Demony Rosji - Witold Jurasz - ebook + audiobook + książka

Demony Rosji ebook i audiobook

Jurasz Witold

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Witold Jurasz, autor popularnego podcastu Raport międzynarodowy, widział Rosję z bliska – był dyplomatą w polskiej ambasadzie w Moskwie. W swojej książce, przeplatając opisy polityki Władimira Putina z opowieściami z codziennego życia w Rosji, pokazuje, że Putin nie jest twórcą zła, które widzimy, oglądając relacje i czytając reportaże na temat rosyjskich zbrodni popełnianych na Ukrainie. Zło w Rosji – i niestety również zło w Rosjanach – było bowiem jedynie uśpione i wystarczyło niewiele, by na nowo zatriumfowało. Co gorsza, zło miało w sobie wiele zwodniczego uroku. Uwodziło umiejętnością gry na głęboko skrywanych, zduszonych polityczną poprawnością słabościach ludzi Zachodu. W efekcie, mimo że Władimir Putin szczerze, jak mało który przywódca w historii, informował o swoich zamierzeniach, równocześnie zdołał uśpić naszą czujność. A może to nie Putin nas uśpił. Może sami chcieliśmy być ślepi? "Lata mojej pracy w Moskwie przypadły na swego rodzaju szczyt putinizmu. Moskwa niczym Nowy Jork nigdy nie spała, za to cały czas się bawiła. Ulice były pełne luksusowych samochodów. Tylko gdzieś w tle, gdzieś w cieniu, czaiło się coś złowrogiego. Czasami – jak w czasie wojny w Gruzji – to coś wychodziło na powierzchnię po to, by się następnie szybko schować, choć w tle cały czas pozostawało."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 20 min

Lektor: Witold Jurasz

Oceny
4,5 (490 ocen)
304
126
44
13
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wrencemocny

Nie oderwiesz się od lektury

Jak chcesz jako laik zrozumieć rosjan przynajmniej ogólnie... polecam. Świetna. Otworzyła mi oczy na Rosję.
10
Kayroll

Nie oderwiesz się od lektury

supet
00
T-ula

Nie oderwiesz się od lektury

Rosja i trochę Polski z pierwszej ręki. Warto.
00
PatiTom

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa książka, warto przeczytać/posłuchać
00
AniaZablocka

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawy temat. Barwny język.
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

W 2005 roku po zakoń­cze­niu pracy w Mini­ster­stwie Obrony Naro­do­wej dosta­łem pro­po­zy­cję wyjazdu na pla­cówkę dyplo­ma­tyczną do Moskwy. Gdy wszyst­kie for­mal­no­ści mia­łem już za sobą, spo­tka­łem się z kil­koma byłymi dyplo­ma­tami, pro­sząc ich o rady i suge­stie. Usły­sza­łem wiele dobrych rad, ale naj­lep­szej – nie tyle może nawet rady, ile lek­cji życia – udzie­lił mi przy­ja­ciel mojego ojca, wie­lo­letni pra­cow­nik Mini­ster­stwa Han­dlu Zagra­nicz­nego Andrzej Wer­ner. Zadał mi on otóż pyta­nie, co będę robił jako dyplo­mata. Odpar­łem, że będę repre­zen­to­wał Pol­skę. Andrzej Wer­ner popa­trzył na mnie z mie­sza­niną życz­li­wo­ści i poli­to­wa­nia. Powie­dział, że sądził, że jestem tro­chę bar­dziej inte­li­gentny, po czym wysłał mnie do kuchni, żebym zro­bił jemu i sobie kawy. Gdy wró­ci­łem po kilku minu­tach, mój roz­mówca powie­dział: „To teraz niech pan słu­cha i zapa­mięta na całe życie. Pol­skę repre­zen­tuje amba­sa­dor, cza­sem jego zastępca… Pan jako młody dyplo­mata może Pol­skę repre­zen­to­wać, tyle że w złym tego słowa rozu­mie­niu: jak się pan spije i będzie na tyle głupi, żeby dać się jesz­cze nagrać. Jako młody dyplo­mata nikogo i ni­gdy pan nie repre­zen­tuje. I niech sobie pan wbije raz na zawsze do głowy, że na razie nie będzie pan nikim waż­nym, bo w pol­skiej dyplo­ma­cji nadę­tych bub­ków, któ­rzy są nikim, a sądzą, że są ważni, zawsze było za dużo. Jedyne zada­nie, które pan ma w Moskwie, to cho­dzić wszę­dzie, gdzie się da, słu­chać, obser­wo­wać, jak się da, zro­zu­mieć i pisać szy­fro­gramy. Jak będzie pan to dobrze robił, zrobi pan karierę i kie­dyś będzie pan może repre­zen­to­wał Pol­skę”. Następ­nie zaś dodał: „A jak będzie pan to robił za dobrze, to ni­gdy pan Pol­ski nie będzie repre­zen­to­wał, bo pana wykoń­czą, przy czym nie oni, a nasi”. Bru­talny realizm był tym, co skąd­inąd bar­dzo czę­sto zauwa­ża­łem u dyplo­ma­tów, urzęd­ni­ków i ludzi ze służb, któ­rzy wywo­dzili się jesz­cze z cza­sów PRL. Zapewne więk­szość z nich w latach real­nego socja­li­zmu mogła wybrać ina­czej, lepiej, ale prawda jest taka, że naj­wię­cej nauczy­łem się wła­śnie od sta­rych wyja­da­czy z ową PRL-owską prze­szło­ścią.

To, co usły­sza­łem od Andrzeja Wer­nera, to w isto­cie defi­ni­cja pracy mło­dego dyplo­maty. To zara­zem słowa, które defi­niują książkę, którą odda­jemy w Pań­stwa ręce. Nie będzie to zapis mojego udziału w wiel­kiej poli­tyce, gdyż jako dyplo­mata w Rosji byłem zbyt niski rangą, by brać udział w wiel­kiej poli­tyce, choć zda­rzyło mi się być bli­sko istot­nych wyda­rzeń. Tak naprawdę były to jed­nak jedy­nie drobne epi­zody. W Moskwie przede wszyst­kim słu­cha­łem, obser­wo­wa­łem i sta­ra­łem się zro­zu­mieć. Wyła­py­wa­łem szcze­góły, które niczym puz­zle, razem dawały więk­szy obraz. Cho­dzi­łem do rosyj­skiego MSZ, spo­ty­ka­łem się z krem­low­skimi poli­to­lo­gami, roz­ma­wia­łem z kole­gami z kor­pusu dyplo­matycznego i chło­ną­łem. Chcia­łem rozu­mieć to, co sły­sza­łem, a przede wszyst­kim chcia­łem umieć oddzie­lić nie tyle może nawet prawdę od nie­prawdy, ile prawdę od pół­prawdy (bo wbrew pozo­rom w dyplo­ma­cji bar­dzo rzadko się kła­mie, czę­ściej się prze­mil­cza). Sta­ra­łem się rozu­mieć kon­tekst.

Ta książka składa się z takich wła­śnie drob­nych puz­zli, które razem – mam nadzieję – skła­dają się w więk­szą całość. Książka, którą oddaję w Pań­stwa ręce, to swo­isty por­tret pamię­ciowy puti­now­skiej Rosji, który odtwa­rzam z uryw­ków pamięci, a który powstał w mojej gło­wie w latach 2005–2009, czyli pod­czas mojej pracy w Wydziale Poli­tycz­nym Amba­sady RP w Moskwie. Zapewne nie uniknę kilku wspo­mnień z póź­niej­szego okresu życia, gdy peł­ni­łem funk­cję chargé d’affa­ires RP na Bia­ło­rusi.

Lata mojej pracy w Moskwie przy­pa­dły na swego rodzaju szczyt puti­ni­zmu. Moskwa niczym Nowy Jork ni­gdy nie spała, za to cały czas się bawiła. Ulice były pełne luk­su­so­wych samo­cho­dów. Tylko gdzieś w tle, gdzieś w cie­niu, cza­iło się coś zło­wro­giego. Cza­sami – jak w cza­sie wojny w Gru­zji – to coś wycho­dziło na powierzch­nię po to, by się następ­nie szybko scho­wać, choć w tle cały czas pozo­sta­wało.

Ile­kroć myślę o Rosji, mam sko­ja­rze­nia z muzyką sym­fo­niczną, gdzie piękna, liryczna melo­dia prze­ła­my­wana jest drugą, zło­wrogą linią melo­dyczną, która z początku nie domi­nuje, ale potem nara­sta i rozu­miemy, że tylko chwi­lowo pozo­staje tłem. To tro­chę jak u Pio­tra Czaj­kow­skiego w poema­cie sym­fo­nicz­nym Fran­ce­sca da Rimini, który jest o tyle dobrym przy­kła­dem, że zaczyna się od zło­wro­giej muzyki. Następ­nie zaś jest lirycz­nie. Ale to tylko moment, tylko ilu­zja, tylko krótki epi­zod.

Początki

Początki

Od mojej rosyj­skiej roz­mów­czyni, obroń­czyni praw czło­wieka, usły­sza­łem kie­dyś, że Rosja jest uza­leż­niona od „bata” tak jak nar­ko­man od nar­ko­tyku i że tak jak nar­ko­man musi pew­nego dnia wylą­do­wać na dnie, by wyjść z nar­ko­manii, tak Rosji trzeba było rów­nież pozwo­lić się­gnąć dna, „ale wy na Zacho­dzie tego nie rozu­mie­cie”.

Na kilka mie­sięcy przed wyjaz­dem do Moskwy lecia­łem samo­lo­tem z Genewy do War­szawy. Obok mnie sie­dział star­szy, bar­dzo ele­gancki pan i, jak to bywa w samo­lo­cie, wda­łem się z nim w roz­mowę. Oka­zało się, że sie­działem obok Jerzego Pomia­now­skiego, zało­ży­ciela pisma „Nowaja Pol­sza”. Pismo skie­ro­wane było do rosyj­skiej inte­li­gen­cji. Gdy dowie­dzia­łem się, że jadę do Moskwy, posta­no­wi­łem sko­rzy­stać z nawią­za­nej w samo­lo­cie zna­jo­mo­ści i popro­si­łem o spo­tka­nie. Jerzy Pomia­now­ski pole­cił mi wów­czas, żebym koniecz­nie słu­chał opo­zy­cyj­nego radia Echo Moskwy, czy­tał praw­dzi­wie demo­kra­tyczną „Nową Gazietę”, biz­ne­sowy dzien­nik „Kom­mier­sant” oraz tek­sty wiel­ko­ru­skich szo­wi­ni­stów, jakimi nie­wąt­pli­wie są Alek­san­der Pro­cha­now i Alek­san­der Dugin. Te dwie ostat­nie reko­men­da­cje bar­dzo mnie zdzi­wiły, bo oby­dwaj wymie­nieni byli dzi­wa­kami, eks­tre­mi­stami i potocz­nie rzecz ujmu­jąc – świ­rami. Jerzy Pomia­now­ski odparł, że wła­śnie dla­tego powi­nie­nem śle­dzić to, co piszą, bo, nie­stety, nie mamy żad­nej pew­no­ści, czy to nie oni prę­dzej czy póź­niej zdo­będą rząd dusz. Szcze­rze powie­dziaw­szy, nie do końca posłu­chałem tej rady, bo widząc regres w zakre­sie demo­kra­cji, spo­dzie­wa­łem się raczej zwrotu ku, nazwijmy to umow­nie, tech­no­kra­tycz­nemu auto­ry­ta­ry­zmowi, a nie tego, z czym mamy dziś do czy­nie­nia. Ale uczci­wość każe odno­to­wać, że to Jerzy Pomia­now­ski zasu­ge­ro­wał mi śle­dze­nie tych, a nie innych auto­rów.

Do Moskwy poje­cha­łem pocią­giem. Wyku­pi­li­śmy z żoną prze­dział sypialny. Zachodni dyplo­maci korzy­stają z firm prze­pro­wadz­ko­wych, pol­skich dyplo­ma­tów na pro­fe­sjo­nalną usługę nie stać. Wyna­gro­dze­nia – szcze­gól­nie niż­szych rangą dyplo­ma­tów – są tak żało­śnie niskie, że musie­li­by­śmy odkła­dać kilka mie­sięcy, żeby wypo­sa­żyć swoje miesz­ka­nie, więc jecha­li­śmy obju­czeni jak nikt w całym pociągu.

* * *

Dru­giego lub trze­ciego dnia pobytu na pla­cówce przy­jął mnie amba­sa­dor Ste­fan Mel­ler, który zadał mi pyta­nie, co wiem o Rosji. Odpo­wie­dzia­łem – zgod­nie z prawdą – że poza wie­dzą czy­sto ency­klo­pe­dyczną tak naprawdę niczego nie wiem. Amba­sa­dor odchy­lił się w fotelu, poki­wał głową i z pew­nym chyba uzna­niem powie­dział: „No to jest dla pana jakaś szansa, bo naj­gorsi to są ci, któ­rzy przy­jeż­dżają i już coś wie­dzą”. Po czym dodał: „Pan ma być jak chi­rurg, to zna­czy nie mieć żad­nego sto­sunku, ani nega­tyw­nego, ani pozy­tyw­nego do pacjenta, któ­rym się pan zaj­muje” i wyja­śnił, że moim pacjen­tem jest rosyj­ska poli­tyka zagra­niczna. Po krót­kiej roz­mo­wie amba­sa­dor zapro­sił mnie do swo­jej rezy­den­cji, która mie­ściła się na tere­nie amba­sady i do któ­rej można było przejść z gabi­netu amba­sa­dora. W rezy­den­cji Ste­fan Mel­ler włą­czył nagra­nie z zaprzy­się­że­niem Wła­di­mira Putina. Zaprzy­się­że­nie odby­wało się rzecz jasna na Kremlu. Wła­di­mir Putin kro­czył przez salę wypeł­nioną naj­wyż­szymi dostoj­ni­kami. Amba­sa­dor Mel­ler zadał mi pyta­nie, czy roz­po­znaję ludzi widocz­nych na nagra­niu. Odpo­wie­dzia­łem, że oczy­wi­ście tak. Kilka minut póź­niej Wła­di­mir Putin, tym razem już fil­mo­wany z daleka, wsia­dał do swo­jej opan­ce­rzo­nej limu­zyny. Nim jed­nak wsiadł do samo­chodu, objął się z kil­koma ludźmi, któ­rych twa­rzy nie było widać. Amba­sa­dor zapy­tał: „A tych pan roz­po­znaje?”. Odpar­łem, że oczy­wi­ście nie. Ste­fan Mel­ler zare­ago­wał na to sło­wami: „No i widzi pan, to jest wła­śnie to, czego nie wiemy. Wiemy, kto teo­re­tycz­nie jest bli­sko wodza, ale nie wiemy, kto jest naj­bli­żej. Jak się pan dowie, to zała­twię panu natych­mia­stowy awans”.

W isto­cie słowa amba­sa­dora Mel­lera były naj­czyst­szą prawdą. Przez więk­szość cza­sów rzą­dów Wła­di­mira Putina w Pol­sce, ale też w znacz­nym stop­niu zapewne rów­nież i na całym Zacho­dzie jedy­nie domy­ślano się, kto tak naprawdę rzą­dzi Rosją. Teo­re­tycz­nie wie­dzie­li­śmy, kto pełni naj­wyż­sze funk­cje, ale pro­blem polega na tym, że spra­wo­wane funk­cje i wpływy wcale nie były ze sobą toż­same. Czas, gdy pra­co­wa­łem w Moskwie, wiele lat póź­niej zaczą­łem nazy­wać okre­sem Putina 2.0. Ozna­cze­nie miało sym­bo­li­zo­wać ewo­lu­cję puti­ni­zmu. W począt­ko­wym okre­sie swo­ich rzą­dów Wła­di­mir Wła­di­mirowicz był tak naprawdę tylko jed­nym z wielu bar­dzo wpły­wo­wych ludzi na Kremlu. Teo­re­tycz­nie miał w swo­ich rękach pełną wła­dzę, ale zara­zem wpływy jel­cy­now­skiej jesz­cze ekipy, tudzież oli­gar­chów, powo­do­wały, że Wła­di­mir Putin spra­wo­wał rządy w taki spo­sób, że roz­są­dzał spory pomię­dzy róż­nymi kote­riami. Po kilku latach pre­zy­dent Putin zdo­łał jed­nak na tyle skon­so­li­do­wać wła­dzę, że jego pozy­cja była już znacz­nie moc­niej­sza. Na­dal co prawda manew­ro­wał, ale już wyraź­nie sta­wał się jedy­no­władcą. Na tym jed­nak eta­pie był oświe­co­nym, to jest słu­cha­ją­cym swo­ich dorad­ców i goto­wym nawet do zmiany poli­tyki, przy­wódcą. Putin 3.0 nad­szedł led­wie kilka lat póź­niej, gdy dal­sza kon­so­li­da­cja wła­dzy spo­wo­do­wała, że stał się carem. Dzi­siaj, to jest w chwili, w któ­rej Rosja doko­nała inwa­zji na Ukra­inę na pełną skalę, mamy do czy­nie­nia – jak sądzę – z Puti­nem 4.0, czyli czło­wie­kiem, który jest nie tylko carem, ale jest też carem, któ­rego się boją już nie tylko jego wro­go­wie, ale rów­nież ci, któ­rzy są w jego naj­bliż­szym oto­cze­niu. Ewo­lu­cja Putina zmie­nia zarówno sys­tem rzą­dów, jak i w ślad za tym rów­nież Rosję. To, co jest nie­zmienne, to nasz brak wie­dzy, kto tak naprawdę ma tak zwane „doj­ścia”, czy też, ina­czej rzecz ujmu­jąc, z czyim zda­niem w ogóle jesz­cze liczy się rosyj­ski przy­wódca.

Gdy wyjeż­dża­łem na pla­cówkę w 2005 roku, usły­sza­łem w naszym Mini­ster­stwie Spraw Zagra­nicz­nych, że kie­ru­jący wów­czas zale­d­wie od roku rosyj­ską dyplo­ma­cją Sier­giej Ław­row ma bar­dzo słabą pozy­cję na Kremlu i naj­praw­do­po­dob­niej zosta­nie zdy­mi­sjo­no­wany. Sie­dem­na­ście lat póź­niej – jak wiemy – nic takiego nie nastą­piło i Ław­row nie­zmien­nie dyplo­ma­cją rosyj­ską kie­ruje. W jego wypadku nale­ża­łoby rów­nież mówić o Ław­rowie 2.0, przy czym Ław­row w tej odsło­nie różni się od swo­jej pier­wot­nej wer­sji w zasa­dzie wszyst­kim. „Wcze­sny” Sier­giej Ław­row był czło­wie­kiem nie­zwy­kle bez­względ­nym i nie­jed­no­krot­nie bar­dzo bru­tal­nym, ale zara­zem był też wybit­nie uta­len­to­wa­nym dyplo­matą. Współ­cze­sny Ław­row to z pro­fe­sjo­nal­nego punktu widze­nia przy­kry przy­kład upadku.

* * *

Mniej wię­cej rok po moim przy­jeź­dzie do Moskwy jed­nym z głów­nych pytań, które zada­wa­li­śmy sobie zarówno w Amba­sa­dzie RP, jak i sze­rzej w kor­pu­sie dyplo­ma­tycz­nym, było: kto zosta­nie następcą Wła­di­mira Putina. W opi­nii zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści ana­li­ty­ków naj­więk­sze szanse miał ówcze­sny wice­pre­mier Sier­giej Iwa­now. Gdy oka­zało się, że namasz­czony na pre­zy­denta (czy też raczej mający uda­wać pre­zy­denta) jest Dmi­trij Mie­dwie­diew, przy­jęto to z zado­wo­le­niem, spo­dzie­wa­jąc się odwilży. Mie­dwie­diew miał być tak zwa­nym „sistem­nym libe­ra­łem”. Okre­śle­nie to uży­wane było dla tej grupy wła­dzy, która miała mieć bar­dziej libe­ralne poglądy. Pro­blem polega na tym, że ludzie ci byli co prawda bar­dziej libe­ralni, ale w odnie­sie­niu do zarzą­dza­nia gospo­darką, a nie w zakre­sie poli­tyki zagra­nicz­nej. Na swój uży­tek nazy­wa­łem ich „post­pi­no­che­tow­cami”, to zna­czy takimi samymi w isto­cie zamor­dy­stami i wiel­ko­ru­skimi szo­wi­ni­stami jak ich bar­dziej „kon­ser­wa­tywni” kon­ku­renci, ale tym róż­nią­cymi się od nich, że skłon­nymi do mordu tylko wtedy, gdy jest to konieczne, a nie zawsze wów­czas, gdy jest to moż­liwe. Jak bar­dzo myli­li­śmy się w oce­nie Mie­dwie­diewa, widać było po raz pierw­szy w cza­sie wojny w Gru­zji latem 2008 roku. Libe­ra­łów i kon­ser­wa­ty­stów oczy­wi­ście róż­niło wiele, ale były to głów­nie róż­nice doty­czące metod spra­wo­wa­nia wła­dzy, a nie jej istoty. Swo­isty tech­no­kra­tyzm libe­ra­łów powo­do­wał oczy­wi­ście ich bliż­sze rela­cje z oli­gar­chią finan­sową, tyle że i to było nie­zwy­kle ulotne. Oli­gar­chia bowiem orien­to­wała się na tych, któ­rzy real­nie mieli wła­dzę.

Mia­łem nie­raz wra­że­nie, że kiedy pró­bu­jemy roz­szy­fro­wać, kto tak naprawdę rzą­dzi na Kremlu, upra­wiamy coś w rodzaju „krem­li­no­lo­gii”, czyli sztuki przy­pi­sy­wa­nia pozy­cji w biu­rze poli­tycz­nym według kolej­no­ści, w któ­rej sowieccy przy­wódcy poja­wiali się, a następ­nie usta­wiali na Mau­zo­leum Lenina. Pro­blem pole­gał na tym, że cza­sem wnio­ski wysnu­wano na pod­sta­wie bar­dzo kru­chych prze­sła­nek. Oto w cza­sie jed­nej z uro­czy­sto­ści przy­wódcy poja­wili się w innej niż do tej pory kolej­no­ści, z czego wycią­gnięto wnio­sek o zmia­nie układu sił w sowiec­kim kie­row­nic­twie. Tymcza­sem kie­dyś w latach dzie­więć­dzie­sią­tych oka­zało się, że jeden z sowiec­kich przy­wód­ców, wcho­dząc na dach mau­zo­leum, po pro­stu potknął się i dla­tego poja­wił się póź­niej.

Mam wra­że­nie, że nasze próby roz­szy­fro­wa­nia układu sił na Kremlu były swego rodzaju odpo­wied­ni­kiem oglą­da­nia nowego usta­wie­nia przy­wód­ców na mau­zo­leum bez posia­da­nia wglądu na zaple­cze. Aby real­nie rozu­mieć układ sił, nale­żało albo mieć kon­takty na odpo­wied­nio wyso­kim szcze­blu, któ­rych ni­gdy nie mie­li­śmy, źró­dła wywia­dow­cze, w któ­rych ist­nie­nie nie wie­rzę, albo wgląd w prze­pływy finan­sowe pomię­dzy róż­nymi frak­cjami na Kremlu, któ­rego, w prze­ci­wień­stwie do niektó­rych naszych sojusz­ni­ków, rów­nież nie mie­li­śmy. Amba­sa­dor Mel­ler zda­wał sobie z tego sprawę, a inni nie. Pro­blem polega na tym, że zawsze wystę­po­wa­li­śmy w sto­sunku do naszych part­ne­rów na Zacho­dzie jako eks­perci, któ­rzy w prze­ci­wień­stwie do nich wie­dzą. W rze­czy­wi­sto­ści tym­cza­sem nie tylko nie wie­dzie­li­śmy, ale co gor­sza, nie wie­dzie­li­śmy, że nie wiemy.

* * *

Pierw­sze spo­tka­nie z amba­sa­do­rem Mel­le­rem nie skoń­czyło się na jego uwa­dze, że byłoby dobrze, żebym się dowie­dział, z kim uści­skał się Wła­di­mir Putin. Ste­fan Mel­ler, rzecz jasna w żar­tach, zadał mi pyta­nie, czy mam jakieś plany na wie­czór. Odpo­wie­dzia­łem, że nie mam, na co amba­sa­dor powie­dział: „To pój­dziemy na d***” i trzy­ma­jąc papie­rosa w ustach, zadał mi pyta­nie, czy orien­tuję się, ile „to” kosz­tuje w Moskwie. Nie cze­ka­jąc na moją reak­cję, dodał: „Nie stać pana i niech pan sobie zapa­mięta, że pol­ski dyplo­mata w Moskwie może być dziwką, ale na pewno nie stać go na dziwki”. Ceny pozna­łem w cie­ka­wych oko­licz­no­ściach. Pew­nego razu w przy­bytku uciech utknęło dwóch posłów na Sejm. Obsługa lokalu zadzwo­niła do amba­sady, żąda­jąc wyku­pie­nia panów posłów. Mój ówcze­sny szef wrę­czył mi gotówkę i kazał panów posłów rzecz jasna wyku­pić. Jeśli Pań­stwo sądzi­cie, że rosyj­skie służby mają haki na owych przed­sta­wi­cieli naszego narodu, to zapew­niam, że na pewno tak nie jest. Rosyj­skie służby wszystko mogły bowiem podej­rze­wać, ale na pewno nie to, że dwóch posłów do par­la­mentu natow­skiego kraju jest na tyle głu­pich, by aku­rat w Moskwie korzy­stać z usług przed­sta­wi­cie­lek naj­star­szego zawodu świata. Ja nazwisk panów posłów już dawno nie pamię­tam, a czy nie pamięta ich rów­nież mój ówcze­sny szef, który, jak dowie­działem się po odtaj­nie­niu doku­men­tów IPN, wcale nie był jedy­nie dyplo­matą, tego się pew­nie ni­gdy nie dowiem.

* * *

Jedno z pierw­szych spo­tkań w Moskwie odby­łem z bar­dzo wów­czas już zaawan­so­waną wie­kiem panią, która była legendą ruchu dysy­denc­kiego. Jej nazwi­ska – tak jak skąd­inąd i kilku dal­szych w tej książce – nie wymie­nię ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów. Rosja nie­zmien­nie jest nie­stety kra­jem, w wypadku któ­rego okres karen­cji musi być znacz­nie dłuż­szy. Spo­tka­nie z nią nie wcho­dziło w zasa­dzie w mój zakres obo­wiąz­ków. Przed wyjaz­dem na pla­cówkę kilku rad udzie­lił mi jed­nak wie­lo­letni amba­sa­dor, a w swoim cza­sie rów­nież wice­mi­ni­ster spraw zagra­nicz­nych Jakub Wol­ski. Jedną z tych rad było, by nie ogra­ni­czać się do for­mal­nego zakresu obo­wiąz­ków, ale korzy­sta­jąc z tego, że dyplo­maci mają uła­twiony kon­takt z wie­loma ludźmi, sta­rać się nawią­zy­wać moż­li­wie sze­ro­kie kon­takty. Ni­gdy bowiem nie wia­domo, kto powie nam cie­ka­wostkę, dzięki któ­rej uda się z roz­rzu­co­nych i nie­two­rzą­cych żad­nej cało­ści puz­zli uło­żyć cały obra­zek. Była to bar­dzo dobra rada. Dobry dyplo­mata pra­cuje tak naprawdę nie we wła­snej amba­sa­dzie, ale poza nią, a czas spę­dzany we wła­snej amba­sa­dzie powi­nien ogra­ni­czać do mini­mum. Pol­skie amba­sady są nato­miast pełne ludzi, któ­rzy pra­wie z nich nie wycho­dzą, ale mimo to co chwilę piszą szy­frówki. Skoro nie wycho­dzą, to łatwo się domy­ślić, że piszą głów­nie raporty na swo­ich kole­gów.

Moja roz­mowa ze wspo­mnianą star­szą panią doty­czyła kie­runku, w któ­rym zmie­rza Rosja. Moja roz­mów­czyni nie miała żad­nych złu­dzeń i twier­dziła, że miękki auto­ry­ta­ryzm zamieni się w twardy, a następ­nie w dyk­ta­turę. W jej oce­nie Zachód popeł­nił błąd, prze­sy­ła­jąc żyw­ność do Peters­burga, co miało być formą wspar­cia dla upa­da­ją­cego Związku Sowiec­kiego i zapo­biec temu, czego Zachód zawsze naj­bar­dziej się oba­wiał, czyli wybu­chowi spo­łecz­nemu. Pyta­łem, czy cho­dzi o to, że owa pomoc była, jak powszech­nie wów­czas się mówiło, roz­kra­dana i czy to ona sta­no­wiła finan­sową odskocz­nię dla Putina i jego ludzi. Moja roz­mów­czyni poki­wała prze­cząco głową i powie­działa, że nie o to cho­dzi, a następ­nie dodała, że owa pomoc spo­wo­do­wała, że Rosja­nie nie się­gnęli dna, a kon­kret­nie nie zaznali głodu, który „zmie­nia świa­do­mość”. Byłem zupeł­nie wstrzą­śnięty, że oto obroń­czyni praw czło­wieka mówi coś tak nie­praw­do­po­dob­nie wprost bru­tal­nego. W odpo­wie­dzi usły­sza­łem, że Rosja jest uza­leż­niona od „bata” tak jak nar­ko­man od nar­ko­tyku i że tak jak nar­ko­man musi pew­nego dnia wylą­do­wać na dnie, by wyjść z nar­ko­manii, tak Rosji trzeba było rów­nież pozwo­lić się­gnąć dna, „ale wy na Zacho­dzie tego nie rozu­mie­cie”. Jakby tego było mało, moja roz­mów­czyni oddała się roz­wa­ża­niom na temat Katy­nia i stwier­dziła, że rów­nież Pol­ska popeł­niła błąd w tej spra­wie. W jej oce­nie nasz kraj powi­nien był w początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych zamor­do­wać wszyst­kich jesz­cze żyją­cych spraw­ców zbrodni katyń­skiej: „Jak­by­ście ich zabili tak jak Izra­el­czycy tych, któ­rzy zabili ich spor­tow­ców w Mona­chium, toby was sza­no­wano”. To, co usły­sza­łem, wyda­wało mi się tak kom­plet­nie odre­al­nione, że zapro­te­sto­wa­łem, a przy oka­zji spy­ta­łem, jak też niby mie­li­by­śmy to zro­bić. Moja roz­mów­czyni odparła, że to nic trud­nego i w zasa­dzie można by wyna­jąć nawet miej­sco­wych ban­dy­tów. To powie­dziaw­szy, zre­flek­to­wała się i powie­działa, że to byłby jed­nak zły pomysł, bo zabój­ców z Katy­nia nale­żało zastrze­lić strza­łem w poty­licę, „a nasi ban­dyci to by ich jesz­cze kijem bejs­bo­lo­wym zatłu­kli”. Spy­ta­łem, czy ona nie chcia­łaby, żeby było ina­czej. Odpowie­działa, że wła­śnie dla­tego, że chce, żeby było ina­czej, mówi to, co mówi.

Powyż­sza roz­mowa utkwiła mi w pamięci. Przy­po­mniała mi się ostat­nio, gdy doradca pre­zy­denta Ukra­iny Woło­dy­myra Zełen­skiego oświad­czył, że Ukra­ina tych Rosjan, któ­rzy dopusz­czają się zbrodni, będzie ści­gać tak jak Izrael arab­skich ter­ro­ry­stów. Ukra­ińcy zapo­wia­dają publicz­nie coś takiego, co usły­sza­łem od – bądź co bądź – obroń­czyni praw czło­wieka.

Ty bolszoj czełowiek

Ty bol­szoj cze­ło­wiek

Rela­cje boga­tych i bied­nych w Rosji nace­cho­wane są nie­praw­do­po­dobną wprost pogardą dla ludzi ubo­gich. Posia­da­nie pie­nię­dzy nie ozna­cza tylko jeż­dże­nia lep­szym samo­cho­dem, ale rów­nież prawo do par­ko­wa­nia tego samo­chodu, gdzie się tylko chce. Ozna­cza też więk­sze prawa w rela­cjach z wła­dzami, mniej­sze praw­do­po­do­bień­stwo bycia pobi­tym na poste­runku mili­cji, inne trak­to­wa­nie we wszel­kiego rodzaju urzę­dach, na lot­ni­skach etc. W Moskwie i sze­rzej w Rosji żyją nie tyle ludzie bogaci i biedni, co raczej dwa gatunki ludzi, które nie mają ze sobą nic wspól­nego.

Jedną z rze­czy, które budziły moje naj­więk­sze zdzi­wie­nie w Moskwie, były rela­cje mię­dzy­ludz­kie. Krótko po przy­jeź­dzie do Moskwy poszli­śmy z żoną do nie wie­dzieć czemu bar­dzo mod­nej wśród cudzo­ziem­ców Cafe Pusz­kin. Zawsze mnie ude­rzało, do jakiego stop­nia Rosja­nie są w sta­nie eks­plo­ato­wać prze­świad­cze­nie Euro­pej­czy­ków, że Rosja to kraj Pusz­kina, Czaj­kow­skiego i Tur­gie­niewa, pod­czas gdy w rze­czywistości puti­now­ska Rosja z żad­nym z nich nic wspól­nego nie miała. Myślę, że popu­lar­ność Cafe Pusz­kin brała się wła­śnie z tego prze­świad­cze­nia, że oto idąc tam, odwie­dza­jący Moskwę prze­nie­sie się w inne czasy. W rze­czywistości była to kawiar­nia, jakich wiele w Moskwie, co ozna­cza, że było bar­dzo smacz­nie i bar­dzo drogo. Pro­blem poja­wił się w chwili, w któ­rej chcia­łem zawo­łać kel­nerkę. Naj­pierw powie­dzia­łem „prze­pra­szam” i usi­ło­wa­łem gestem dać do zro­zu­mie­nia, że chciał­bym zapła­cić, potem powie­dzia­łem „popro­szę”, a następ­nie „pro­szę pani”. Nie docze­ka­łem się żad­nej reak­cji. Obok sie­działy dwie ele­ganc­kie star­sze Rosjanki, które z uśmie­chem powie­działy mi, że trzeba powie­dzieć „die­wuszka”, czyli dziew­czynko. Widząc zdzi­wie­nie w moich oczach, jedna z nich dodała: „Pan się ewi­dent­nie spóź­nił do Rosji o jakieś sto lat, trzeba było za cara przy­je­chać”.

Do woła­nia do kel­nerki „die­wuszka”, a do kel­nera młody czło­wieku – „molo­doj cze­ło­wiek” – z cza­sem się przy­zwy­cza­iłem. W tym miej­scu dodam, że tak dosko­na­łej obsługi kel­ner­skiej jak w restau­ra­cjach w Moskwie nie widzia­łem ni­gdzie poza może sły­nącą z naj­do­sko­nal­szego sznycla oraz Kar­tof­fel­sa­lat wie­deń­skiej Pla­chutty. Rzecz w tym, że moskiew­scy kel­ne­rzy w tych oczy­wi­ście lep­szych restau­ra­cjach byli jak duchy, to zna­czy niby ich nie było, a zara­zem ani przez moment nie miało się pustych czy to szklanki, czy kie­liszka.

* * *

Moskiew­skie restau­ra­cje miały ceny zupeł­nie nie­praw­do­po­dobne. Sto euro za lunch było w zasa­dzie normą, a nie wyjąt­kiem, a nieco bar­dziej roz­bu­do­wane, ale wciąż pozba­wione alko­holu menu ozna­czało wyda­tek mniej wię­cej dwu­stu euro. Pamię­tam, że kie­dyś wró­ci­łem ze służ­bo­wego spo­tka­nia i poło­ży­łem rachu­nek z restau­ra­cji na komo­dzie w przed­po­koju. Zauwa­żyła go nasza nia­nia i z cie­ka­wo­ści spoj­rzała na kwotę. Poczu­łem się w obo­wiązku wytłu­ma­czyć jej, że pry­wat­nie nie stać mnie na takie restau­ra­cje, że byłem służ­bowo na obie­dzie (tym, czego nie tłu­ma­czy­łem, to to, że wpa­dłem do domu tylko, żeby się prze­brać i wró­cić do amba­sady i szyb­ciutko napi­sać szy­fro­gram będący efek­tem owego lun­chu). Opie­ku­jąca się naszym syn­kiem nia­nia, która była bar­dzo kul­tu­ralną, ele­gancką panią bez cie­nia pre­ten­sji, sko­men­to­wała rachu­nek sło­wami, że to nie są miej­sca dla nor­mal­nych ludzi. Zapewne gdyby zba­dać, ilu Pola­ków cha­dza do restau­ra­cji, to nasz wynik byłby znacz­nie poni­żej tego, który jest udzia­łem zamoż­niej­szych od nas naro­dów, choć pew­nie też i tych, w któ­rych jedze­nie poza domem wiąże się nie tyle z zamoż­no­ścią, ile bar­dziej z kul­turą i tra­dy­cją. Nie to jed­nak było dla mnie wstrzą­sa­jące, że nasza nia­nia będąca eme­ry­to­waną panią po stu­diach nie mogła sobie pozwo­lić na cho­dze­nie do restau­ra­cji, ale to, że utoż­sa­miała ona w isto­cie swój niż­szy sta­tus mate­rialny ze swoim miej­scem w struk­tu­rze spo­łecz­nej. Irina tak naprawdę przy tym nie myliła się. W Rosji w isto­cie zamoż­ność była bez­po­śred­nio zwią­zana, czy też bez­po­śred­nio prze­kła­dała się na miej­sce w struk­tu­rze spo­łecz­nej. Do pew­nego stop­nia widzę echa tego, kiedy obser­wuję współ­cze­snych czo­ło­wych rosyj­skich pro­pa­gan­dzi­stów. Nie licząc nie­sław­nego dzien­ni­ka­rza Wła­di­mira Sołow­jowa, który od lat jest już milio­ne­rem, więk­szość to ci, któ­rzy przez dłu­gie lata byli gdzieś w dru­gim sze­regu i tym samym nie mieli moż­li­wo­ści doro­bie­nia się. Mam wra­że­nie, że rady­ka­lizm wystę­pu­ją­cych w rosyj­skiej tele­wi­zji eks­per­tów, któ­rzy kariery medialne zaczęli robić sto­sun­kowo nie­dawno, jest tyleż pochodną ich poglą­dów, co też i ich nadziei na nagrodę za swoje poglądy. Będą w końcu w sta­nie prze­siąść się na przy­sło­wiowe „szes­ti­so­tyje”, czyli „sześć­setki” (kodowe ozna­cze­nie topo­wego Mer­ce­desa klasy S z lat dzie­więć­dzie­sią­tych).

Rela­cje boga­tych i bied­nych w Rosji nace­cho­wane są nie­praw­do­po­dobną wprost pogardą dla ludzi ubo­gich. Posia­da­nie pie­nię­dzy ozna­cza nie tylko jeż­dże­nie lep­szym samo­cho­dem, ale rów­nież prawo do par­ko­wa­nia tego samo­chodu, gdzie się tylko chce (choć to zmie­niło się nieco po tym, gdy merem Moskwy został Sier­giej Sobia­nin). Ozna­cza też więk­sze prawa w rela­cjach z wła­dzami, mniej­sze praw­do­po­do­bień­stwo bycia pobi­tym na poste­runku mili­cji, inne trak­to­wa­nie we wszel­kiego rodzaju urzę­dach, na lot­ni­skach etc. W Moskwie i sze­rzej w Rosji żyją nie tyle ludzie bogaci i biedni, co raczej dwa gatunki ludzi, które nie mają ze sobą nic wspól­nego. W hol­ly­wo­odz­kim fil­mie Okup, w któ­rym Mel Gib­son gra rolę ojca chłopca porwa­nego przez szajkę dowo­dzoną przez sko­rum­po­wa­nego poli­cjanta, ma miej­sce dia­log, kiedy pory­wacz tłu­ma­czy ojcu dziecka swoje motywy. Opo­wiada o świe­cie przy­szło­ści, w któ­rym są dwa gatunki ludzi: jeden zamożny, szczę­śliwy, żyjący nad zie­mią i drugi dziki, żyjący pod zie­mią. Pory­wacz tłu­ma­czy, że ci żyjący nad zie­mią nie mają poję­cia, jak żyją ci, któ­rzy są pod zie­mią. Ten film oglą­da­łem w Moskwie i pierw­sze sko­ja­rze­nie, które mi się nasu­nęło, było takie, że powyż­sze jest w dużym stop­niu ale­go­rią życia w sto­licy Rosji. Ina­czej bowiem niż na przy­kład w Nowym Jorku, gdzie w metrze może spo­tkać się bogacz z bie­da­kiem, w Moskwie z metra korzy­stają w zasa­dzie wyłącz­nie ludzie ubo­dzy lub wywo­dzący się z klasy co naj­wy­żej śred­niej. Ludzie bogaci cier­pią co prawda z powodu kor­ków, ale poru­szają się nad zie­mią. W tym miej­scu dodam, że sam moskiew­skiego metra wyjąt­kowo nie lubi­łem z jed­nego pod­sta­wo­wego powodu. Nie dla­tego nawet, że było w nim tłoczno, ale dla­tego, że było w nim zawsze duszno, a zimą, gdy tem­pe­ra­tura na zewnątrz wyno­siła minus dwa­dzie­ścia, a w metrze plus dwa­dzie­ścia stopni, wycho­dzi­łem z niego zawsze spo­cony jak mysz kościelna. W efek­cie z moskiew­skiego metra korzy­sta­łem wyłącz­nie wtedy, kiedy przy­jeż­dżali goście i trzeba było im je poka­zać, bo rze­czy­wi­ście główne sta­cje, szcze­gól­nie na tak zwa­nej „kol­ce­woj”, czyli okręż­nej linii, są prze­piękne. Swoją drogą pamię­tam swój zawód, kiedy skorzy­sta­łem po raz pierw­szy z nowo­jor­skiego metra, które na tle moskiew­skiego jest byle jakie, szare i brudne. Rzecz w tym, że dało się w nim oddy­chać. Być może ta róż­nica pomię­dzy metrem, które ma wzbu­dzać podziw, a tym, w któ­rym nie ma nic szcze­gól­nego, ale w któ­rym da się oddy­chać, jest swego rodzaju istotą róż­nicy mię­dzy Rosją a Zacho­dem.

* * *

Bogaci Rosja­nie żyją rzecz jasna nie tylko w Moskwie. Przy­kła­dowo jedna z czo­ło­wych luk­su­so­wych marek samo­cho­do­wych, czyli Ben­tley, ma poza trzema (sic!) salo­nami w Moskwie rów­nież przed­sta­wi­ciel­stwa w Peters­burgu, Kra­sno­da­rze, Kra­sno­jar­sku oraz w Jeka­te­ryn­burgu. Uży­wane auta sprze­da­wane w Rosji miały jedną wspólną cechę, wszyst­kie miały otóż dość niskie prze­biegi, bowiem wszyst­kie słu­żyły wyłącz­nie do jazdy po mie­ście, w któ­rym zostały kupione. I nie cho­dzi tutaj wcale o znaczne odle­gło­ści pomię­dzy mia­stami, ale o to, że na przy­kład droga do Peters­burga w cza­sach, kiedy pra­co­wa­łem w Moskwie, była tak fatal­nej jako­ści, że jazda samo­cho­dem z niskim zawie­sze­niem z całą pew­no­ścią nie była dobrym pomy­słem. Do Peters­burga z Moskwy latało się więc samo­lo­tem albo też jechało pocią­giem. Przez wszyst­kie lata pracy w Moskwie nie pozna­łem swoją drogą w zasa­dzie żad­nych Rosjan, któ­rzy jeź­dzili do jakich­kol­wiek innych miast poza Peters­bur­giem i ewen­tu­al­nie jesz­cze Soczi. Z tego powodu ni­gdy zbyt­nio nie powa­ża­łem eks­per­tów, któ­rzy przy­jeż­dża­jąc do Rosji, jeź­dzili do tak zwa­nej głu­binki, czyli na pro­win­cję. Poli­tycz­nie liczyła się w mojej opi­nii wyłącz­nie Moskwa, do jakie­goś stop­nia Peters­burg, przy czym jeśli mówić o Moskwie, to tak naprawdę ważne było tylko to, co znaj­do­wało się w pro­mie­niu góra dzie­się­ciu kilo­me­trów od Kremla (poza sie­dzibą SWR, czyli służby wywiadu zagra­nicz­nego, która znaj­do­wała się w Jasie­nie­wie za tzw. MKAD).

MKAD, czyli Moskow­skaja Kol­ce­waja Awto­mo­bil­naja Doroga to zewnętrzna, licząca sto dzie­więć kilo­me­trów obwod­nica mia­sta. Moskwa ma jesz­cze dwie inne drogi o kształ­cie koła wewnątrz mia­sta – tzw. Trie­tie Trans­port­noje Kolco, czyli „trze­cią trans­por­tową drogę” oraz Sado­woje Kolco, wewnątrz któ­rego można jesz­cze zna­leźć i czwarte – tzw. Bul­war­noje Kolco – to ostat­nie jed­nak jest zale­d­wie pół­ko­lem. Poli­tyczne oraz biz­ne­sowe życie tak naprawdę toczy się w środku nawet nie koła wyzna­czo­nego przez MKAD, ale tego, któ­rego gra­nice wyzna­cza liczący nieco ponad trzy­dzie­ści pięć kilo­me­trów trzeci pier­ścień (Trie­tie Trans­port­noje Kolco). Fakt, iż ruch w mie­ście zor­ga­ni­zo­wany jest za pomocą owych obwod­nic oraz roz­cho­dzą­cych się w gwiaź­dzi­sty spo­sób ulic skie­ro­wa­nych we wszyst­kie strony, powo­duje strasz­liwe korki. Bar­dzo czę­sto nie ma moż­li­wo­ści prze­je­cha­nia samo­cho­dem z miej­sca poło­żo­nego po jed­nej stro­nie któ­rejś z owych dużych ulic bez wje­cha­nia na obwod­nicę. W efek­cie poko­na­nie odcinka, który w linii pro­stej liczy na przy­kład dwa kilo­me­try, bar­dzo czę­sto ozna­cza koniecz­ność prze­je­cha­nia sze­ściu czy dzie­się­ciu kilo­me­trów i to zazwy­czaj w strasz­li­wym korku. Dużo cie­kaw­sza jest jed­nak poli­tyczna sym­bo­lika tego, jak zor­ga­ni­zo­wana jest Moskwa. Oto bowiem z cen­trum (od pre­zy­denta) można wyjeż­dżać tylko jasno wyty­czo­nymi dro­gami. Cen­trum (wła­dza cen­tralna) oto­czone jest krę­gami, które sym­bo­li­zują w jakiś prze­dziwny spo­sób tyleż odle­głość w sen­sie dosłow­nym, co i dystans (od wła­dzy). Cały świat rosyj­skiej poli­tyki toczy się w swego rodzaju kręgu, któ­rego cen­trum wyzna­cza moskiew­ski Kreml. Wspo­mniane wyżej gwiaź­dzi­ście roz­cho­dzące się ulice są tyleż impo­nu­jące (mają od ośmiu do nawet dwu­na­stu pasów ruchu), co cał­ko­wi­cie nie­prak­tyczne. Niczym auto­strady wewnątrz mia­sta powo­dują, że przej­ście z jed­nej strony ulicy na drugą czę­sto wymaga bar­dzo dłu­giego spa­ceru po to, żeby zna­leźć przej­ście pod­ziemne. Nie zmie­nia to oczy­wi­ście faktu, że wjazd do Moskwy na przy­kład Kutu­zow­skim Pro­spek­tem robi zawsze impo­nu­jące wra­że­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki