Diabeł, laleczka, szpieg - Matt Killeen - ebook + książka

Diabeł, laleczka, szpieg ebook

Matt Killeen

4,2

Opis

Kontynuacja thrillera szpiegowskiego dla młodzieży „Sierota, bestia, szpieg” – mocna, wstrząsająca, niezapomniana.

Jest rok 1940, a Sara Goldstein ukrywa się przed nazistami, zmieniając się w Ursulę Haller, ulubienicę śmietanki towarzyskiej stolicy hitlerowskich Niemiec. Pomaga aliantom, zdobywając informacje od nazistowskich generałów w czasie wystawnych przyjęć w eleganckiej dzielnicy Berlina, ale czuje, że mogłaby zrobić więcej. Wtedy kapitan, szpieg, z którym pracuje, dowiaduje się o podejrzanym niemieckim lekarzu działającym w Afryce Środkowej. Plotka głosi, że mężczyzna eksperymentuje z bronią biologiczną i dysponuje wirusem dość groźnym, by unicestwiać całe miasta. Zadaniem Sary i kapitana jest odnalezienie szalonego naukowca oraz przejęcie stworzonej przez niego broni – i to zanim naziści wykorzystają ją w walce. Dołącza do nich Clementine, udająca służącą pół-Niemka, pół-Senegalka, której ostrością języka i spostrzegawczością dorównuje tylko Sara. Kiedy podróżują przez tereny Konga i Gabonu, słowa Clementine zmuszają Sarę do zaakceptowania bolesnej prawdy, że masowa eksterminacja ludzi nie jest wymysłem nazistów.

Gra o niepokojąco wysoką stawkę, najmroczniejsze czyny, do jakich zdolny jest człowiek i dziewczyna, która nie ma nic do stracenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 478

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (39 ocen)
17
14
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kotmisia85

Nie oderwiesz się od lektury

Ale to się fajnie czytało.
00
Poziom6

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta
00

Popularność




Tytuł oryginałuDEVIL, DARLING, SPY First published in the UK in 2020 by Usborne Publishing Ltd. Cover design reproduced by permission of Usborne Publishing Limited Copyright © Usborne Publishing Ltd., 2020 Text © Send More Cops Ltd., 2020 Cover geometric pattern © Shutterstock/PollyW Cover seamless wavy pattern © Shutterstock/L. Kramer Copyright © 2020 for the Polish edition by Media Rodzina Sp. z o.o. All rights reserved
Opracowanie polskiej wersji okładki: Radosław Stępniak
Skład i łamanie: Radosław Stępniak
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-8008-880-1
Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznańtel. 61 827 08 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Dla tak wielu, którzy tyle wycierpieliz rąk tak nielicznych.

ROZDZIAŁPIERWSZY

23 SIERPNIA 1940

SYRENA ZAWYŁA GŁUCHO. Jej dźwięk ginął tłumiony przez ciągnące się w nieskończoność pagórki gliniastego błota i ulatywał bezpowrotnie w stronę ponurego nieba. Brakowało mu przez to spektakularności, tak że nie wystraszył nawet kilku mew, które spacerowały znudzone po szarej metalowej rurze, jakby to była zwyczajna rynna porzucona na zboczu jednego z pagórków. Nie zwracały uwagi na tonące w błocie przewody i węże ani na odgałęzienia i króćce przyspawane w regularnych odstępach do metalowego cylindrycznego korpusu.

Jednak szara rura i błotniste zbocze wzbudzały znacznie żywsze zainteresowanie i uwagę, niż mogłoby się wydawać. Przewody łączyły się, tworząc czarny gumowy szlak, który biegł w dół zbocza i wspinał się na kolejne. Kończyły się pięćset metrów dalej, w miejscu, w którym na szczycie wzgórza przycupnął bunkier z szarego betonu, do połowy zanurzony w ziemi. Przez szczelinę ciągnącą się wzdłuż jego boku wyglądało kilkanaście par oczu.

Wewnątrz panowała ciemność tak gęsta, że niemal namacalna, a przy tym zatęchła i wilgotna. Podłogę przykrywały nierówno położone gnijące deski, brudne od naniesionego pod butami błota, a na nagich betonowych ścianach brakowało jakichkolwiek ozdób. W narożniku stało pordzewiałe radio i emitowało cichy, metaliczny szum.

– Zehn – zatrzeszczał głośnik.

Mężczyźni w bunkrze wyprostowali się gwałtownie i przysunęli w stronę wąskiego paska światła. Mieli na sobie mundury w różnych barwach i o różnych krojach, lecz łączyła je duża liczba złotych i srebrnych zdobień, odznaczeń i epoletów oraz emanująca z nich powaga stanowiska.

– Neun... acht... sieben...

Nawet najmniej ostentacyjnie udekorowana marynarka mieniła się sporą liczbą naszywek, baretek i złoceń. Tylko jeden mężczyzna nie pasował do reszty towarzystwa; miał na sobie ciemny garnitur, drogi płaszcz i kapelusz.

– Sechs... fünf...

Mężczyzna wyglądał znad czyjegoś ociekającego połyskującymi odznaczeniami ramienia. Jego jasnoniebieskie oczy były uważne, a spojrzenie niezgłębione.

–... vier... drei... zwei...

Pełne niecierpliwego oczekiwania poruszenie.

–... eins... null!

Błyskawicznie przybierające na sile wycie przeszło w kilka równoległych syczących grzmotów, niemal jednocześnie z zakończenia rur sterczących z metalowego korpusu sypnęło iskrami. Ogłuszająco zgodny chór pojedynczych ryków rozdarł powietrze. Z wyższego końca wystrzelił płomień jednocześnie z głuchym odgłosem przypominającym wyjmowanie korka z butelki, a zaraz potem rura beknęła chmurą gęstego czarnego dymu.

Nagłą ciszę wypełniło pokrzykiwanie uciekających mew. W bunkrze, wśród zebranych oficerów, rozległy się pełne rozczarowania prychnięcia i westchnienia. Wydarzenie najwyraźniej nie sprostało ich oczekiwaniom.

– Czy to w ogóle zadziałało? – zapytał niechętnym głosem korpulentny oficer Luftwaffe.

– Oczywiście, że tak, Oberst – prychnął generał i spojrzał w bok. – Odległość? – warknął.

Spięty żołnierz obsługujący radio odkaszlnął.

– Już melduję. – Coraz bardziej podekscytowany rozmawiał z kimś przez mikrofon. Po chwili poprawił słuchawki. – Około siedemdziesięciu – siedem zero – kilometrów, Herr Generalmajor.

Generał odwrócił się, unosząc ramiona, i z tryumfalnym uśmiechem popatrzył na czekających oficerów.

– Siedemdziesiąt kilometrów, panowie. Siedemdziesiąt... a to przecież tylko prototyp, cztery razy mniejszy niż docelowy obiekt. Jak łatwo można się domyślić, gotowy egzemplarz planowanej wielkości będzie dysponował zasięgiem rzędu dwustu czterdziestu kilometrów... transportując pocisk o masie... pewnie pół tony... trzy wystrzały na minutę...

– Przy założeniu, że cały system okaże się niezawodny – wtrącił oficer Luftwaffe.

– Gotowe działo będzie mogło oddawać strzały trzy razy na minutę i, w przeciwieństwie do armaty paryskiej, K5 czy jakiegokolwiek działa artyleryjskiego, tutaj przewód lufy nie będzie ulegał degradacji czy uszkodzeniom w trakcie prowadzenia ostrzału.

– ...o ile prowadzenie ostrzału będzie w ogóle możliwe...

– ...Onkel...!

Do bunkra dotarł odległy krzyk i w jednej chwili uciął wszystkie kłótnie.

Oficer SS wyjrzał przez szczelinę obserwacyjną i zamarł.

– Co, do cholery...

Drobna postać w czerwonym płaszczyku biegła w ich kierunku błotnistym zagłębieniem od wzgórza z działem. Ślizgała się i potykała, raz niewiele brakowało, a wylądowałaby w jakiejś kałuży, lecz udało jej się zachować równowagę i rozpoczęła wspinaczkę w górę zbocza.

– On-kel!

Dwóch goniących ją żołnierzy nie było w stanie utrzymać się na nogach i szybko wylądowali w błocie. W czasie podbiegu dziecku spadł beret, uwalniając długie złote warkocze, które podskakiwały przy każdym kroku.

– Gottverdammte... – zaklął głośno mężczyzna w ciemnym garniturze. – Herr Generalmajor... to jest... ona... wypuśćcie mnie stąd! Natychmiast!

Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, nerwowo przeganiając stojących mu na drodze oficerów. Spieszył się, lecz pogrążone w półmroku pomieszczenie było tak zatłoczone, że wojskowi wpadali jedni na drugich, potęgując chaos. Stojący daleko nie wiedzieli, co się dzieje, a ich głośne pytania potęgowały harmider. Drzwi zostały otwarte i mężczyzna w garniturze dopadł do schodów prowadzących na powierzchnię, przecierając drogę dla generała. W tym samym czasie dziewczynka znalazła się u celu.

Szczupła i drobna, mogła mieć około dwunastu lat. Błoto oklejało nogawki jej spodni, a poły czerwonego płaszczyka ociekały brudną wodą z kałuż. Miała zaczerwienione od płaczu oczy i buzię wykrzywioną grymasem panicznego strachu, a z nosa zwisał jej sopel błyszczącej wydzieliny.

– Onkel... – zapłakała głośno, widząc mężczyznę w garniturze i rzuciła się biegiem. Skoczyła na niego z impetem, aż musiał się cofnąć o kilka kroków, nieomal wpadając na grupę wojskowych, którzy wyszli z bunkra i zebrali się przy schodach. Udało mu się zachować równowagę i mocno przytulił płaczącą dziewczynkę.

– Ursulo! Przecież powiedziałem, że masz czekać w samochodzie!

– Ale strasznie długo cię nie było i myślałam, że już nie wrócisz – zawyła, siąknęła nosem i dostała czkawki. Nawet to nie powstrzymało jej słowotoku. – Chciałam cię poszukać i wtedy rozległ się straszny huk, a ci żołnierze zaczęli na mnie okropnie krzyczeć i ja...

– Przeproś pana generała! I to natychmiast!

– Herr Haller... – odkaszlnął generał.

– Ursulo, no już!

– Co pana córka sobie... – Generał podjął kolejną próbę.

– Moja siostrzenica, Herr Generalmajor... – poprawił go mężczyzna w garniturze, po czym spojrzał groźnie na dziewczynkę. – Ursulo!

– Bardzo przepraszam, Herr Generalmajor – zakwiliła mała i znów zaniosła się szlochem.

– Chyba powinniśmy już wracać... panowie... – Mężczyzna w garniturze skinął na pożegnanie głową w stronę umundurowanych oficerów za plecami generała i ruszył w dół zbocza.

– Herr Haller...

– Bardzo obiecująca i fascynująca próba, Herr Generalmajor. Z niecierpliwością oczekuję zlecenia! – odkrzyknął mężczyzna w garniturze, starając się zagłuszyć płacz dziewczynki.

Osłupiały generał, podobnie jak strażnicy i pozostali oficerowie, odprowadzał wzrokiem dwie oddalające się postaci. Po chwili czar prysł i wszyscy wrócili do ciasnego bunkra, rozmawiając, jakby nic się nie wydarzyło.

Mężczyzna wsiadł do samochodu, zamknął drzwi i uruchomił silnik. Mercedes zachłysnął się chłodnym powietrzem i ożył. Dziewczynka na siedzeniu pasażera przestała płakać i odgarnęła z twarzy kosmyki złotych włosów. Siąknęła nosem głośno i przeciągle, jednocześnie podniosła rękę i strzeliła palcami, na co kierowca podał jej chusteczkę do nosa. Pasażerka rozłożyła ją mocnym strzepnięciem i głośno wydmuchała nos.

– Chyba jestem już za stara na ten Quatsch! – prychnęła.

Mężczyzna się uśmiechnął.

– Dałaś radę?

– A dlaczego miałabym nie dać! – mruknęła, wyjmując spod płaszczyka przedmiot przypominający fajerwerk.

– To znaczy, że nie jesteś za stara.

Skrzywiła się, po czym uniosła swoją zdobycz, by obejrzeć ją dokładnie w świetle wpadającym przez przednią szybę mercedesa.

– Nie rozumiem, o co tyle zachodu. Wygląda jak trochę większa petarda, ot co.

– Pociski balistyczne o napędzie rakietowym. Złe wieści dla Londynu – odpowiedział i przeniósł wzrok na inny przedmiot w jej dłoniach. – Co to?

Kawałek porcelany przypominał fragment kuchennej miski.

– Nie wiem, ale to się tam wszędzie walało – wyjaśniła Sara, unosząc zdobycz do światła. – Setki takich kawałków. Myślisz, że to coś ważnego?

– Może... Zmierzyłaś lufę?

– Uhm. – Wyczesała flegmę z włosów. – I udałoby mi się poprzełączać kabelki, gdyby ten Schwachkopf nie zaczął mnie gonić.

– Język!

– No tak, pewnie! – Roześmiała się.

– Mówię poważnie. Lepiej nie używaj takiego słownictwa podczas najbliższego przyjęcia, Saro Goldstein z Elsengrundu. Co by sobie pomyślała śmietanka berlińskiej socjety?

– Spokojna głowa. Ja się tam nie pojawię. W zastępstwie wyślę Ursulę Haller, małą słodką gwiazdeczkę narodowego socjalizmu.

ROZDZIAŁDRUGI

SARA UPARŁA SIĘ, ŻE MUSZĄ ZMIENIĆ MIESZKANIE.

Bez względu na to, jak długo szorowała i odkażała wybielaczem podłogę, wciąż widziała na niej krew Focha. Była niczym połyskujące mrocznie jezioro, w którego nieruchomej szkarłatnej powierzchni przeglądało się całe pomieszczenie. A w tym odbiciu bez końca powtarzał się moment, gdy oficer SA ginął w jej ramionach. Foch przejrzał ich grę i chciał zastrzelić kapitana; nieważne jednak, czy działała w samoobronie, czy nie – była współwinna horroru, jaki się później rozegrał.

Po pewnym czasie starła lakier i dotarła do surowego drewna, a mimo to wciąż widziała tam krew. Była na jej butach, miała ją pod paznokciami i w porach skóry. Nie wiedziała, gdzie kończyły się jej ociekające szkarłatem palce, a zaczynały szczątki SA Sturmbannführera. Jeśli zaś chodzi o łazienkę, do której kapitan zaciągnął zwłoki, a potem przez dwa dni wynosił z niej jakieś stare walizki... już nigdy nie przekroczyła progu tego pomieszczenia.

Kapitan początkowo nie chciał zgodzić się na przeprowadzkę. Mieszkanie miało kilka istotnych dla szpiega zalet, w tym zapasową drogę ucieczki, antenę radiową i ukryty pokój. Lecz kiedy pewnego dnia po powrocie zastał Sarę nad stertą zerwanych klepek parkietu, jak zmywała wybielaczem ich spody, dał się przekonać, że rzeczywiście powinni spróbować zamieszkać gdzieś indziej. Poza tym minimalistyczny apartament nie nadawał się do organizowania hucznych zabaw.

Sara szła pałacowymi wnętrzami ich nowej miejskiej willi, a dookoła uwijała się służba. Zatrzymywała się tu i tam, by poprawić ustawienie krzeseł lub zaproponować coś nowego, lecz robiła to dla zasady, bo wszyscy doskonale znali się na swoim fachu i nie popełniali błędów.

W miarę jak wiosna zmieniała się w lato, przyjęcia wydawane przez nią i kapitana zyskiwały coraz większą renomę, aż stały się ogromnym sukcesem, jako że Niemcy świętowały pozornie niekończące się pasmo militarnych sukcesów. Wraz z rosnącą temperaturą ulotniły się początkowe obawy o koszta – ludzkie i materialne – prowadzonej wojny. Atmosfera w kraju była radosna i optymistyczna, a wśród generałów i dowódców uczestniczących w imprezach panował tryumfalizm i niewzruszony samozachwyt.

Mieli powody do dobrego samopoczucia. Ze wsparciem sojuszników Trzecia Rzesza rozlała się na całą Europę i ją pochłonęła. Sięgała od Polski na wschodzie do wybrzeża Atlantyku we Francji na zachodzie, a przez Danię i Norwegię na północy dotarła na samą górę kuli ziemskiej. I to się działo naprawdę.

Sara dostrzegła swoje odbicie w lustrze i odwróciła głowę. Była ubrana jak dziecięca gwiazda Hollywood, łącznie z kolanówkami zakończonymi koronką, bufiastymi krótkimi rękawkami i spódniczką do kolan z halką pod spodem. Nazistowska Shirley Temple. Mała księżniczka Trzeciej Rzeszy. Laleczka Wehrmachtu i berlińskiej śmietanki.

Dzięki temu mężczyźni rozluźniali się w jej obecności. Czuli się dorośli i opiekuńczy. Ważniejsi. Wspaniałomyślni. Rozmawiali z nią, nie zastanawiając się nad tym, co mówią, i chichocząc, odpowiadali na jej czasem zbyt poważne, a czasem zbyt naiwne pytania. Albo rozmawiali otwarcie między sobą, nie zwracając uwagi na jej obecność. Połowy z zasłyszanych rzeczy nie rozumiała, lecz to nie zmniejszało ich wartości – jak twierdził kapitan.

Czasem niektórzy mężczyźni interesowali się nią w szczególny sposób. Przynosili jej prezenty. Chcieli, żeby siedziała z nimi. Żeby siadała na ich kolanach. Oczekiwali, że będzie mówiła o błahostkach albo im śpiewała, lecz czasem pragnęli też, by wysłuchała ich spowiedzi, gdy zrzucali z barków mroczne brzemię swoich uczynków. Łaknęli wtedy czyjegoś dotyku.

Ich bliskość zmieniała ślinę w jej ustach w żółć. Chciała, żeby cierpieli.

Ale taką miała pracę.

W rzeczywistości coraz częściej się zastanawiała, jak długo jeszcze będzie mogła grać rolę małej dziewczynki. Po kilku miesiącach pożywnych posiłków urosła o sześć centymetrów. Jej ciało nabierało kształtów. Żadna ilość złotych loków i wstążeczek nie będzie w stanie ukryć tego, co się zbliżało. Postać małej słodkiej dziewczynki zaczynała się oddalać jak peron widziany z okna odjeżdżającego pociągu, a ona już bardziej nie mogła się z niego wychylić.

Przy lustrze stały dwa skórzane fotele, świadkowie pamiętnego przyjęcia sprzed trzech miesięcy, kiedy to sprowokowała korpulentnego Generalfeldmarschalla w jaskrawobiałym mundurze Luftwaffe do zakładu, który okazał się brzemienny w skutki. Przywołał ją wtedy dłonią, by dołączyła do niego i nadętego Generalobersta, któremu jednak nie podobała się jej obecność.

* * *

– Chodź tutaj, usiądź mi na kolanach, moja Prinzessin... właśnie staram się wytłumaczyć Waltherowi, co powinien zrobić z czmychającymi Brytyjczykami.

– Dziękuję, ale mówiłem już, że nie potrzebuję porad.

– Wygląda na to, że chyba jednak potrzebujesz, Waltherze. Poważnie nie zawahasz się przed wprowadzeniem swoich czołgów na ulice Flandrii?

– Chcę wyeliminować przeciwnika z gry, tak.

– Nic tak skutecznie nie eliminuje pokonanych armii jak bombardowanie aż do skutku.

– Przyparliśmy ich do wody, nie mają już gdzie się cofać i jak wrócić do domu. Porzucili cały ciężki sprzęt, więc i tak muszę się poddać. Wystarczy utrzymać presję.

– Poświęcisz na próżno życie niemieckich żołnierzy w godzinie ich największej chwały. Pozwól Luftwaffe zająć się problemem.

– Brakuje jakichkolwiek konkretów...

Sara przerwała im wymianę zdań.

– Wie pan co, chyba powinien pan dać mu spróbować.

– Przepraszam?

– No, sam pan powiedział, że nie mają już dokąd uciekać, więc co za problem bombami zmusić ich do kapitulacji?

– Widzisz, Waltherze? Ta mała ma więcej odwagi niż ty.

– Cóż, Herr Generalfeldmarschall, może i tak, ale ty też musiałbyś ponieść ryzyko...

– Zakład! Eine Wette! – Zaklaskała radośnie w dłonie.

– Świetny pomysł, Waltherze. Zostaw ich mnie, a za trzy dni będziesz miał na biurku akt kapitulacji. To co, po sto marek Rzeszy każdy? Prinzessin, będziesz trzymała kasę...

* * *

Sara nie spotkała już Generalobersta Walthera, żeby przekazać mu wygraną. Cztery zwinięte banknoty pięćdziesięciomarkowe spoczywały bezpańskie w jej kieszeni, podczas gdy większość brytyjskiej armii – dręczonej przez Luftwaffe, lecz mimo to dalekiej od kapitulacji – uciekała przez kanał La Manche na małych prywatnych łodziach. A czołgi czekały bezczynnie. Czy przyczyniła się do tego choćby w maleńkim stopniu? Jak głosiła plotka, Göring, obecnie Reichsmarschall, był zajęty ponoszeniem kolejnych klęsk w pokonywaniu Royal Air Force w walkach nad Wielką Brytanią, powtarzając fiasko znad Dunkierki, więc może w ogóle nie potrzebował jej wsparcia w popełnianiu kolejnych błędów?

Lecz niemiecka machina wojenna prawie nie podejmowała złych decyzji. Mimo wszystkiego, co Sara osiągnęła z kapitanem, mimo ich sukcesów i odkrycia mrocznych manipulacji, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że praca brytyjskiego szpiega i jego... uczennicy – nastoletniej żydowskiej sieroty – nie przynosiła żadnych wymiernych efektów.

Czuła się, jakby stała zanurzona po pas w rwącej rzece i rozczapierzonymi palcami próbowała powstrzymać jej prąd, a woda opływała ją i spokojnie wędrowała dalej. Sara nosiła w tym czasie piękne sukienki, kręciła włosy w loki i raczyła się wspaniałymi posiłkami. Może i powstrzymała profesora Schäfera i unicestwiła jego bombę – to była pierwsza misja zrealizowana u boku kapitana – lecz w ten sposób nie powstrzymała Wehrmachtu, który przeorywał porządek świata.

Najbardziej jednak dotykało ją to, co widziała na ulicach Berlina.

Żydów obowiązywała godzina policyjna. Nie wolno im było posiadać radioodbiorników, zakazano im pracy, prowadzenia interesów i wypowiedziano obywatelstwo. Bezustannie groziło im niebezpieczeństwo zatrzymania, odeskortowania na dworzec, by z jedną walizką, w której musieli zmieścić cały swój dobytek, wywieźć ich w niebyt, z którego już nie wracali. Żyli więc w coraz większym strachu, głodzie i coraz głębszej desperacji.

Żydówka Sara, udająca aryjską ulubienicę nazistów Ursulę, spoglądała na to wszystko, stojąc z drugiej strony szyby. Na wystawne obiady wkładała modne ubrania z delikatnych tkanin, choć ledwie rok wcześniej sama chodziła w łachmanach i żywiła się odpadkami wygrzebywanymi z koszy na śmieci.

Lecz najtrudniejsze do zniesienia było nie poczucie winy, a właśnie jego brak.

Wszystkie te ubrania – miękkie, ciepłe materiały i delikatna woń perfum – stały się dla niej czymś naturalnym. Na początku musiała przyznać przed sobą, że je lubi, bo były ważną częścią jej pracy. Z czasem zaczęła oczekiwać coraz więcej. Lecz nie była wtedy Sarą Goldstein, cokolwiek by to miało oznaczać – nie, to były pragnienia Ursuli Haller. A Sara miała coraz większy problem, by je ze sobą pogodzić.

Nawet posiłki – tłuste, delikatne, puszyste, wyszukane, słodkie, kwaśne, chrupkie i odżywcze, na wyciągnięcie ręki niezależnie od pory dnia czy nocy – przestały ją bawić, stały się mdłe i nijakie, niezależnie od tego, jak bardzo wypychała sobie nimi usta. Pamiętała, co to niedożywienie, i wiedziała, że powinna czuć się winna, jedząc takie ilości, gdy inni przymierają głodem. Powinny ją dręczyć wyrzuty sumienia z powodu braku jakichkolwiek emocji, gdy inni cierpieli bezradność i desperację.

Wcześniej, gdy kradła i kłamała, by przetrwać, też nic nie czuła. Teraz jednak było inaczej.

Dawniej trzymała w głębi duszy skrzynię i w niej chowała każdy strach i poniżenie. Zamykała tam ból, by zachować czystą głowę, wolną od wściekłości i drżenia o przyszłość.

Od opuszczenia mieszkania, które stało się grobowcem, przestała potrzebować tej skrytki. Z każdym dniem czuła... nie, nie coraz mniej, lecz jej świat stał się szary, pozbawiony kolorów. Wiedziała, że powinna się tego bać, jednak to samo dotyczyło emocji, które przechodziły przez nią bez śladu. Była jak ściszone radio: choć wciąż delikatnie buczało, z głośnika nie wydobywał się żaden dźwięk. Czuła, że drży, a jednocześnie nie potrafiła zrozumieć dlaczego.

Podobnie przestały jej przeszkadzać brutalne wizje, które dręczyły ją od pobytu w posiadłości Schäfera. Zupełnie jakby w letni dzień słyszała głośny rój pszczół, lecz ich bzyczenie nie robiło na niej żadnego wrażenia. Czy wynikało to z nudy i jednostajności nowego życia? Przyzwyczaiła się już do bezustannego strachu? A może przeżyte cierpienie zniszczyło jej zdolność do odczuwania? Co ciekawe, podobne symptomy zauważyła u kapitana, który ożywał jedynie w chwilach niebezpieczeństwa.

Sara usłyszała podniesione głosy dobiegające od strony kuchennej klatki schodowej. Panią Hofmann znów coś wyprowadziło z równowagi. Gospodyni zawsze twardą ręką kontrolowała zbieraninę tymczasowej służby, ściąganej do rezydencji w celu obsługiwania kolejnego przyjęcia. Tym razem jednak złość oszczędnej w słowach kobiety osiągnęła poziom, którego Sara wcześniej nie doświadczyła. Zeszła do kuchni, by sprawdzić, co się dzieje.

– Co ci strzeliło do głowy, żeby ją tu sprowadzać? Schornsteinfeger, ot co! To przyzwoity dom, a nie jakiś obóz dla Hottentotten! – oburzała się.

Ze spracowanymi dłońmi opartymi na biodrach pani Hofmann górowała nad całą kuchnią. Przed nią stał skulony Herr Gehlhaar, drobny mężczyzna z agencji zapewniającej służbę. Z tyłu, po jego lewej stronie, czekała czarna dziewczynka, nazwana przed chwilą kominiarzem.

Służąca była bardzo młoda, miała nie więcej niż piętnaście lat, czyli tyle co Sara w rzeczywistości. Była szczupła, lecz w wiotkości jej ciała Sara natychmiast dostrzegła niedożywienie. Wpatrywała się nieruchomo w podłogę. Tę postawę Sara również nazbyt dobrze znała z czasów, kiedy uciekała przed chłopcami z Hitlerjugend i innymi bojówkarzami. Miała wrażenie, że patrzy na siebie sprzed roku.

– Meine Frau – Herr Gehlhaar westchnął i nerwowo przesunął między palcami rondo melonika, który wcześniej zdjął. – Nie obowiązują obecnie żadne ograniczenia w zatrudnianiu...

– Jeszcze!

Dziewczyna uniosła wzrok. W jej oczach czaił się strach. Wyglądała jak ktoś zagoniony w pułapkę i na skraju paniki. Sara przypomniała sobie, że ten sam wyraz twarzy przerażonego zwierzęcia widziała u kapitana w porcie rok wcześniej. Wtedy nie potrafiła się powstrzymać i ruszyła mu z pomocą. Ale w spojrzeniu czarnej służącej dostrzegła coś jeszcze. Złość.

– Frau Hofmann, dziewczyna zostanie – zdecydowała.

Kobieta odwróciła się gwałtownie, gotowa do natychmiastowej riposty, lecz na widok pani domu zawahała się, zanim odpowiedziała.

– Fräulein... panienka nie musi zajmować się takimi sprawami... proszę zostawić to mnie...

– Skoro to nie moja sprawa, to pewnie wuja. Zaraz po niego pójdę – przerwała jej Sara, unosząc brwi.

– Biorąc pod uwagę listę zaproszonych dziś gości... – gospodyni nie składała broni. – Nie sądzę, żeby pokazywanie Neger było...

– Może zostać tutaj, na dole. W kuchni zawsze jest cała masa roboty. Dziewczyna na pewno wie, gdzie jest jej miejsce – dodała. Kiedy wymawiała te słowa, poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku.

– Ależ Fräulein! Ona jest przecież... Rheinlandbastard! Co się stanie, jeśli któryś z weteranów ostatniej wojny ją zobaczy...

– Słyszałaś? – Służąca popatrzyła na Sarę szeroko otwartymi oczyma. – Będziesz trzymała się na uboczu... przysięgasz?

Dziewczyna potaknęła gorliwie. Sara spodziewała się wdzięczności, lecz w jej spojrzeniu wciąż widziała ten sam strach. Albo złość.

ROZDZIAŁTRZECI

POWSZECHNA DOSTĘPNOŚĆ SZAMPANA latem tysiąc dziewięćset czterdziestego roku była symbolem niemieckich zwycięstw i poniżenia znienawidzonej Francji. Korzystały na tym przyjęcia i rauty u Herr Hallera dla bogatych i wpływowych – the upper ten thousand – gdzie przemysłowcy dostarczający sprzęt wojskowy poklepywali się po plecach z wojskowymi, którzy za niego płacili. Kapitan dbał, by gościom nigdy nie brakowało złocistego trunku z bąbelkami i by wszystkie kieliszki były natychmiast uzupełniane, dzięki czemu większość przybywających już po chwili znajdowała się pod wpływem. Alkohol rozwiązywał języki, a o to przecież chodziło. Sara spoglądała na przewróconą niedbale butelkę, z której pulsującym strumieniem wylewała się zawartość. Unoszący się w powietrzu zapach sprawiał, że jednocześnie czuła się oszołomiona i słaba.

Przed dziewiątą wieczorem eleganckie przyjęcie przepoczwarzyło się w dzikie zwierzę; wierzgnęło, ryknęło, zamilkło, przeciągnęło się, otrząsnęło i znieruchomiało, by po chwili dźwignąć się znów na nogi.

Oparty o gzyms kominka kapitan pełnił honory gospodarza domu i jednocześnie krył się przed gośćmi niczym zapomniana ogrodowa rzeźba. Kiedy zauważył Sarę, poza znudzonym rozbawieniem na jego twarzy pojawiło się coś innego: mina, którą w ostatnich miesiącach nauczyła się odczytywać jako delikatną dezaprobatę. Posłusznie się zbliżyła, by wysłuchać, o co miał pretensje. Nie sprzeciwił się, kiedy stanęła obok.

– Frau Hofmann doniosła mi o tej Neger w kuchni – mruknął.

– Bez wątpienia profanuje właśnie Strudel i plugawi rasowo Schnitzel, ta mała zła Untermensch.

Kapitan prychnął i nachylił się w jej stronę.

– To ryzykowne. A nawet niebezpieczne.

– Tak ryzykowne jak współpraca z żydowską sierotą? Czy bardziej? Nie przesadzajmy może, jest tylko służącą. A my nie poruszamy się underground railroad – dodała po angielsku. – Poza tym prawo tego nie zabrania.

– Jeszcze.

– Cóż, kapitanie Jeremy Floyd, może czas ustalić, jakimi chcemy być nazistami. Bo chyba powoli zaczyna nam brakować alternatyw na przyszłość.

– Skąd ten pesymizm?

– Już raczej po wszystkim, nieprawdaż? Została tylko jedna wysepka. Przeciwko całej reszcie.

Potrząsnął głową.

– Mylisz się. Anglia to więcej niż mała wysepka. To imperium obejmujące każdy zakątek ziemi. Wiesz, ilu żołnierzy Anglia mogłaby powołać w Indiach? I nie lekceważ ich ze względu na ciemną skórę; to błąd, za który Hitlerowi przyjdzie zapłacić. Royal Navy jest poza zasięgiem Rzeszy. Kriegsmarine w najśmielszych wizjach nie może jej dorównać. Wehrmacht myśli, że dokona inwazji, pokonując kanał La Manche na barkach, a Brytyjczycy będą bezczynnie patrzyli, jak kołyszą się na falach!

– Rozumiem, że właśnie dlatego sprzedajesz im barki?

– Oczywiście! Próba desantu zakończy się rzeźnią. Jakoś muszę opłacić ten dom. Nie, jeszcze nie jest po wszystkim, Saro z Elsengrundu.

Zamilkł, kiedy podeszła się z nimi przywitać grupka cuchnących piwem oficerów. Dziewczynka uśmiechała się niewinnie i błogo. Czyjaś tłusta dłoń pogłaskała ją po głowie, lecz zniknęła, zanim Sara zdążyła wyobrazić sobie, jak zatapia w niej zęby.

Kapitan odczekał chwilę, po czym podjął przerwany wątek.

– Pod warunkiem że Wielka Brytania poradzi sobie jakoś z U-Bootami. My za to mamy tutaj znacznie bardziej palący problem. Co jest nie tak z naszym przyjęciem?

– Jest śmiertelnie sztywne.

– Nie – odparł lekko.

– Jest. Zaufaj mi.

– Rozejrzyj się i powiedz mi, co jest nie tak. Ale z naszej perspektywy.

– O, proszę, ta gra zaczyna mi się podobać. – Sara zachichotała.

Przesunęła wzrokiem po salonie.

Dookoła roiło się od mundurów w różnych barwach i z różnymi szarżami. Nalane, spocone twarze, zbyt głośny śmiech, pospiesznie wychylane kieliszki. Poza tym sporo było cywilów, biznesmenów i spekulantów, ludzi ze znajomościami i takich, którzy znajomości dopiero szukali. Tłum żon i kochanek mierzących się spojrzeniami pełnymi zazdrości i politowania.

Pijackie przyśpiewki jeszcze nie rozbrzmiewały, jednak dźwięki fortepianu ginęły już w ogólnym rozgardiaszu. W powietrzu woń wody kolońskiej mieszała się z zapachem alkoholu.

Mundury.

– Co my tu mamy... coś mało Luftwaffe. Czyżby byli zajęci Wielką Brytanią? – zapytała Sara. Kapitan potaknął. – W porządku, Kriegsmarine też ma godną reprezentację... O, proszę, a któż to właśnie przybył? Te złote epolety?

– Admirał Canaris. Zaraz się nim zajmiemy.

Pojawienie się admirała nie przyciągnęło uwagi zbyt wielu gości. Był posiwiały, niewielkiego wzrostu i wyglądał na sympatycznego staruszka, co natychmiast wzbudziło podejrzliwość Sary. Miał lekko żółtawą, niezdrową cerę i podkreślające wiek, obwisłe policzki. Krzaczaste, zaniedbane brwi sugerowały rychłe przejście w stan spoczynku i emeryturę, czemu z kolei przeczył idealnie dopasowany, elegancki mundur, tak ciemnogranatowy, że prawie czarny...

Sara raz jeszcze rozejrzała się po pokoju. Nagle pojęła.

– Brak czerni. Nie ma nikogo z Schutzstaffel. SS. Domyślam się, że nie ma też Gestapo.

– Brawo, w punkt – pochwalił ją kapitan, klaszcząc cicho. – Choć ostatnio coraz rzadziej pokazują się w czerni. Chcą nosić szare mundury, jak prawdziwi żołnierze. Zgromadziliśmy szeroką reprezentację nazistowskiej machiny wojennej. Nasze przyjęcia stały się popularne wśród ludzi Wehrmachtu właśnie dzięki nieobecności tych potworów. Wywołują nerwowość, gdziekolwiek się pojawią. Tutaj wszyscy mogą czuć się swobodnie i rozmawiać nieskrępowanie na każdy temat. Ale to też oznacza, że chcąc nie chcąc, wybraliśmy stronę.

– Potwory, które nie lubią innych potworów?

– To jak różne kręgi tego samego piekła – wyjaśnił kapitan.

Sara sapnęła i zmrużyła oczy.

– Naprawdę przeczytałeś Piekło Dantego? To pewnie wiesz, że jest tam krąg dla Żydów, do którego trafiają za pożyczanie pieniędzy. Podobnie jak mordercy, złodzieje i tyrani. Quatsch.

– Chyba Dante miał co innego na myśli. I nie sądzę, żeby Bóg wysyłał tam Żydów.

– Bóg nigdzie nas nie wysyła, kapitanie Floyd. My nie mamy piekła. – Sara przestała być tak spięta. – Jest tylko hańba, tu i teraz. Nic więcej. Wiesz może, gdzie Dante umieścił zdrajców swojego kraju?

– W lodowatej wodzie.

– No właśnie. – Potaknęła. – Po samą szyję. Skazanych na pożeranie się nawzajem. Przez całą wieczność.

– Taki los zdrajców – potwierdził kapitan, witając ruchem dłoni zbliżających się żołnierzy. – Ale ty do nich nie należysz.

– Ciągle mi to powtarzasz.

– Skoro mowa o zdrajcach... – zaczął kapitan i się wyprostował. – Oto i posłaniec jednego z nich.

Młody marynarz, adiutant admirała Canarisa, przepychał się przez tłum. Był nieprzyzwoicie trzeźwy, a grzeczność utrudniała mu przemieszczanie się przez pijaną, rozkołysaną hordę.

Zajęli miejsca w fotelach, które, korzystając z przywileju szarży, odbili jakimś młodym oficerom Kriegsmarine.

– Admirale, jeśli wolno, chciałbym przedstawić swoją siostrzenicę Ursulę.

Sara dygnęła i wyczarowała najszerszy i najbardziej zniewalający uśmiech ze swego repertuaru. Admirał zmierzył kapitana zaskoczonym spojrzeniem, po czym skinął dziewczynce na powitanie. Kapitan wskazał jej miejsce na podłodze obok fotela gościa.

– Wspaniałe przyjęcie, Haller – pochwalił admirał. – Dziękuję za zaproszenie. Holstein, przynieś mi coś, co nie jest szampanem.

Młody adiutant otworzył usta, by dopytać, czego konkretnie jego zwierzchnik by się napił, lecz w porę się zorientował, że jego nieobecność będzie wystarczająca.

– Jestem zaszczycony pańskim przybyciem, admirale – odparł kapitan.

– Bardzo miłe słowa, dziękuję – potaknął oficer i zanim zaczął mówić, przeciągnął się, by przyjrzeć się otoczeniu. – Otrzymałem dziś upominek od pana. I jestem pod wrażeniem poziomu, na jaki wyniósł pan szpiegostwo przemysłowe. – Nachylił się nieznacznie. – Haller, od czasów naszej znajomości w Hiszpanii wiem, że mogę na panu polegać, kiedy chodzi o załatwianie pewnych spraw. Nieoficjalnie, oczywiście.

– Zawsze i wszędzie – zapewnił go kapitan.

– Przesłał mi pan ceramiczny fragment bomby, element całości, za pomocą której zrzuca się zarazki na terytorium wroga. To dzieło naszych antybolszewickich przyjaciół Japończyków. A konkretnie Shirō Ishiiego, chirurga z Mandżurii. Domyślam się jednak, że znalazł to pan gdzieś znacznie bliżej domu?

Kapitan potaknął. Sara patrzyła na niego uważnie, próbując zrozumieć, co się dzieje. Element, który znalazła, przekazał admirałowi...

„Ciii. Słuchaj i ucz się”.

– Rzesza prowadzi cały szereg projektów badawczych, z których część jest finansowana niezależnymi kanałami – ciągnął admirał delikatniej. – Oczy wszystkich zwrócone są na Wunderwaffe – pociski rakietowe i gigantyczne działa, Superbombe... Tego oczekują nasi przywódcy, lecz w badaniach panuje chaos i brak organizacji. Wygląda na to, że niedawno jeden z naszych chemików wysadził w powietrze swój dom. – Admirał zachichotał i potrząsnął głową jak dobrotliwy wujek.

Sara zadrżała mimowolnie, bo w jej głowie momentalnie zapłonęły wspomnienia. Eksplozja w jednej chwili pochłonęła rezydencję, ciało Schäfera i całą jego pracę.

Zmieniła pozycję i usiadła wygodniej. Admirał mówił dalej.

– Jeden z moich hm... znajomych z SS, niejaki Kurt Hasse, dyskretnie zajął się tym zaniedbanym obszarem i zbudował na nim podwaliny pod imperium. On i Ishii spotykali się już w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym. Z pewnym... zainteresowaniem przyjąłem wiadomość, że do Berlina zawitał właśnie generał Ishii. W tym samym czasie pojawiają się fragmenty jego bomb. Wiem również, że jutro wieczorem mają się spotkać w ambasadzie Japonii. Z wielką chęcią dowiedziałbym się, o czym będą rozmawiać, jednak wszyscy, którzy zwykle wspierali mnie w takich sytuacjach, zostali grzecznie poproszeni, by po dziesiątej wieczorem nie pojawiać się na ulicach. Haller, pan chyba zna ludzi, którzy nie brzydzą się zbrukać sobie rąk drobnym włamaniem, prawda? Może przy okazji obiłoby im się o uszy, jakie tematy poruszano w gabinecie ambasadora?

– Jestem nieco zaskoczony, że pan, admirale, nie zna nikogo osobiście...

– To nie jest sprawa, w którą chciałbym się oficjalnie angażować... siły zbrojne podsłuchujące SS? To raczej nie byłoby mile widziane. Dlatego zwracam się do osoby, którą znam przecież osobiście. Do pana, Haller.

– A czegóż interesującego mogłaby dotyczyć rozmowa, na której treści tak panu zależy, admirale? – zapytał grzecznie kapitan.

– Hasse utrzymuje kontakt z grupą niemieckich lekarzy w Afryce, którzy od lat prowadzą badania nad chorobami tropikalnymi...

Skupienie się na słowach Canarisa kosztowało Sarę wiele wysiłku. Jakby to, co słyszała, było nudne, pozbawione znaczenia albo zbyt wydumane, by mogło ją zainteresować. Bała się, że to czyni z niej złego szpiega.

– Jeśli natrafili w dżungli na coś naprawdę paskudnego – ciągnął admirał – to wiemy już, kto chciałby to wykorzystać. Ich działalność prowadzona poza Rzeszą bardzo mnie interesuje. Uważam, że to moja odpowiedzialność, a jednak nie chcę ściągać na siebie ciekawskich spojrzeń, bo, co jasne, nasz przenikliwy Führer nie jest przekonany do korzystania z gazów czy zarazków jako środków bojowych...

– Właściwie to dlaczego nie? – pisnęła Sara, wiedziona impulsem ciekawości. Na chwilę przestała być ostrożna.

Canaris przerwał i popatrzył na nią. Jego spojrzenie zdradzało wahanie między chęcią zignorowania nieproszonego pytania a pobłażliwością dla pytającej.

– Nasz bohater przeżył użycie gazów bojowych przez Brytyjczyków w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku. Myślę, że to doświadczenie musiało należeć do niezbyt przyjemnych.

– Przecież wojna nie może być przyjemna, prawda?

Canaris się roześmiał i rozbawiony uderzył dłońmi w uda.

– Myślę, że w rzadkim przypływie pragmatyzmu nasz Führer pojął, że Brytyjczycy dysponują ogromnymi zasobami gazów bojowych i gdybyśmy użyli czegoś podobnego, rozpętałoby się piekło. W celu zaopatrzenia naszych armii korzystamy z koni, a one nie noszą masek gazowych. Jestem jednak zdania, że dałoby się go przekonać do użycia czegoś niewykrywalnego, albo przynajmniej naturalnego pochodzenia. Ba, całkiem możliwe, że już go do tego przekonano. To bardzo niepokojąca myśl... Jezusie... – Canaris dostrzegł nagle coś za ich plecami i wyprostował się zaskoczony. – Widzę, że poszerzasz grono bywalców, Haller.

Sara odwróciła się i zamarła. Poczuła się, jakby zobaczyła trzy kruki wpatrujące się w nią przez szybę czarnymi jak węgiel oczyma, bo w drzwiach pojawiło się niespodziewanie trzech oficerów SS w nienagannych mundurach. Przypomniała sobie, jak w ojczystym języku kapitana nazywa się stado kruków. A murder.

– Pozwólcie, że przedstawię, SS-Obersturmbannführer Kurt Hasse – mruknął admirał i westchnął.

– Przypadek? – zapytał kapitan.

– Nie ma przypadków – odparł mrukliwie Canaris.

– Potwory przybyły – szepnęła Sara.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki