Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy - Stanisław Antoni Wotowski - ebook

Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy ebook

Stanisław Antoni Wotowski

0,0

Opis

Stanisław Antoni Wotowski przedstawia w swojej powieści sensacyjnej zatytułowanej „Demon wyścigów” fascynujący obraz zza kulis międzywojennej Warszawy. Główny bohater, Jan Grot, ceniony jeździec torowy, niespodziewanie zostaje wplątany w intrygi tajemniczego „demona wyścigów”, zakusy tego osobnika skierowane są bezpośrednio w jego stronę, co budzi w nim niepokój. Grota początkowo nie interesują kombinacje czy tajemnicze figury, dopóki nie zaczynają pojawiać się pogróżki. Sytuacja staje się bardziej skomplikowana, gdy „demon” domaga się porażki Magnusa, konia należącego do Grota, w nadchodzącym wyścigu Derby. Autor prowadzi czytelnika przez labirynt intryg, a Grota staje w obliczu trudnego wyboru: czy zgodzić się na udział w nielegalnych machinacjach, czy też ryzykować poważne konsekwencje odmowy. Ostatecznie znajduje się w ciemnej uliczce z uzbrojonym nieznajomym, który stara się przekonać go do swojego planu, grożąc mu represjami w razie odmowy. W tej ekscytującej powieści pełnej zwrotów akcji i napięcia, czytelnik śledzi losy Grota, detektywa Dena i panny Tini, którzy triumfują nad przeciwnościami. Zwycięstwo w wyścigach konnych staje się pretekstem do celebracji, podczas której bohaterowie rozmawiają o swoich sukcesach, udanych sztuczkach i niebezpieczeństwach związanych z rozgłosem. W końcu, gdy Detektyw Den odchodzi, zostawiając Grotowi i Tinie chwilę na rozmowę, napięcie między nimi rośnie, aż w końcu Tina proponuje pozostawienie wszystkiego jako ich wspólną własność. „Demon wyścigów” to historia pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji i emocji, które trzymają czytelnika w napięciu do ostatniej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stanisław Antoni Wotowski

 

Demon wyścigów

 

POWIEŚĆ SENSACYJNA

ZZA KULIS ŻYCIA WARSZAWY

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce obraz wygenerowany przez AI

– https://beta.dreamstudio.ai/

 

 

Tekst wg edycji z roku 1930. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-595-1 

 

 

 

ROZDZIAŁ I. DŻOKEJ GROT.

 

Grot miał wielką ochotę zdzielić drepczącego obok chłopaka laską po grzbiecie. Powstrzymał się jednak. Ochrypłym tylko nieco z gniewu głosem zapytał:

— Więc cóż kazano ci powtórzyć?

— Żeby pan był koniecznie o dziesiątej wieczór na ulicy Belwederskiej... Tam on już odnajdzie...

— Ale... Kto?

— Demon wyścigów...

— Ach...

Chciał o coś jeszcze zagadnąć, lecz wyrostek snać spełniwszy swe zadanie, już zginął w półmroku.

Zaklął cicho. W dalszym ciągu nie ustawała naganka. Demon wyścigów...

Po jego przystojnej, wygolonej twarzy przebiegł nieokreślony uśmiech.

Tak, uda się tam i przekona...

Dopiero ósma... ma jeszcze przed sobą dwie godziny... Zajdzie do „Niespodzianki”, do której i tak zamierzał wstąpić i w tej knajpce poczeka...

Skręcił z Litewskiej w Marszałkowską i powoli szedł w stronę Placu Unji Lubelskiej. Szedł zamyślony, nie zwracając uwagi na przechodniów, którzy tu i ówdzie odwracali za nim głowy. Również obchodziły go mało zachęcające spojrzenia kobiet. Jan Grot, bowiem, jeden z lepszych jeźdzców na torze, nie tylko cieszył się wielką popularnością wśród publiczności, ale był bardzo przystojnym, trzydziestoletnim mężczyzną, którego niejedna niewiasta chętnieby pochwyciła w swe sidła.

Demon wyścigów... Nowa próba... Ileż razy Grot już odtrącał z pogardą zakusy rozmaitych kombinatorów, bookmacherów i kolegów, zmierzające do wciągnięcia go w niewyraźne machinacje... Lecz obecnie sprawa przedstawia się znacznie poważniej...

Od początku sezonu, rzekłbyś, pojawiła się na torze tajemnicza szajka, reżyserująca niemal wszystko z matematyczną ścisłością. Przegrywały najlepsze konie — „gałgany” odnosiły niespodziewane zwycięstwa. Faworyci zmieniali formę, biegając jaknajbardziej fantastycznie i zajmując przeważnie ostatnie miejsca, a „fuksy” były stałym zjawiskiem. Choć publiczność poczynała mocno sarkać, a tu i ówdzie ukazały się w pismach złośliwe, pod adresem dyrekcji wyścigów wzmianki, sądzono, że to o oderwane żokiejskie „kawały” chodzi, które prędzej czy później uda się ukrócić, nie zaś o zakrojony na szeroką skalę system. I Grot początkowo tak sądził. Lecz te nagabywania, obietnice, ba, nawet pogróżki, jakiemi zasypywano go od tygodnia, świadczyły, że rzecz ma się zgoła inaczej... Te listy z śmiesznym i pompatycznym podpisem — „demon wyścigów” — no i te dzisiejsze w imieniu „demona” wyznaczone mu spotkanie...

Lecz o cóż im właściwie chodziło? Może o „Magnusa”, którego miał jutro dosiadać?

Gniew zawrzał w piersi Grota. O, nie zrobią z nim, jeśli chodzi o „Magnusa”, żadnej kombinacji! „Magnus” — to jego duma, jego nadzieja. Bo, choć dotychczas jeździł z wielkiem powodzeniem, nie udało mu się jednak odnieść zwycięstwa w „Derby”, tej największej gonitwie sezonu. A zwycięstwo w „Derby” — to szczyt marzeń, to korona karjery każdego żokieja. Nakoniec w tym roku ma duże szanse. Jutro zmierzy się „Magnus” po raz pierwszy, jako trzylatek, z poważnemi przeciwnikami. Jeśli zwycięży — a pewny niemal jest Grot, że zwycięży — „Derby” za miesiąc tak, jak murowane...

Wyprostował się dumnie... Wielkie to będzie wydarzenie w jego życiu. Oklaski tłumów, owacje, sam Prezydent Rzeczypospolitej, stale w ten dzień zaszczycający swą obecnością wyścigi, ujrzy, gdy Grota osypią powinszowaniami... Och, nie da sobie Grot wydrzeć podobnego szczęścia...

— Cóż to pan, panie Jasiu, taki zamyślony? Pewnie do „Niespodzianki”?

Drgnął. Sam nie wiedząc, kiedy znalazł się przed wejściem do restauracji. Tuż koło niego stał szczupły, w średnim wieku jegomość, ubrany w stary, poplamiony garnitur. Wystrzępiony krawat, źle zasłaniał brudną i podarta koszulę.

— A... pan Maliński! — mruknął, niezbyt zadowolony ze spotkania.

— We własnej osobie — odparł tamten, ukazując w uśmiechu szereg spróchniałych zębów, — cieszę się, żeśmy się zetknęli... Pragnąłem z panem pogadać...

Grot skrzywił się lekko. Domyślał się, o co go nudzić będzie Maliński. „Typ”, albo pożyczka. Maliński zajmował kiedyś niezłą posadę, ale ją stracił, z powodu jakichś niedokładności pieniężnych, w których totalizator odegrał niemałą rolę. Później staczał się coraz niżej. Teraz kręcił się wciąż wśród trenerów i żokiejów, w poszukiwaniu „kombinacji”, mogącej postawić go na nogi. Mówiono o nim, że pośredniczy między bookmacherami a żokiejami w różnych niewyraźnych sprawkach i w ten sposób zdobywa środki utrzymania. Czepiał się, kogo mógł, między innymi i Grota, choć ten unikał go starannie.

— Cóż „Magnus”? Wygra? — zaseplenił, nie zwracając na to uwagi, że Grot traktuje go więcej niż ozięble. — Myślę, że wygra?...

— Bo ja wiem! — odparł ten niechętnie.

— Ucieszy się pański hrabia i może się trochę podreperuje, choć mu i tak nie na długo wystarczy...

Grot nie odparł ani słowa. Właścicielem stajni, w której pracował, jako żokiej i trener jednocześnie, był hrabia Hubert Świtomirski, wielki hulaka i utracjusz poufale zwany przez przyjaciół „Hubą”. Nie raz do uszu Grota dochodziły słuchy, że chlebodawca jest bardzo w swych interesach zachwiany i że przegrywa u bookmacherów i w karty sumy ogromne. Do tych to właśnie spraw uczynił Maliński aluzję. Grot jednak nie pragnął wdawać się w drażliwą rozmowę.

— Pan wchodzi do „Niespodzianki”? Za chwilę i ja się tam znajdę — dalej gadał Maliński, nie zrażony milczeniem żokieja. — Tylko przedtem muszę parę złociszów pochwycić... Mają mi oddać... A w „Niespodziance”, to się do pana przysiądę...

— Hm... — mruknął Grot niewyraźnie, poczem odwróciwszy się od natręta plecami, wszedł do niskiej i zadymionej salki.

W „Niespodziance” panował już ruch i gwar wielki. Podczas gdy w małych cukierenkach, szczególniej w okolicach Placu Zbawiciela, zbierali się w przeddzień gonitw drobniejsi gracze oraz chłopcy stajenni, udzielający tym graczom cennych „wskazówek” — tu, w tej knajpce, gromadziła się „elita”, pragnąca dzięki swym zażyłym z żokiejami stosunkom, zdobyć „murowane pewniaki”, podsłuchując ich fachowe rozmowy, lub choćby z wyrazu twarzy „mistrzów” — wysnuć horoskopy na przyszłość. Właściciele stajen rzadko pojawiali się w „Niespodziance”. Ich klubem była sąsiednia „Bagatela”, gdzie przy partyjce domina, omawiano szanse swych koni.

Grot, zająwszy w głębi salki miejsce przy wolnym stoliku, dyskretnie rozejrzał się dokoła, zamieniając ze znajomymi ukłony. Tak, nie brakło nikogo ze stałych bywalców. Tuż obok niego, zasiadał poważnie, ćmiąc wielkie cygaro, żokiej Ruf wraz z trenerem Dubrem, dalej nieco — żokiej Kasprzak, uśmiechnięty ironicznie słuchał wykładu dwóch jakichś panów, zapewne zapamiętałych wyścigowych graczy, którzy gestykulując z ożywieniem, coś mu tłomaczyli zawzięcie. Dalej jeszcze mistrzowie Kukisow, Szczypiorek, Goralski, Migdaliński... Nie brakło nawet paru dziennikarzy, którzy skupieni pod ścianą porównywali swe typy, a wśród nich wiódł prym redaktor Liwojczyk, poprawiający niedbałym gestem stale potarganą czuprynę.

Popijając piwo, które usłużnie przyniosła kelnerka, Grot nieznacznie obserwował obecnych. A nuż śród nich znajduje się tajemniczy „demon”? Bo, że „Niespodzianka” była kuźnią różnych niespodzianek, i że w tej salce, o tej porze „robiono” przy którymś ze stolików wyścig na jutro, to więcej, niż pewne. Lecz właściwie komu zależeć może na jego jutrzejszej wygranej lub przegranej?

Począł się zastanawiać. „Magnus” biega z całym szeregiem koni. Z nich najgroźniejsze są „Ruth” Ciemniowskiego, i „Grom” Kuka. Właściwie najwięcej „Ruth”, bo „Grom” już przegrywał do tej klaczy... Czyżby zakusy szły ze stajni Ciemniowskiego...? Ciemniowski były bookmacher i właściciel domu gry, dorobiwszy się znacznego majątku, pozuje obecnie na wielkiego pana, stajnię, jak dotychczas, prowadzi uczciwie. Zresztą, jako trener służy u niego stary Jaremski, o którym wiadomo, że w „kombinacje” się nie wdaje, żokiejem zaś jest anglik Smith, niedawno sprowadzony przez Ciemniowskiego z zagranicy, który jeszcze nie zdążył się warszawskich „kantów” nauczyć. Flegmatyczny, małomówny anglik, trzymający się od wszystkich zdaleka... Więc to przypuszczenie odpada... Chyba Kasprzak prędzej... Bo Kasprzak zarządza stajnią bogatego dorobkiewicza Kuka, i jutro pojedzie na „Gromie”. A Kasprzak to cwaniak nad cwaniaki i nie jeden wyściżek już dobrze obrobił...

Grot zapalił nowego papierosa. Pocóż próżno łamać sobie głowę. Wnet i tak wszystkiego się dowie, bo jeśli się zgodził udać na spotkanie, to tylko poto, by nieco uchylić rąbek tajemnicy...

Zdala ujrzał Malińskiego, który lawirując między stolikami wyraźnie podążał w jego stronę. Był zaczerwieniony, snać załapawszy nieco pieniędzy, zdążył już wypić parę „kielonków” przy bufecie.

— Czy można? — zapytał i nie czekając na zaproszenie, zajął tuż obok Grota miejsce.

Ten odsunął się trochę.

— He... he... — świszczał Maliński, nie zwróciwszy uwagi na ten odruch... — Wasz hrabia zgrał się potężnie wczoraj w klubie i resztkami goni... Cała nadzieja w „Magnusie”... Podobno założył się o wielką sumę...

— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi! — uciął krótko.

— Jakto nie obchodzi? Z takim wariatem, jak Świtomirski, nigdy nic nie wiadomo. Dziś ma, jutro niema. Nawet „Magnus” go nie uratuje! Kiedy mu konie sprzedadzą za długi... po miejscu będzie, panie Grot...

— Ja się tam nie martwię — odparł żokiej, zaczerwieniwszy się lekko — miejsce zawsze znajdę...

— He... he... Różnie bywa!... — rechotał tamten dalej, przymrużywszy jedno oko — a nie lepiejby się zabezpieczyć...

— Nie rozumiem?

— Ano — jął tłomaczyć podstępnie Maliński — inaczej przed wojną się działo. Pamiętam... Wtedy wielcy panowie sprowadzali żokiejów z zagranicy, a jak im płacili... Taki Sloan, Hamilton, Morgan brali po dwadzieścia tysięcy rubli rocznie, nie licząc procentów... Pan wie, co to znaczy na obecne pieniądze... Sto kilkadziesiąt tysięcy złotych, może i więcej...

— No... tak...

— A jak żyli żokieje... Powiadam panu, każdy z nich miał dwóch sekretarzy i najmniej trzy przyjaciółki... Złoto rzucali garściami... Taki Wicks... Podczas rannych galopów wypijał dwie butelki szampana, a jak wpadł w dobry humor, to nie tylko chłopaków stajennych poił, ale konie szampanem wycierał...

— Skoro go stać było...

— A teraz — ubolewał, patrząc uważnie, jaki wpływ jego słowa wywarły na Grocie — a teraz? Pożal się Boże! Bieda! Bieda, nędza... Żokiej uczciwie nawet na wódkę nie zarobi... Jak sam o sobie nie pamięta, to o nim nikt nie pamięta...

— Panie Maliński! Dokąd to wszystko zmierza?

— At nic! Że pan wiecznie frajerem będzie, panie Grot!

Roześmiał się głośno.

— Upił się pan! — zawołał Grot z gniewem — i nie wie co plecie... Pora iść spać... Odchodzę...

Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Kiwnąwszy głową Malińskiemu i rzuciwszy parę srebrnych monet na stolik, pośpiesznie wyszedł z „Niespodzianki”. Z zadowoleniem wciągnął w piersi ciepłe, majowe powietrze. Doprawdy sprawa poczynała być coraz ciekawsza. Tu „demon”, tam Maliński. A może Maliński miał za zadanie przygotować grunt?

Jedno zaniepokoiło go tylko. Wiadomość o nowych szaleństwach hrabiego Huberta. Bo i Grot, choć nie dawał tego poznać po sobie, obawiał się katastrofy. Syn trenera, odebrawszy wychowanie staranne, choć ojciec pragnął, aby po ukończeniu szkoły, wstąpił na wyższą uczelnię i obrał zawód „inteligencki”, wbrew woli rodzica poświęcił się całkowicie koniom, bo wśród nich wyrosły, życia nie wyobrażał sobie bez koni. Jeżdżąc tu i owdzie, wreszcie znalazł miejsce u Świtomirskiego i ze swym chlebodawcą rozumieli się znakomicie, gdyż hrabia do zarządu stajnią nie wtrącał się wcale. Marzeniem Grota było dojść do małej własnej stajenki, lecz to pozostawało tylko marzeniem... A teraz.... Niechaj zgra się ostatecznie Świtomirski i zmuszony będzie sprzedać konie... Kto inny dosiądzie „Magnusa”...

Zamyślony szedł ulicą Belwederską. Nagle tuż koło niego wyrosła jakaś postać.

— Proszę skręcić w boczną uliczkę! — posłyszał szept.

Grot nie bał się nikogo i niczego. Raz zdecydowawszy się na przygodę, postanowił zaryzykować do końca. Skręcił istotnie w ślad za nieznajomym w małą ciemną uliczkę, ciągnącą się od ulicy Belwederskiej i przystanął. Nieznajomy, który go wyprzedził, zbliżył się teraz. Zauważył, iż jest to mężczyzna średniego wzrostu, szczupły, nieco przygarbiony. Miał podniesiony kołnierz od marynarki, głęboko nasuniętą na czoło sportową czapkę i duże amerykańskie okulary. Twarzy nie mógł rozróżnić, lecz na pierwszy rzut oka, nieznajomy sprawiał tak niepozorne wrażenie, iż ze śmiechem zapytał:

— To pan jest tym „demonem”?

— Przybywam w jego imieniu!

— A któż to jest ten „demon”?

— Rychło pan się nie dowie!

— Sądzę, że prędzej niż się spodziewasz, przyjacielu — zawołał — bo wielka bierze mnie chętka pochwycić cię za kołnierz i zaprowadzić do najbliższego policjanta!

— Nie radziłbym tego uczynić! — odrzekł tamten, wykonywując jakiś nieokreślony ruch ręką.

W mroku błysnęła lufa browninga. Grot poznał, iż z daleko poważniejszym ma do czynienia przeciwnikiem, niźli sądził z początku.

— Więc o cóż chodzi? — rzucił.

— „Magnus” ma jutro przegrać!

— Tylko tyle! No, to skromne żądanie! A jeśli się nie zgodzę?

— Zastosujemy represje!...

— Wolno wiedzieć jakie?

— Różne bywają. Panu się przytrafi nieszczęście, koń może zachorować... Lub też... Pamięta pan sprawę Krzysiaka?...

Drgnął. Sprawę Krzysiaka pamiętał dobrze. Mniej więcej przed dwoma tygodniami narobiła ona wrzawy nie mało. Ktoś zadenuncjonował tego trenera do dyrekcji, iż dopinguje konie. Nietylko zadenuncjował, ale wskazał najdokładniej, w której gonitwie koń stajni Krzysiaka zadopingowany zostanie. Natychmiast przeprowadzone śledztwo, całkowicie potwierdziło zawarte w anonimie szczegóły i Krzysiak nie tylko raz na zawsze pozbawiony został trenerskich praw, ale i pociągnięty do surowej odpowiedzialności, choć zaklinał się, że padł ofiarą złośliwej intrygi.

Więc tak się miała ta sprawa...

— Sądzę, że nie zdecyduje się pan z nami na otwartą wojnę, panie Grot — mówił dalej nieznajomy. — Dość długo pan się nam opierał!... „Magnus” jutro przegra.

— Ale w czyim interesie leży, aby przegrał... Któż jest w tem zainteresowany?...

— Nikt z tych, których pan posądza! Ani Ciemniowski, ani Kuk, ani Kasprzak! Żaden właściciel stajni wyścigowej, lub żokiej...

— Nic nie rozumiem...

— Posługujemy się żokiejami i trenerami od wypadku do wypadku, kiedy są nam potrzebni i za to wynagradzamy ich znakomicie. Sami nie wiedzą komu służą. To nie są zwykłe wyścigowe „kanty”. Jutro „Magnus” przegra. Gdy zechcemy „Derby” wygra...

— Panowie są bardzo łaskawi!...

— Dziesięć tysięcy otrzymuje pan za jutrzejszą „robotę” — mówił dalej nieznajomy, nie zwracając uwagi na ironiczny wykrzyknik. — A na dowód, jak wielkie mamy do pana zaufanie, doręczam zadatek, połowę tej sumy...

Wyciągnął w kierunku Grota sporą kopertę. Ten cofnął się o parę kroków, tłumiąc przekleństwo. Jeszcze chwila, a czuje, iż mimo groźby wymierzonego browninga, skoczy łajdakowi do gardła.

— Nie chce pan brać? — ironicznie zauważył nieznajomy. — Wszystko mi jedno, kładę na ziemi.. Później pan podniesie... Teraz czas nagli. Resztę otrzyma pan po wyścigu, jak również dalsze instrukcje. No i proszę dobrze zapamiętać, że w razie niewykonania naszego zlecenia, grozi poważne niebezpieczeństwo...

— A łotrze! — krzyknął Grot i rzucił się naprzód.

Tamten jednak już znikł, jakgdyby pod ziemię się zapadł. W tejże chwili rozległ się warkot motoru i zauważył szybko oddalający się samochód. Stał ukryty w głębi uliczki i do niego wskoczył nieznajomy.

Grot postał chwilę, poczem zawrócił i podniósł kopertę. Podszedł do najbliższej latarni, rozerwał ją i stwierdził, że zawiera ona paczkę banknotów.

Powoli skierował się do domu.

Gdy zadzwonił do bramy jednej z kamienic przy ulicy Litewskiej, w której zajmował skromne jednopokojowe mieszkanko, dozorca szepnął tajemniczo:

— Pozostawiono tu dla pana liścik.

— List? Dla mnie? — powtórzył zdziwiony. — Od kogo?

— Pewnikiem od jakiej pani... bo pachnie!

Po chwili czytał:

„Znam pana, pan mnie nie zna. Będę jutro oczekiwała w samochodzie, na Polnej, przy wyjściu ze stajen, po wyścigach”.

Pokiwał ze zdziwieniem głową. Liścik nie nosił podpisu, jednak charakter pisma i papier listowy, znamionowały inteligentną i wytworną osobę. Kim była nieznajoma wielbicielka?

 

ROZDZIAŁ II. INTERESY HRABIEGO HUBERTA.

 

Pani Irma była dziś stanowczo w złym humorze.

— Tak dalej nie pójdzie! — oświadczyła z gniewem.

Hrabia Hubert jakoś nieokreślenie spojrzał na swoją przyjaciółkę. W gruncie bał się nieco tej wysokiej, pięknej kobiety o jasno blond włosach, iskrzących się, niczem djamenty oczach, które obecnie ciskały błyskawice. Zresztą nie cierpiał scen gwałtownych.

— Jakoś wszystko się ułoży! — bąknął.

— Co się ułoży! — zawołała. — Z nieba ci spadną pieniądze? Kiedy dla ciebie porzuciłam scenę, na której oczekiwała mnie wielka przyszłość, sądziłam, iż naprawdę czynię poświęcenie dla człowieka, który jest tego wart... A tymczasem wieczna bieda, golizna, stale siedzisz bez grosza...

Oświadczenie to pani Irmy nie zupełnie zgadzało się z prawdą. Nie uczyniła wielkiego poświęcenia, porzucając drugorzędny teatrzyk, w którym pod nazwą Irmy Moreny występowała raczej jako znana z urody tancerka, a przez okres swej blisko od roku trwającej znajomości ze Świtomirskim, zdążyła wyciągnąć z niego sumy znaczne. Dopiero od pewnego czasu poczynało wszystko się psuć. Majątek hrabiego w lubelskiem był tak obciążony, że długi przerastały wartość, o kredycie ani marzenia, bo najwięksi nawet ryzykanci dyskonterzy, na wspomnienie o wekslach Huby, jeno pogardliwie wzruszali ramionami...

— Więc? — rzekła, przystając przed Świtomirskim i uderzając niecierpliwie o podłogę końcem pantofelka, zdobiącego najładniejszą nóżkę w stolicy. — Zgrałeś się wczoraj, przegrałeś pieniądze, które dla mnie były przeznaczone. Któż moje rachunki zapłaci? Muszę mieć dziś jeszcze te parę tysięcy.

Świtomirski skrzywił się lekko. Liczył lat trzydzieści kilka, był wzrostu więcej, niźli wysokiego i mógł uchodzić za wcale przystojnego mężczyznę, gdyby nie wyraz jakiejś tępej apatji, który na stałe osiadł na jego twarzy. Mówił powoli, flegmatycznie i kiedy się z nim rozmawiało — odnosiło się wrażenie, iż nic na świecie go nie obchodzi i nic z równowagi wyprowadzić nie jest w stanie. Tymczasem pod tą pokrywką chłodu krył się szereg namiętności, z których zamiłowanie do kobiet i szampana były jeszcze najmniejsze. Huba graczem był przedewszystkiem. Ale to graczem takim, że aby zdobyć pieniądze na grę, potrafił posunąć się do najbardziej nieobliczalnych postępków, nie zastanawiając się nigdy, jakie te postępki pociągną za sobą skutki. Dobroduszny z natury, grywał przeważnie w niewyraźnych towarzystwach, stanowiąc łakomy żer dla różnych niebieskich ptaków i z „partyjek” stale wychodził bez grosza. Podobny charakter miała i wczorajsza „partyjka”, bo w porządniejszych klubach, nie mógł się już Huba pokazać, będąc wszystkim dookoła winien. Przegrał pieniądze, zgoła na co innego przeznaczone i sytuacja przedstawiała się wcale poważnie... Jedno tylko pocieszało Hubę...

— Moja kochana — odezwał się, cedząc jak zwykle powoli wyrazy — mam wrażenie... dziś jeszcze będziemy mieli... złocisze....

— Jakto? Skąd?

— Telefonował do mnie... do „Bristolu”... jakiś Lisik... Sam zaofiarował pożyczkę...

— Tobie zaofiarowano pożyczkę? — wielkie zdziwienie zabrzmiało w głosie Irmy.

— Tak!... Powiedziałem mu, żeby przyszedł tu do ciebie o piątej. Wszak niezadługo piąta...

— Tutaj przyjdzie?

— Hm... sądzę... napewno...

Duże oczy pani Irmy bardziej jeszcze rozszerzyły się ze zdumienia. Przywykła do tego, iż Huba w jej mieszkaniu załatwiał swoje sprawy finansowe, niezbyt lubiąc przesiadywać w „Bristolu”, gdzie go niepokoili natrętni wierzyciele, lecz zrozumieć nie mogła, aby znalazł się ktoś, proponujący swe usługi hrabiemu. Zerknęła tylko na zegarek. W rzeczy samej za parę minut już piąta...

Chwilę zaległa cisza.

Podczas, gdy pani Irma przerzucała jakieś ilustrowane pisma, leżące na stole, Huba, choć nie dając tego poznać po sobie, niecierpliwie śledził bieg wskazówek zegara. A co się stanie, jeśli ów Lisik nie przyjdzie? O tem wolał jeszcze nie myśleć. Bo nie tyle trapiło go wspomnienie, iż wczoraj przegrał piętnaście tysięcy, resztę z zadatku na sprzedany w lubelskiem majątek, który po pijanemu zdążył przedtem już sprzedać komu innemu i że z tej sprawy dość ciężko będzie się wywikłać, nie tyle trapiła go myśl, iż nie może doręczyć przyobiecanej sumy przyjaciółce — ile to, iż brak mu nawet na grubszy zakład o „Magnusa”. Wszak zapewniał Grot, że „Magnus” posiada jutro pierworzędne szanse na wygraną... „Magnus” wogóle może Świtomirskiego postawić na nogi i w chwili obecnej jest jedyną hrabiego nadzieją, gdyż reszta jego koni nie odznacza się większą „klasą”.

Niechaj tylko zwycięży jutro, później w „Derby”... — odrazu Huba wyjdzie z najprzykrzejszych długów i pozwraca pobrane na majątek zadatki. Byle mieć pieniądze na znaczniejszą stawkę. Odbije się — inni przy nim też zarobią, bo hrabia ma szeroki gest. Zapewne ten Lisik poczuł dobry interes, coś przewąchał o „Magnusie”, gdy sam zaofiarowywuje pożyczkę...

Drgnął. W przedpokoju zabrzmiał dzwonek. W progu ukazała się fertyczna subretka.

— Jakiś pan z interesem do pana hrabiego... Czy mam prosić?

— Ależ proś! — zawołał niezwykle żywo Świtomirski, aż uniósłszy się nieco z radości na swem miejscu.

W ślad za subretką, wkroczył do pokoju mały, przygarbiony jegomość, wygolony, w wielkich amerykańskich okularach. Starszy już, ubrany czarno, na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie typowego, pokątnego „kapitalisty”. Szedł, zgięty w ukłonach, starając się temi ukłonami zaznaczyć zapewne swój wielki respekt dla osoby Świtomirskiego. Na panią Irmę zerknął nieco z ukosa.

— Pan Lisik? — zagadnął hrabia, wyciągając na powitanie niedbale rękę.

— Tak... tak... Piotr Lisik, do usług! O wielki to dla mnie zaszczyt, wielka cześć, znaleźć się w obliczu potomka naszych znakomitych mężów, pana z panów...

Pochwycił rękę Świtomirskiego oburącz, ściskając ją niczem skarb drogocenny.

— Pan miał jakąś sprawę do mnie! — rzekł Huba, przerywając ten potok zachwytów i uwielbienia.

— Owszem... owszem, panie hrabio! Sądzę, zadowolony pan hrabia ze mnie będzie, bo ja posiadam prawdziwy kult dla arystokracji... Tylko...

Znów zerknął okiem na panią Irmę. Ta zrozumiała w lot, o co „kapitaliście” chodzi. Podobni panowie przy swoich tranzakcjach nie lubią zbytecznych świadków.

— Pragnie pan, sam na sam pozostać z hrabią?

— Hm... bo ja wiem... Obawiałbym się podobnie poziomemi sprawami nudzić panią dobrodziejkę...

— Nie chcę przeszkadzać! — rzekła i skinąwszy lekko głową opuściła salonik, choć wielce była ciekawa jaki to „interes” zaproponuje lichwiarz Hubie. Wszak nie mógł nie wiedzieć, że Huba jest prawie bankrutem...

Tymczasem Lisik, Zająwszy miejsce naprzeciw Świtomirskiego, począł w uniżony sposób przemawiać:

— Wiem, panie hrabio, iż znalazł się pan w ciężkiej... hm... że się tak wyrażę sytuacji materjalnej... Wszyscy drą ogromne procenty, o gotówkę coraz trudniej... Aż smutno pomyśleć, że się tak musi męczyć wnuk naszych hetmanów...

— Ile pan może pożyczyć... i jakie warunki? — uciął Świtomirski krótko, znudzony długim wstępem.

— Jedna moja ciotka, pozostawiła u mnie dwadzieścia tysięcy. Ja bez jej wiedzy... Dla pana hrabiego...

Dziwnym zbiegiem okoliczności każdy lichwiarz ma jakąś ciotkę, albo starą kuzynkę i jej kapitalik, a nie swój własny rzekomo oddaje, chcąc się tem lepiej zabezpieczyć. Hubie wszystko było jedno, od kogo dostanie pieniądze.

— Tylko dwadzieścia? — zapytał. — A nie można więcej?

— Niestety! — rozkrzyżował ręce pan Lisik. — Niestety, panie hrabio! To wszystko, czem służyć możemy! Sumkę tę nawet zabrałem ze sobą... Ale pan hrabia rozumie, nie moje pieniądze, pragnąłbym gwarancji...

— Mogę dać weksle, czeki... Posiadam w lubelskiem majątek...

— Tak... tak... panie hrabio! Ale weksle, czeki to dzisiaj... Trochę się obawiam... Majątek znów...

— Czyżby co wiedział? — przemknęło przez myśl Hubie. — W takim razie pocóż się zgłaszał? Więc o cóż chodzi? — rzekł głośno.

— Gdyby tak zastaw....

— Ja panu mam dać zastaw? — zawołał Świtomirski, mocno rozczarowany — Jaki? Żadnych kosztowności ani biżuterji na podobną sumę nie posiadam...

— Ale pan hrabia ma konie!

— Konie pod zastaw?

Lisik skinął głową. Widząc, że hrabia go nie rozumie lub nie chce zrozumieć, począł tłumaczyć. Teraz jednak brakło już uniżoności w tonie jego mowy, twardo wykładał i dobitnie.

— Panie hrabio! Sam pan najlepiej wie, że od nikogo w Warszawie pieniędzy nie dostanie. Ja mogę pożyczyć dwadzieścia tysięcy, ale tylko na dwa tygodnie, pod zastaw „Magnusa”. Procent wezmę nie wielki... Dwa tysiące.

— „Magnus”? Dwa tygodnie?

— Dziś mamy piętnastego maja. Wystawi pan hrabia kwit, że sprzedał „Magnusa” za dwadzieścia dwa tysiące z prawem odkupienia go do dnia 1 czerwca. O ile do tego terminu „Magnus” wykupiony nie zostanie, przechodzi on na moją własność.

— Szaleństwo!... Ja mam stracić „Magnusa” przed „Derby”!

— Któż tu mówi o stracie? Jest to najlepszy koń na torze! Pan hrabia niema pieniędzy na zakłady. „Magnus” wygra jutro, a później za dziesięć dni. Interesowałem się zapisami. Pan hrabia, nie czekając na „Derby” obróci pożyczoną odemnie sumą najmniej pięciokrotnie i mi ją zwróci. Pan zarobi, ja zarobię...

Świtomirski, który już miał przerwać rozmowę, zastanowił się nagle. To, co mu proponował lichwiarz, nie było znów takiem szaleństwem. „Magnus” miał biegać jutro, za dziesięć dni, a później w „Derby”. Snać Lisik posiadał wielką wiarę w „Magnusa”, a tylko po swojemu chciał wykorzystać trudne położenie Huby i dobrze się zabezpieczyć. Uderzył go jednak krótki termin tranzakcji.

— Do pierwszego czerwca? — zapytał. — Dla czego, nie za miesiąc, po „Derby”? Dam dobry procent...

— Niemożliwie, panie hrabio! — Lisik potrząsnął głową — Powtarzam, nie moje pieniądze... Zwrócić je muszę w pierwszych dniach czerwca inaczej miałbym wielkie przykrości...

Huba zastanawiał się chwilę. Wierzył święcie, że „Magnus” wygra nie tylko jutro, ale i wyścig następny, za dziesięć dni, przed pierwszym czerwca. Wierzył i wiedział, że w takim razie poczyniwszy za pieniądze otrzymane od Lisika znaczniejsze zakłady, może odbić się porządnie, nie czekając nawet na „Derby”. Jednocześnie jednak ogarnął go jakiś lęk, jakieś niewyraźne przeczucie nieszczęścia. A nuż którą z tych gonitw, koń przypadkiem przegra? Utraci „Magnusa”, a „Magnus”, to obecnie jedyny jego majątek. Nie będzie w stanie zwrócić długu Lisikowi i ten zabierze mu konia, a później go sprzeda i „Magnus” w obcych barwach stanie pierwszy u celownika w największym biegu sezonu.

Lisik spostrzegł wahanie się hrabiego. Stary wyga, postanowił rzucić najmocniejszy i najbardziej przekonywujący argument. Wyciągnął z kieszeni dużą paczkę banknotów i niby od niechcenia począł liczyć...

— Zgadza się... Dwadzieścia tysięcy — mruknął, — Czy namyślił się pan hrabia?

Przed oczami Świtomirskiego zamigotały setki i pięćsetki. Jedno słowo, a ta paczka jest jego, podczas gdy obecnie nie posiada pięciu złotych w kieszeni. Wtedy będzie mógł pojechać do Ciemniowskiego i zaproponować zakład powtórnie — bo wczoraj, po przegranej w klubie, gdy mu ofiarował czek na pokrycie zakładu, zbył on go tylko milczeniem. Da również Irmie kilka tysięcy — i zdobędzie za tę cenę na parę dni spokój. A wieczorem spotka się z Geniem Rydzewskim i Morysiem Uszyckim. Ci zawsze potrafią dotrzymać kompanji przy butelce, a później ułożą dobrą „partyjkę”... Czego się lękać? „Magnus” przegrać nie może..

— Jak mam napisać kwit? — zapytał.

Gdy w parę minut później, po wyjściu Lisika, Irma weszła do pokoju, Huba siedział zadowolony i uśmiechnięty, układając na stole kupkę banknotów.

— Trzy tysiące! Dla ciebie! — oświadczył, wskazując na setki. — Daruj, więcej nie mogę!... Muszę postawić na „Magnusa”... On nas wyratuje.

— Albo zgubi, bo przegrać może! Ale mów prędko, na jakich warunkach dał ci ten lichwiarz pożyczkę?

— O, bardzo dogodnych! Tylko dwa tysiące procentu! — począł wykładać Huba. Ponieważ jednak nie nawykł nic ukrywać przed kochanką, a świerzbił go język, chcąc popisać się „znakomitym interesem”, powtórzył i o uczynionym zastawie.

— Warjacie! — zawołała artystka, załamując ręce. — Straciłeś konia!

 

— — — — — — — — — — — — —

 

Pozostawszy sama, Irma nadsłuchiwała przez chwilę, dopóki nie umilkł odgłos kroków zstępującego ze schodów hrabiego Huby. Później jej czoło zasępiło się, w wyrazistych oczach przemknął cień zadumy a usta wykrzywił grymas niezadowolenia.

Postąpiwszy o parę kroków, jakby machinalnie opadła na wielką otomanę, zasłaną skórą białego niedźwiedzia, a tonącą śród niezliczonej ilości jedwabnych poduszeczek i poduszek. Tuż koło otomany znajdował się mały wschodni, inkrustowany masą perłową stoliczek, na nim zaś ustawiony aparat telefoniczny.

Pochwyciła za słuchawkę, wymieniając numer. Po chwili naprężonego oczekiwania, posłyszała na drugim końcu telefonicznego drutu głos, jaki spodziewała się posłyszeć.

— To ty? — rzuciła zapytanie.

— Ja! Dla czego dzwonisz? Raz na zawsze zabroniłem ci telefonować bez wyraźnej potrzeby! — padła szorstka odpowiedź, wypowiedziana nieco ochrypłym głosem.

— Sprawy ważne! Huba sprzedał prawie konia...

— „Magnusa”? Komu?

— Jakiemuś Lisikowi! Czy wiesz coś o tem?

— Hm... Lisikowi? Cóż to za Lisik? Sprawdzimy... Ciekawe...? Pamiętaj, że „Magnus” jutro przegra...

— Przegra? Czy Grot złakomi się na przynętę?

— Sądzę, iż nie zechce wojny z „demonem wyścigów”! Jak myślisz? Chyba znasz nasze środki...

Tyle siły zabrzmiało w tej pogróżce, iż zazwyczaj pewna siebie Irma pobladła. Istotnie, aż za dobrze znała ludzi, z których jednym rozmawiała obecnie. Tymczasem tamten mówił dalej:

— Czy pamiętasz, co masz jutro wykonać?

— Tak! — szepnęła cichutko.

— Liczymy na ciebie... i wiesz, że on nie znosi zawodu, lub źle wykonanej roboty...

Znów westchnienie wyrwało się z piersi Irmy. Już otwierała usta, aby z czegoś się wytłumaczyć, lub o coś zapytać, ale w tejże sekundzie przerwano połączenie. Nieznajomy pierwszy powiesił słuchawkę. Po raz drugi niepokoić nie śmiała Irma — narazićby ją to mogło na zbyt wielkie nieprzyjemności.

 

— — — — — — — — — — — — —

 

Świtomirski, opuszczając mieszkanie swej przyjaciółki, miał w głowie ułożony pewien plan. Choć godzina była dość późna, wskoczył do taksówki i kazał się zawieźć na ulicę Hożą. Tam zamieszkiwał Ciemniowski.

Na szczęście, zastał go w domu.

Ciemniowskiego nie zadziwiły późne odwiedziny. Aczkolwiek dorobiwszy się na domach gry i bookmacherce znacznego majątku, udawał obecnie wielkiego pana, nie przyjmując oficjalnie zakładów a poprzestając na roli właściciela wyścigowej stajni — sam będąc graczem z natury dla niektórych „grubszych ryb” czynił wyjątek. W ich liczbie znajdował się i Huba — oczywiście, o ile posiadał pokrycie. Huba znów wolał zakładać się prywatnie, postawienie bowiem dużej sumy w totalizatorze, w razie wygranej jego konia, bardzo znacznie obniżyłoby wypłatę.

Ciemniowski przyjął Świtomirskiego nad wyraz uprzejmie, z owym mimowolnym szacunkiem, jaki u dorobkiewiczów budzi nawet zbankrutowany potomek znakomitego rodu. Pochlebiało mu, iż jest z hrabią za pan brat. W głębi oczu zamigotało tylko zapytanie — przyniósł pieniądze, czy znów pocznie nudzić o kredyt.

Przysunął Hubie krzesło, poczem sapnąwszy ciężko, ulokował swą olbrzymią postać w przeciwległym fotelu. Ciemniowski był bowiem wysokim i tęgim mężczyzną, dzięki czemu śród dawnych przyjaciół nosił przezwisko „Byka”. Ponieważ obrażał się on za nie obecnie, zmieniono je w tym sensie, iż mianowano go — „lordem Bykiem”.

— Chciałbym uczynić zakład... — począł Świtomirski.

— Hm... właściwie...

Huba wyciągnął z kieszeni paczkę banknotów. Ich widok rozproszył obawy gospodarza.

— Właściwie — dokończył poprzednie zdanie — nie powinienem przyjmować zakładu. Chodzi hrabiemu zapewne o „Magnusa”, ma on się spotkać z moją „Ruth”... Ja jestem przekonany, że wygram... pan hrabia również... Co prawda, obu nas może pogodzić „Grom”... Przegrywał on do mojej klaczy, ale z tym łajdakiem Kasprzykiem nigdy nic nie wiadomo, tak ciemni konie...

— Przywiozłem piętnaście tysięcy! — oświadczył Huba, który z pozostałej mu sumy, pragnął dwa zatrzymać na „drobne wydatki”. — Nie chcę stawiać w totalizatora... Za mną rzuciliby się wszyscy, wypłata byłaby żadna... Przyjmie pan?

Ciemniowski certował się jeszcze:

— Wiecznie hrabia kusi...

— Jaką pan da „cotę”?

— Jakąż mam dać „cotę”? Załóżmy się piętnaście za piętnaście...

— To mi się nie uśmiecha! — mruknął Huba. — Gdybym nawet postawił w totalizatorze, otrzymałbym z górą podwójną wypłatę. Sądziłem, że pan da lepsze warunki...

— Hm... lepsze warunki...

Ciemniowski zastanawiał się chwilę. Stawka Świtomirskiego nęciła go i nie miał zamiaru jej wypuścić, z różnych, sobie wiadomych względów. Wreszcie powoli jął obliczać:

— Powiedzmy, hrabia nie stawia w totalizatorze... Wysokość wypłaty? Nasze konie będą obstawione jednakowo, choć „Magnusa” faworyzują stajnie... Później „Grom” dość mocno... Dalej reszta pola... Cztery konie... Na nich zagrają różni ryzykanci... Wypłata będzie się wahała pomiędzy trzykrotną a czterokrotną stawką... Ja więcej zaofiarować nie mogę, jak trzy do jednego... I tak popełniam szaleństwo...

— Więc w razie wygranej „Magnusa” otrzymam jutro czterdzieści pięć tysięcy?...

Ciemniowski skinął głową. O to tylko Świtomirskiemu chodziło..

— Zechce pan przeliczyć! — rzekł, przysuwając ku niemu paczkę pięćsetek.

— Wierzę hrabiemu na słowo! — odparł uprzejmie Ciemniowski, choć grube jego palce, niby od niechcenia szybko przebiegły wzdłuż paczki. — Musi się zgadzać! Piętnaście tysięcy. Doprawdy, zwarjowałem na starość, przyjmując podobny zakład. Przyjmuję, bo hrabia przegrał do mnie sumy znaczne i mniej więcej na podobnych warunkach. Zawsze jestem dżentelmenem i daję rewanż, choć ryzykuję podwójnie... Ukarany zostanę za moją wiarę w „Ruth”...

— A ja za „Magnusa”...

Obaj panowie uśmiechnęli się, poczem Świtomirski powstawszy z miejsca, uścisnął dłoń gospodarza serdecznie i opuścił jego mieszkanie.