nie ro­zu­miem.

– A do cze­go spro­wa­dza się na­sze ży­cie? – ak­to­recz­ka czy­ta.

– Do cze­go?

Po jego sło­wach dziew­czy­na prze­ry­wa i chwi­lę pa­trzy w twarz cie­la­ko­wi. Jego od­po­wiedź jest jesz­cze bar­dziej bez­myśl­na. Dziew­czę, wi­dać, za­po­mnia­ło tek­stu i pew­nie ża­łu­je wy­bo­ru idio­ty na spa­ring­part­ne­ra do dia­lo­gu. Sy­tu­acja z ab­sur­du zmie­nia się w nie­śmiesz­ną ko­me­dię.

– Cze­kaj, cze­kaj – pro­si ła­cha po chwi­li – nie pod­po­wia­daj. – Mmm… – mru­cząc pod no­sem, wi­dać sta­ra się przy­po­mnieć kwe­stię. – Do ni­cze­go.

– Ni­cze­go? Nie ro­zu­miem – mówi cie­lak.

Za­pa­da ci­sza. Sły­chać je­dy­nie ty­ka­nie ze­ga­ra i prze­ci­na­ją­ce cie­płe po­wie­trze ło­pa­ty wen­ty­la­to­ra pod su­fi­tem. Dziew­czy­na na­gle uświa­da­mia so­bie, co wła­śnie się sta­ło.

– A tak, tak, masz ra­cję. To jest po­wta­rza­ne kil­ka razy – mówi.

Cie­lak wi­docz­nie, spo­glą­da­jąc na kart­kę, za­pa­mię­tał tekst. Nie był trud­ny wpraw­dzie, lecz gość spra­wiał po­zo­ry muła.

– Ja już cię nie ko­cham – dziew­czy­na na­tych­miast do­da­je. – My­śla­łam o tym od daw­na, te­raz je­stem już pew­na. Od­cho­dzę. Nie patrz tak na mnie – traj­ko­cze – nie bądź na mnie zły. Przy­kro mi – do­da­je po krót­kiej pau­zie.

Uśmie­cha się za­do­wo­lo­na. Już pra­wie pa­mię­ta. Męż­czyź­nie jed­nak nie jest do śmie­chu. Jego twarz nie zmie­nia się ani na chwi­lę. Muł zda­je się na­wet nie mru­gać ocza­mi. Mil­czy. Nic dziw­ne­go. Ta pró­ba, lub coś ra­czej na jej kształt, pró­ba pró­by, po­wie­dział­bym, nie ma w so­bie odro­bi­ny ak­tor­stwa. Dzie­wo­ja le­d­wie na­uczy­ła się tek­stu. Na­wet nie re­cy­to­wać, a co do­pie­ro grać – my­ślę.

– Wsta­ję i idę do to­a­le­ty – ak­to­recz­ka, zer­ka­jąc w tekst, wy­ja­śnia ciąg dal­szy – a kie­dy wró­cę, mam ci po­wie­dzieć: „Cóż, idę. Dasz mi bu­zia­ka?”.

– Nie, spa­daj – łach od­po­wia­da na­tych­miast zgod­nie z dia­lo­giem Ar­tu­ra.

– No! I to ko­niec!

Na­stę­pu­je chwi­la mil­cze­nia. Ak­to­recz­ka się cie­szy. Ten pa­trzy tępo w dziew­czy­nę. Wpa­tru­je się w nią ra­czej jak ka­ta­to­nik.

– Nie­za­do­wo­lo­ny, co?

– Nie­zbyt.

– Za­cznij­my od nowa. Ar­tur, to ko­niec! – mówi. – A do cze­go spro­wa­dza się na­sze ży­cie? – po­wta­rza, po­mi­ja­jąc kwe­stię męż­czy­zny. – Ja już cię nie ko­cham. My­śla­łam o tym od daw­na, te­raz je­stem już pew­na. Od­cho­dzę. Nie patrz tak na mnie – ter­ko­cze ni­czym ka­ra­bin ma­szy­no­wy – nie bądź na mnie zły. Przy­kro mi. Cóż, idę. Dasz mi bu­zia­ka?

– Nie, spa­daj.

Dziew­czy­na kiwa gło­wą w uzna­niu jesz­cze bar­dziej za­do­wo­lo­na. Męż­czy­zna od­zy­wa się wła­sny­mi sło­wa­mi:

– Znasz tekst.

– Dzię­ku­ję. Ale brak w nim emo­cji. Spró­bu­je­my raz jesz­cze?

– Jesz­cze raz?

– Tak, pro­szę. Ostat­ni.

– Ostat­ni.

– Tak.

– Do­brze.

– Ar­tur, to ko­niec! – za­czy­na, a w jej sło­wach wresz­cie sły­szę wy­po­wiedź ko­bie­ty od­cho­dzą­cej od męża albo ko­chan­ka. – A do cze­go spro­wa­dza się na­sze ży­cie? – Z tego zda­nia prze­bi­ja jed­nak sztucz­ność ni­czym aspar­tam za­miast cu­kru w ga­zo­wa­nych na­po­jach. – Ja już cię nie ko­cham – mówi, lecz te­raz jest znów bez­na­dziej­nie. – My­śla­łam o tym od daw­na…

– Uśmiech­nij się.

– Co?

– Uśmiech­nij się – cie­lak po­wta­rza.

– Mam się uśmiech­nąć?

– Tak.

– Ale ona go zo­sta­wia, no, tego Ar­tu­ra – wy­ja­śnia cier­pli­wie im­be­cy­lo­wi. – W ta­kiej chwi­li mam uśmiech­nąć?

– Tak.

Sie­dzi w bez­ru­chu ni­czym sza­le­niec ja­kiś, idio­ta bez­sprzecz­ny, cho­ry na ław­ce w par­ku przed szpi­ta­lem dla ner­wo­wo i psy­chicz­nie cho­rych. Po­twier­dza ski­nię­ciem gło­wy. Stu­dent­ka pa­trzy z nie­do­wie­rza­niem na obiekt swo­je­go dzi­wacz­ne­go wy­bo­ru. Za­sta­na­wiam się, czy te­raz ża­łu­je. Trud­no opi­sać jej twarz w tam­tej chwi­li, bo sło­wo „za­sko­czo­na” zbyt płyt­ko od­da­je jej wy­raz. Lecz mimo to, ku mej kon­ster­na­cji, po chwi­li uśmie­cha się, jak obłą­ka­ny jej ra­dzi, i za­czy­na po raz ko­lej­ny:

– Ar­tur, to ko­niec.

– Nie ro­zu­miem.

– A do cze­go spro­wa­dza się na­sze ży­cie? – Uśmie­cha się da­lej.

– Do cze­go?

– Do ni­cze­go.

– Ni­cze­go?

Dziew­czy­na sku­pia wy­si­łek, by za­grać twa­rzą, jak jej po­ra­dził. I bar­dzo do­brze. Świet­nie jej to te­raz wy­cho­dzi – be­stial­sko wy­da­ję wer­dykt. Tym ra­zem w dia­lo­gu do­strze­gam praw­dzi­wą iskrę. To za­czy­na wy­glą­dać re­al­nie – my­ślę. Tym­cza­sem ona da­lej gra wprost fan­ta­stycz­nie.

– Nie ro­zu­miem.

I wte­dy. Tam­ta chwi­la, kie­dy TO wła­śnie się sta­ło. Po­wie­trze w ka­wiar­ni, ruch na uli­cach i na­wet ob­ro­ty ło­pat wen­ty­la­to­ra przy lam­pach zda­ły się na chwi­lę ustać. Wpa­trzo­na w jego spoj­rze­nie opę­ta­ne­go twar­do utkwio­ne w jej wzro­ku. Do­kład­nie wte­dy uśmiech spły­wa z twa­rzy dziew­czy­ny. Męż­czy­zna da­lej, w tej sa­mej po­zie, z nie­zmien­nym wy­ra­zem ob­li­cza wpa­tru­je się w stu­dent­kę, z tą jed­nak róż­ni­cą, że…

– Ja już cię nie ko­cham – od­po­wia­da wol­no, zu­peł­nie in­a­czej. – Od­cho­dzę – do­da­je, zmy­liw­szy tekst, ale nic to, tym przy­pad­ko­wym spo­so­bem na­da­je swej grze cech nie­by­wa­łej, wprost fan­ta­stycz­nej wir­tu­oze­rii, mógł­bym po­my­śleć, gdy­by nie to, cze­go świa­dom by­łem od sa­me­go po­cząt­ku.

Na­raz w jej oczach bły­ska­ją łzy jak dwa szty­le­ty. I sta­je się dla mnie ja­sne, że bu­dzi się gdzieś głę­bo­ko skry­ta w niej dziew­czyn­ka. Że oto ten pro­sty dia­log, to dur­ne: „Ar­tur, to ko­niec” przy­po­mnia­ło jej coś, co nie jest fil­mem, ale pew­nie cier­ni­stym wspo­mnie­niem. A twarz jej mówi, krzy­czy wprost do mnie, że wca­le nie za­po­mnia­nym.

– My­śla­łam o tym od daw­na. – Wi­dzę, że sło­wa z tru­dem przy­cho­dzą jej przez łzy. – Te­raz, te­raz je­stem już pew­na – łka we wciąż nie­wzru­szo­ną twarz szaj­bu­sa. – Nie patrz tak na mnie! – prze­ry­wa na­gle, pod­no­sząc głos.

Sło­wa dziew­czy­nie za­sy­cha­ją w gar­dle. Prze­ły­ka śli­nę. Po chwi­li do­da­je szep­tem:

– Nie bądź na mnie zły.

Lecz zda­nie to drży jak most, po któ­rym to­czy się opa­słe ciel­sko lo­ko­mo­ty­wy. Da­lej jest tyl­ko roz­pacz.

I do­pa­da mnie na­gle strasz­na, acz nie­do­rzecz­na wąt­pli­wość, że oto może to nie być praw­dzi­wy dia­log. Że to tyl­ko świet­na gra ak­to­recz­ki. A fa­cet gra do­brze, bo jego rolą jest mil­czeć. To pro­sta rola prze­cież. W sam raz dla idio­ty. Że łzy, po­cią­gnię­cia no­sem i te jej spoj­rze­nia są uda­wa­ne. Ale nie. Wiem, że jest in­a­czej. Zu­peł­nie in­a­czej.

– Przy­kro mi – koń­czy sce­nę. – Cóż, idę.

Za­wsty­dzo­na wy­cie­ra łzy i spo­glą­da na męż­czy­znę.

– Mu­szę le­cieć – śmie­je się przez płacz.

Męż­czy­zna tym­cza­sem wy­glą­da tak samo jak przed kil­ko­ma mi­nu­ta­mi. Nie ma w nim ani cie­nia za­sko­cze­nia. Nic się nie zmie­nia. Brak choć­by odro­bi­ny szo­ku. Wciąż tak samo jest nie­wzru­szo­ny. Szok jed­nak do­pa­da mnie i bar­ma­na. Te­raz do­pie­ro do­strze­gam, że nie tyl­ko ja TO ob­ser­wo­wa­łem. Uświa­da­miam so­bie, że dla chło­pa­ka za ba­rem rów­nież i ja je­stem jak ogni­wo ja­kie­goś łań­cu­cha, jak część tej oso­bli­wej sce­ny, choć z mo­ich ust nie pada ani jed­no sło­wo.

Stu­dent­ka wsta­je, zdzi­wio­na tym, co prze­ży­ła. Uśmie­cha się de­li­kat­nie, ale wi­dać jest za­wsty­dzo­na. Wy­cho­dzi w po­spie­chu, chy­ba w grun­cie rze­czy za­do­wo­lo­na.

– Dzię­ku­ję – rzu­ca na po­że­gna­nie.

Jej kawa po­zo­sta­je nie­tknię­ta. Ma­cha nam ręką nie­pew­nie, ob­ra­ca się i zni­ka. Se­kun­dę póź­niej zja­wia się ktoś, o kim stu­dent­ka nig­dy ma się już nie do­wie­dzieć. Z ła­zien­ki wra­ca kat ła­cha. Od po­cząt­ku o niej wie­dzia­łem. Wie­dzie­li­śmy wszy­scy z wy­jąt­kiem ak­to­recz­ki. Sły­sze­li­śmy roz­mo­wę baby z cie­la­kiem, ja zza tar­czy mej Por­no­gra­fii, bar­man skry­ty szań­cem bu­fe­tu. Tym­cza­sem tam­ta zbli­ża się pew­nym kro­kiem do nie­cie­ka­we­go, spo­glą­da z uśmie­chem i wzdy­cha głę­bo­ko.

– Cóż, idę.

Nie robi to jed­nak na ni­kim więk­sze­go wra­że­nia, albo wra­że­nie jest tak duże, że nie po­tra­fi­my wła­snym zmy­słom uwie­rzyć.

– Ar­tur, dasz bu­zia­ka?

– Nie, spa­daj.

--

In­spi­ro­wa­ne fil­mem On s’em­bras­se.

Re­ży­se­ria: Pier­re-Oli­vier Mor­nas.

Czwarty dzień grudnia

Spo­glą­dam w ka­len­darz. Su­mie­nie mnie łaje. Po­wi­nie­nem usiąść do kla­wia­tu­ry i pi­sać. Dziś prze­cież 4 grud­nia, nie­dzie­la, we wto­rek bę­dzie Mi­ko­łaj i za­raz świę­ta. Poza tym dziś mam cho­ler­ny de­adli­ne. Mu­szę na­pi­sać opo­wia­da­nie na kon­kurs. Nig­dy nie lu­bi­łem opo­wia­dań, a tym bar­dziej kon­kur­sów. Do tego te­mat ma być świą­tecz­ny. Zna­czy się co – my­ślę? O kar­piach, cho­in­ce albo ko­lej­ny raz wy­świe­tlo­nym, sta­rym jak arka No­ego fil­mie Ke­vin sam w domu w Pol­sa­tow­skim szam­bie, mię­dzy re­kla­ma­mi pod­pa­sek i za­pew­nie­nia­mi, co jest naj­lep­sze dla męż­czy­zny?

Sam wiem, co dla mnie naj­lep­sze. Nikt nie musi mi tego mó­wić. Dziś, Świę­ty Mi­ko­ła­ju, chciał­bym do­stać na­tchnie­nie – drwię z sie­bie, sia­da­jąc w ulu­bio­nym fo­te­lu za­miast przy biur­ku. I nie zno­szę grud­nia i świąt.

Cho­ler­na nie­moc twór­cza. Le­ni­stwo, zna­czy się – my­ślę, spo­glą­da­jąc na czer­wo­ną datę. Cza­sem pew­nie każ­dy pi­sarz ma tak jak ja te­raz. Pi­sać. Jak to pro­sto, słod­ko i po­zy­tyw­nie brzmi! Pię­cio­li­te­ro­wy cza­sow­nik, dwie tyl­ko sy­la­by. Cho­ler­ne na­rzę­dzie tor­tur. Prze­klę­te uczu­cie. Dziś nie dam rady – uspra­wie­dli­wiam wła­sne „ja”. Wolę się na­pić. Kon­kret­nie soku z wód­ką. I to wy­łącz­nie pol­ską. Jest za czy­je zdro­wie wy­pić i przy tym oka­zja na by­cie pa­trio­tą. Są­cząc drin­ka, przy­my­kam po­wie­ki. Po­łą­czy­łem słod­ki smak lat mło­do­ści z gorz­kim sma­kiem wspo­mnień.

Sen przy­cho­dzi pod­stę­pem. Przy­no­si bez­czel­nie re­al­ną pro­jek­cję. Znów mam 20 lat, jesz­cze nie palę 20 pa­pie­ro­sów dzien­nie. Sie­dzę w tym sa­mym fo­te­lu i wiem, że „za­po­mnieć” to duże sło­wo, ale pro­szę wła­śnie o nie…

– Ta­tu­siu, na co pa­trzysz? – Sły­szę głos cór­ki.

– Na za­wo­dy. Mi­strzo­stwa świa­ta w lek­kiej atle­ty­ce.

Jej spoj­rze­nie wę­dru­je na ekran te­le­wi­zo­ra. Marsz­czy brwi i uważ­nie pa­trzy. Chwi­lę sku­pia się na syl­wet­kach spor­tow­ców.

– Ja nie lu­bię atle­ty­ki – od­po­wia­da po chwi­li.

– Lek­kiej atle­ty­ki.

– No wła­śnie. Zresz­tą nie­waż­ne, nie lu­bię i już.

– Dla­cze­go?

– Jest głu­pia. Sport też. Kie­dy bie­ga­my, za­wsze prze­gry­wam – od­po­wia­da, wska­zu­jąc po­sta­ci spor­tow­ców.

– Na pew­no za­wsze?

Dziec­ko za­sta­na­wia się chwi­lę. Wi­dzę w jej ry­sach cząst­kę sie­bie jak na zdję­ciu z dzie­cin­nych lat. We wło­sach do­strze­gam chło­pa­ka, ja­kim by­łem, a w zbyt ob­szer­nych ru­chach nie­po­rad­ność z pierw­szych lat pod­sta­wów­ki. Tym­cza­sem Mag­da prze­chy­la głów­kę z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Masz ra­cję – re­zo­lut­nie od­po­wia­da. – Cza­sem uda­je się wy­grać. Ale wte­dy to też jest głu­pie.

– Dla­cze­go?

– Dla­cze­go i dla­cze­go! Prze­cież to ja­sne jak słoń­ce – od­po­wia­da, wzru­sza­jąc ra­mion­ka­mi. – Kie­dy prze­gry­wam, nie dość, że je­stem zmę­czo­na, to jest mi smut­no. Bie­głam, a ktoś był lep­szy. A to nie jest miłe.

– Ale prze­cież cza­sem wy­gry­wasz.