Długi zew. Dwie rzeki. Tom 1 - Ann Cleeves - ebook + książka
BESTSELLER

Długi zew. Dwie rzeki. Tom 1 ebook

Ann Cleeves

4,3

19 osób interesuje się tą książką

Opis

 

Nowa seria autorki kultowego cyklu szetlandzkiego!

W Północnym Devonie trwa pogrzeb ojca Matthew Venna. Detektyw przygląda się uroczystości z oddali – nie byłby tam  mile  widziany.  Przecież  sam  postanowił  opuścić Bractwo. Gdy odwraca się, aby odejść, porzucając raz na zawsze ewangelicką wspólnotę, odbiera telefon od jednego ze  współpracowników.  Z  rozmowy  dowiaduje się, że na pobliskiej plaży znaleziono ciało mężczyzny z wytatuowanym na ramieniu ptakiem.

Ta sprawa wciągnie Matthew z powrotem do społeczności, którą za wszelką cenę chciał opuścić, i odkryje mroczne tajemnice jej przeszłości.

Gęsta sieć podejrzeń powoli oplata małą społeczność, ujawniając skrzętnie skrywane grzechy. Ann Cleeves po raz kolejny udowodniła, że jest mistrzynią w snuciu kryminalnych intryg.

Hanna Greń

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (198 ocen)
98
74
18
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dragon_library73

Całkiem niezła

• długi zew który zamiast rezonować zostawia po sobie pustkę • 🤍 Czego oczekujecie od thrillera? Ja wymagam emocji: chce czuć szok przy opisie zwłok, podziw dla zabójcy za spryt oraz adrenaline przy łapaniu go. 🤍 Jeśli mam być całkowicie szczera to czytając "Długi zew" od autorki cyklu Szetlandzkiego, nie czułam totalnie nic. Zabójstwo nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia, ofiara nie wzbudziła u mnie współczucia a sama intryga była nudna jak flaki z olejem. Do tego zakończenie było na zasadzie cudownego olśnienia - żadnych nowych poszlak, burzy mózgów - nic się nie stało ale Matthiew nagle zrozumiał, że osoba odsunięta od śledztwa jest kluczowa do rozwiązania zagadki. Zniesmaczył mnie taki zabieg. Do tego jestem zawiedziona - liczyłam na mocny, ciężki motyw sekty a w sumie Bractwa Barum w książce nie było. Wątek był płaski, w ogóle nierozwinięty, przez co nic nie wnosił do fabuły. 🤍 Czy jednak żałuję, że sięgnęłam po "Długi zew"? Nie, bo książka ma też swoje plusy. Autorka ma l...
10
KarolinaSzypelt_1

Nie oderwiesz się od lektury

Bez mgieł i skał Szetlandów, ale nadal ze świetnie skonstruowaną akcją. Jest też subtelnie zarysowany świat uczuć bohaterów, pragnienia, potrzeby i lęki.
10
BMLis

Dobrze spędzony czas

Dobry, klasyczny kryminał, szału nie ma.
00
Caudi

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa fabuła . Sprawiedliwy koniec. Polecam
00
aniach24

Dobrze spędzony czas

Sama książka ciekawa, ale na początku byłam bliska zrezygnowania z czytania. Coś tutaj jest nie tak, może z tlumaczeniem. Niektóre zdania nie mają sensu, nie sądzę że to wina autorki, ponieważ wcześnie czytałam kilka jej książek i nie było tego problemu.
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Long Call

Copyright © Ann Cleeves, 2019

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

 

Redaktor prowadzący: Szymon Langowski

Marketing i promocja: Greta Kaczmarek

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Joanna Pawłowska, Agata Tondera

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Fotografie na okładce:

Anthony DELANOIX,

Conrad Ziebland,

Janine Robinson © Unsplash

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66657-97-7

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Issy, Martina, Paula i Sue,

bez których książka ta nigdy by nie powstała

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

 

 

 

 

 

 

W dniu, w którym znaleziono zwłoki na brzegu, Matthew Venna prześladowały myśli o śmierci i umieraniu. Stał przed Krematorium Północnego Devonu na przedmieściu Barnstaple, nad rabatą fioletowych krokusów rozpościerających się niczym jeziorko przy jego stopach, i obserwował z oddali karawan wiozący jego ojca do domu pogrzebowego. Kiedy mała grupka żałobników zniknęła w środku, podszedł bliżej. Nikt nie kwestionował jego prawa, aby tu się znajdował. Wyglądał jak godny szacunku mężczyzna, taki, który nosi garnitury i stonowane krawaty, przedwcześnie posiwiały i stateczny. Żaden awanturnik czy człowiek łamiący zasady. Matthew pomyślał, że mógłby być pastorem, który trochę się spóźnił na mszę. Albo nieśmiałym uczestnikiem pogrzebu, zawstydzonym i ze skruszoną miną, o delikatnej skórze i smutnym spojrzeniu. Ktoś obcy, kto widziałby go po raz pierwszy, mógłby oczekiwać od niego współczucia i odrobiny pociechy. W rzeczywistości Matthew był pełen gniewu, ale już dawno temu nauczył się ukrywać emocje.

Spojrzał w dół, upewniając się, że nie zadeptał kwiatów, a potem ruszył pomiędzy nagrobkami w kierunku ścieżki. Drzwi do domu pogrzebowego zostawiono otwarte – jak na tak wczesną porę roku był ciepły dzień – i słyszał odbywające się wewnątrz nabożeństwo. Głęboki, pełen przejęcia tembr głosu, który poznałby wszędzie: Dennis Salter zagrzewający swoje wojska, przekonujący je, że Andrew Venn jest w niebie i nawet jeśli jest im przykro, nie powinni smucić się odejściem ich brata. Potem rozległy się ciężkie sapnięcie organów elektrycznych i powolna, spokojna melodia pieśni, którą Matthew rozpoznawał, choć nie potrafił jej nazwać. Wyobraził sobie Alice Wozencroft zgiętą wpół nad klawiaturą, ubraną całkowicie na czarno, z dłońmi o palcach jak szpony, nosem przypominającym dziób ptaka. Przywodziła na myśl wronę tak bardzo, jak tylko to możliwe. Była stara, nawet kiedy był jeszcze chłopcem, z racji tradycji rodzinnej członkiem Bractwa Barum. Radością i nadzieją jego rodziców na przyszłość. A teraz okazał się wyrzutkiem. Trwał pogrzeb jego ojca, on jednak nie byłby na nim mile widziany.

Pieśń zakończyła się ponurymi nutami; odwrócił się, by odejść. Wkrótce nabożeństwo się zakończy. Trumna z ciałem jego ojca przesunie się za zasłonę i zostanie zmieniona w popiół. Mała grupka przeważnie starych kobiet zbierze się na słońcu, żeby porozmawiać, a potem być może pójdą do domu jego matki na herbatę i domowe ciasta. Małe kieliszeczki słodkiego sherry. Może mimochodem ktoś wymieni jego imię. Ci ludzie będą rozumieli, że pogrążonej w smutku kobiecie może brakować w takim momencie jedynego syna, ale mimo całego współczucia nikt nie będzie miał wątpliwości, że nie powinien zostać zaproszony. Sam postanowił opuścić Bractwo.

Matthew stał przez chwilę, rozmyślając o tym, że jego brak wiary nie był wynikiem wyboru. Wątpliwości były rakiem, który rozwijał się nieproszony. Odpędził od siebie poczucie winy, które wciąż gdzieś w nim tkwiło, fizyczne niczym ból zęba. Źródło jego gniewu. Poszarpane resztki wiary, które zmuszały go do myślenia, że ojciec – jego duch lub dusza – może obserwować go z jakiegoś miejsca, wciąż rozczarowany synem. A potem ruszył szybkim krokiem do samochodu.

Telefon zadzwonił, gdy już niemal do niego dotarł. Oparł się o mur cmentarza, wystawiając twarz do słońca. Dzwonił Ross May, kolega posterunkowy. Energia Rossa męczyła Venna. Matthew czuł, jak z sykiem mknęła przez eter do jego ucha. Ross uwielbiał chodzić, krzyczeć i podnosić ciężary. Należał do miejscowego klubu biegaczy i do drużyny rugby. Miał wrażenie, że stale grał zespołowo. Wszędzie – z wyjątkiem pracy.

– Szefie? Gdzie jesteś?

– Poza domem. – Matthew nie był w nastroju, by informować Rossa Maya o miejscu swojego pobytu.

– Możesz tu wrócić? Ktoś znalazł zwłoki na plaży koło Crow Point. Twoja okolica.

Matthew zastanowił się chwilę.

– Wypadek? – To się zdarzało, nawet przy bezwietrznej pogodzie. Pływy w tym miejscu były zdradliwe. – Ktoś wypadł z łódki i wyrzuciło go na brzeg?

– Nie. Ubranie było suche i ciało znaleziono powyżej linii przypływu. I ma ranę kłutą. – Matthew jak dotąd słyszał Rossa tak podnieconego tylko przed wybiegnięciem na ważny mecz.

– Gdzie jesteś?

– W drodze. Jen jedzie ze mną. Dopiero co dostaliśmy wiadomość. Na miejscu jest pies, który przyjechał tam po zgłoszeniu. Podobnie jak ty, centrala uważa, że mógł to być wypadek.

Pies. Matthew powstrzymał się od skrytykowania braku szacunku do kolegi. Będziesz dalej tak mówił o koledze funkcjonariuszu, to sam wrócisz do chodzenia w mundurze. Ale to nie był właściwy moment. Matthew wciąż był nowy w zespole. Zachowa swój komentarz do następnej oceny okresowej. Poza tym Ross był pupilkiem nadkomisarza i warto było zachować ostrożność w rozmowach z nim.

– Spotkamy się na miejscu. Zaparkuj na końcu płatnej drogi i pójdziemy stamtąd na piechotę. – Ostatnią rzeczą, której by chcieli, było ugrzęźnięcie samochodu w piasku na ścieżce do cypla.

Na początku sezonu ruch turystyczny był niewielki. W połowie lata Venn jechałby do domu z komendy policji w Barnstaple ponad godzinę tuż za jakimś wielkim samochodem blokującym wąskie drogi, który wyglądałby absurdalnie nawet na londyńskim przedmieściu, gdzie był zarejestrowany. Dzisiaj przemknął po nowym moście na Taw, w górze rzeki dostrzegł Rock Park i szkołę, do której chodził. Był wtedy marzycielem uciekającym w opowieści, zatracającym się w długich, samotnych spacerach. Wyobrażającym sobie, że jest przyszłym poetą. Nikt inny nie postrzegał go w ten sposób. Był anonimowym dzieckiem, jednym z tych, o którym łatwo zapominają nauczyciele i inni uczniowie. Kiedy kilka lat temu pojawił się na zjeździe koleżeńskim, uświadomił sobie, że miał niewielu prawdziwych przyjaciół. Był zbyt wielkim konformistą, zbyt bogobojnym, by wyszło mu to na dobre. Rodzice powtarzali, że zostanie wielkim kaznodzieją, i wierzył im.

Ocknął się, gwałtownie wracając do teraźniejszości, gdy wjechał do Braunton. Dorastał w tej wiosce. Teraz sprawiała wrażenie małego miasteczka, nie na samym wybrzeżu, jakby bramy do niego. Dzieciaki wychodziły ze szkoły. Usiłował zapanować nad zniecierpliwieniem przy światłach w centrum. Potem skręcił w lewo, w kierunku ujścia, gdzie Taw zbliżała się do Torridge i wpadała do Atlantyku. W oddali na północy widniał fragment masywu Baggy Point, z białym sześcianem wielkiego hotelu tuż poniżej linii horyzontu. Monumentalnego, ale jednocześnie z tej odległości i przy takim oświetleniu jakby niematerialnego.

Jak powiedział Ross, to było jego terytorium, ale ponieważ zbliżał się do miejsca przestępstwa, Matthew zwracał uwagę na szczegóły. Mały kompleks przemysłowy, w którym produkowano deski surfingowe i eleganckie ubrania turystyczne, pasiaste pola przywrócone do życia, aby można było dostarczać przyjezdnym i wczasowiczom warzyw z tak modnych upraw ekologicznych. Droga zwężała się. Po obu jej stronach tkwiły murki z ułożonych bokiem kamieni, z żywopłotami na szczycie. Już widać było wierzbowe bazie, a wkrótce pojawią się pierwiosnki. W zasłoniętych od wiatru częściach ich ogrodu były w pełnym rozkwicie. Kiedy Matthew dotarł do mokradeł, niebo jakby się powiększyło i jak zawsze jego nastrój się poprawił. Gdyby nadal wierzył we Wszechmogącego, być może uznałby swoją reakcję na tę przestrzeń i światło za przeżycie religijne. Zima była mokra, a rowy oraz jeziorka – pełne po brzegi, przyciągały mewy i ptaki brodzące. Równiny wciąż były w zimowych barwach – szare, brązowe i oliwkowe. Nie widziało się stąd morza, ale kiedy Venn wysiadł z samochodu, był w stanie wyczuć jego zapach, a podczas sztormu mógłby również je usłyszeć – grzywacze łamiące się na długiej plaży ciągnącej się wiele mil w kierunku wioski Saunton.

Wjechał na płatną drogę prowadzącą do rzeki i zobaczył stojącego przy niej funkcjonariusza w mundurze oraz samochód patrolowy zaparkowany na poboczu naprzeciwko domku poborcy myta. Policjant już miał dać znak, że ma zawrócić, ale rozpoznał go i podniósł szlaban. Matthew przejechał trochę dalej, zatrzymał się i nacisnął guzik opuszczający szybę.

– Byłeś pierwszy na miejscu zdarzenia?

– Tak, zgłoszono je jako wypadek. – Mężczyzna był młody i wyglądał, jakby zbierało mu się na mdłości. Matthew nie pytał, czy to jego pierwsze zwłoki, ale z całą pewnością po raz pierwszy miał do czynienia z morderstwem. – Pańscy koledzy już tam są. Postawili mnie tutaj, żebym trzymał ludzi z daleka.

– Bardzo słusznie. Kto znalazł ciało?

– Kobieta spacerująca z psem. Mieszka w jednym z tych nowych domów w Chivenor. Załatwiła z sąsiadką, żeby odebrała jej dziecko ze szkoły, ale chciała być na miejscu, kiedy wróci. Sprawdziłem więc jej tożsamość, zapisałem adres i numer telefonu i pozwoliłem jej odejść. Mam nadzieję, że dobrze zrobiłem.

– Doskonale. Nie ma potrzeby, żeby się tu kręciła. – Venn umilkł na chwilę. – Czy są tam jakieś inne samochody?

– Już nie. W chwili, kiedy przyjechałem, para w starszym wieku wróciła do swojego volvo. Spisałem ich nazwiska, adresy i numery rejestracyjne, ale poszli na spacer w innym kierunku i twierdzą, że nic nie widzieli. Wciąż jeszcze uważałem, że był to wypadek, więc nie wypytywałem ich za bardzo i pozwoliłem im odjechać.

– Nie wiem, na jak długo tu utkniesz – oznajmił Matthew. – Przyślę kogoś na zmianę, jak tylko będzie to możliwe.

– Nie ma problemu. – Funkcjonariusz ruchem głowy wskazał domek. – Musiałem im wyjaśnić, co się stało; już tu byli i zaproponowali herbatę. Powiedzieli, że będą mieli oko na drogę, jeżeli będę musiał pójść do toalety.

– Wrócę, żeby z nimi porozmawiać. Możesz ich poprosić, żeby pozostali na miejscu, dopóki z nimi nie pogadam?

– Och, nie przepuściliby takiej okazji za nic w świecie.

Matthew skinął mu głową i pojechał dalej. Okno miał nadal opuszczone i teraz słyszał fale rozbijające się na plaży i krzyk mewy srebrzystej, dźwięk, który przyrodnicy nazywali „długim zewem”, zawsze sprawiający na nim wrażenie nieartykułowanego wrzasku bólu. Słychać było też dźwięki dobiegające z domu. Droga zakręcała i mógł go zobaczyć. Ich dom. Biały i niski, osłonięty przed najgorszymi wiatrami szpalerem pochylonych jaworów i głogów. Dom rodzinny, chociaż jeszcze nie mieli rodziny. Było to tematem rozmów i wisiało w powietrzu. Być może byli zbyt egoistyczni. Kupili to miejsce tanio, ponieważ było narażone na zatopienie. W przeciwnym razie nigdy nie byłoby ich na nie stać. Gdyby przyszedł wysoki przypływ i wichura z zachodu, wał ochronny mógłby zostać przerwany i wody Taw zalałyby mokradła. A wtedy znaleźliby się na wyspie. Ale widok i przestrzeń równoważyły ryzyko.

Nie zatrzymał się, aby otworzyć bramę do ogrodu, ale jechał dalej, do chwili, gdy zobaczył samochód Rossa. Wtedy zaparkował. Wspinał się na wąski szereg wydm do chwili, kiedy mógł spojrzeć w dół, na wybrzeże. Rzeka w tym miejscu była szeroka i trudno było zgadnąć, gdzie kończy się Taw, a zaczyna Atlantyk. Nieco dalej przed nim druga rzeka Północnego Devonu, Torridge, wpadała do morza w Instow. Crow Point wychodził w wodę po tej stronie ujścia, obecnie kruchy, zerodowany przez pogodę i wodę, dostępny jedynie na piechotę. Słońce wisiało nisko, barwiąc złotem powierzchnię morza i rzucając długie cienie. Zmrużył oczy, aby dostrzec postacie w oddali. Maleńkie figurki jak na obrazach Lowry’ego, niemal zagubione w rozległej perspektywie piasku, morza i nieba. Zszedł z wydmy na plażę i poszedł w ich kierunku, tuż poniżej linii przypływu.

Stali w pewnej odległości od ciała, czekając na przybycie anatomopatologa i techników kryminalistycznych z ochronnym namiotem. Matthew pomyślał, że mają szczęście, bo dzień jest bezwietrzny, a zwłoki znaleziono na suchym piasku, daleko od wody. Wichura zerwałaby odsłonięty ze wszystkich stron namiot i poniosła go w pół drogi do Ameryki, a wysoki przypływ zabrałby ciało. Nie było presji czasu, bo tylko spacerowicze i wyprowadzający psy mogli chcieć odzyskać plażę. Pozostawała jedynie zwyczajna potrzeba, aby jak najszybciej poinformować krewnych o śmierci bliskiego i rozpocząć dochodzenie.

Jen i Ross wypatrywali go i Jen pomachała ręką, gdy tylko zszedł na brzeg. Tkwiący w Matthew purytanin nie akceptował postawy Jen, pracującej z nim sierżant. Urodziła dzieci w zbyt młodym wieku, uwolniła się od toksycznego męża i wyrzekła się swoich związków z Północą, aby dostać posadę w Policji Hrabstw Devon i Kornwalia. Teraz miała już nastoletnie dzieci i cieszyła się przyjemnościami życia, które ominęły ją, gdy była dwudziestolatką. Ostro imprezowała i popijała. Gdyby była mężczyzną, można by ją nazwać drapieżnikiem. Ruda i zapalczywa, sprawna i bardzo ładna, lubiła, kiedy jej mężczyźni byli tacy sami. Ale wbrew swoim uprzedzeniom Venn podziwiał jej odwagę i ducha. Wnosiła do firmy wesołość i śmiech i była najlepszym detektywem, z jakim do tej pory pracował.

– No i co tu mamy?

– Trudno powiedzieć, dopóki nie będziemy mogli obejrzeć go dokładnie. – Ross odwrócił się w stronę ofiary.

Matthew spojrzał na mężczyznę. Leżał na plecach na piasku i widać było ranę na piersi, zaplamione krwią ubranie.

– Jak ktokolwiek mógł pomyśleć, że to wypadek?

– Kiedy znalazła go ta kobieta, leżał na brzuchu – wyjaśnił Ross. – Mundurowy obrócił go na plecy. – Przewrócił oczami, ale Matthew domyślał się, co zaszło. Leżący w pierwotnym położeniu człowiek mógł wyglądać jak ofiara wypadku, a funkcjonariusze z lokalnych posterunków nie mieli zapewne dość doświadczenia z niewyjaśnionymi zgonami.

Mężczyzna ubrany był w wypłowiałe dżinsy, krótką dżinsową kurtkę nałożoną na czarny podkoszulek oraz buty, które widziały już lepsze czasy, ze startymi podeszwami i prawie z dziurą na pięcie. Włosy miał pokryte piaskiem, trudno było ustalić ich barwę. Na karku miał wytatuowanego ptaka. Matthew nie był specjalistą, ale ptak miał długie skrzydła. Może głuptak albo albatros przedstawiony w delikatnych odcieniach szarości. Venn uznał, że ofiara jest drobnej budowy ciała i nie wygląda na kogoś w podeszłym wieku, ale trudno było zgadnąć coś więcej. Ross wiercił się jak dziecko z ADHD. Stanie nieruchomo było dla niego torturą. Trudno, pomyślał Matthew. Najwyższa pora, abyś nauczył się z tym żyć. W Rossie było coś z rozpieszczonego uczniaka. Miał nażelowane włosy, nosił markowe koszule i nie był w stanie zrozumieć innych sposobów widzenia świata. Sprawiał wrażenie zawsze pewnego siebie. Małżeństwo z Melanie, którą Jen nazwała kiedyś idealnym modnym dodatkiem, nie zmieniło go. Podziw żony co najwyżej podbudował jego przerośnięte ego.

– Mam zamiar porozmawiać z ludźmi, którzy mieszkają w domku poborcy myta. Bramka jest obecnie automatyczna, po prostu wrzuca się monety do pojemnika, ale znają stałych klientów i mogli zobaczyć coś nietypowego. – Matthew odwrócił się już, żeby wrócić wzdłuż brzegu do samochodu i rzucił przez ramię: – Jen, idziesz ze mną. Ross, poczekaj na patologa. Daj mi znać, kiedy przyjedzie.

Widząc kątem oka rozczarowaną minę Rossa, poczuł idiotyczną, dziecinnie złośliwą radość.

 

 

 

 

 

 

Rozdział drugi

 

 

 

 

 

 

 

Maurice Braddick martwił się o córkę. Pracownik z ośrodka opieki dziennej zasugerował, aby pozwolić Lucy na więcej samodzielności. Opiekunka społeczna zaproponowała, aby pozwolić Lucy na więcej samodzielności: Pozwól jej samej wracać autobusem z miasta. Zadbamy, żeby była w odpowiednim czasie na przystanku, a ty mieszkasz na końcu trasy. Nie ma obawy, że Lucy pomyli przystanki. Będzie mogła dojść do domu ulicą. Zna drogę.

Maurice wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Lucy miała obecnie trzydzieści lat, a on osiemdziesiąt. Starzał się. Lucy była późnym dzieckiem, jak powiedziała Maggie, małym cudem. Ale teraz Maggie nie żyła, a on nie był już tak silny jak kiedyś. Zawsze uważał, że on odejdzie pierwszy, ponieważ by od niej dziesięć lat starszy. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że to on ją przeżyje i będzie musiał podejmować decyzje, trzymać wszystko razem. Opiekunka społeczna uważała, że nie będzie w stanie długo zajmować się swoją dużą, uroczą, ale bezradną córką, ponieważ miała problemy z przyswajaniem wiedzy. Uważała, że Maurice powinien zadbać o to, co się stanie z Lucy, kiedy go zabraknie. Może było to rozsądne, ale on sam uważał, że opiekę społeczną mniej obchodzi samodzielność Lucy, a bardziej oszczędzanie na taksówkach opłacanych przez zarząd.

Od wprowadzenia tych nowych procedur każdego dnia czekał przy oknie, wypatrując córki idącej uliczką. Mieszkali w małym domu na skraju wioski Lovacott. Żył w nim razem z Maggie od chwili zawarcia małżeństwa. Wtedy stanowił własność rady miejskiej, ale kiedy zmieniły się przepisy, kupili go jako inwestycję dla Lucy. Był to bliźniak na końcu szeregu ośmiu budynków ustawionych łukiem wokół kawałka trawy, na którym dzieciaki czasem grały w piłkę. Z tyłu był długi ogród z widokiem na dolinę i dalej, na Exmoor. Obecnie Maurice spędzał większość czasu właśnie tutaj. Hodował warzywa i miał pół tuzina kur. Dorastał na farmie i pracował jako rzeźnik w sklepie w Barnstaple. Wiedział więc wszystko o zwierzętach domowych – żywych i martwych. Lucy nie przepadała za zdrową żywnością, ale niekiedy można było ją namówić na to, by sama zerwała parę liści sałaty albo przyniosła parę jajek z kurnika. Na chwilę zamyślił się, żałując, że dawne Barnstaple odeszło w przeszłość. Wtedy w uliczce rzeźników pełno było sklepów z mięsem i wędlinami. Obecnie w sklepikach wychodzących na plac targowy znajdowały się eleganckie delikatesy i miejsca, gdzie sprzedawano badziewie dla turystów. Nie pozostał ani jeden prawdziwy rzeźnik.

Stał w oknie pokoju dziennego, ponieważ stąd najlepiej widział drogę z wioski. Za każdym razem, gdy tylko dostrzegł, jak córka wychodzi zza rogu, cofał się, żeby nie zorientowała się, że czeka na nią i się martwi. Na parapecie ustawiono zdjęcie Lucy, jedno z jego ulubionych. Stała między dwiema przyjaciółkami – Chrissie Shapland, która też miała zespół Downa, i młodą Rosą Holsworthy. Obejmowały się. Uśmiechały się do obiektywu. Znowu wyjrzał na zewnątrz, ale wciąż nie było widać Lucy idącej drogą.

Jeżeli po południu padało, Maurice był zadowolony, ponieważ dawało mu to pretekst, żeby pojechać na przystanek i poczekać na autobus. Lucy nie lubiła moknąć. Jeśli jednak było słonecznie jak dzisiaj, czekał. Przekonał się, że zawsze lepiej robić, co mu mówiono, a poza tym uwielbiał triumfalny uśmiech Lucy wychodzącej zza rogu z torbą przewieszoną przez ramię, dumnej, że dotarła samodzielnie do domu. Na jej widok od razu poprawiał mu się nastrój. Dzisiaj trochę się spóźniała. Autobus powinien był przyjechać dwadzieścia minut temu, a z przystanku do domu szło się dziesięć. Właśnie zastanawiał się, czy nie podejść do szosy, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, kiedy wreszcie pojawiła się, pulchna jak pączek, ubrana w żółtą sukienkę, którą tak lubiła.

Kiedy podeszła bliżej, pomachała mu, ale nie uśmiechnęła się szeroko. Być może dojście do domu stało się rutyną, a może nawet niemiłym obowiązkiem. Lucy nigdy nie przepadała za ćwiczeniami fizycznymi. Również w tej sprawie opiekunka społeczna go dręczyła. Zauważyliśmy, że Lucy przybiera trochę na wadze, panie Braddick. Powinien pan uważać na to, co je, ograniczyć wszystkie tłuszcze i cukier. Ani trochę czekolady! A może będzie pan zabierał ją na pływalnię? Cieszy się, kiedy idą tam z ośrodka. A może chodzilibyście razem na spacery, kiedy pogoda jest dobra? Maurice pomyślał, że łatwo im doradzać. Nie musieli znosić jej dąsów, kiedy nie mogła postawić na swoim. I doprawdy, co komu szkodzi to, że dziewczyna lubi mieć kawałek ciasta do herbaty? Poza tym on sam też nie bardzo lubi spacerować i nigdy nie nauczył się pływać.

Poszedł do drzwi frontowych, żeby przywitać ją po wejściu.

– Wszystko w porządku, panienko? Może nastawię czajnik i opowiesz mi, jak minął dzień? – Od kiedy przeszedł na emeryturę, Lucy miała bogatsze życie towarzyskie niż on i lubił słuchać, jak opowiada o tym, co robiła. To była jakaś odmiana od telewizji. To Maggie nawiązywała przyjaźnie i teraz już większość jej znajomych z wioski przestała utrzymywać z nim kontakt. Niektórzy przyszli do niego po jej śmierci, ale nie wiedział, o czym z nimi rozmawiać. Po prostu chciał wtedy być sam, teraz jednak uznał, że ucieszyłoby go ich towarzystwo.

Lucy przełożyła nad głową pasek torby i zdjęła fioletowy kardigan, który miała na swojej żółtej sukience.

– Dziś nie było w autobusie mężczyzny.

– Ooo? – Stał w kuchni, czajnik był włączony i nie poświęcił jej pełnej uwagi. Otworzył puszkę z herbatnikami i postawił na stole. – Co to za mężczyzna?

– Mój przyjaciel. Przez większość dni siada obok. Rozśmiesza mnie. – Poszła za Maurice’em do kuchni i stanęła oparta o framugę drzwi. Mówiła zmartwionym tonem i teraz słuchał w skupieniu. Już kiedy widział, jak bez uśmiechu idzie w kierunku domu, uświadomił sobie, że zdarzyło się coś niedobrego. – Czekałam, kiedy wysiadłam z autobusu, bo mógł przyjść, żeby tam się ze mną spotkać.

– Znasz go z Woodyard? – Lucy nie była jedyną osobą z ośrodka dziennej opieki, którą zachęcano do większej samodzielności.

Pokręciła głową.

– Nie przychodzi do ośrodka dziennej opieki. Ale widziałam go przedtem. W autobusie. Zdradza mi tajemnice. – Znowu zmarszczyła brwi. Miała idealną wymowę z Północnego Devonu, podobnie jak on. Zawiesistą jak śmietana, którą zbierała z mleka jego matka. Nie zawsze zrozumiałą dla obcych, ale mu odpowiadała, pasowała do jej nastrojów.

– Skąd jest, panienko? – Maurice’owi się to nie podobało. Lucy była ufną osobą. Każdy, kto okazywał jej życzliwość, był potencjalnym przyjacielem. Albo chłopakiem. Maggie swego czasu usiłowała z nią o tym rozmawiać, o ludziach, których może przytulać, i o takich, od których powinna trzymać się z daleka, ale on nie potrafił znaleźć właściwych słów.

– Nie wiem. – Odwróciła wzrok. – Po prostu widuję go. – Wyraźnie dawała znać, że nie ma ochoty odpowiadać na pytanie. Kiedy zechciała, potrafiła być uparta jak muł.

Maurice odwrócił się i spojrzał na nią.

– Czy zrobił kiedyś coś złego? Sprawił ci jakąś przykrość?

Pokręciła głową i usiadła ciężko.

– Nie! – Jakby taki pomysł był absurdalny. – To mój przyjaciel. – Twarz miała wciąż zaczerwienioną od wysiłku spowodowanego dojściem do domu.

– I nie zrobił niczego niewłaściwego? Nie dotykał cię? – Maurice starał się, by w jego głosie nie zabrzmiał niepokój. Lucy lepiej wyczuwała ton głosu rozmówcy, niż rozumiała słowa.

– Nie, tato. Zawsze był dla mnie miły. – I znowu na jej twarzy pojawił się ten cudowny uśmiech, który rozświetlał pokój i sprawiał, że świat wydawał się lepszy.

Maurice poczuł ulgę. Nie wiedział, jak dałby sobie radę, gdyby ktoś skrzywdził jego córkę. Przed śmiercią Maggie obiecał jej, że zawsze będzie opiekował się Lucy. Przez chwilę widział we wspomnieniach przegrzany pokój w hospicjum. Maggie, chuda i koścista, z włosami tak cienkimi, że prześwitywała przez nie różowa skóra, ściskająca jego rękę. Przejęta. Domagająca się, by przysiągł. Powinna znać go lepiej, wiedzieć, że kocha Lucy tak bardzo jak ona. I być może wiedziała – potem uśmiechnęła się, przeprosiła go, podniosła jego dłoń do ust i pocałowała. Odpędził od siebie to wspomnienie.

– Dawał mi słodycze – powiedziała Lucy. – Każdego dnia w autobusie dawał mi słodycze.

To znowu wzbudziło niepokój Maurice’a. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do opiekunki społecznej i nie powiedzieć jej, że Lucy nie jest bezpieczna, gdy jeździ sama autobusem. Jeżeli będzie musiał, uciuła jakieś pieniądze i sam będzie płacił za taksówkę.

– A gdzie ten mężczyzna zazwyczaj wysiadał z autobusu? – Maurice postawił przed Lucy kubek z herbatą. Lubiła słabą i z dużą ilością mleka.

– Tutaj – odpowiedziała. – Ze mną. Dlatego się spóźniłam. Czekałam, bo pomyślałam sobie, że może przyjechał innym autobusem i przyjdzie, żeby się ze mną spotkać.

– Może w takim razie zobaczysz go w wiosce?

Wyciągnęła rękę i wzięła herbatnik z puszki. Kiwnęła głową, ale Maurice widział, że przestała zwracać na niego uwagę. Teraz była z tatusiem, miała swoją herbatę, ciasteczko i wydawało się, że zapomniała o tym mężczyźnie. Wszelkie myśli, które mogłyby ją niepokoić, zniknęły.

 

 

 

 

 

 

Rozdział trzeci

 

 

 

 

 

 

 

Kobieta otworzyła drzwi domku poborcy myta, niemal zanim zdążyli wysiąść z samochodu. Była w niej jakaś głodna, desperacka żądza informacji.

– Jestem komisarz Venn – oświadczył Matthew. – A to sierżant Rafferty.

– Hilary i Colin Marstonowie. Przyszliście w sprawie zwłok. – Zmierzyła ich wzrokiem. – Jesteście detektywami. Ten wasz człowiek powiedział, że to nagła śmierć. Ale nie z przyczyn naturalnych, prawda?

– Czy moglibyśmy wejść i zadać parę pytań?

– Oczywiście. – Cofnęła się, wpuszczając ich do korytarza. Przed schodami na dole stała para gumiaków, na kołku wisiała impregnowana kurtka, a obok niej elegancki, czarny płaszcz, który wydawał się w tym domku dziwnie nie na miejscu.

Trudno było określić wiek kobiety. Miała ufarbowane, niemal czarne włosy i makijaż. Sporo po pięćdziesiątce? A może tuż po sześćdziesiątce? – zastanawiał się Venn. Była grubokoścista, silna i wyższa od mężczyzny stojącego za nią w korytarzu. Ubrana była w czarne spodnie i czarny żakiet założony na białą bluzkę. Typowy ubiór managerów średniego szczebla, pomyślał. Płaszcz musiał należeć do niej. I znowu strój sprawiał wrażenie nieodpowiedniego tutaj, na skraju mokradeł.

Jej mąż wyglądał na bardziej pasującego do tego miejsca. Był niski, krągły, wełniany sweter opinał mu się na brzuchu. Matthew uznał, że wprowadzili się tu niedawno, mieli lekko wyczuwalną wymowę z English Midlands, a on sam pamiętał poprzednich mieszkańców – małżeństwo w podeszłym wieku, które wychodziło, aby pobrać opłatę i pogawędzić trochę w Boże Narodzenie. Być może założono automatyczny szlaban, ponieważ staruszkowie odeszli na emeryturę. A może któreś z nich zmarło. Venn miał wrażenie, że dziś myśli tylko o śmierci. Kobieta wprowadziła ich do pokoju dziennego, mężczyzna również wszedł do środka. Pomieszczenie było zagracone, trochę nieporządne. Niezadbane. Zupełnie jakby byli tu tymczasowo. Matthew zastanawiał się, dlaczego tu zamieszkali. Przez chwilę wszyscy siedzieli w niezręcznym milczeniu, przyglądając się sobie nawzajem nad niskim stolikiem z pomarańczowego drewna sosnowego.

Jen Rafferty odezwała się pierwsza, podczas gdy on nadal przyglądał się wnętrzu.

– Czy moglibyście państwo powtórzyć nazwiska, żebyśmy mogli je zanotować?

– Hilary – odpowiedziała kobieta. – Hilary Marston, a to mój mąż, Colin. – Zaczęła mówić dalej i ciekawość Matthew została zaspokojona bez konieczności zadawania jakichkolwiek pytań. – Colin przeszedł na wcześniejszą emeryturę, a właściwie jego etat został zredukowany. Pracował w zespole prawników u producenta samochodów. Teraz oczywiście wszystko się zmieniło. Opiera się na podwykonawstwie, nikomu nie zależy już na brytyjskim przemyśle. I nasza okolica też się zmieniła, wprowadzili się obcy ludzie. Kiedyś znało się wszystkich sąsiadów. Obecnie nikogo.

Matthew wtrącił się. Jen miała tak bardzo lewicowe poglądy, że dopiero niedawno pojednała się z Partią Pracy. Nie znosiła nietolerancji i czuł, że już jest trochę rozdrażniona.

– Co sprowadziło was do Północnego Devonu?

– Byliśmy tu na wakacjach – wyjaśniła Hilary Marston. – Wiele razy. Pomyśleliśmy: To jest miejsce, w którym moglibyśmy żyć do końca naszych dni. Nigdy nie mieliśmy dzieci, którymi musielibyśmy się zajmować, i bardzo polubiliśmy tę okolicę. Taka spokojna i czysta. – Chwila milczenia. – Żadnych cudzoziemców.

– No cóż, z całą pewnością tutaj jest bardzo spokojnie. – Tylko Matthew mógł wyczuć gniew w głosie Jen.

– No cóż, tak – stwierdziła Hilary, zerkając na męża. – Czasami ma się za dużo dobrego. Tylko wynajmujemy ten domek, z całą pewnością nie wybralibyśmy takich mebli, i to nie była nasza najlepsza decyzja. Może widzieliśmy ten budyneczek przez różowe okulary, kiedy oglądaliśmy go w lecie. Colin jest obserwatorem ptaków. Mokradła to dla niego prawdziwy raj. Ale nie dla mnie. Nie zostaniemy tutaj. Złożyliśmy ofertę zakupu domu w Barnstaple, gdzie jest trochę więcej życia. – Umilkła na chwilę. – Trochę więcej kultury. A dla mnie trochę bliżej do pracy.

– Gdzie pani pracuje?

– Jestem doradcą do spraw kredytów hipotecznych w banku w mieście. Zamierzałam w zasadzie przejść na emeryturę, ale wtedy pojawiła się ta praca. Nie na pełen etat, ale dodatkowa gotówka zawsze się przydaje.

– Czy obserwował pan dziś ptaki na mokradłach? – zwrócił się Matthew do Colina Marstona.

Kobieta z wyraźnie odczuwalną niechęcią nie dała mężowi odpowiedzieć na pytanie.

– Jest tam każdego dnia.

Colin Marston nie zwrócił na nią uwagi. Być może jej docinki były tak częste, że stały się dla niego tylko szumem w tle.

– Wykonuję codzienne spisy – oświadczył ze spokojną dumą. – Prawdziwe badania ornitologiczne polegają na regularnym liczeniu pospolitych ptaków. Nie jestem ptasiarzem polującym na rzadkie okazy. – W ostatnim zdaniu słychać było wyraźną pogardę.

– Czy pańskie badania obejmują także plażę?

– To część mojego obchodu. Kończę go w tym miejscu. Liczę mewy na wybrzeżu, idę w głąb lądu koło Spindrift i wracam płatną drogą w to miejsce.

Spindrift. Nasz dom. Matthew pomyślał, że może widział kiedyś Marstona przechodzącego obok, anonimowego w impregnowanej kurtce, gumiakach stojących w holu i z lornetką wiszącą na szyi. Będącego w terenie bez względu na pogodę.

– Kiedy był pan tam dzisiaj? – zapytała Jen.

Colin Marston wyszedł z pokoju. Przez otwarte drzwi Matthew widział, jak wyjmuje z wewnętrznej kieszeni kurtki notes w miękkich okładkach. Usiadł znowu i go otworzył.

– Dwunasta trzydzieści pięć. – Podniósł wzrok. – Notuję czas w każdym punkcie obserwacyjnym. Moja własna metoda pracy. Nauka obywatelska[1] w praktyce.

Siedząca na fotelu w rogu Hilary przewróciła oczami. Matthew uznał, że musi to być dziwne małżeństwo, skoro mają ze sobą tak mało wspólnego, a ona tak lekceważąco traktuje pasję męża.

– Czy widział pan coś niezwykłego w czasie dzisiejszego spaceru? – Czuł ciszę i bezruch w pokoju. Świadomość zagrożenia albo może raczej podniecenie. Być może to wspólna skłonność do biernego podglądactwa trzymała tę parę razem.

– Nie widziałem ciała na plaży – odparł Marston. – Zapytałem waszego posterunkowego, gdzie było, i wiem, że szedłem tamtędy. Zobaczyłbym je, gdyby tam leżało.

– A czy zauważył pan kogoś obcego? Skoro robi pan obchód każdego dnia, zna pan ludzi, którzy bywają tu regularnie.

Znowu zapadła cisza, przerwana przez dźwięk samochodu zatrzymującego się nieopodal. Matthew poznał, że to wóz anatomopatologa, Sally Pengelly. Szlaban został podniesiony i samochód pojechał dalej.

– Kto to był? – Hilary zerwała się z fotela.

– Po prostu ktoś z naszego zespołu. – Matthew znowu zwrócił się do jej męża: – A więc, panie Marston, czy byli jacyś obcy?

– Zawsze trafiają się jedna czy dwie osoby, których nie rozpoznaję. Nawet o tej porze roku są turyści. I nie zwracam na nich jakiejś uwagi, o ile nie są z psem płoszącym ptaki, które akurat liczę.

– Chodzi o dzisiaj. – Matthew był cierpliwy. – Musi pan być dobrym obserwatorem, przyzwyczajonym do zwracania uwagi na szczegóły.

Komplement najwyraźniej zadziałał. Marston znowu zajrzał do notesu i sprawiał wrażenie, że odtwarza w myślach wędrówkę po plaży.

– Była para, mężczyzna i kobieta. On miał na sobie garnitur, niezbyt odpowiedni na plażę. Ona sprawiała wrażenie trochę od niego młodszej i była ubrana w dżinsy. – Milczał chwilę. – Obserwowałem coś, co według mnie mog­ło być mewą małą, i spłoszyli ją.

Matthew pomyślał, że wspomniany mężczyzna w garniturze nie mógł być ofiarą, bo nie zgadzało się ubranie, ale Marston mówił dalej:

– Szli, trzymając się za ręce, i zatrzymali się raz, żeby się całować. Nie tak zdawkowo, jeżeli rozumie pan, co mam na myśli. Zupełnie jakby dawno się nie widzieli. – Popatrzył w okno. – Zastanawiałem się, czy mają romans, w końcu przyjechali dwoma samochodami i można było wyczuć, że robią coś niebezpiecznego. Podniecającego. – W jego głosie zabrzmiała melancholijna nutka.

– Widział pan samochody?

– Tak. Weszli na wydmy, a po jakimś czasie udałem się za nimi. Chciałem mieć lepszy widok na ptaki niedaleko linii przypływu.

Jen zerknęła na Matthew z rozbawieniem. Taa, jasne! Wcale nie dlatego, że miałeś nadzieję przyłapać ich na bara-bara.

– Zobaczyłem, jak wsiadają do samochodów. Ale nie zauważyłem rejestracji żadnego z nich. Szkoda, mogłyby się wam przydać.

– Ale zapamiętał pan, jakie to były marki? Ich kolory?

– Oczywiście! – Marston sprawiał wrażenie niemal obrażonego, że zadano mu takie pytanie. – Jak powiedziała Hilary, pracowałem w przemyśle samochodowym. Za kulisami, skupiałem się na kontraktach, ale nadal mam to we krwi. Jednym była czerwona fiesta. Kilkuletnia. Przyjechała nią kobieta. A drugi to czarny passat.

– Widział pan, jak odjechali?

Marston odpowiedział dopiero po chwili.

– Widziałem odjeżdżającego mężczyznę. Kiedy schodziłem na plażę, kobieta nadal siedziała w samochodzie i patrzyła na coś w telefonie.

– Czy był tam ktoś jeszcze? – Nisko wiszące słonce musiało wpadać przez okno całe popołudnie i nagrzało niewielki pokój. Było w nim duszno.

– Widziałem jakiegoś faceta w oddali.

Najwyraźniej zainteresował Colina Marstona o wiele mniej niż ta para.

– Mógłby pan go opisać?

– Był daleko, tuż przy Crow Point. – Colin położył notes przed sobą na stole.

– Był sam?

– Tak. Chociaż może na kogoś czekał. W czasie, kiedy tam byłem, chyba nie ruszył się z miejsca. Był nadal na plaży, kiedy poszedłem w kierunku Spindrift. – Spojrzał ostro. – Mieszka pan w tym domu, prawda? Wiedziałem, że skądś pana znam. Widziałem pana w ogrodzie, a także jak pan przejeżdżał przez punkt poboru myta.

Matthew nie zareagował. Zamiast tego sam zadał pytanie:

– Ile samochodów tu parkowało, kiedy szedł pan w głąb lądu?

– Tylko volvo. Starszej pary. Bywają tu regularnie.

Matthew kiwnął głową, dając znać, że zrozumiał.

– To musieli być ludzie, których widział posterunkowy pełniący na zewnątrz służbę. – W pokoju było tak gorąco, że każdy ruch wymagał wysiłku. Wstał i podziękował Marstonom za pomoc.

– Co teraz będzie? – Hilary także wstała i pochyliła się do przodu, bardzo pragnąc usłyszeć więcej informacji.

– Będziemy dalej prowadzili dochodzenie – odparł Matthew. – Ktoś się z państwem skontaktuje, jeżeli będziemy musieli porozmawiać znowu.

Kiedy zatrzymał się przy samochodzie, aby go otworzyć, zobaczył oboje Marstonów stojących przy oknie. Wpatrywali się w niego.

 

 

Pojazd techników kryminalistycznych minął ich, gdy wsiadali do samochodu Matthew. Musieli szybko się uwinąć, bo kiedy on i Jen dotarli na miejsce, namiot już stał, a zespół w białych kombinezonach manualnie przeszukiwał okoliczny piasek. Ross był dość daleko od nich; wciąż chodził z miejsca na miejsce.

– Jakieś dokumenty?

Matthew miał nadzieję, że będą mogli poinformować rodzinę, zanim prasa dowie się o sprawie. Był zdziwiony, że żaden dziennikarz jeszcze się nie pojawił – mógł sobie wyobrazić, że Marstonowie rozpowszechnią zdobyte informacje. Byliby zachwyceni tym, że dostali swoje pięć minut. Niewykluczone, że pismaków zniechęciła konieczność odbycia długiego spaceru od szlabanu albo że para nie wiedziała, z kim się skontaktować, aby sprzedać tę historię.

– Ani portfela, ani karty kredytowej – odparł Ross.

– Chyba nie myślisz, że to napad, który źle się skończył? Na takim pustkowiu?

Ross mówił dalej:

– W tylnej kieszeni dżinsów było to.

Podał Vennowi kawałek papieru, rozłożoną kopertę z listą zakupów na wewnętrznej części. Pomidory, ryż, worki do śmieci. Na odwrocie wydrukowany adres. Żadnego nazwiska. Lokator, 20 Hope Street, Ilfracombe. Jakieś śmieci. Nazwa ulicy z czymś się Matthew kojarzyła, ale nie mógł sobie przypomnieć z czym.

– Powinniśmy to sprawdzić? – Ross kołysał się na piętach, wyraźnie chcąc przystąpić już do jakichś działań.

Matthew ustąpił.

– Jedźcie oboje. – Mogło ich czekać spotkanie z żoną, dziećmi, a może leciwą matką, a Jen doskonale radziła sobie z rodzinami. – Zadzwońcie, jak się czegoś dowiecie.

Spojrzał na zegarek. Minęła szósta i zaczynało się już ściemniać. Boja w ujściu już błyskała.

– Spotkajmy się wieczorem o ósmej trzydzieści na komendzie, aby uporządkować wszystko, co wiemy.

 

 

Stał przez chwilę przed bramą do Spindrift. Zasłony nie były zasunięte i widział wnętrze kuchni oświetlone jak scena. Na piecyku stał pomarańczowy rondel, a na zielonej, ceratowej serwecie na stole dzbanek z żonkilami. Matthew kupił je wczoraj, kiedy były jeszcze w pączkach, a teraz rozwinęły się już prawie całkowicie. I zupełnie jak w przedstawieniu teatralnym samotny aktor stał odwrócony tyłem przy desce do krojenia. Blond włosy miał tak jasne, że niemal białe. Podkoszulek miał logo nawołujące do pomagania wielorybom albo delfinom, albo całej planecie. Szuflada w komodzie była pełna podobnych, a teraz Matthew stał zbyt daleko, żeby dostrzec szczegóły wzoru. To Jonathan, jego mąż i miłość życia, wieczny optymista, wyciągnął go z depresji i sprowadził do miejsca, które było jak dom. Wciąż nie był pewien, co Jonathan w nim zobaczył i jakim cudem mogą być tak szczęśliwi.

Przesunął rygiel bramy i wszedł do ogrodu. Jon zapewne usłyszał hałas, ponieważ odwrócił się i musiał dostrzec sylwetkę Matthew albo przynajmniej ruch, ponieważ pomachał do niego. Wewnątrz unosił się aromat dobrej zupy i nowego drewna. Jon wymieniał spróchniałe framugi okien. Dom był jego projektem i po zakończeniu dziennych zajęć wolny czas poświęcał właśnie na pracę nad nim. W przeciwieństwie do Matthew miał niewyczerpaną energię i wygląd robotnika fizycznego. Na włosach i ramionach miał jeszcze trociny.

– Dobre wyczucie czasu. Właśnie zamierzałem napić się piwa. – Jon, wciąż z nożem w ręku, podszedł, by go pocałować.

– Nie mogę. Muszę później wyjść. Robota.

Matthew opowiedział mu o zwłokach na plaży i pomyślał, że nie cierpi, gdy praca tak bardzo zbliża się do jego domu.

– Kiedy jechałeś tu, nie zatrzymali cię przy szlabanie?

– Wziąłem wolne popołudnie, żeby wymienić okna w sypialni. Byłem w domu tuż po południu. Wtedy nikogo tam nie było.

– Widziałeś coś nietypowego?

– Czy jestem podejrzany? – Szeroki uśmiech. Pytanie miało poprawić atmosferę. Jon wyczuwał napięcie Matthew.

– Może świadkiem. – Venn nie był w nastroju do żartów. Umilkł na chwilę.

– O kuźwa, przepraszam. Zapomniałem. Dziś był pogrzeb twojego taty. Wpuścili cię?

– Nie próbowałem wejść.

– Och, Matt. Wiedziałem, że powinienem pójść z tobą.

Jon był dzielny. Byłby w stanie stawić czoła krewnym i Bractwu. Mógłby stanąć w pierwszym rzędzie, śpiewać z całego serca, a potem oczarować wszystkie starsze panie. Matthew był tchórzem i kłopotliwych sytuacji obawiał się bardziej niż interwencji w czasie bójki w barze czy obezwładnienia ćpuna z nożem.

– Tacie nie podobałoby się, gdyby doszło do jakiegoś towarzyskiego faux pas – stwierdził Matthew. – Ze względu na niego wolałem trzymać się na uboczu.

– Ale to oni sprowokowaliby scenę. Nie ty. – Jon objął Matthew, aby okazać mu, że nie jest to powód do sprzeczki.

Zjedli razem zupę, świeżo upieczony chleb, ser i sałatę. Umiejętności Jona zdumiewały Venna. Jakim cudem jeden człowiek mógł być tak dobry w tak wielu sprawach? Z czego brała się jego pewność siebie? On sam dla odmiany czuł się bezgranicznie niekompetentny.

– Muszę iść – oświadczył. Wstawił talerze do zmywarki. Przynajmniej tyle mógł zrobić. – Posłałem Rossa i Jen, aby poszukali krewnych. Wciąż nie znamy nazwiska denata.

Założył kurtkę. Na zewnątrz było pogodnie i bezwietrznie, na nocnym niebie wyraźnie było widać półksiężyc i gwiazdy. Jedyne światła pochodziły z Instow i Appledore na drugim brzegu.

– Nie czekaj. To może zająć mi całą noc.

I Jonathan nie będzie czekał. Zajmie się swoimi projektami, a kiedy się zmęczy, pójdzie spać – jak zawsze. Natomiast Matthew nie mógł usiedzieć spokojnie, kiedy Jonathan był poza domem. Martwił się, wypatrując reflektorów, które przesuną się za zasłonami sypialni. Czasami Jon wybierał się do folkowego klubu w wioskowym pubie, a kiedy wypił za dużo, wracał do domu na piechotę i docierał na miejsce niemal o świcie. Wówczas Matthew udawał, że śpi, i nic nie mówił. Jego matka dawniej w takich sytuacjach zrzędziła; ojciec tego nie cierpiał.

 

 

 

[1] Badania naukowe oparte na współpracy wolontariuszy z badaczami zawodowymi, a także forma współpracy badawczej i ruch społeczny. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.

 

 

 

 

 

 

Rozdział czwarty

 

 

 

 

 

 

 

Jen pozwoliła Rossowi prowadzić kilka mil do Ilfracombe. Uznał za oczywiste, że to on będzie siedział za kółkiem, a czasami nie miała ochoty robić afery. Poza tym oznaczało to, że mogła wysłać esemesa do dzieciaków i sprawdzić, czy już wróciły i odrabiają lekcje, a także czy znalazły sobie coś do zjedzenia. Były już na tyle dorosłe, aby zadbać o siebie, a poza tym zawsze były odporne i samowystarczalne. Musiały takie być.

Mimo wszystko jednak się niepokoiła. Miała poczucie winy, że nie jest na miejscu, nie gotuje niczego pożywnego i nie prowadzi inteligentnej rozmowy w czasie wspólnego posiłku. Ale nie byli idealną rodziną, jaką widuje się w serialach telewizyjnych, i nigdy taką nie będą. Kiedy mieszkali w Merseyside próbowała zachowywać się jak altru­istyczna żona i matka, i nieomal ją to zabiło. Dosłownie. Nie oznaczało to jednak, że nie pragnęła być lepsza w tym, co robi, bardziej zorganizowana, poświęcać dzieciom więcej czasu. I nie chodziło też o to, że lubiła pracę bardziej niż Ellę i Bena. Niezupełnie. Ale praca nadawała jej życiu podstawy oraz sens, potrzebowała jej. Bez niej by zwariowała.

Odpowiedzieli esemesem. Tak, są oboje w domu. Tak, znaleźli w zamrażalniku pizzę. Nie, nie planują wychodzić. Kiedy przenieśli się do Devonu, a Ella i Ben byli jeszcze mali, Jen miała do czynienia z całym sznureczkiem opiekunek do dzieci, ale kobiety, które zatrudniała, były przyzwyczajone do grzecznej dziatwy i rodziców mających regularne godziny pracy. Chociaż miały na twarzach profesjonalne uśmiechy, zmagały się z głośną, liverpoolską wymową Jen, ordynarnym słownictwem i niezależnością dzieci. Ostatecznie Jen dogadała się z Adamem, uczniem przedostatniej klasy liceum, który za kieszonkowe z radością zajmował się jej przychówkiem, kiedy było potrzeba. Nie był ideałem. Często Jen po powrocie do domu zastawała chaos, Adam leżał na sofie, zaabsorbowany swoją komórką, a dzieciaki szalały na piętrze. Albo cała trójka kłóciła się o to, kto będzie używał joysticka. Ale przetrwały. Adam poszedł na uniwersytet i nadal ich odwiedzał, gdy przyjeżdżał do domu, chociaż dzieci były już samodzielne. Czasami był bohaterem jej erotycznych snów. Wyrósł na bardzo wysportowanego młodego mężczyznę.

Wciąż myślała o Adamie i jego kształtnym tyłeczku w obcisłych dżinsach, kiedy przejechali przez rondo na wzniesieniu koło Mullacott Cross. Odnosiło się wrażenie, że jest tu trochę jak w Exmoor, mimo że zjazd do Ilfracombe i miasto były tak blisko. Pełno tu było przygiętych wiatrem żywopłotów i owiec. Niegdyś Ilfracombe było wspaniałym kurortem nadmorskim, z wypielęgnowanymi ogrodami, wspaniałymi hotelami i parowcem bocznokołowym przewożącym pasażerów Kanałem Bristolskim do Somerset i południowej Walii. Kiedy tak łatwo dostępne stały się tanie loty nad Morze Śródziemne, miasto poszarzało, straciło sens istnienia. Zamiast do niego turyści udawali się do Hiszpanii i na greckie wyspy. Teraz Ilfracombe usiłowało odnaleźć się w nowej roli.

Otaczały je wzgórza i jego światła zdawały się znajdować w głębokiej kotlinie bezpośrednio pod Rossem i Jen. Jechali obok wielkich willi przekształconych w pensjonaty o nazwach takich jak „Morski pejzaż” czy „Złote piaski”. Przy większości widniały tablice z napisem „Brak wolnych miejsc”, ale nie dlatego, że miały komplet gości, ale dlatego, że o tak wczesnej porze roku właściciele uznali, że nie warto ich otwierać. Ross, kierując się nawigacją satelitarną, dojechał do centrum i zatrzymał się na szczycie długiej, stromej ulicy. Stojące tam trzypiętrowe domy z tarasami miały piękne proporcje, ale teraz były zaniedbane. Obecnie znajdowały się w nich mieszkania i kawalerki do wynajęcia. W niektórych okna były zabite deskami. Pusta puszka po mocnym piwie turlała się w dół chodnika.

– Hope Street – oznajmił Ross. – Inaczej zwana aleją ćpunów. Chyba poznaję ten adres.

Jen lubiła Ilfracombe, jego nerwowość i problemy. W okolicy mieszkało paru jej przyjaciół i nawet rozważała przeprowadzkę tutaj, bo domy były tańsze, a imprezy dziksze i bardziej w jej stylu, ale dzieciaki już przyzwyczaiły się do szkoły. Dojazdy do pracy też byłyby problemem. Jak inne dawne miejscowości wypoczynkowe, ta także przyciągała nieudaczników i obieżyświatów, ludzi skuszonych możliwością sezonowej pracy w dużych hotelach. Kiedy turyści wracali do domu, pracownicy zostawali, ponieważ znaleźli tu przyjaciół, czasem z powodu lenistwa albo ponieważ nie mieli dokąd wracać. Niektóre pensjonaty przekształciły się w schroniska, domy z kawalerkami, w innych wynajmowano pokoje także zimą, nie przejmując się, że pozbawione są one udogodnień niezbędnych przy długoterminowym wynajmie. Na Hope Street były tego rodzaju nieruchomości, ale w oczy rzucały się oznaki prób podniesienia statusu ulicy. Niektóre budynki, pomalowane na nowo jasnymi farbami, miały kolorowe żaluzje, skrzynki na kwiaty w oknach i od frontu maleńkie ogródki z krzewami w donicach. W dole ulicy Jen dostrzegła sylwetki dwóch mężczyzn zatopionych w rozmowie.

Znaleźli numer dwadzieścia w połowie ulicy. Czarne drzwi, niedawno pomalowane. Nic nie wskazywało, że mieszka tu wielu lokatorów. Nie było oddzielnych dzwonków czy skrzynek na listy. W ogóle nie było dzwonka, więc Ross zastukał. Jen odniosła wrażenie, że słyszy kogoś poruszającego się w środku. Ross zapukał znowu i drzwi się otworzyły. Zobaczyli rozległy hol z wycyklinowanym i nierówno polakierowanym parkietem oraz młodą kobietę w dżinsach, długim ciemnoniebieskim swetrze i z ustami pomalowanymi czerwoną szminką.

– Cześć. – Z zainteresowaniem zlustrowała ich wzrokiem. – Jeżeli czymś handlujecie, to przykro mi, ale jestem spłukana. Jeżeli sprzedajecie religię, to jestem ateistką. Miejscowej dewotki nie ma w domu. A więc nie macie tu czego szukać.

Jen pomyślała, że powinna posłużyć się tym tekstem, kiedy następnym razem znajdzie za drzwiami jakichś akwizytorów.

– Niczego nie sprzedajemy. Jesteśmy z policji.

– Chodzi o mój rower? – Rozpromieniła się. Wyraz jej twarzy zmieniał się jak wygląd chmur w wietrzny dzień. Nigdy nie pozostawał długo taki sam. – Nie mówcie mi, że znaleźliście go po tak długim czasie. Założyliśmy nowy zamek w furtce do zaułka na tyłach i niczego już nam nie zwędzono od tej pory.

– Nie chodzi o rower – odparł Ross. – Czy moglibyśmy wejść?

Kobieta zaprowadziła ich do dużego pokoju na tyłach domu. Jen, specjalistka w takich sprawach, pomyślała, że całe umeblowanie zostało przerobione albo otrzymane od kogoś, komu było już niepotrzebne. Stała tam wielka, miękka sofa obita fioletowym aksamitem, na podłodze leżały poduszki, były też dwa fotele sprawiające wrażenie, że niedawno wymieniano w nich obicia, ale nie zrobiono tego do końca, jakby tapicer znudził się projektem. Długi, niski stół wykonano z litych drzwi. Na ścianach wisiały plakaty i obrazy. Mały, czarny żelazny piecyk na drewno, brudny i nierozpalony, wiklinowy kosz pełen szczap. Pojedyncze szklane drzwi prowadziły na maleńkie podwórko, gdzie wielkie ceramiczne donice zastępowały ogródek. Żonkile już zaczynały kwitnąć. Podwórko zamykał wysoki mur z krzywymi drzwiami, przez które, jak doszła do wniosku Jen, wyprowadzono ukradziony rower.

– Czy mogłaby pani podać swoje nazwisko? – Jen usiadła w jednym z foteli. Ross nadal stał.

– Gaby. Gaby Henry.

– Czy dom należy do pani?

– Nie, do Caroline. Caz. To znaczy należy do niej teoretycznie. Hipotekę ma całkowicie obciążoną. I oczywiście pomagała jej lokata z banku mamy i taty. A właściwie tylko taty, mama zmarła wiele lat temu. No i czynsz od lokatorki. Czyli mnie. – Uśmiechnęła się lekko i umilkła, jakby była komikiem czekającym na oklaski po wygłoszonej puencie. Wymowę miała typową dla południa, ale nie dla tego regionu. Może londyńską.

Jen pochyliła się do przodu.

– Tego popołudnia na plaży przy Crow Point znaleziono martwego mężczyznę. Miał przy sobie coś, co łączy go z tym adresem. – Umilkła. Żadnej reakcji ze strony kobiety. Gaby przez chwilę stała całkiem nieruchomo. Jen spojrzała na nią i dodała: – Ma pani męża? Albo partnera?

– Jestem wolna jak ptak – wyjaśniła Gaby. – Caz ma Edwarda. Wikarego. Ale teraz go nie ma. Nie mieszka tu. Nie wierzą w takie rzeczy. Żadnego seksu przed ślubem. Są chrześcijanami bardzo entuzjastycznie okazującymi wiarę.

– Jacyś męscy lokatorzy?

Milczała przez chwilę, zanim odpowiedziała:

– Simon Walden. Mieszka tu od października. Caz go przyprowadziła. Jest jedną z jej zbłąkanych owieczek.

Jen uznała, że to może być ważne. Później do tego wróci.

– Może pani opisać pana Waldena?

– Jest trochę od nas starszy. Pod czterdziestkę. Planowaliśmy urządzić dla niego przyjęcie za parę tygodni. Jeżeli będzie dobrze się zachowywać.

Jen była zaintrygowana, ale ponownie postanowiła nie odbiegać od tematu.

– Waga? Wzrost? Jakieś znaki szczególne?

– Trochę wyższy niż on. – Gaby wskazała ruchem głowy Rossa. – Ale mniej więcej takiej samej budowy. Miał na karku wytatuowanego ptaka. Albatrosa. Mówił, że dźwiga brzemię winy jak stary żeglarz, więc go sobie wytatuował, aby mu o tym przypominał.

Teraz Jen dała się zdekoncentrować.

– Wie pani, co miał na myśli?

Gaby pokręciła głową.

– Po kilku drinkach potrafił się zmienić. Był ckliwy. Albo zły.

– Ale pozwoliłyście mu zostać?

Cały Ross. Mieszkał z idealną żoną w schludnym domku na terenie majątku ziemskiego na skraju Barnstaple. Musiał czuć obrzydzenie do tego miejsca, brudu i rupieci. Z pewnością nie przyjąłby do siebie obcych.

Gaby wzruszyła ramionami.

– Nieczęsto traci nerwy. Caz może w ten sposób mieć go na oku. Poza tym gotuje jak marzenie. – Przestała mówić i spojrzała na nich. – Chcecie mi powiedzieć, że Simon nie żyje?

– Jeszcze nie wiemy. To możliwe.

Gaby odwróciła się do nich plecami. Jen pomyślała, że może płacze, ale kiedy kobieta znowu na nich spojrzała, była całkowicie opanowana.

– Cholera, jeżeli nie żyje, to nie będzie już niezwykłych piątkowych nocnych uczt.

– Ma pani jego zdjęcie?

– Chwileczkę. Zrobiliśmy sobie wspólne selfie kilka tygodni temu. Wrzuciłam je na Facebooka, ale nadal mam je w telefonie.

Przez chwilę przeglądała komórkę i podała ją Jen. Na ekranie były blisko siebie trzy twarze. Gaby i niska, puszysta kobieta w wielkich okularach, a pośrodku mężczyzna. Simon Walden. Zwłoki na plaży. Na zdjęciu miał lekko odwróconą głowę i Jen dostrzegła tatuaż.

– Obawiam się, że to on – oświadczyła. Podała telefon Rossowi, aby sam się przekonał, że ustalili tożsamość ofiary.

– Zabił się? – Twarda skorupa nonszalancji Gaby wciąż nie pękała.

– Dlaczego pani pyta? Czy byłoby to zaskakujące? Może mówił o samobójstwie?

– Czasami miał naprawdę ponure nastroje. Dlatego poznali się z Caz. Pracuje w charytatywnym ośrodku zdrowia psychicznego. I jest zbyt cholernie uczynna, żeby wyszło jej to na dobre.

– Czy to Caroline? – Jen wzięła telefon od Rossa i wskazała niską kobietę w okularach.

– Tak, to ona. Właścicielka domu. A teraz też moja kumpelka. Różnimy się od siebie jak dzień od nocy, ale bardzo ją kocham. Nie jestem pewna, czy rzeczywiście może znieść chaos, jaki wprowadziłam w jej domu… – Wskazała dłonią odnowione meble i obrazy. – Ale wie, że zanudziłaby się beze mnie. I jest tu trochę radośniej niż w miejscu, w którym pracuje. Starym kościele pełnym ludzi z manią samobójczą i cierpiących na depresję.

– A co z panią? – zapytała Jen. – Co pani robi?

– Jestem plastyczką rezydentką w Woodyard. Pomagam koszmarnym wyrostkom z problemami behawioralnymi odnajdywać swoją tożsamość przez sztukę. I uczę znudzone kobiety w średnim wieku, które chcą zajmować się pastelami. Załatwili mi trzyletnie finansowanie. – Spojrzała na Jen, aby się upewnić, że nie musi wyjaśnić, czym jest Centrum Woodyard. Sierżant kiwnęła głową, potwierdzając, że zna tę nazwę. – To moja praca. Ale głównie maluję. Malowanie jest moją prawdziwą miłością. Po skończeniu szkoły poszłam do koledżu plastycznego, a w Woodyard mam własną pracownię.

– Musi pani być bardzo utalentowana. – Jen wyczuła lekką kpinę w swoim głosie. A może zazdrość? Bardzo chciałaby umieć malować. – Jak poznałyście się z Caroline?

– Przez jej ojca, Christophera. Jest w zarządzie Wood­yard i był jednym z ludzi, którzy rozmawiali ze mną, kiedy starałam się o rezydenturę. Nie jestem stąd i kiedy dali mi posadę, musiałam znaleźć sobie jakieś mieszkanie. Skontaktował mnie z Caz, która właśnie kupiła ten dom i szukała lokatora. A potem pojawił się Simon. – Nagle w jej głosie pojawił się ostry ton.

– Nie lubiła go pani?

– Układało nam się doskonale bez niego. Moim zdaniem jego obecność zmieniła dynamikę naszych stosunków. Oczywiście jest mi smutno. Ale szczerze? Nie będę żałowała powrotu do sytuacji z czasów, zanim się zjawił.

Jen znowu spojrzała na zdjęcie. Do końca dochodzenia tak właśnie będzie pamiętała mieszkańców z Hope Street – pozującą na artystkę Gaby o ciemnych oczach i z czerwoną szminką na ustach, Caroline pobożną, w dużych okularach.

– Czy Simon miał jakąś rodzinę? Będziemy musieli ją zawiadomić.

– Jest żona – odparła Gaby. – Wyrzuciła go. Wydaje mi się, że mieszka w Bristolu, ale nie znam ani jej nazwiska, ani adresu.

– Pracował?

– Ostatniego lata był kucharzem w hotelu Kingsley House, tu w Ilfracombe. Kiedy sezon się skończył, utracił także zakwaterowanie. Tak właśnie wygląda w praktyce ekonomia na żądanie.

Jen pokiwała głową.

– Potem był trochę na wolontariacie w Woodyard. Pracował tam w barku, załatwiła mu to Caz. Albo jej tata. Ale Simon nie dostawał za to wynagrodzenia.

– W jaki sposób regulował więc czynsz? – Ross niezbyt przejmował się problemami pracowników sezonowych. Uważał, że powinni załatwić sobie właściwą pracę.

– Nie wiem – odparła Gaby – ale według Caz co miesiąc wpłacał go na jej rachunek bankowy. Mam nadzieję, że nie będzie miała trudności bez tych pieniędzy. – Milczała chwilę. – Ale jej ojciec jest dziany. Przypuszczam, że Caz przeżyje.

– Czy możemy obejrzeć pokój pana Waldena? Trzeba go opieczętować, aby przeprowadzić później formalne przeszukanie, ale chcielibyśmy teraz do niego zerknąć.

Gaby kiwnęła głową i wstała. Poszli za nią na podest pierwszego piętra, gdzie się zatrzymała.

– Pokój Simona jest na górze, z tyłu. Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, zostanę tutaj.

Jen uznała, że Simon Walden otrzymał najmniejszy i najciemniejszy pokój, którego nikt inny by nie wybrał. Był sublokatorem, beneficjentem dobroczynności, ale nie prawdziwym przyjacielem. Pokój znajdował się na poddaszu i z jego okna widać było w oddali wzgórze, a bliżej podwórko oraz inne domy, ale nie morze. Był prawie pusty i bezosobowy. Pod małym oknem mansardowym stało łóżko. W pomalowanej na biało szafie znajdowało się niewiele ubrań. Żadnego telewizora czy komputera. Radio na nocnym stoliku. Ani jednej fotografii.

– Był kimś, kto podróżuje bez bagaży – stwierdziła Jen. – To mogłaby być cela mnicha.

Ross stał obok niej, oparty o zamknięte drzwi.

– Albo więzienna.

 

 

Znaleźli Gaby w kuchni. Zdejmowała ze staroświeckiej, zwisającej z sufitu suszarki ręczniki i powłoczki, a potem składała je na stole, wygładzając dłońmi, aby nie trzeba było ich prasować. Jen znała tę metodę. Kiedy weszli, Gaby przestała się tym zajmować. Na wyszorowanym sosnowym stole stała otwarta butelka wina i do połowy pełny kieliszek.

– O której spodziewa się pani powrotu Caroline? – Jen sama miałaby ochotę na kieliszek wina. Bóg raczy wiedzieć, kiedy wróci do domu i będzie mogła się napić.

– Nie przed dziewiątą. To już chyba wyjaśniłam. Pracuje społecznie w charytatywnym ośrodku zdrowia psychicznego, powiązanym z kościołem, gdzie jej chłopak jest wikarym. To jeden z tych dni, w których ma wieczorną sesję. Bardzo serio do nich podchodzi. – Chwila milczenia. – Jej matka popełniła samobójstwo. Może dlatego jest tak zaangażowana w te sprawy.

– A pan Walden był jednym z jej podopiecznych?

– Tak – odparła Gaby. – Jak już powiedziałam, jedną z jej zbłąkanych owieczek.

– Czy to nie trochę niezwykłe, zachęcać podopiecznego do zamieszkania w tym samym domu? – Jen uważała, że pracowników społecznych szkolono, aby zachowywali dystans. Wszyscy zawodowcy, których poznała, byli tak powściągliwi, że aż nieczuli.

– No cóż. Uważałam, że to nie jest dobry pomysł. – Gaby milczała chwilę. – Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, pomyślałam, że jest dziwny, jakiś niesamowity. Chciałam, żeby się wyniósł. Caz oświadczyła, że gdybym wiedziała o nim więcej, byłabym bardziej chętna do pomocy.

– I czy dowiedziała się pani o nim czegoś więcej?

Pokręciła głową.

– Caz wyjaśniła mi, że nie może mi nic zdradzić, bo to poufne, więc nie bardzo mi to cokolwiek dało. – Znów milczenie. – Ostatecznie to jej dom. Może tu przyjmować każdego, kogo zechce.

– Będziemy musieli wrócić jutro rano, żeby porozmawiać z pani przyjaciółką. – Jen spojrzała na zegarek. Odprawa miała zacząć się za pół godziny i nie chciała się spóźnić. – Kiedy najlepiej będzie można złapać panie przed pracą?

– Około ósmej trzydzieści? Żadna z nas nie zaczyna wcześnie. – Odprowadziła ich do drzwi frontowych. Jen pomyślała, że mogłaby być równie dobrze aktorką, jak i plastyczką. Nie zdradziła się z niczym.

 

 

Komenda policji w Barnstaple był betonowa, paskudna i stała obok ośrodka kultury, obecnie pustego i przeznaczonego do wyburzenia. Widać z niego było zielone Wzgórze Zamkowe. Aktualnie nie było już na nim zamku i wzniesienie okrągłe jak odwrócona czarka było wszystkim, co pozostało z jego ziemnej podstawy. Porastały je trawa, drzewa i krzewy. Barnstaple znajdowało się dalej w głębi lądu niż Ilfracombe. Kiedyś było niewielkim miasteczkiem targowym i jego centrum nadal zachowało charakterystyczne elementy, takie jak rynek czy ruchliwa główna ulica, ale obecnie miasto powiększyło się, zajęło większą przestrzeń. Na przedmieściach pojawiły się osiedla komunalne i centra handlowe. Turyści odwiedzający je po raz pierwszy mogli poczuć się rozczarowani pierwszym wrażeniem. Mogło to być każde inne angielskie miasto. Gdyby nie rzeka. W tym miejscu jeszcze działały na niej pływy, zmieniała się więc wraz z kwadrami księżyca i pogody. Sprawiała, że okolica wyglądała bardziej dziko, prawie nie jak miasto.